- promocja
- W empik go
Gdzie ja się kończę, tam ty się zaczynasz - ebook
Gdzie ja się kończę, tam ty się zaczynasz - ebook
Ezra Slevin ma obsesję na punkcie Imogen Klutz. Chciałby ją bliżej poznać, ale blokuje go nieśmiałość oraz Wynonna Jones – najlepsza przyjaciółka i stała towarzyszka Imogen.
Wynonna ma niebieskie włosy, ubiera się, jakby lata 80. nigdy się nie skończyły i uwielbia dręczyć Ezrę przy każdej nadarzającej się okazji. Do czasu. Pewnego dnia wspólnie oglądają całkowite zaćmienie słońca z dachu liceum. Podczas tego magicznego wydarzenia dzieje się coś przedziwnego – następnego ranka Ezra i Wynonna odkrywają, że zamienili się ciałami! I żeby było jeszcze gorzej, do zamiany dochodzi codziennie od nowa. To tortura, na którą żadne z nich nie było gotowe. Dzięki temu jednak Ezra-jako-Wynonna odkrywa, że jego nemezis potajemnie podkochuje się w Holdenie. Desperacja bierze górę – zawierają z Wynonną pewien układ.
W kim ostatecznie zakocha się Imogen – w Ezrze czy w tej wersji Ezry, którą stworzyła Wynonna, czyli w facecie, którym on sam chciałby być?
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7230-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z bardzo wiarygodnego źródła dowiedziałem się, że Imogen Klutz będzie obserwowała całkowite zaćmienie słońca z dachu szkoły średniej Piles Fork.
To znaczy, ściśle rzecz biorąc, usłyszałem to od Holdena, który dowiedział się tego od Jessiki, która zasłyszała to od Brittany, która widziała post Imogen, która dwie minuty później go usunęła. Ale Holdenowi można było wierzyć. A Jessica lubiła plotkować, a Brittany spędzała każdą chwilę w mediach społecznościowych, więc… to nie było niewiarygodne źródło.
– Zaprosiłeś Sam Wiesz Kogo na Sam Wiesz Co? – zapytał Holden.
„Sam Wiesz Kto” to Imogen, a „Sam Wiesz Co” to bal. I nie, nie zaprosiłem. Moją wymówkę stanowiło to, że byłem aspołecznym nieudacznikiem z paraliżującym lękiem i nie zamierzałem wyłazić ze swojego małego, smutnego, żałosnego świata. Dziękuję bardzo. No przecież najlepiej wychodziła mi matematyka, na litość boską!
Zostałem skazany na życie w celibacie. Pogodziłem się z tym.
Holden powiedział, bym zamknął gębę na valium – najlepsi przyjaciele często wiedzą o sobie za dużo – po czym zdradził przemyślenia dotyczące zaćmienia i Imogen. Następnie opowiedział mi o naszym planie. Najwyraźniej jakiś mieliśmy.
Był prosty: też włamiemy się do szkoły, a potem – w magicznej chwili całkowitego zaćmienia Słońca – zaproszę dziewczynę na bal.
Wszystko elegancko. Ale jeśli Imogen zamierzała obserwować zaćmienie z dachu szkoły, na pewno pójdzie z nią Wynonna Jones. A ulubionym zajęciem Wynonny – poza fotografią, słuchaniem rocka z lat osiemdziesiątych i objadaniem się prażoną świńską skórką – było zmienianie mojego życia w piekło. Stanowiło to część jej istnienia. Kluczowy składnik jej tożsamości.
– A co z Wynonną? – zapytałem. – Wiesz, że ona też tam będzie. To znaczy… to najprawdopodobniej jej niecny pomysł.
– Zajmę ją czymś – odparł Holden. – Ty martw się tylko zaproszeniem Sam Wiesz Kogo na Sam Wiesz Co.
– Ale nienawidzisz Wynonny.
– Bardziej niż czegokolwiek na świecie – zgodził się. – Ale bardziej troszczę się o ciebie, ty antyspołeczniaku. To robimy to czy co?
*
Nie spodziewaliśmy się, że przemierzanie Carbondale na godzinę przed zaćmieniem Słońca – nawet na piechotę – będzie podstępnym koszmarem.
– Próbuję stwierdzić, czy to jednak fajne czy okropne – wyznał Holden. – Bo za każdym razem, gdy widzę kolejnego gnojka z saszetką, coraz bardziej skłaniam się ku scenariuszowi z koszmarem w tle.
Holden jak zwykle przesadzał – ale tylko nieznacznie. Turyści opanowali Carbondale jak plaga szarańczy. Chociaż te konkretne szarańcze nosiły tekturowe okulary, w których mogły oglądać zaćmienie, bojówki, crocsy i, tragedia, saszetki. Przechodnie tłumnie wylegli na chodnik. Ruch samochodowy przypominał zapewne to, co – jak sobie wyobrażałem – było tętnicami wujka Gary’ego po śniadaniowo-lunchowej diecie robotniczej składającej się z hamburgerów i przesadnie dużych burrito z grilla, które pakował w siebie od dwudziestu lat. Wszystko i wszyscy zmierzali w kierunku stadionu Saluki. To tam właśnie miała mieć miejsce największa impreza z okazji zaćmienia Słońca.
