- W empik go
Gdzie jest korona cara? - ebook
Gdzie jest korona cara? - ebook
Poznajcie Monikę, Alę, Igora i Mirasa, którzy wspólnie wyjeżdżają na wakacyjny obóz wspinaczkowy do Zamku Czocha. Zwykły wyjazd szybko zamieni się jednak w pełną wrażeń przygodę! A wszystko przez Bossa, czyli Mariusza Krygiera, pasjonata i nauczyciela historii w ich podstawówce. To on wprowadza grupę przyjaciół w świat historycznych zagadek związanych z zaginionymi po II Wojnie Światowej skarbami.
Oprócz wspinaczki młodzi bohaterowie będą szukać zamkowych tuneli i tajnych skrytek. Nie zabraknie nocnych pościgów, ale też niespodziewanych sytuacji. Czy uda im się wreszcie trafić na mityczną koronę i klejnoty carskiej rodziny Romanowów?
wydanie II, poprawione
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66242-40-1 |
Rozmiar pliku: | 13 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce prażyło niesamowicie tego dnia. Był przecież już czerwiec i lato stało tuż za rogiem. Budynek szkolny z jednej strony rozpalony był do czerwoności, ale z drugiej strony panował cień. Parny i duszny, ale jednak cień. Na starej zielonej ławce obok wejścia do szkoły siedziała Monika z piątej klasy i suchym kijkiem próbowała wydłubać zaprawę spomiędzy płytek chodnikowych. Było ciężko, ale nie dawała za wygraną. Nie zwróciła nawet uwagi na pojawienie się obok niej Pani Dyrektor. Pani Dyrektor nazywana była powszechnie Panią Dyrektor, bo uczniowie czuli wobec niej taki respekt, że nie potrafili zdobyć się na żadne przezwisko.
Monice trudno było zwrócić uwagę na nauczycielkę, bo w uszach miała słuchawki podłączone do telefonu ukrytego w kieszonce swetra. A tam zapisane były pliki z piosenkami, które Monika lubiła teraz najbardziej. Kiedy pojawiła się Pani Dyrektor, właśnie uderzył swą siłą refren, który był o takiej dziewczynie jak ona. Tak jej się przynajmniej zdawało. Chłopak z zespołu śpiewał o pięknych włosach, które wprawiały go w zachwyt, o oczach, które były takie mądre i uśmiechu pozwalającym zniewolić każdego. Bohaterka piosenki udawała, że nie wie, że jest ładna, ale tak naprawdę było inaczej. Tekst był skomplikowany tylko dla postronnych słuchaczy. Dla Moniki wszystko było jasne.
Kiedy drugi członek zespołu włączył się do śpiewania i wspomniał o pięknych ruchach bohaterki piosenki, Monika myślała, że może chodzić o jej osobisty sposób poprawiania włosów. Właśnie wtedy kolejny raz odruchowo postanowiła to przećwiczyć, odsłoniła oczy i zobaczyła wpatrzoną w nią nauczycielkę.
– Co robisz, Moniko? – Pani Dyrektor przyglądała się szparze wydłubanej przez Monikę. – Nie masz teraz żadnej lekcji?
Monika poderwała się i stanęła na baczność. Wygładziła swój ubiór. Fioletowy sweterek pociągnęła w dół, a jasne spodnie wygładziła. Zaraz potem wyrwała z uszu słuchawki i rozległo się wyznanie męskiego głosu o piękności, jaką spotkał na swojej drodze.
– Bo ja mam przecież zwolnienie z WF-u. – Wybełkotała Monika. Nikogo nie bała się bardziej niż Pani Dyrektor. No, może pana od angielskiego… i pani od matematyki… i pana Marka od basenu. Przez głowę przemknęła jej myśl, że Pani Dyrektor może nie jest taka straszna, ale instynkt podpowiadał, że trzeba być ostrożnym.
– Wiem, ale co robisz tu… w chodniku…? Dziurę sobie dłubiesz?
– No… trochę tak… głównie… Dziurę sobie dłubię. Czekam na koniec WF-u, bo jeszcze potem mamy lekcję wychowawczą i historię.
– I tak sobie dłubiesz w chodniku… Bezmyślnie czekając na dalsze lekcje.
Pani Dyrektor nabrała powietrza, aby kontynuować tyradę. Pochyliła się nad drobniutką dziewczynką. Monika wiedziała, że taka tyrada nie bywa krótka. Chodziła do tej szkoły pięć lat. Piąty rok właśnie się kończył, z ulgą pomyślała Monika. Zaraz wakacje. Zespół właśnie nadawał ze słuchawek swoje „na na na na” i Monika wreszcie wysupłała z kieszonki telefon, aby go wyciszyć.
– Wiesz dobrze, co myślę o bezmyślności? – zapytała wreszcie nauczycielka. Monika wiedziała, ale milczała. – Wiesz?
– Wiem, ale myślałam, że to jest pytanie retoryczne – niepewnie odpowiedziała Monika.
Pani Dyrektor rozchmurzyła się i uśmiechnęła szeroko. Podniosła głowę znad dziewczynki.
– Znasz znaczenie słowa „retoryczne”. To dobrze. – Chyba nie chciała już kontynuować swojego wykładu, a dodatkowo zadzwonił dzwonek na przerwę. – Idź już do klasy na tę lekcję wychowawczą. A swoją drogą wiesz, co myślę o tych waszych zwolnieniach z WF-u?
– Wiem. Myśli pani, że jesteśmy straconym pokoleniem, jeśli chodzi o sport, i lenistwo naszych rodziców przełoży się na pogłębienie tego problemu wśród uczniów dzisiejszych szkół. Poza tym…
– To akurat było pytanie retoryczne – przerwała jej Pani Dyrektor i wskazała drzwi.
