- W empik go
Gdzie jest czytelnik? - ebook
Gdzie jest czytelnik? - ebook
W eseju „Gdzie jest czytelnik?” Łukasz Gołębiewski tworzy portret czytelnika XXI wieku – jest to osoba, która znaczną część swojego życia spędza w świecie wirtualnym. W związku z rozwojem nowoczesnych technologii zmianie uległa także kultura czytania – dzisiejszy czytelnik rezygnuje z tradycyjnych książek na rzecz e-tekstu. Autor wnika w internetową rzeczywistość, bada fenomen portali społecznościowych oraz ich wpływ na czytelnictwo. Rozważa możliwe scenariusze rozwoju czytelnictwa w przyszłości, określa rolę księgarni i bibliotek, a także proponuje zmianę formy reklamy na taką, która lepiej dotrze do dzisiejszego wirtualnego czytelnika.
Fragment książki:
Nie sposób myśleć o współczesnym czytelniku w oderwaniu od współczesnego człowieka, bo przecież jeden jest produktem drugiego. A współczesny człowiek w coraz większym stopniu staje się niewolnikiem mobilnych technologii, żyjemy w opętaniu szybkością, niemal natychmiastowością, w ciągłym stresie i niedoczasie, w ciągłej potrzebie bycia on-line. Życie on-line nie pozostawia przestrzeni na skupienie, na samotność, na przemyślenia, na prawdziwe rozkoszowanie się pięknem, na smakowanie poetyki, na docenienie kunsztu składni, na delektowanie się fabułą, na rozszyfrowywanie zawiłości intrygi. W świecie on-line nie ma na to wszystko czasu, są linki, są komunikaty, przekaz jest pokawałkowany, podany na tacy, nachalnie podsunięty pod nos tak samo jak promocja telefonu za złotówkę w zamian za wyższy abonament.
W eseju pt. „Śmierć książki | No Future book” pisałem, że rewolucja technologiczna zmienia nasz świat szybciej niż wynalazek Gutenberga. Bo i świat jest dzisiaj w zasięgu ręki – dzięki satelitom, tanim biletom lotniczym i trylionom wysyłanych kilobajtów informacji. O ile wynalazek Gutenberga stworzył „człowieka liter”, to współcześnie jesteśmy świadkami narodzin „człowieka cyfr”, gdyż większość informacji rozpowszechnianych jest obecnie w zapisie binarnym, a nie analogowym. Czy ten świat mnie oburza? Tak. Czy chcę z nim walczyć? Nie. Bo to walka z wiatrakami, walka idealistyczna, romantyczna, skazana na porażkę.
O autorze:
Łukasz Gołębiewski jest założycielem Biblioteki Analiz – firmy zajmującej się szczegółową analizą rynku książki w Polsce. Swoje teksty publikował m.in. w „Życiu codziennym” i „Rzeczypospolitej”. W 2007 roku wydał głośną książkę „Xenna moja miłość”, która stała się jego znakiem rozpoznawczym. W kolejnych latach ukazywały się następne utwory – „Melanże z Żyletą”, „Disorder i ja”, „Złam prawo”, „Bomba w windzie” i najnowsza – „Krzyk Kwezala”. Prywatnie autor związany ze sceną punk, w środowisku znany jest pod ksywą „Disorder”. Prowadzi stronę internetową www.xenna.com.pl
Utwór „Gdzie jest czytelnik?” jest trzecim esejem w dorobku pisarza dotyczącym kultury czytania. Dwa poprzednie to „Śmierć Książki. No future book” i „E-Książka/Book. Szerokopasmowa kultura”.
Wydanie książki zostało dofinansowane ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Patronat honorowy:
Polska Izba Książki
Patroni medialni:
www.rynek-ksiazki.pl, Literadar, Xiegarnia, Magazyn Literacki KSIĄŻKI, Gazeta Studencka
Spis treści
Rozdział 1 • Co się dzieje z czytelnictwem?
Rozdział 2 • Skandaliczne nie-czytanie
Rozdział 3 • Za darmo?
Rozdział 4 • Bezrobotny artysta
Rozdział 5 • Kim jest odbiorca? społeczeństwo Sieci
Rozdział 6 • Spór o zakres darmowego
Rozdział 7 • Definicja książki
Rozdział 8 • Aplikacje i fenomen iPada
Rozdział 9 • Przyszłość bibliotek i księgarń
Rozdział 10 • Amatorzy piszą recenzje — zmierzch krytyki
Rozdział 11 • Rynek książki — jaki jest i jaki będzie?