– A jeśli jesteśmy przy koszmarach – powiedział Holden – paskudnie wyglądasz. Dobrze się czujesz?
– Nie spałem w nocy – odparłem pustym, niewzruszonym tonem. Byłem całkowicie zrezygnowany.
– Stary, powiedz coś, czego nie wiem. Zapomnij o tabletkach na sen. Potrzebujesz starego, dobrego chloroformu.
Chociaż stres związany z zaproszeniem Sam Wiesz Kogo na Sam Wiesz Co mógł pogłębić problem, którego źródłem była moja przewlekła bezsenność. Nie spałem od siedemdziesięciu dwóch godzin. I, rety, mocno się to na mnie odbijało. Brak snu odczuwałem aż w kościach. Czułem, że mam worki pod oczami. Ale nie odważyłem się wczołgać pod kołdrę. To by wywołało zbyt duży nacisk na moje niezbyt godne zaufania podwzgórze – dysfunkcyjną część mózgu odpowiedzialną za wyłączanie. To jak trema podczas sikania do publicznego pisuaru. Nie ma znaczenia, czy twój pęcherz zaraz eksploduje, wydajność nie jest możliwa. Jeśli chodzi o sen, lepiej było postawić na naturalne wyłączenie – kiedykolwiek nadejdzie. Na ławce podczas biologii, na siedzeniu pasażera w samochodzie Holdena, w boksie w barze naleśnikowym. Nieważne. Kiedy było bardzo źle, bezsenność narastała aż do stanu krytycznego i po prostu traciłem przytomność. Nie miało znaczenia, czy stałem, szedłem, robiłem pajacyki. Moje ciało opadało, jakbym był w Matrixie i ktoś wyciągnął mi wtyczkę.
Czułem, jak zbliża się odcięcie. Odbierałem to tak, jakby to coś, co wiązało moje atomy i cząsteczki do kupy, powoli się rozklejało.
– To znaczy, normalnie brak snu działa na twoją korzyść – powiedział Holden. – Wyglądasz jak niezbyt zdrowy, anemiczny model. Jak krzyżówka wampira ze _Zmierzchu_ z Jaredem Leto grającym ćpuna. Ale dzisiaj naprawdę paskudnie wyglądasz. I mówię to jako twój przyjaciel.
– Dzięki – odparłem. Złapałem się za serce. – Doceniam to.
Holden skinął głową, jakby tego się właśnie spodziewał. Wróciłem uwagą do chodnika przed sobą i zajmującego go tłumu ludzi.
I saszetek.
I crocsów.
– Okej, rozumiem, po co im te saszety – powiedziałem. – Noszą głupie okulary, tak? Ale nie kumam tych crocsów. Widziałeś ich kiedyś aż tyle?
– O, całkowicie to rozumiem – powiedział Holden. – Są wygodne.
– Nie, wygodnie jest chodzić nago po sypialni. Noszenie crocsów jest nieprzyzwoite. I to jeszcze w miejscu publicznym. Jezu!
– Crocsy są cholernie wygodne – spierał się Holden. – Pogódź się z tym. Jeśli chcesz się na coś wściekać, to wściekaj się na tych gnojków, którzy komercjalizują przestrzeń kosmiczną. Nim się spostrzeżesz, będą sprzedawać działki na Uranie. No a do kogo należy Uran? Boże, ależ mnie to irytuje!
Aby zademonstrować swoje zdenerwowanie, Holden zacisnął palce w pięść, kierując swoją wściekłość na nisko umieszczony znak stopu – wyraźny symbol kapitalistycznego ucisku społeczno-gospodarczego. Ale ponieważ Holden ma z półtora metra – naprawdę, jest wzrostu wysokiego hobbita – i tak musiał zrobić to z rozbiegu. Rzucił się do przodu, skoczył jak na sprężynie, wziął zamach i przywalił w blachę. Uderzenie pięści wywołało mocny metaliczny brzęk, który zdawał się nieść echem przez kilka przecznic. Przywołało to wiele zdziwionych i nawet zirytowanych spojrzeń ze strony tłoczących się wokół nas turystów.
Holden ledwo wylądował, walcząc o równowagę, po czym zgiął się wpół.
– Cholera – zaklął. Przycisnął dłoń do piersi. – Cholera, cholera, cholera.
– Spokojnie tam, Fight Club. Wszystko okej?
– Cholera, cholera, cholera – ciągnął. Uniósł dłoń do ust i wpatrywał się w nią jak w gigantycznego lizaka.
Oto Holden Durden – największy kretyn w całym hrabstwie Jackson. A także mój najlepszy przyjaciel. Ściśle rzecz biorąc, zasłużył sobie na ten zaszczyt, bo jest moim jedynym przyjacielem, ale lubiłem myśleć, że to przez jego zasługi, a nie wyraźny i całkowity brak konkurencji. A ponieważ jego imię i nazwisko były bogate w popkulturowy potencjał, wołałem na niego Fight Club a czasami Caulfield – w zależności od jego nastroju, który przypominał album Green Day. Od zagubionej, wyobcowanej, szukającej połączenia ze światem duszy do antykonsumpcyjnego, dążącego do zniszczenia świata anarchisty. Wydaje mi się, że najdziwniejsze było to, co miał w środku, co akceptowało crocsy.