Budynek szkolny był klasycznym przykładem „tysiąclatki”, czyli szkoły wybudowanej na tysiąclecie państwa polskiego jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku. Wszystkie z tych ponad 1400 szkół z tamtego czasu wyglądają podobnie, bo powstały według zaledwie kilku projektów i dostosowywano je tylko do lokalnych możliwości i potrzeb. Zabawnie było wtedy, kiedy wybudowano budynek według projektu podstawówki, a trafiały tam technikum i szkoła zawodowa. Na parterze maturzyści musieli korzystać z pisuarów przymocowanych na wysokości idealnej dla siedmiolatków.
Na szczęście ten budynek powstał z przeznaczeniem dla szkoły podstawowej i mieściła się w niej Szkoła Podstawowa nr 357 im. Alfreda Szklarskiego. Swój numer nosiła od początku, ale imię nadano jej znacznie później. W połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku, kiedy Moniki jeszcze nie było na świecie. Monika nie znała historii „tysiąclatek” ani nie wiedziała, kto i po co wybudował wiele lat temu tyle szkół naraz. Monika na początku nie wiedziała nawet, kim był Alfred Szklarski, ale na szczęście musiała potem przeczytać lekturę o Tomku Wilmowskim w krainie kangurów. Książka nawet fajna, ale główny bohater był zupełnie zwyczajny i nie miał żadnych nadprzyrodzonych mocy. Było jednak kilka osób w klasie, którym Tomek podobał się bardzo.
Pani Dyrektor rzuciła jeszcze okiem za oddalającą się Moniką. Lubiła tę ładną blondynkę. Dziewczynka była bardzo delikatnym dzieckiem i mimo nastu lat ciągle pojawiały się u niej ciągoty do elementów różowo-fioletowych w ubraniu. Nie była już „księżniczką”. Co to, to nie, ale było w niej coś, co przypominało dawne różowe czasy. Dzisiaj miała na sobie przewiewny fioletowy sweterek. Jej ruchy były gibkie i sprężyste. Pani Dyrektor zupełnie nie rozumiała, dlaczego Monika nie może ćwiczyć na zajęciach z wychowania fizycznego. Była przekonana, że zwolnienie z tych zajęć jest efektem nadinterpretacji medycznych lub elementem strachu rodziców dziewczynki. Pamiętała nawet, że Monika jeszcze rok temu wyrywała się do gry w piłkę, ale rodzice stanowczo zakazali.
Tok myśli przerwał powiew wiatru, który zawiał od strony ulicy w kierunku wejścia do szkoły.
– Stóóóóój! Igor, stóóóój! – Zatrzymała go, kiedy szarpnął główne drzwi do szkoły, choć myślami był już na drugim piętrze. – Gdzie byłeś?
– W sklepie. – Igor nawet mocno nie dyszał, co zdziwiło Panią Dyrektor. – W sklepie, bo w naszym sklepiku tylko batony i chipsy…
Pani Dyrektor raczej nie była zbita z tropu, ale wzięła zbyt długi oddech i Igor znów zebrał się do biegu. Ona była jednak tuż obok i chwyciła go za rękaw.
– Nie wolno wam wychodzić ze szkoły gdziekolwiek. I… dlaczego nie byłeś na WF-ie?
– Byłem, ale zaraz potem wyskoczyłem do sklepu po chrupki. Te dietetyczne. O, tu mam. – Pokazał.
– Jak mogłeś być na WF-ie, przebrać się i zdążyć skoczyć tam i z powrotem do sklepu? – Pani Dyrektor nie dawała za wygraną.
Igor otworzył szeroko oczy ze zdziwienia. Rozejrzał się niepewnie dookoła.
– No, tak normalnie. Przebrałem się i wybiegłem szybciutko. – Nie był pewny, czy to jest właściwa odpowiedź. – Muszę już iść, bo mam teraz lekcję wychowawczą.
Tym razem Pani Dyrektor była trochę zbita z tropu. Z jednej strony miała ponownie ochotę dać komuś reprymendę, ale wilgotny upał przed szkołą nastrajał ją już bardzo wakacyjnie. Mogła zatrzymać chłopca i drążyć temat. Mogła nawet zabrać go do pokoju nauczycielskiego i przepytać panią Marzenę od WF-u, ale przecież był już koniec czerwca i lenistwo wakacyjne wciskało się każdą szparą do budynku szkolnego i infekowało wszystkich tam obecnych.
Igor nadal stał niepewnie i czekał na decyzję. Jego zielone szerokie bojówki przykrywały wygodne sportowe buty. Lekko brązowa koszulka napinała się z każdym oddechem, powodując, że duży znak radioaktywności i napis „Dezerter” robił się na przemian duży i mały. Bluza, potrzebna tylko rano, wisiała rozciągnięta od plecaka aż do ziemi, wycierając piach i kurz na schodach prowadzących do szkoły.
Ten chłopak chodził na każde zajęcia z WF-u i pewnie byłby chory, gdyby mu zakazano. Uwielbiał ganiać za piłką w każdej postaci. Czy miał ją kopać, rzucać, czy odbijać, było mu w zasadzie wszystko jedno. Może najbardziej lubił kopać. Jego burza długich rudych włosów wyróżniała się na boisku. W pierwszej klasie wszyscy byli tam gdzie piłka. Horda wojów walczących o skórzaną kulę przemieszczała się w jednej grupie od ściany do ściany, wrzeszcząc wniebogłosy. Czasem ktoś szczęśliwie kopnął piłkę tak, że wpadła do bramki. Swojej lub przeciwnika. W tej hordzie płonęła głowa Igora. Potem nauczyli się jednak podawać sobie piłkę i budować akcje. Nie zmieniło to faktu, że głowa płonęła nadal pomiędzy piłkarzami. W dawnych czasach, kiedy budowano „tysiąclatki”, Igorowi groziłoby przezwisko „Marusia”, od ukochanej Janka z czołgu nr 102. Ale teraz kto spośród uczniów wiedział, kim są Janek Kos i Marusia? Taka refleksja uderzyła Panią Dyrektor.