Rozdział 12 • GEN-ISBN
Wybrana bibliografia
Indeks
Kategoria: | Publicystyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62948-68-0 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wizja bezrobotnego artysty wcale nie jest nam kulturowo obca, przeciwnie, zwykło się sądzić, że twórca na uznanie zasługuje dopiero po śmierci, za życia zaś klepać ma biedę. Ten romantyczny obraz samotnego artysty występującego przeciwko żywiołom niewiele ma jednak wspólnego z rzeczywistością. Nie oszukujmy się, masowa kultura (ale i masowa gospodarka w ogóle) stworzyła artyście możliwości zarobkowania, jakich nie miał wcześniej. Kiedyś twórca skazany był na łaskę możnego pana, księcia, szlachcica, biskupa, który sypał groszem swojemu nadwornemu portreciście, poecie czy kronikarzowi, tak samo jak aktorom, trubadurom i rozmaitym trefnisiom, bo przecież do czasów renesansu zawód poety nie różnił się wiele od profesji grajka. A jak twórca zaczynał przynudzać albo zapominał o pochlebstwach, to fora ze dwora. Pałętał się w poszukiwaniu nowego mecenasa, by jemu darować talent i natchnienie. Z czasem rolę mecenasa wielmoży zaczęły przejmować rozmaite instytucje, czy to kościelne, czy to państwowe, czy lokalne, co nieco poprawiło status twórcy i dało mu większą stabilność w zarobkowaniu, wciąż jednak o niezależności mógł jedynie marzyć (i to pomijając cenzurę czy do XVI wieku ryzyko popadnięcia w niełaskę inkwizytora). Dopiero masowy druk, prasa i książki oraz system dystrybucji publikacji, otworzyły przed twórcami możliwość uczciwego zarobkowania w imię złotej zasady rynku, w której to konsument (czytelnik) weryfikuje wartość dzieła. Nie kościół, udzielny książę czy państwo, a w czasach bardziej nam współczesnych jedna partia roszcząca sobie prawo do sprawowania władzy nad wyobraźnią i estetyką, ale zwykły kupujący, nieważne czy mądry czy głupi, czy wsiowy czy miastowy. W 1455 roku Johannes Gutenberg wydrukował swoją 42-wierszową Biblię⁴⁵, jednak tak naprawdę druk stał się masowy dopiero na przełomie XVI i XVII wieku, wówczas zaczęły powstawać wielkie powieści przeznaczone do druku w odcinkach (jak pisze Ian Watt w rozprawie „Narodziny powieści”, nowa forma narracji z jednej strony została wymuszona przez samych wydawców, oczekujących „obfitości słów”, z drugiej przez rosnące rzesze czytelników⁴⁶), rozwinęło się wiele form pisarskich i dziennikarskich, znanych także dzisiaj. Już w czasach romantyzmu ta romantyczna wizja artysty była jedynie chwytem retorycznym, formą kokietowania czytelnika, powtarzaną potem chętnie zwłaszcza w latach 60. XX wieku, kiedy pisarz obowiązkowo miał być outsiderem. Outsider czy twórca tasiemcowych sag sprzedawanych w milionowych nakładach, jeden i drugi do niedawna liczył na to, że jego twórczość ma jakąś wymierną, i to nie tylko estetyczną, wartość.
Może nie każdy mógł utrzymać się ze sztuki, ale każdy, kto tworzył, liczył, że w jakimś stopniu będzie to jego źródłem dochodów.