Ale pomimo swojego wzrostu – a także agresywnego, nonkonformistycznego zachowania – był kimś w rodzaju ogiera. W licealnej karierze miał co najmniej siedem dziewczyn i prawdopodobnie dwa razy więcej krótkotrwałych miłostek. Może i był niski, ale nosił się z iście napoleońską pewnością siebie.
– Jezu Chryste na lodzie! – krzyknął. – Dlaczego tu jest tak dużo ludzi?
To było dość uzasadnione pytanie – jeśli nie mieszkasz całe życie w Carbondale jak ja czy Holden. Gdyby tak było, wiedziałbyś, że Carbondale to samozwańcze centrum zaćmienia Słońca w Ameryce. Widzisz, ostatnie całkowite zaćmienie, które dało się oglądać z Carbondale, miało miejsce zaledwie siedem lat temu – co brzmi jak wieczność, dopóki nie dowiesz się, że w kontynentalnej części Stanów Zjednoczonych można je było podziwiać w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym roku. Wcześniej niż powstała Metallica. Zatem generalnie to, czego doświadczaliśmy, było niemożliwą nadwyżką najrzadszego zjawiska niebieskiego znanego na planecie Ziemia. Nie mówiąc już o tym, że zaćmienie sprzed siedmiu lat osiągnęło najdłuższy czas trwania w Carbondale – aż dwie minuty i czterdzieści sekund. To była naprawdę wielka sprawa. Biznes oparty na zaćmieniu stanowił całą tożsamość tej mieściny. Dziś zamknęli szkołę przez to gówno.
Ale Holden już o tym wiedział, więc postanowiłem zmienić temat.
– Jezu Chryste… na lodzie? – dumałem. – Wyobrażasz sobie naszego Pana i Zbawcę jako schłodzony napój czy może mistrza łyżwiarstwa figurowego?
Holden parsknął śmiechem, przewrócił oczami i szturchnął mnie w ramię.
– Zamknij się, ateistyczny gnojku. Bóg wie, że potrzeba ci pieprzonego cudu.
*
Moja obsesja na punkcie Imogen była naprawdę silna. Zaczęła się w czwartej klasie szkoły podstawowej, gdy mieliśmy wystawić _Romea i Julię_.
Oczywiście była to wersja dla dzieci z uproszczonym scenariuszem. Poza tym nasza nauczycielka sztuki, pani Lopez, stwierdziła, że podwójne samobójstwo jest zbyt mroczne, więc zdecydowała się na alternatywne, szczęśliwe zakończenie.
Nie zrozum mnie źle. Nawet w czwartej klasie byłem cholernie antyspołeczny. Ale w odgrywaniu roli – w byciu kimś innym – było coś, dzięki czemu się otwierałem. Odczuwałem, że mogę powiedzieć, co tylko chcę i zrobić, cokolwiek zapragnę. Co było dziwne, ponieważ czytałem i zapamiętywałem scenariusz, więc było raczej odwrotnie.
Okazuje się, że stałem się cudownym dzieckiem Szekspira. Nawet jeśli chodziło o ogłupiającą, alternatywną rzeczywistość ze szczęśliwym zakończeniem. To było jak tsunami prawej półkuli mózgu, które wzniosło się, aby spotkać z niesamowitą ścianą mojej lewej matematycznej półkuli. Zdobyłem rolę Romea.
A Julią został nie kto inny jak Imogen Klutz.
Imogen była królową tragedii i teatru. Została stworzona do tej roli.
Zakochałem się w tej dziewczynie w trakcie przygotowań do przedstawienia, nawet jeśli rozmawialiśmy tylko wtedy, kiedy recytowaliśmy tekst. Ale w jakiś sposób dziewięcioletnia wersja mnie była przekonana, że jeśli dobrze odegram rolę w przedstawieniu, Imogen będzie moja.
No wiem. Cokolwiek miało to oznaczać dla czwartoklasisty. Jezu.
Oczywiście wszystko spartaczyłem.
Akt pierwszy, scena pierwsza. Benwolio (kuzyn Romea) prowadzi pasjonującą dyskusję z panem i panią Monteki (rodzicami Romea) o tych pieprzonych Kapuletach (poważnie, jebać ich) oraz wyraża głębokie zaniepokojenie biednym emo Romeem, który dąsa się i stoi gdzieś pośród sykomor. Kiedy Romeo pląta się gdzieś po scenie, Benwolio obiecuje odkryć przyczynę jego melancholii.
Spoiler: Romeo zakochał się w Rosalindzie. Niestety Rosalinda nie odwzajemniała tego uczucia. Poza tym zaprzysięgła życie w czystości. Biedny emo Romeo…
Wchodzi Romeo.