– Mogę iść? – jeszcze raz zapytał Igor. – Mam lekcję wychowawczą – powiedział, starannie wymawiając słowa.
– No tak, klasa 5a ma teraz wychowawczą – zamyśliła się Pani Dyrektor. – Idź. Ale nie wychodź więcej poza teren szkoły w czasie lekcji.
Igor popatrzył jeszcze raz na nią i dłużej już nie zwlekając, pomknął w stronę swojej klasy. Podbiegł do schodów prowadzących na pierwsze piętro i przeskakując po kilka stopni, pokonał je w kilka sekund. Kiedy znalazł się na samej górze, zagrzmiał dzwonek wzywający na lekcję. Igor skręcił w prawo i dotarł w końcu do swojej klasy. Wszedł do środka, a Monika pomyślała, że Igor jest dobrym przykładem osoby, która lubi książki o Tomku Wilmowskim.
Większość była już w środku, ale część dopiero wolno wsuwała się do wnętrza. Odruch był jak najbardziej prawidłowy. Spodziewano się nudy, bo o czym może być lekcja wychowawcza, jeśli oceny są już wystawione i mniej więcej wiadomo, co kto dostanie? Igor rozejrzał się po klasie, siadając na swoim, najbardziej oddalonym od nauczyciela miejscu. Czarny Franek będzie miał prawie same tróje. Jego czarne kudłate włosy i imię Franciszek, podobno po dziadku, ułatwiły nadanie ksywki. Mały Mietek został przerobiony na Messiego, bo choć w piłkę grał słabo, to kleił się z tą ksywką. On pojedzie na czwórkach. Rozważania zakończyły się na Monice. Wzrok Igora zatrzymał się na niewysokiej blondynce z kucykiem. Przeszedł go dreszcz, bo właściwie nigdy z nią nie rozmawiał, a fiolety i róże w ubraniu zdawały się płonąć w oczach Igora. Większość dziewczyn zresztą była dla niego tajemnicą. Tak jak lubił tajemnice, to ta nie interesowała go zupełnie.
Wreszcie weszła Koza. Czyli ich wychowawczyni. Nazywała się Izabela Kowalczyk, ale została Kozą. Nie do końca było wiadomo dlaczego… Jedni myśleli, że to z powodu koziego wyglądu, ale inni wyśmialiby tę teorię, bo Koza wcale takiego wyglądu nie miała. Oni twierdzili, że to przez nieco kozi śmiech, ale przecież nikt nie wie, jak się kozy śmieją. W każdym razie była to „starsza pani”, z pewnością „po trzydziestce”, mawiali jej uczniowie. Miała raczej delikatną naturę i jej relacje z grupą dwudziestu sześciu uczniów klasy 5a były złożone. Chłopcy wchodzili jej na głowę, a dziewczynki wchodziły jej na głowę odrobinę mniej. Pozwalała dzieciakom na wiele, a oni bezwzględnie to wykorzystywali. Po paru miesiącach sami zorientowali się, że tak dłużej być nie może, i wyluzowali.
– Moi drodzy – zaczęła Koza – wiecie, że oceny są już wystawione… Nawet wasze oceny z zachowania są już…. przedyskutowane… – Robiła dłuższe przerwy, ponieważ mówiła tylko wtedy, gdy robiło się względnie cicho. – Nie mamy już tematów do omówienia na lekcji wychowawczej… Może macie jakieś pytania… Chcielibyście o czymś powiedzieć?
– Proszę pani, a Igor wyszedł dziś poza teren szkoły i poszedł do sklepu. – Wszystkich zatkało. To Belka odezwał się nieproszony. Zapanowała kompletna cisza. Koza podniosła oczy na Igora w ostatniej ławce. Igor wstał, a jego wzrok zabijał.
– Igor? – Pani Izabela w tym jednym słowie zawarła wszystkie pytania świata.
– Ale… ja za zgodą Pani Dyrektor… – zaczął się jąkać, bo nie był przygotowany na taki obrót rzeczy. Przecież ten problem był już rozwiązany. Gorączkowo próbował znaleźć jakieś rozwiązanie…
– Tak. Ja to widziałam – z niespodziewaną odsieczą przyszedł cichutki i niepewny głos Moniki. – Kiedy czekałam na lekcję wychowawczą, bo ja mam zwolnienie z WF-u i nie muszę ćwiczyć, siedziałam sobie na ławce przed szkołą i słuchałam muzyki…
– Pewnie tych przylizanych krawaciarzy… – jęknął zbyt głośno Mario, kudłaty Mariusz z osiedla za rogiem. Ale zamilkł po szturchańcu od Igora.
– …muzyki głównie – powtórzyła Monika i wstała w swojej drugiej ławce. Tuż za Belką. – Pojawiła się Pani Dyrektor i…
– Kłamie! – skomentował Belka. Dostrzegł wzrok Igora i cichuteńko powtórzył: – Kłamie…
– Igor uzgodnił z nią możliwość udania się do sklepu.
Belka wstał i zamachał rękami, bo chciał coś ważnego dodać. Monika zapłonęła ze wstydu i usiadła, chcąc zniknąć. Poprawiła włosy w taki sposób, jakby chciała się za nimi schować, i prawie rozpłynęła się w powietrzu. Pani Izabela uznała, że zrobiła to tak delikatnie i zwiewnie, że nie można jej nie zaufać. Igor patrzył na Kozę, a jego wzrok nabierał siły. Mięśnie napięły się do szarży.
– W naszym sklepiku tylko batony i chipsy, a ja chciałem kupić chrupki. Takie dietetyczne. – Wyszarpnął je z plecaka i pokazał publicznie.
– Usiądź, Jarek – powiedziała nauczycielka, ale Jarek się nie ruszył, bo w ferworze walki zapomniał, że Belka to tylko przezwisko, które było efektem niezwykłej popularności skoków narciarskich.