Dziś odbiorca mówi NIE, nie mam zamiaru płacić za coś, co jest łatwo dostępne, co może być za darmo. A ty, artysto, poszukaj sobie jakiegoś mecenasa, jak nie da minister kultury, to może zasponsoruje jakiś producent elektroniki, albo browar czy firma ubezpieczeniowa wyłożą pieniążki, abyś mógł tworzyć w romantycznym zaciszu. Oczywiście tworzyć coś masowego, co ściągnie tysiące widzów / słuchaczy / czytelników, bo na niszowe płody wyobraźni sponsora nie będzie. Chcesz artysto przetrwać, to naucz się korzystać z dobrodziejstw cyfrowej freekonomii (lub freakonomii, jak zgrabnie rzecz ujęli popularyzujący nauki ekonomiczne Steven D. Levitt i Stephen J. Dubner w swoich dwóch bestsellerowych książkach, wykorzystując termin freak, którym określa się komputerowych maniaków⁴⁷), udostępniaj swoje treści za darmo, jeśli sam tego nie zrobisz, zrobią to za ciebie. Piractwo to forma narzuconego za darmo. Może nie miałeś zamiaru, żeby twój produkt był darmowy, jednak rynek to na tobie wymusił – pisze Chris Anderson⁴⁸. I dalej: Na rynku cyfrowym za darmo zawsze jest wyborem. Jeśli nie zaoferujesz go otwarcie, inni zawsze znajdą drogę, by obejść wszelkie zabezpieczenia⁴⁹. Niestety, to prawda. Choć nie jest prawdą, że – jak dowodzi Anderson – z tego powodu nie poniesiesz straty, najwyżej mniej zyskasz⁵⁰, bo fakty są takie, że jak zyskasz zero złotych, to guzik będziesz miał. A w przypadku pirackiej wymiany plikami wartość nie wynosi „mniej”, lecz „zero”. Twórcy, których utwory są powielane i udostępniane w Sieci tracą bardzo realne kwoty, im są bardziej popularni – tym większe są ich straty.
Lament twórców niewiele jednak znaczy, gdyż mamy do czynienia z powszechnym politycznym przyzwoleniem dla darmowego – wszak za darmo można sobie budować popularność, obiecując bezpłatny dostęp do tego i owego, mówiąc, że książki trafią pod strzechy, każdy będzie miał równy dostęp do edukacji itd., itp. Tak naprawdę jest to demagogiczna bzdura.
A jednak wiele cennych dóbr faktycznie jest dzisiaj za darmo i nie dlatego, że są piratowane, ale dlatego, że albo są tak tanie, że cena nie odgrywa roli, albo zostały przez kogoś podarowane, albo stworzone przez społeczność (kolektyw wolontariuszy). Ekonomia daru odgrywa coraz ważniejszą rolę w gospodarce i nie można jej lekceważyć, ale dar – jak nazwa wskazuje – nie może być wymuszony.
Wystarczy prześledzić ceny rozmów telefonicznych, a w jeszcze większym stopniu np. nośników pamięci, by dojść do wniosku, że w świecie, w którym wszystko drożeje, jest bardzo wiele rzeczy, których wartość nie tylko jest coraz niższa, ale tak naprawdę zbliża się do ceny zerowej. Internet od początku został tak zaprojektowany, by umożliwiał globalną komunikację i dzielenie się wiedzą. Idea solidarności i bezinteresownej kooperacji, w tym także wymiany dóbr, jest głęboko wpisana w filozofię tego medium, które pomyślane było jako platforma powszechna i darmowa. Początkowo, z przyczyn technologicznych, idea ta była trudna do zrealizowana, jednak obecnie połączenia światłowodowe są już tak tanie, że praktycznie rzecz biorąc darmowe. Ale są darmowe w gruncie rzeczy w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Otóż firmy, które zainwestowały miliardy dolarów w infrastrukturę technologiczną (światłowody) służącą do szybkiej globalnej komunikacji pobankrutowały. Były to spółki giełdowe, których kapitały były bardzo wysokie w chwili pierwszego boomu na spółki z sektora nowych technologii, ale gdy akcjonariusze zaczęli lawinowo wycofywać swoje zaangażowanie, nagle ich wartość spadła do zera. To jeden z paradoksów współczesnej ekonomii, firmy straciły wartość, ale realna wartość w formie światłowodu po nich pozostała, tyle że według giełdowej wyceny była już nic nie warta. Pograjcie kiedyś na giełdzie, jeśli chcecie sprawdzić jak to działa. W ciągu pięciu-sześciu lat firmy telekomunikacyjne zainwestowały około biliona dolarów w kablowanie świata. Ceny za rozmowy międzymiastowe spadły z dwóch dolarów za minutę do dziesięciu centów, a koszt przesyłania danych zmalał prawie do zera – zauważa Thomas L. Friedman⁵¹. Friedman cytuje w swojej książce Mike'a McCue⁵², wówczas dyrektora wykonawczego Tellme Networks, firmy świadczącej usługi dostępu do Internetu: Położyli w ziemi tyle światłowodów, że sieć światłowodowa stała się towarem masowym⁵³.