Benwolio: Dzień dobry, bracie!¹
I w tym momencie zapomniałem całego tekstu.
Tyle że wtedy to było bardziej surrealistyczne. Jak pozacielesne doświadczenie. Dosłownie czułem się, jakbym siedział na widowni i oglądał szekspirowską tragedię, w której gra ktoś podobny do mnie – Ezra. Patrzyłem, jak za jednym zamachem biedak zniszczył swoją aktorską karierę i przyszłość z Imogen. Miał szeroko otwarte oczy i usta, wyglądał, jakby w każdej chwili miał zemdleć albo nawet umrzeć.
Znałem tekst. Znałem! Szeptałem go do siebie z miejsca poza ciałem, siedząc na widowni:
_Jeszczeż nie południe?_²
_Jeszczeż nie południe?!_
_JESZCZEŻ NIE POŁUDNIE?!_
Jednak tekst nigdy nie dotarł do aktora na scenie.
Benwolio wyszeptał mu tę kwestię. Pani Lopez wyszeptała mu ją zza kulis. Głośno. Na tyle, że usłyszało to kilka pierwszych rzędów. W końcu, w szczytowej chwili irytacji, wbiegła na scenę ze scenariuszem i próbowała mu go wepchnąć w bezwładne ręce.
Chłopiec na scenie patrzył na scenariusz, jakby był wyrokiem śmierci.
A potem Ezra uciekł.
I wybiegł ze szkoły.
Zwinąłem się w kłębek na parkingu, doznając prawdziwego załamania psychicznego.
Szlochałem.
Jak na ironię, nasze przedstawienie odbywało się wieczorem w dzień pierwszego całkowitego zaćmienia Słońca. Pani Lopez uważała, że to poetyckie – opowieść o przeklętych przez gwiazdy kochankach i w ogóle. Dopiero później dowiedziałem się, jak naprawdę zakończył się dramat Romea i Julii. To nie był romans. To była mocna tragedia! Jeśli to nie wróżyło takiej samej przyszłości dla mojego związku z Imogen, to nie wiem, co to miałoby być.
Mniej więcej wtedy dopadła mnie przewlekła bezsenność. Chociaż wynikała ona również z drobnego wypadku samochodowego z dzieciństwa – takiego, który wydarzył się dzień czy dwa przed przedstawieniem. Ale prawdę mówiąc, nic z niego nie pamiętałem. Lekarz sugerował, że bezsenność wiązała się z traumą. Ja uważałem, że z tym, iż nie wiedziałem, jak być człowiekiem. Podsunąłem, że czasoprzestrzeń składa się ze spiral znanych w matematyce jako złoty podział i że ten stosunek – 1,618 – jest matematyczną stałą rządzącą wszechświatem, ale wiedza ta nie mogła mi pomóc zasnąć, więc od razu zapytałem, czy doktor ma coś mocniejszego niż ambien.
Znaleźliśmy się w impasie.
Istniał powód, dla którego wybraliśmy z Holdenem dzisiejszy dzień na moje zaproszenie. Ponieważ nie chodziło tylko o bal. Chodziło o naprawienie mnie. Ponieważ najwyraźniej byłem zepsuty. Psychicznie uszkodzony.
Wspomniałem o tym tylko dlatego, że życie to podróż po spiralach. Powtarzające się wzory.
Przeszłość zawsze znajdzie sposób, aby dogonić przyszłość.
*
Szkoła średnia Piles Fork była opustoszała – trzykondygnacyjny megalit z czerwonej cegły z zapomnianej epoki. Okej, zapomniana epoka to zeszły piątek. Teren był zbyt dobrze utrzymany, aby mogło to być jakieś postapokaliptyczne otoczenie. Trawa została przycięta, róże rozkwitły, a żywopłot ciągnął się gęstym, równym pasem. Nawet jeśli tutejszy system edukacji był fikcją, przynajmniej woźny Ziggy utrzymywał krzaki w należytym stanie.
Kiedy wspięliśmy się po schodach i zbliżyliśmy do szklanych, frontowych drzwi, Holden wyjął z kieszeni klucz. Bezbłędnie zanurzył go w dziurce i przekręcił, aż kliknął zamek.
Być może ważna informacja jest taka, że mamą Holdena jest pani dyrektor Durden.
Syn ukradł jej główny klucz. To znaczy zrobił to już dawno temu, ale dorobił sobie własny. Cóż, nawet dwa. Jeden podarował mi na szesnaste urodziny. Powiedział, bym zawsze go przy sobie nosił, bo być może zakradniemy się w sobotę do szkoły i zapalimy trawkę w pokoju nauczycielskim.
Nigdy tego nie zrobiliśmy, ale uznaliśmy to za szlachetny pomysł. Liczyła się myśl.
– Rozdzielmy się – powiedział.
– Co? – zapytałem. – Oglądałeś kiedykolwiek jakiś horror? To kardynalny błąd.
– Przykro mi, ale czy w scenariuszu mamy jakiegoś psychopatycznego zabójcę, o którym nie wiem?
– Wynonna Jones? – podsunąłem.