– Belka! Siadaj na belkę i… zjazd! – zabrzmiał stłumiony okrzyk spod jednej z ławek. Igor wiedział, że to Czarny Franek, ale nie dał po sobie poznać.
– Usiądź, Jarek – dobrotliwie powtórzyła pani Izabela i zaczęła powoli nabierać powietrza, aby drążyć dalej.
W tym momencie nieprzewidzianie rozległ się pisk o niespotykanej częstotliwości. Wydał go Belka, który usiadł i jeszcze szybciej się poderwał. Wrzeszczał wniebogłosy, trzymając się za tylną część ciała. Na czarnych dżinsach miał rozmazany serek waniliowy. Koza poznała markę. To był specjalny rodzaj – fitness z dodatkiem grubych ziaren. Klasa zrobiła to, co zrobiłaby każda klasa: buuuuhahahaha!!!Belka z piskiem wybiegł z klasy i pomknął w stronę toalety. Rozchlapał jeszcze ten serek po podłodze, zostawiając kremowe plamy. Było pewne, że wszystko to zostanie rozmazane. Niestety Koza nie miała w sobie dość charyzmy, by zapanować nad klasowym śmiechem. Wybrzmiał więc do samego końca i przerodził się w głośny szmer. Nadal zresztą rozbawiony.
Igor uśmiechnął się, przypominając sobie piosenkę, którą katował go kiedyś jego własny tata. Punkowy zespół śpiewał o tym, że wolność polega na tym, że używasz mózgu i myślisz. Nie dajesz się stłamsić swoim wrogom.
– Może ktoś pomoże Jarkowi się ogarnąć? – zaproponowała nauczycielka. To uciszyło klasę, bo nikt się nie chciał zgłosić. – Wojtek – wskazała dużego chłopca, którego wszyscy nazywali Duży – idź, proszę, i pomóż Jarkowi.
Duży wyrósł niechętnie ponad ławkę w rozmiarze podstawówkowym. Wolnym krokiem ruszył do drzwi klasy. Patrząc na jego ruchy, miało się wrażenie, że powietrze zgęstniało i opóźnia jego kroki. W końcu udało mu się jednak wyjść i skierować do toalety. Koza wyszła za nim i rozejrzała się po korytarzu. Z prawej strony przy sklepiku dostrzegła Panią Dyrektor, która rozmawia z panią Basią, prowadzącą sklepik. Rozmowa była jednostronna, bo pani Basia tylko kiwała głową. Pani Dyrektor dostrzegła Kozę i szybko skończyła konwersację. Zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku nauczycielki. Razem weszły do klasy.
– Co się stało, pani Izo?
– Jarek usiadł na serku waniliowym. Takim specjalnym fitness z grubymi ziarnami. – Koza miała skłonność do skupiania się na niewłaściwych szczegółach.
– Aaa… Poszedł się ogarnąć? – To słowo zrobiło niebywałą furorę. Znaczyło dokładnie wszystko.
– Tak. Wojtek poszedł mu pomóc.
Właśnie wtedy Wojtek wrócił ze smutną miną.
– Przyszedłem po gacie od WF-u. Belka musi się przebrać – zakomunikował Duży, patrząc z góry na swoje nauczycielki. Słowo „gacie” przywróciło „buhahę” jak wtórną falę tsunami, ale była ona mniejsza i krótsza. Obecność Pani Dyrektor chłodziła atmosferę. Wojtek pogrzebał w worku Belki i dwoma palcami wyciągnął sportowe spodenki. Niósł je przed sobą, wzbudzając trzecią falę „buhahy”, ale delikatną i stonowaną.
– Serek waniliowy? Fitness? – zapytała szefowa szkoły.
– Tak. Taki z grubymi ziarnami – potwierdziła pani Iza.
– No właśnie. Może powinniśmy zmienić jedzenie w sklepiku? Na bardziej dietetyczne. Wycofać te wszystkie batony i chipsy.
Igor poczuł zefirek we włosach. Po chwili to był już wiaterek albo nawet wiatr w żagle. Niebywale szczęśliwym zbiegiem okoliczności ma szansę wywinąć się z oskarżeń rzuconych przez Belkę. Pani Dyrektor popatrzyła na klasę i dostrzegła błyszczącą twarz Igora.
– Może wtedy nie trzeba by wychodzić do sklepu poza szkołą? – dodała. Igor uśmiechnął się przymilnie. – Jak pani myśli, pani Izo?
– W pełni się zgadzam – powiedziała pani Iza, gdyż zwykle zgadzała się ze wszystkim, co mówiła Pani Dyrektor.
– Właśnie rozmawiałam z panią Basią. Przekonywałam ją, aby od przyszłego roku wprowadziła nowy zestaw produktów. Zgodziła się. – Pani Dyrektor ruszyła do drzwi, gdzie minęła się z Dużym, który uprzejmie przepuścił ją do wyjścia. Był to bowiem dobrze wychowany chłopiec. Niektórzy mówili, że jego wuj jest biskupem, a może nawet arcybiskupem, i dlatego Wojtek jest taki dystyngowany.
– Jaki ty nam duży wyrosłeś, Wojtuś – dodała przy wyjściu Pani Dyrektor i zamknęła za sobą drzwi.
Koza zastanowiła się nad sytuacją, ale w tej chwili wrócił Belka. Miał na sobie spodenki sportowe i mokre z tyłu czarne dżinsy w ręku. „Buhaha” wróciła chyba największą falą tego dnia. Nie dało się skierować lekcji na właściwe tory. Rozgardiasz trwał do końca. Koza była zupełnie bezradna. Wreszcie zadzwonił dzwonek i mogła wyjść do pokoju nauczycielskiego. Reszta klasy zaczęła rozbawiona wysypywać się na zewnątrz. Belka przemknął tylko i już go nie było.
Igor nieśmiało podszedł do Moniki. W życiu nie powiedział do niej więcej niż dziesięć słów.