Chris Anderson analizuje jak taniały tak ważne dla cyfrowej gospodarki parametry jak: moc obliczeniowa komputerów, przechowywanie cyfrowych danych i przepustowość łączy internetowych. Wnioski pokazują jak to możliwe, że dziś korzystanie z mobilnych urządzeń elektronicznych niemal nic nie kosztuje (zwłaszcza gdy korzystamy z połączeń WIFI (GPRS, UMTS itd., oczywiście o ile nie jesteśmy za granicą i nie płacimy drakońskich opłat roamingowych) oraz jak to możliwe, że można napchać miliardy gigabajtów informacji na dyski i na serwery. Anderson pisze, że jeśli moc przetworzeniowa o wyznaczonej cenie podwaja się co dwa lata, cena jednostki tej mocy w tym samym okresie spadnie o połowę⁵⁴. Być może lepszy przykład to ceny układów scalonych, tranzystorów, tych element ów, które m.in. wzmacniają sygnał elektryczny i są niezbędne, by urządzenia elektroniczne mogły sprawnie funkcjonować. W 1961 roku tranzystor kosztował 10 dolarów, dwa lata później – pięć dolarów (…), zaś do 1968 roku cena spadła do okrągłego dolara. Siedem lat później było to już tylko 10 centów, a po kolejnych siedmiu latach – cent, i tak dalej. Dzisiaj najnowsze procesory Intela mają około 2 miliardów tranzystorów i kosztują około 300 dolarów. Oznacza to, że koszt pojedynczego tranzystora wynosi w przybliżeniu 0,000015 centa. Jest zbyt tani, by go liczyć⁵⁵. Kiedy w połowie lat 70. Steve Jobs wraz ze Stevem Wozniakiem projektowali konsole gier wideo, otrzymywali premię za każdy zaoszczędzony w układzie tranzystor, gdyż w skali masowej produkcji mniej tranzystorów oznaczało niższą cenę, większą sprzedaż i większe zyski dla producenta⁵⁶. Dziś siedem zaoszczędzonych tranzystorów nie znaczyłoby nic. Obecnie w systemach półprzewodnikowych podwaja się liczbę tranzystorów średnio co 18 miesięcy, a klient wcale przez to nie płaci więcej. Pamięć, inny ważny składnik związany z kulturą cyfrową, bo przecież terabajty plików z filmami, muzyką, grami komputerowymi itd. gdzieś trzeba przechowywać, tanieje o połowę średnio co 12 miesięcy. Transmisja, powielenie i składowanie plików naprawdę prawie nic nie kosztują. Wciąż jednak pozostaje niematerialna wartość wkładu pracy twórcy.
Dlaczego internet, a konkretnie strony WWW są bezpłatne a Microsoft Windows jest płatne? Kiedy w 1991 roku Tim Berners-Lee⁵⁷, zatrudniony wówczas w Europejskim Ośrodku Badań Jądrowych (CERN) w Genewie, udostępnił światu przełomową technologię stron WWW – nie obwarował swojego wynalazku patentami ani licencjami. WWW stało się bezpłatnym dobrem nas wszystkich po to, byśmy mogli się dzielić i komunikować. Gdyby opatentował swój wynalazek, byłby dziś bogatszy niż Bill Gates⁵⁸, a jego firma warta byłaby dużo więcej niż Google, prawdopodobnie byłby najbogatszym człowiekiem świata. Dziś nazwisko twórcy stron WWW znane jest praktycznie tylko encyklopedystom i osobom zainteresowanym technologią cyfrową, nie dostał nagrody Nobla, nie zbił fortuny, nawet nie został doradcą prezydenta USA, ani prezesem firmy informatycznej, nadal zajmuje się badaniem internetu, napisał książkę i czasami udziela okolicznościowych wywiadów. Za to Bill Gates, który niczego nie dawał nigdy za darmo, jest jednym z najbardziej wpływowych biznesmenów ery cyfrowej. Przykład szlachetnego gestu Tima Bernersa-Lee pokazuje, że nawet coś o wartości miliardów dolarów może być bezpłatne. Tak się stało za przyzwoleniem twórcy. Wart miliardy dolarów przemysł nagrań muzycznych został jednak udostępniony za darmo bez woli twórców i to nie jest fair.