– Wynonna nie jest psychopatycznym zabójcą. Tylko zwykłym.
– Jak myślisz, jak tu weszły?
– No przecież to Jones – zagadnął Holden. – Wszystko jest możliwe, otwieranie zamków, wspinanie się po ścianie, teleportacja kwantowa…
– To właściwie naukowo niemożliwe.
– Słuchaj, Stephenie Hawkingu, brakuje nam czasu i nadal nie wiemy, jak dostać się na dach. Jeśli ma nam się udać, musimy się rozdzielić. Zawołaj, jeśli zobaczysz dziewczyny albo wyjście na dach, a ja zrobię to samo. Okej? Okej.
Holden, nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i ruszył na zachód.
Odetchnąłem głęboko, włączyłem latarkę w telefonie i wyruszyłem na wschód.
Wspiąłem się po schodach na drugie piętro. Nasłuchiwałem własnych kroków, które niosły się echem po klatce schodowej. Kiedy dotarłem na górę, zacząłem przeczesywać główny hol zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Skręciłem w każdy korytarz. Sprawdziłem każdą salę i szafkę. Wpatrywałem się w sufit na wypadek, gdyby był tam jakiś… właz czy coś.
Wtedy to usłyszałem – cichy, metaliczny dźwięk. Stukot. Uderzenia.
Cały się spiąłem. I czekałem. Zdałem sobie sprawę, że nie oddycham. W którejś chwili podjąłem świadomy wysiłek, by nie pobierać tlenu.
I znowu to usłyszałem.
Ślizg, stukot, trzask!
Tym razem byłem pewien.
To był dźwięk automatu do sprzedaży przekąsek i napojów.
I dochodził z dolnego piętra.
Pospieszyłem do najbliższej klatki schodowej, chwyciłem za poręcz i zszedłem cichymi, niespiesznymi krokami.
To musiała być albo Imogen, albo Wynonna – któraś z nich. Wątpiłem, aby były tam obie, bo niemożliwe, by Wynonna milczała w towarzystwie przyjaciółki.
Ślizg. Stukot. trzask.
Cokolwiek to było, zaopatrywały się w poważną ilość pożywienia.
Zwolniłem u podnóża schodów. Zerknąłem ostrożnie za róg – doskonale wiedząc, że automat z przekąskami znajduje się zaledwie kilka metrów dalej po drugiej stronie.
Trzymając dłonie na ścianie, wyjrzałem za róg.
Imogen Klutz.
Znasz tę scenę z filmów o licealistach, w której nasz bohater, niezdarny, społeczny wyrzutek, spogląda na główną bohaterkę, dziewczynę marzeń – kiedy poznajemy ją jako publiczność i obserwujemy ją w zwolnionym tempie, jak jej skóra promienieje eterycznym blaskiem, włosy płyną niczym wodospad lub coś podobnego, a wszystkie dźwięki przechodzą w irytującą popową piosenkę jak na przykład cover Smash Mouth _I’m a Believer_?
Tak, to to.
Okej, trochę lubiłem Imogen. I to uczucie można nazwać obsesją. Była piękna – szczupła, z długą szyją, twarzą w kształcie serca, ciepłymi oczami, pasemkami piaskowych włosów, które lekko puszyły się wokół uszu. Kochała swetry i często łączyła je z kolorowymi, niezbyt dobrze dopasowanymi jeansami oraz brzydkimi, tanimi sportowymi butami.
I brwi. Boże. Nawet nie każ mi o nich opowiadać.
Okej, powiem.
Pozornie brwi Imogen były duże, złe i wspaniałe. Niewydepilowane, bezwstydne. Niektórzy mogliby nawet posunąć się do tego, by nazwać je kolosalnymi czy gargantuicznymi. To nie byłaby przesada. Jednak w głębi duszy brwi Imogen stanowiły zagadkę. Płaszczyzny ich rozległych łuków kryły tajemnice wszechświata. I mrok! Były takie ciemne – praktycznie czarne przy jej jasnych włosach – że przyciągały uwagę jak grawitacyjne osobliwości. Opór był daremny. Pomyśl o Jennifer Connelly z czasów _Labiryntu_, a znajdziesz się na właściwej ścieżce. Po prostu tak jest. Nad niektórymi rzeczami nie należy się zastanawiać – tak jak nikt nie wie, jak działa magia, metafizyczna transcendencja oraz aplikacja Shazam.
Właśnie takie były brwi Imogen.
Oczywiście kiedy powiedziałem o tym Holdenowi, odparł, że mam niepokojący fetysz brwi i prawdopodobnie powinienem poszukać pomocy psychiatrycznej.
W każdym razie gdy obserwowałem, jak dziewczyna porusza się w zwolnionym tempie, w tle płynęła piosenka Smash Mouth oraz słychać było ślizg, stukot, trzask, a ostatnia torebka prażonych świńskich skórek wpadła do podajnika automatu, nastąpiła mglista chwila, gdy najwyraźniej wyszedłem zza rogu klatki schodowej. Jednak nic nie powiedziałem. Przypominam, że odgrywałem w tym filmie rolę niezręcznego wyrzutka społecznego i komedia powstała moim kosztem.