– Dzięki – wydobyło się z jego gardła. – Dlaczego to zrobiłaś?
– Mama codziennie wkłada mi do śniadaniówki jakiś serek, jogurcik, kaszkę na mleku czy inne paskudztwo. Mówię jej, że wolę kupić sobie tosta w sklepiku albo chipsy, a ona woli, żeby to była bułeczka i ten serek. I to jeszcze fitness z ziarnami. Po co mi fitness? Przecież ja nie mam za dużo ciała. – Monika gadatliwością przykrywała swoje zmieszanie, ale też lubiła wszystko wyjaśnić do końca.
– Ten serek też ty podłożyłaś? – Igora zatkało.
– Tak, a co? Myślałeś, że kto? – Monika otworzyła szeroko oczy.
– Nie wiem, nie myślałem o tym… Myślałem, że tylko opowiedziałaś… Powiedziałaś o Pani Dyrektor. Rzeczywiście z nią rozmawiałem, ale po powrocie ze sklepu.
– Wiem. – Zapadła cisza. Kłopotliwa cisza.
– No dobra… Dzięki jeszcze raz. – Igor nie wiedział, co jeszcze powinien zrobić, więc machnął ręką, spuścił głowę i popatrzył na swoje buty. Monika też machnęła ręką. Niedaleko trzasnęły drzwi i to był sygnał do zakończenia rozmowy. Rozeszli się do swoich grupek, gdzie wszyscy mocno przeżywali wydarzenia ostatniej lekcji. Czarny Franek zerkał na Monikę, opowiadając głośnym szeptem, jak podkładała serek na krzesło Belki. Dziewczynki też były rozbawione i podekscytowane.
Pojawiły się też pozostałe klasy. Na korytarzu zrobiło się dość tłoczno. Uczniowie mieszali się ze sobą. Nawet 5a wymieszała się z 5b. Sprawa Belki rozeszła się lotem błyskawicy pomiędzy dzieciakami. Nie padło żadne imię, ale z gestów można było wyczytać podziw dla Moniki i pogardę dla Belki. Igor, choć był sprawcą całego zamieszania, nie istniał w tej historii, a raczej był tylko małym pionkiem.Rozdział 2 Oby wakacje były udane
Po kilku minutach zadzwonił dzwonek i zaraz potem pojawił się Boss. Boss to pan od historii. Wysoki mężczyzna o szybkich giętkich ruchach. Jego zdecydowaną postawę i naturalną charyzmę wspierały przenikliwe oczy. Jedynym niespójnym elementem był nadmierny brzuszek czterdziestolatka. Nazywał się Marcin Krygier i pochodził z warszawskiej Pragi. Teraz już mieszkał niedaleko szkoły na Dolnym Mokotowie, ale, jak mawiał, „miał jeszcze jakie takie kontakty w określonych miejscach Pragi”. Ksywkę Boss nosił od niepamiętnych czasów. Nikt nie miał wątpliwości, dlaczego tak jest nazywany. Nie dało się tego zresztą racjonalnie wytłumaczyć, Boss to był Boss i tyle.
Dzieciaki zbierały się już, aby wejść do klasy, kiedy Belka podszedł do pana Marcina i cichutko poprosił o zwolnienie go z lekcji, bo chciałby jednak udać się do domu. Pan Marcin znał chyba sprawę z pokoju nauczycielskiego, bo bez problemu zwolnił Belkę. I tak przecież nic ważnego nie zdarzy się na najbliższej lekcji. Belka zniknął, a lekcja potoczyła się dość spokojnie.
Na lekcjach Bossa panowała kompletna cisza. Część dzieciaków była autentycznie zasłuchana, a kto nie był – wolał nie przeszkadzać. Boss nie stosował żadnego przymusu, ale miał w sobie to coś, co pozwalało przykuć uwagę słuchaczy. Przyszedł jednak koniec i na niego. Zadzwonił dzwonek, czyli sygnał, który zwalnia dzieciaki w każdej szkole z jakiejkolwiek odpowiedzialności i wyzwala okrzyk radości. Tym bardziej że była to ostatnia lekcja. Przez ten okrzyk przedarł się jednak Boss:
– Monika i Igor. Proszę, zostańcie na chwilę.
Nikt z pozostałych nie zwrócił na to większej uwagi. Incydent sprzed godziny odszedł w zapomnienie w sytuacji, gdy zabrzmiał tego dnia ostatni dzwonek. Zebrali się i szybko wyszli, planując, jak mile spędzić popołudnie. Dwoje wezwanych zostało, nie kryjąc zdziwienia. Boss wyjął jakiś plik papierów.
– Monika, Igor. Jedziecie razem na obóz i muszę z wami porozmawiać, bo jak wiecie, będę tam kierownikiem.
– Razem? – Monika była zaskoczona. – Igor jedzie na obóz plastyczny?
– Na jaki plastyczny? Przecież ja jadę na wspinaczkowy…
– Przepraszam. – Boss chyba pierwszy raz przy nich był trochę zbity z tropu. – Źle się wyraziłem. Oba obozy miały się odbyć w tym samych czasie w tym samym miejscu. To znaczy mieliśmy pojechać tym samym autokarem i na miejscu rozdzielić się do dwóch różnych hoteli, które są niedaleko siebie. Obóz wspinaczkowy miał się odbywać w Zamku Czocha, a plastyczny w Leśnej.
– Miał..? – Igor zaniepokoił się.
– No właśnie. – Boss zaczął tłumaczyć od nowa. – Nie ma wystarczającej grupy chętnych ani na jeden, ani na drugi obóz. Na każdy zgłosiło się po kilkanaście osób, ale to za mało. Nie wydaje się uzasadnione wynajmowanie dwóch miejsc noclegowych, dwóch ekip wychowawców i tak dalej.
– Mam nadzieję, że nie proponuje pan, abym pojechał na obóz plastyczny… – Igor był bliski paniki.