Inny przykład bezpłatnych treści to Wikipedia albo wolne oprogramowanie, np. system operacyjny Linux, przeglądarka Mozilla-Firefox czy najpopularniejszy serwer HTTP Apache – wszystko to jest bezpłatne, bo tak postanowili ich twórcy. Chcieli dać światu coś wartościowego za darmo. Inni się do tego przyłączyli, Wikipedia to doskonały przykład kolektywnego wolontariatu. Ale też wciąż odosobniony przykład, kiedy społeczności amatorów (wspieranej przez profesjonalnych redaktorów) udało się stworzyć najwyższej jakości treści, które zdeklasowały profesjonalne encyklopedie, z Britanniką włącznie. Warto tu przypomnieć nieco już stare, ale wciąż cytowane badanie opublikowane przez prestiżowy magazyn „Nature”, gdy porównano najważniejsze hasła dotyczące nauk w Wikipedii i Britannice. W tej pierwszej znalezio – no 162 błędy (które natychmiast poprawiono), w drugiej – 123 błędy, które na poprawienie musiały czekać do kolejnej edycji Britanniki⁵⁹.
Britannica długo walczyła, w końcu jednak zmuszona została złożyć broń i zaprzestać druku. 13 marca 2012 roku światowe media obiegła wiadomość „Po 244 latach koniec z drukowaniem Encyklopedii Britannica”. Co dwa lata publikowano nowe, wielotomowe wydanie, jednakże edycja z 2010 roku będzie ostatnią. Wszyscy będą to nazywać końcem pewnej ery – powiedział mediom szef wydawnictwa Britannica Jorge Cauz⁶⁰. Aktualizacja tuzinów książek co dwa lata jest ogromnym przedsięwzięciem. Natomiast młodzież teraz inaczej szuka informacji i inaczej je przetwarza – mówi Jorge Cauz⁶¹. Britannica przegrała walkę zachowując swój blask i prestiż, ale nie wytrzymując konkurencji finansowej, za komplet Britanniki (32 tomy) trzeba zapłacić ponad 1000 dolarów (w Wielkiej Brytanii ponad 1000 funtów; jedyne polskie wydanie jakie ukazało się w latach 1997-2005 nakładem wydawnictwa Kurpisz obejmowało 49 tomów i kosztowało ok. 6000 zł za komplet). Jak podał „New York Times”, wydania z 2010 roku sprzedano zaledwie 8000 egz., 4000 egz. wciąż zalega w magazynach, a czas płynie, wiedza wymaga aktualizacji, więc stare egzemplarze tracą na wartości. Wikipedia jest darmowa i błyskawicznie aktualizowana, ale też wydanie internetowe Britanniki iest niemal darmowe (opłata za korzystanie to kilka dolarów miesięcznie, 70 dolarów rocznie). Nic dziwnego, że sprzedaż wersji papierowej rokrocznie spadała i służyła już głównie do meblowania regałów w mieszkaniach czy biurach – pięknie oprawione grzbiety ze złoconymi literami elegancko wyglądają.
W ostatnim okresie sprzedaż drukowanej encyklopedii stanowiła zaledwie niecały 1 proc. przychodu firmy. Około 85 proc. wpływów oficyny pochodzi ze sprzedaży szkolnych podręczników. Natomiast 15 proc. bierze się z abonamentu za korzystanie z wersji internetowej. Od 2012 roku Britannica przenosi się całkowicie do internetu, ale i tam trudno jej będzie konkurować z Wikipedią.
Aby sobie jednak uzmysłowić jak wielkim przedsięwzięciem intelektualnym jest Wikipedia, warto zerknąć do tabeli prezentującej statystyki⁶².