Imogen powoli obróciła głowę – nagle zauważając kształt człowieka…
…stojący dwa metry od niej…
…w ciemnym, pustym korytarzu…
…przyglądający się jej.
Krzyknęła, wyrzuciła ręce w górę wraz ze wszystkimi przekąskami, które w niech miała – chipsami, batonami, prażoną świńską skórką i dwoma puszkami Dr Peppera. Jedna z puszek wylądowała w taki sposób, że pękła i zaczęła sikać jak przebita żyła w horrorze. Druga nie pękła, choć przetoczyła się pod jej stopę, dokładnie w tym samym momencie, w którym Imogen postawiła szaleńczy krok do tyłu. Podeszwa jej buta znalazła się na środku puszki, więc dziewczyna się zachwiała, a reszta to czysta poezja ruchu. Innymi słowy, Imogen poderwała nogę w eleganckim wysokim kopnięciu, puszka wystrzeliła spod stopy jak pocisk balistyczny, całe jej ciało zakołysało się i poleciało jak z katapulty, po czym wylądowało płasko na plecach.
– Cholera – powiedziałem.
Natychmiast rzuciłem się na pomoc Imogen – tylko po to, by unieść się nad jej ciałem, równie sparaliżowany.
– O Boże – powiedziałem, miotając bezsensownie rękami. – Przepraszam. Dobrze się czujesz, Imogen?
Przez chwilę oczy dziewczyny były jak marmurowe kulki – szkliste, oderwane od świadomych myśli. Nie żyła. Zabiłem ją. Doprowadziłem do jej zgonu. Zadałem śmierć przez usilne wgapianie się w nią.
Zaraz jednak zamrugała i wróciło życie. Skupiła na mnie wzrok i się uśmiechnęła.
– O, cześć, Ezra – powiedziała, po czym się skrzywiła. – Au.
– Gdzie cię boli? – zapytałem.
Wykonała nieokreślny gest rękami, który zdawał się obejmować całe jej ciało.
– Zadzwonię po karetkę – stwierdziłem.
– Nie! – rzuciła. Natychmiast spróbowała się podnieść. – Nie, nie, nie. Nie trzeba. Nic mi nie jest.
– Na pewno?
– Chcesz dzwonić, gdy się tu włamaliśmy? – zapytała. – Dziesięć minut przed zaćmieniem? Jestem pewna, że Wynonna zabiłaby…
– Slevin, ty mały gnojku! – wykrzyczał ostatni na świecie głos, który chciałem usłyszeć. – Co, do cholery, robisz z moją przyjaciółką?
Obróciłem się i oto była ona – pieprzona Wynonna Jones – wkraczająca na scenę jak jakaś _deus ex machina_. A właściwie jakby jej przeciwieństwo. Jakby anty-_deus ex machina_, która wszystko chrzani, kiedy sądzisz, że się ułoży.
Ubiór Wynonny najlepiej można było określić mianem „militarno-hipisowskiego” lub „wymiotującego punku z lat osiemdziesiątych”. Miała elektryzująco niebieskie włosy, wojskowe buty, bardzo zniszczone jeansy – wypłowiałe, podarte i powiązane aż do przesady, połataną, ciasno przewiązaną w talii bomberkę oraz szydełkowe bransoletki w stylu boho. Pełno bransoletek. Zbyt wiele jak dla jednej ludzkiej istoty. A jednak je nosiła – wyraźne, odważne, w większości jaskrawe. Dziewczyna miała również tatuaże na przedramionach. Na lewym słowo „dharma”, na prawym, w lustrzanym miejscu – „karma”.
Jak na ironię, ręka z „karmą” i jaskrawymi, niebieskimi, pasującymi do włosów paznokciami szturchnęła mnie w pierś. Zatoczyłem się do tyłu, potknąłem i prawie upadłem, ale zamiast tego poleciałem na szafki za moimi plecami.
– Zrobił ci krzywdę? – zapytała Wynonna.
– Nie, nie, nic mi nie jest – odparła Imogen, podnosząc się, choć z przeczącym jej słowom grymasem.
– Próbował cię obmacywać?
Spąsowiałem.
– Co? Nie! – rzuciła zbulwersowana Imogen.
– Próbował skraść ci dziewictwo? – dociekała Wynonna.
Okej, w tej chwili barwa mojej twarzy szybko przechodziła z fuksji w szkarłat.
– Wynonna! – krzyknęła Imogen, patrząc szeroko otwartymi oczami. – Możemy nie rozmawiać o moim dziewictwie?
Ale dziewczyna znudziła się Imogen i skierowała na mnie swój drapieżny wzrok. Wciąż stałem oparty plecami o szafki, bo obecność Wynonny działała jak odwrócony magnetyzm, przyciskając mnie płasko do zimnego, niebieskiego metalu.
– Powiem ci, jak będzie, Slevin – powiedziała. – Jestem jak ojciec Imogen. Jeśli chcesz zaprosić ją na randkę, musisz zapytać o to mnie. A ja zdecyduję, czy cię zabić. Rozumiemy się?