– Nie… właściwie proponuję Monice, aby pojechała na obóz wspinaczkowy. – Boss nabrał powietrza i zamienił się w prawdziwego sprzedawcę. – Zamek jest piękny i pięknie położony. Jest superobiektem dla plastyków… – Zrozumiał, że argument nie jest najlepszy. – Ale niestety nie zabierzemy ekipy nauczycieli plastycznych… Będzie to obóz wspinaczkowy z… elementami plastycznymi.
– Naciągane trochę… – zauważył chłopak.
– Ale ja nawet z WF-u jestem zwolniona w szkole… – Monika otworzyła szeroko oczy. – Nie dam rady się wspinać. Nie ćwiczyłam od dwóch lat. Mama uważa, że to niepotrzebne nadwyrężanie kręgosłupa, który potem… Dobra. Nie mam po co tłumaczyć. Nawet gdybym ja chciała pojechać, to mama się nie zgodzi.
– Bardzo bym cię jednak namawiał – niepewnie próbował ratować sprawę Boss. – Ja będę tam wychowawcą i będę nad tobą czuwał. Nie będziemy z tobą i innymi osobami wykonywać zadań, które mogłyby być dla was zbyt trudne.
– Nie wiem… – Monika westchnęła. – Przecież ja nie wiem, czy sama chcę.
– Musimy w ciągu kilku dni przekonać uczestników wyjazdu plastycznego, aby przepisali się na wyjazd wspinaczkowy. Istnieje ryzyko, że oba będzie trzeba odwołać… – Boss walczył jak lew.
– Nie… – Igor zajęczał. Na samą myśl, że obóz miałby zostać odwołany, zakłuło go w sercu. To miał być jego jedyny wyjazd w czasie całych wakacji. Ojca nie stać było na nic więcej. Reszta wakacji u wujka w Katowicach nie zapowiadała się tak ciekawie, a dwa tygodnie w Górach Izerskich i Karkonoszach miały być tym najlepszym okresem letniego wypoczynku.
– Poproś tatę – zasugerował Igor, chcąc odsunąć od decyzji niesportową mamę.
– Tatę? Co go to obchodzi w tym jego Dublinie? – U Moniki odezwał się jeszcze inny problem. – Nawet nie odpowie na takie pytanie.
– Lublinie? – Igor stracił orientację w temacie.
– Dublinie! Mój ojciec jest w Irlandii.
Marcin Krygier, pan od historii, w lot zrozumiał wszystko. Wyprostował się. Sprawa Moniki była raczej przegrana. Mama się nie zgodzi. Jej mała córeczka, która może się zmęczyć na WF-ie i nadwyrężyć kręgosłup, nie pojedzie wszak na obóz, gdzie zawieszeni na linach młodzi ludzie będą się wspinać po skałkach, używając mięśni rąk i nóg. Jednak aby mieć spokojne sumienie, podjął ostatnią próbę.
– Proszę. – Podał Monice kartkę z jakimś wydrukowanym tekstem. – To jest pisemna zgoda na udział w obozie wspinaczkowym. Osobno wyślemy to na e-mail mamy. Jeśli udałoby ci się ją przekonać, i samą siebie również, to proszę, przynieś ten dokument podpisany jutro lub pojutrze.
Mówił to już bez przekonania. Popatrzył jeszcze na Igora.
– Może spróbuj pomóc Monice w podjęciu decyzji, Igor? – Uniósł brwi.
– Może… – Igor nie wiedział, jak mógłby to zrobić. Limit słów wypowiedzianych do Moniki chyba wyczerpał już wcześniej tego dnia.
– Myślę, że powinniśmy jeszcze szukać innych osób, które mogłyby pojechać do tego fantastycznego zamku. – Boss uśmiechnął się kwaśno. Poklepał dzieci po ramieniu i wyszedł z klasy.
Monika też ruszyła do wyjścia. Cały czas trzymała w ręku tę kartkę ze zgodą. Potencjalną zgodą mamy na wyjazd.
– Monika. – Ostatnie słowa nauczyciela podsunęły Igorowi pomysł. – Ten zamek, do którego jedziemy, Zamek Czocha, to jeden z najfajniejszych zamków w Polsce. Mnóstwo tam zakamarków i tajemniczych miejsc. Podobno ukryte tam są skarby. Korona cara rosyjskiego. Wspaniałe miejsce do rysowania. Z każdej strony i w środku jest milion miejsc do namalowania. Poza tym jedzie z nami moja kuzynka Ala. Ona jest rok młodsza, ale daje radę. Pomoże ci. Razem możecie się tam…
– …wspinać… głównie… – dokończyła Monika.
Igor opuścił głowę, a jego opuściły siły.
Monika była zrezygnowana. Tyle czasu zajęło jej przekonanie mamy do tego wyjazdu. Tygodnie wiszenia u rękawa. Nudne podchody i nagłe podrzucanie tematu. Mama nie miała żadnych wątpliwości, że to nie jest temat do rozmowy. Nie tylko ten konkretny obóz. Każdy obóz. Każdy wyjazd. Wakacje w domu pod okiem mamy i babci. „Warszawa jest latem przecież taka piękna”. Prawda była jednak taka, że mama szła rano do pracy, a Monika zostawała sama, czasem z babcią. I wreszcie się udało. Mama w przypływie jakiegoś szaleństwa, chwilowego zaćmienia lub z innego powodu zgodziła się na wyjazd na obóz plastyczny w Leśnej. Monika nie wiedziała, jak to się stało, ale się udało. Może pomogło to, że kierownikiem miał być pan Marcin Krygier. Teraz ten plan się zawalił. Dziewczynka była pewna, że ta sytuacja zostanie wykorzystana bezwzględnie przez mamę jako pretekst.
– Monika – Igor przerwał jej rozmyślania. – Dziękuję za dzisiaj. To było fajne. Pomóż nam pojechać wszystkim na ten obóz.