Wikipedia (edycja anglojęzyczna)
Liczba użytkowników
Liczba haseł
Liczba dołączonych plików
Liczba administratorów/ autorów
16 304 759
3 878 581
793 934
1 508
Chris Anderson w swojej książce „Za darmo” przedstawia – za inwestorem Joshem Kopelmanem⁶³ – historię rynku encyklopedycznego ostatnich lat. W 1991 roku rynek encyklopedii wart był około 1,2 miliarda dolarów. Liderem była Britannica – przy sprzedaży na poziomie 650 milionów dolarów była postrzegana jako złoty standard rynku encyklopedii. World Book Encyclopedia była na drugim miejscu. Zarówno Britannica, jak i World Book sprzedawały setki tysięcy zestawów encyklopedii rocznie, a każdy za ponad 1000 dolarów. Jednak w 1993 roku nastąpiła radykalna zmiana. W tym właśnie roku Microsoft wypuścił encyklopedię Encarta za 99 dolarów. (…) Do 1996 roku sprzedaż encyklopedii Britannica spadła do 325 milionów dolarów – mniej więcej do połowy poziomu z roku 1991 – i firma musiała zwolnić swoich słynnych komiwojażerów. A do roku 1996 rynek ency – klopedii skurczył się do niecałych 600 milionów. W tym samym roku sprzedaż Encarty w USA oszacowano na 100 milionów dolarów. I tak w ciągu zaledwie trzech lat od wprowadzenia nowej technologii (CD-ROM-u) koszty infrastruktury (licencjonowana zawartość kontra zespoły redaktorów pracujące w domu), dystrybucji (sprzedaż detaliczna w sklepach komputerowych kontra sprzedawcy) oraz model cenowy (99 dolarów kontra 1000 dolarów) spowodowały podział rynku encyklopedii na dwie części. Z rynku zniknęło ponad pół miliarda dolarów. (…) Każdy dolar zarobiony przez Microsoft odbierał sześć dolarów konkurencji. Każdy dolar zarobiony przez Microsoft spowodował asymetryczne straty na rynku. Po prostu zrobił pieniądze na tym, że skurczył rynek⁶⁴. A co się działo dalej? Rynek skurczył się tak bardzo, że zabrakło na nim miejsca zarówno dla Britanniki, jak i dla Encarty, bo pojawiła się darmowa Wikipedia (model cenowy 0 dolarów kontra 99 dolarów kontra 1000 dolarów). Microsoft ostatecznie zaprzestał wydawania Encarty w 2009 roku. Tak właśnie działa za darmo – zamienia przemysły miliardowe w milionowe – konkluduje Anderson⁶⁵. Można powiedzieć, że Microsoft wpadł jak tornado, zniszczył budowany przez ponad dwieście lat rynek, wymiótł wszystko i tyle go widziano, pozostały tylko straty. Smutna to lekcja.
Ale na gruzach powstał nowy produkt, bo rynek nie znosi próżni, tylko że nowy produkt ma cenę zero i bardzo trudno znaleźć dla niego dobry model biznesowy (Jimmy Wales⁶⁶, twórca Wikipedii znalazł model – są nim donacje od prywatnych i instytucjonalnych sponsorów w wysokości ponad 10 mln dolarów rocznie).
To oczywiście fenomen gospodarki cyfrowej, że do tak wielkiego przedsięwzięcia jak Wikipedia dało się zaangażować tysiące autorów, którzy opracowują, redagują i poprawiają hasła bez jakiegokolwiek wynagrodzenia. Robią to, bo chcą się podzielić własną wiedzą, ale też swego rodzaju gratyfikacją jest dołączenie do grona Wikipedystów, poczucie uczestniczenia w czymś wielkim i prestiżowym, możliwość umieszczenia własnego nazwiska czy pseudonimu w historii edycji hasła. Ludzie robią wiele rzeczy bez gratyfikacji, bo chcą bezinteresownie pomóc, ale też z bardziej przyziemnych powodów, np. dlatego, że chcą się pochwalić lub wypromować własne nazwisko, idee, twórczość. Tak działają blogi i fora społecznościowe. A internet daje możliwość globalnej komunikacji, jest darmowym słupem ogłoszeniowym, gdzie można chwalić się do woli, nic za to nie płacąc. Ekonomia daru działa tu w obydwie strony. Doskonałym przykładem jest Google. Codziennie korzystamy za darmo z przeglądarki (i wielu innych usług Google), ale jednocześnie przyczyniamy się (zwykle nieświadomie) do poszerzania bazy zakresu wyszukiwań, a także do zwiększania wpływów z reklam Google. Klikanie na linki nic nas nie kosztuje, daje wymierną korzyść – dostęp do informacji – ale też każde nasze kliknięcie to kolejne centy na koncie internetowego giganta, firmy, która 2011 rok zakończyła przychodem w wysokości blisko 38 mld dolarów, zyskiem blisko 10 mld dolarów i zarządzającej aktywami o wartości 72,5 mld dolarów, zatrudniającej ponad 32 tys. ludzi.
Czy podobny model biznesowy można wypracować dla kultury? Czy autorzy dzieł, które obecnie są piratowane, będą mogli otrzymywać wynagrodzenia za każde bezpłatne pobranie ich dzieła? Wydaje się to zarówno konieczne jak i możliwe. I wcale nie skomplikowane technologicznie. Wymaga konsensusu środowisk twórczych i dostawców technologii (kabel, połączenia bezprzewodowe).
Powrócę do tego zagadnienia w rozdziale szóstym, póki co przyjrzyjmy się jednak w następnym rozdziale teoretycznym sporom oraz statystykom dotyczącym odbiorcy i społeczeństwa Sieci.