Rozumieliśmy się. Nawet bardzo.
Jednak w tej samej chwili usłyszałem nawołującego mnie Holdena. Wybiegł zza rogu i zobaczył, jak jego przyjaciel jest dręczony – po raz kolejny – przez pieprzoną Wynonnę Jones.
– Zabieraj łapska od mojego kumpla, ty niebieskowłosa żmijo!
Wynonna obróciła głowę, a jej usta wykrzywiły się w pełnym rozbawienia uśmieszku.
– Niebieskowłosa żmijo?
– Dotknij go tylko – zagroził Holden – a…
Ale Wynonna już unosiła palec – powoli, szyderczo. Zrobiła z tego niezłe show. W ślimaczym tempie wycelowała go w moją twarz, ale cały czas patrzyła na Holdena. Drocząc się z nim, drwiąc z niego.
– Nawet się nie waż – powiedział.
Nacisnęła na mój nos jak na guzik.
– Bip – rzuciła.
Gdyby mój nos był guzikiem, Holden byłby machiną zagłady, z którą guzik był bezprzewodowo połączony. Wyciągnął ręce i wrzasnął jak pomyleniec, co Wynonna uznała za zabawne. Ale pomaszerował do Imogen.
Wynonna przestała się śmiać.
Holden zgarnął torebkę prażonej świńskiej skórki z podłogi.
Wynonna wytrzeszczyła oczy.
– Odłóż to, ty sukin…
Holden rozerwał torebkę i wcisnął twarz do środka jak dzikie zwierzę.
– …synu! – wrzasnęła Wynonna.
Holden chrupał, pożerał łapczywie. Dziewczyna, wyklinając go, wyrwała mu torebkę z rąk. W tym jednak momencie w środku zostały już same okruchy, uśmiech Holdena oraz jego pełne jak u chomika policzki. Nie odważył się jednak przełknąć. Jak każdy rozsądny człowiek wiedział, że prażone świńskie skórki smakują jak przesolony, usmażony tyłek.
Głowy Holdena i Wynonny obróciły się powoli, kierując w stronę drugiej – i ostatniej – torebki świńskich skórek.
Wynonna wystrzeliła. Holden zanurkował jak baseballista ku domowej bazie. A ponieważ podłoga z winylowych kwadratów była wypolerowana i błyszcząca jak nieśmiertelna, łysa głowa Bruce’a Willisa, prześlizgnął się po niej jak po torze wodnym. Złapał torebkę i zwinął się w kulkę, a Wynonna potknęła się o niego. Próbował wstać, ale złapała go za koszulkę i przygniotła. Zaczęli się tarzać po podłodze.
W chwili, w której Holden był na górze, Wynonna rzuciła mu się do gardła. Kiepski pomysł. Rozdęte policzki chłopaka zrobiły się płaskie, gdy wypluł pogryzione skórki na jej bluzkę w stylu boho.
Wynonna krzyknęła ze zrozumiałym przerażeniem. Holden kaszlał i się dusił.
Tymczasem Imogen odczołgała się od nich na długich, wrzecionowatych kończynach, i znalazła się obok mnie. Wstała. Przysunęła się do mojego ucha, chociaż nie była w stanie oderwać wzroku od masakry przed nami.
– Dlaczego zawsze to robią? – zapytała szeptem.
Było to bardzo złożone pytanie, zawierające wiele warstw. Oto znane mi fakty:
1. Wynonna mnie nienawidziła, ale…
2. Uwielbiała mnie dręczyć.
3. Holden zawsze spieszył mi na ratunek, ale…
4. Zawsze robił to w niestabilny, psychotyczny, gwałtowny sposób.
5. Wydaje mi się, że Wynonna i to uwielbiała. Myślę, że ją to kręciło.
To był błędny, niekończący się cykl. Właściwie można założyć, że tak właśnie wyglądała równowaga w ich wydaniu. Gdyby im to odebrać, ich byty mogłyby pogrążyć się w chaosie.
Wtedy zrodziła się myśl: dostałem rzadką chwilę na prywatną rozmowę z Imogen. Jeśli zignoruję naszych przyjaciół walczących jak na ringu MMA. Co też zrobiłem. Właściwie Wynonna i Holden nieświadomie stworzyli dziwną, a nawet przerażającą, choć zarazem skuteczną sytuację do przełamania pierwszych lodów. To była idealna okazja, aby zaprosić Sam Wiesz Kogo na Sam Wiesz Co.
Jednak teraz, gdy stałem obok Imogen – wyraźnie niemającej poważnych obrażeń – popadłem w swój zwyczajowy stan społecznej nieudolności.
Holdenowi udało się w tym pandemonium wyrwać Wynonnie skórki. Rzucił się do najbliższego okna – jednego z nielicznych w liceum Piles Fork, które można było otworzyć. To właśnie zrobił. Jedną ręką szeroko je rozwarł, a w drugiej trzymał jak zakładnika torebkę ze świńskimi skórkami – i wystawił ją ponad trzykondygnacyjną przepaść. Przekąska zawisła w mocnych palcach.