Monika popatrzyła na Igora jeszcze raz i poszła w stronę wyjścia. W szkole było już właściwie pusto. Wszyscy zdążyli opuścić budynek. Monika wyjęła komórkę i zobaczyła wiadomość od mamy: „Spóźnię się kilka minut”. „Nawet dobrze się stało”, pomyślała.
Igor zobaczył, jak koleżanka schodzi po schodach. Z dala dobiegł głośny warkot silnika. Przed szkołę zajechał opel corsa i zahamował gwałtownie. Mama Moniki siedziała za kierownicą. Dziewczynka zajrzała do środka, jakby chciała się upewnić. Igor widział w jej ręku kartkę ze zgodą na wyjazd. Nie miał już nadziei. Monika nie pojedzie na pewno. Trzeba poszukać jakiegoś innego rozwiązania. Samochód ruszył.
– Przepraszam, że się spóźniłam. Praca. Wiesz sama… – Mama uśmiechnęła się sztucznie.
– Spoko. – Monika chciała choć na chwilę złapać jej wzrok. – Nie czekałam, bo Boss nas zatrzymał.
– Kto?
– Pan od historii. Chciałby bardzo…
Zadzwoniła komórka mamy. Uniosła rękę i zatrzymała córkę w pół zdania. Potem sięgnęła po telefon.
– Słucham? – Nie przestała kierować samochodem. – Witam… Tak, mogę. Prowadzę samochód, ale dam radę. Tak… Także wszystko jest gotowe.
Monika chciała zaprotestować, ale mama nie zwracała na nią w ogóle uwagi. Dziewczynka postanowiła jej nie przeszkadzać w rozmowie i prowadzeniu samochodu. Trzecia czynność mogła doprowadzić do prawdziwej tragedii. Cierpliwie wytrzymała do końca rozmowy. Kiedy wreszcie zatrzymały się pod domem przy ulicy Gagarina, jazda i rozmowa skończyły się równocześnie.– Także wszystko jest gotowe – powtórzyła mama i odłożyła telefon. – Co mówiłaś? – spytała, odzyskując kontakt z córką.
– Że nie wolno prowadzić samochodu i rozmawiać przez telefon. Z powodu wypadków… głównie. – Monika nie była nawet wściekła, ale zniechęcona. Tyle razy zwracała mamie uwagę.
– Przecież wiesz, że dobrze jeżdżę. Daję sobie radę. – Mama zlekceważyła komentarz Moniki. Zapewne nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz. – Co tam masz za kartkę? Ściskasz ją całą drogę.
Przez głowę Moniki przebiegły myśli i błyski myśli. Zbyt krótkie, aby dały się opisać w postaci rozbudowanych zdań czy nawet krótkich dźwięków. Konkluzja z nich wynikająca była jak krzyk orła w górach, ale w ustach dziewczynki zamieniło się to w jedno krótkie zdanie:
– Nic. Zadanie domowe od Bossa… pana od historii.
– Zwariował? Jeszcze wam coś zadaje? – Mama wkurzyła się nie na żarty.
– Spoko. Rzucę okiem do netu i już. Mogę wziąć twój laptop? – Jedna kombinacja otworzyła następne możliwości do kombinowania. Działo się to szybko, ale Monika robiła wszystko instynktownie.
– Ale na krótko. Mam jeszcze robotę.
– Jakbyś mi kupiła porządny tablet z internetem, dostępem do poczty, fejsa i takich rzeczy, nie musiałabyś mi dawać swojego laptopa. – Monika uwielbiała ten temat. Po pierwsze, naprawdę gorąco marzyła o wspaniałym, nowoczesnym urządzeniu, a po drugie, reakcja mamy była zawsze taka sama. Odstępowała laptopa bez dalszych ceregieli. Monika miała spokój.
Dziesięć minut później mama robiła obiad, a Monika siedziała przy laptopie. Uruchomiła komputer i szybko weszła do poczty mamy. Wklepała hasło. Nie była pewna, w którym miejscu dynastii się znajdowała. Najpierw wbiła Jerzy7 („A spadaj sobie, Jerzy, do swojego Dublina”, pomyślała), ale nie zadziałało. Ryzyko nie było wielkie. Pomyślała, że tym razem władcą komputera będzie jednak Król Jerzy VIII. Udało się po wpisaniu „Jerzy8” i już miała otwartą całą korespondencją Marzeny Wojtkiewicz. Klik, klik, klik i po sprawie. E-mail z firmy Kids Tour and Holidays sp. z o.o. już czekał na odpowiedź i tymi kliknięciami Monika się go pozbyła. Dla pewności opróżniła również kosz z wykasowanymi wiadomościami.
Potem zajrzała do służbowej poczty mamy i znalazła wśród dokumentów również zeskanowane pisma, które wysłała do kogoś. Przyjrzała się jej autografowi i naśladując go, zamaszyście podpisała się na kartce otrzymanej od Bossa. Zgoda na wyjazd była gotowa.
Teraz szybko weszła na pocztę portalu szkolnego. Wklikała swoje hasło. Znacznie lepsze i zupełnie nie do odgadnięcia – Chomik11, z dynastii Chomików Syjamskich – i wysłała dwa e-maile o tej samej treści: „Jęda. Monika”. Śpiesząc się, zrobiła dwa błędy, ale kiedy wieczorem sprawdzili swoje e-maile pan Marcin Krygier i Igor, zrozumieli w lot, co dziewczynka miała na myśli.
Kiedy Igor zamykał list od koleżanki, zanucił w myślach piosenkę, która pasowała mu do Moniki. Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, choć nigdy tego nie sprawdzałem.