– Jeszcze jeden krok i oberwie się wieprzowinie – zagroził.
Wynonna zamarła, stojąc w wielkich bojowych butach. Uniosła powoli ręce, sygnalizując zawieszenie broni. Najwyraźniej bardzo poważnie potraktowała sytuację z zakładnikiem.
– Spokojnie, Durden – powiedziała. – Nie rób niczego, czego wszyscy będziemy żałować.
– Przeproś Ezrę – polecił Holden.
– Słucham?
– Albo polecą.
Wynonna spojrzała na mnie z pewnym obrzydzeniem. Albo lekceważeniem. Trudno było to dokładnie określić, ponieważ mój umysł zaczął się wyłączać. Jak Księżyc przysłaniający obecnie Słońce, zasnuwając niebo dziwnym, mrocznym odcieniem. Choć tylko niejasno zdawałem sobie z tego sprawę.
– Nie ma mowy – odparła. – Nie przeproszę tego…
Holden nieznacznie rozluźnił palce. Torebka wyślizgnęła się z nich o centymetr.
– Dobra, dobra! – powiedziała Wynonna. Obróciła się do mnie. Podeszła o kilka kroków, aż znaleźliśmy się w bezpiecznej do przeprosin odległości. Wyczuwałem wrzące w jej gardle słowa. – Ezro Slevinie – zaczęła, przesadnie artykułując każdą sylabę – przepraszam… że jesteś małym, żałosnym tchórzem.
Rzuciła się na Holdena. Popchnęła go na ścianę, przyciskając torebkę do okiennej futryny. Holden pisnął. Siła uderzenia skierowała się jednak w prawy wojskowy but, który przyłożyła do ściany, i cała stała się ściśniętą sprężyną. Złapała Holdena za głowę w stylu Randy’ego Ortona i odpychając się od powierzchni, pociągnęła go za sobą jak podczas ostatecznego ciosu w walce na gali WWE. Byłem pewien, że go znokautuje!
Zamiast tego kopnęła nieco zbyt mocno i polecieli z Holdenem na Imogen i na mnie.
Poczułem to – błysk w mózgu! Uderzenie, jakby moja forma astralna została wybita z mojej ludzkiej powłoki.
Byliśmy plątaniną kończyn, ludzką kulą toczącą się po podłodze z winylowych kwadratów, aż z hukiem wpadliśmy na szafki. W uszach rozbrzmiało mi dzwonienie aluminium.
– Au! – jęknął Holden.
– Umarłam? – zapytała słabo Imogen. – To tak to jest być martwym?
– Kurwa – wymamrotałem w chwili egzystencjalnej rozterki.
Takie właśnie słowa wypowiedziałem.
Oprócz tego, że zrobiłem to głosem Wynonny.
Gdzieś w ludzkiej plątaninie poczułem, jak sztywnieją mięśnie. Jakby i one rozpoznały, że coś jest kosmicznie nie w porządku.
Otworzyłem oczy. Spojrzałem na swoje ręce, dłonie płasko przyciśnięte do zimnych płytek.
Ale to nie były moje ręce. Były mniejsze. Szczuplejsze. Gładsze.
Każdy paznokieć pomalowany jaskrawoniebieskim lakierem.
I wtedy kątem oka zauważyłem otaczające mnie elektryzująco niebieskie włosy.
Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ktoś w tej ludzkiej plątaninie patrzy bezpośrednio na mnie. Powoli obróciłem głowę.
Twarz wpatrująca się we mnie…
…była moja.
To był Ezra Slevin. Lustrzane odbicie mojej twarzy. Sobowtór. Jego głowa wystawała spomiędzy długiego, spoconego torsu Imogen i, niestety, tyłka Holdena.
Wyglądał na tak przerażonego, jak ja się czułem.
I wtedy znów do tego doszło – _błysk_!
Nagle znajdowałem się w innym miejscu, patrząc w inną stronę. W dodatku przed twarzą miałem tyłek Holdena – co samo w sobie powinno być alarmujące. Jednak byłem zbyt zajęty patrzeniem na Wynonnę, która się na mnie gapiła. Wydawało się, że dzielimy te same emocje, a nasze spojrzenia mówiły: „Co, do diabła?”.
– O cholera! – rzucił Holden. – Zaćmienie!
Wyrwaliśmy się z Wynonną z sytuacji jak ze _Strefy Mroku_ – jeśli nawet na chwilę. Imogen pisnęła. Wszyscy się obróciliśmy, wijąc i ciągnąc. Powoli się rozplątaliśmy. Zataczając się, podszedłem do otwartego okna. Wszyscy starali się wyjąć kartonowe okulary z różnych kieszeni i usiłowali przymocować je do twarzy.
Kiedy nam się udało, czarny okrąg już się cofał. Z boku przebijał się obłok białego światła.
Przegapiliśmy całkowite zaćmienie.
W końcu – czy to z powodu rozczarowania, stresu, czy gównianej sytuacji ze _Strefy Mroku_ – moje ciało postanowiło, że to dobry moment na to, aby się wyłączyć.
Zemdlałem.