Jerzy Wojtkiewicz w Dublinie też układał się do snu. Był tak zmęczony, że myślał po polsku, angielsku i irlandzku jednocześnie.Rozdział 3 Wyjazd
Parking przy Torwarze wypełniony był samochodami. Zostało jednak trochę miejsca dla autokarów. Przecież było to tradycyjne miejsce wyjazdów wakacyjnych na obozy i kolonie. Duży parking w centrum miasta to najlepsze miejsce na zbiórkę i zapakowanie dużej ilości bagażu. W upalne dni hala Torwar dawała dodatkowo możliwość ukrycia się w mniejszym lub większym cieniu. Halę zbudowano w 1953 roku, ale na szczęście potem ją zmodernizowano, dodając nową część z szatniami i salami konferencyjnymi. Kiedyś wchodziło się właściwie prosto na lodowisko. Tata Igora pamiętał, że kiedyś bywał tu na koncertach swoich ulubionych zespołów. W latach osiemdziesiątych XX wieku stopy marzły mu od lodu, którego nie rozmrażano na czas koncertów, a z głowy pot lał się strumieniami. Dzisiaj upał odczuwała każda część ciała.
Na chodniku stały grupki młodzieży w wieku od dziesięciu do trzynastu lat. Obok nich rodzice, nerwowo się uśmiechając i głośno rozmawiając. Część zgromadzonych nie mówiła nic. Tylko z niepokojem słuchała rozmów, w których wspominano zeszłoroczne wyjazdy, własne wakacje sprzed lat i snuto plany na najbliższe tygodnie. Wszyscy w sobie właściwy sposób starali się ukryć stres związany z wyjazdem dzieci na dwa tygodnie poza dom. Nawet najwięksi twardziele czuli pod skórą mrowienie ma myśl o synku wiszącym na linie obok wapiennej skały albo córce, która w parną noc zrzuci kołdrę, przewieje ją i z całą pewnością złapie przewlekłe zapalenie płuc.
Punktualnie, jak przystało na firmę Kids Tour and Holidays, o 8.45 na parking wjechał piękny autokar Mercedesa w kolorze niebieski metalic. Kierowca zgrabnie manewrował i wtoczył się na miejsce spotkania. Mimo wczesnej pory miał wyprasowaną białą koszulą i zawiązany krawat. Na oczach wspaniałe ciemne okulary zapewniające brak refleksów z odbitego światła. Zatrzymał się i z teczką dokumentów podszedł do zgromadzonych rodziców. Uciszył ich pierwszym słowem.
– Proszę państwa, przyjechaliśmy prosto z przeglądu technicznego zrobionego przez drogówkę. Gdyby chcieli państwo zobaczyć dokumenty, zapraszam. – Zawiesił głos w oczekiwaniu na ewentualną, choć mało prawdopodobną prośbę rodziców o wgląd do teczki. Tymczasem przez ich grupkę przeszedł szmer uznania. – Wobec tego zapraszam do bagażników – zakończył kierowca i zniknął za autokarem.
– Zawsze tak robią – powiedział Igor do Ali. – Tata mi mówił, że wcześniej rodzice często wysyłali autokar jeszcze przed odjazdem na taką kontrolę i traciło się mnóstwo czasu.
– Dobry pomysł. – Ala kiwnęła głową z aprobatą. – Ruszymy zgodnie z planem.
Ala była cała rozentuzjazmowana. To był jej pierwszy samodzielny wyjazd na obóz i bardzo chciała już być na miejscu. Wcześniej zadawała Igorowi mnóstwo pytań. Jak? Co? Gdzie i kiedy? Igor, mimo że chłopak i do tego kuzyn, był autorytetem, bo zaczął wyjeżdżać na obozy znacznie wcześniej. Nie wiedziała, że to nie jest zasługa Igora, lecz konieczność. Tata sam wychowywał syna, od kiedy mama wyprowadziła się do innego miasta. Wakacje starał się wypełnić rozrywką. Zatem obozy były czymś naturalnym. Poza tym Ala mieszkała w Tarnowie i wydawało jej się, że oferta warszawska jest dużo szersza. Rodzice Ali nawet w tym roku nie zgodziliby się na wyjazd, gdyby nie Igor i jego tata, wujek Darek. To oni w czasie ostatniej Wielkanocy w Tarnowie zaczęli namawiać mamę i tatę na wyjazd. „Sprawdzona firma”, „Igor też jedzie i będzie się Alą opiekował” – mówił wujek. „Świetna opieka” – dodał. Igor właściwie dodał od siebie tylko jedno zdanie: „Mój pan od historii jedzie”. Ala oszalała z radości, kiedy rodzice jej powiedzieli, że jedzie. Skakała pod sufit.
Reakcja Igora na towarzystwo Ali była zgoła inna. Usiadł na fotelu. Właściwie opadł bez sił, a na twarzy miał wypisany Krzyk Muncha i trzy krótkie słowa „ale za co?”. Tata odpowiedział tylko: „Musimy sobie pomagać”. To był tytuł jednego z jego ulubionych czeskich filmów.
Właśnie w tym momencie zza autokaru wytoczył się tata Igora. Zapakował już plecak do bagażnika. Za nim pojawił się jego szwagier, tata Ali. Podeszli do mamy Ali, która wysilała całe swoje jestestwo, aby zawrócić łzy do oczu, katar wycierała, mówiąc: „Strasznie coś pyli, alergia mnie bierze”. Rodzice Ali przyjechali wczoraj wieczorem do Warszawy z Tarnowa i dzisiaj zaraz po odprawieniu córki zamierzali wracać do domu. Wzięli tylko po jednym dniu urlopu.
Tata Igora na swoim brzuszku rozciągnął koszulkę z napisem NO FUTURE. Tak naprawdę roboczy mundur czekał na wieszaku w samochodzie, bo bał się go wymemłać przed przybyciem do biura.
– Wszystko będzie dobrze. Nie martw się – powiedział do siostry pan Darek.
– Przecież wiem. – Udała, że już jej lepiej. – Ja się zupełnie nie martwię.
– Wsiadajcie już. – Wujek Igora popchnął jego i swoją córkę do autokaru. Bał się, że żona w ostatniej chwili zmieni zdanie.
Ala pobiegła, a za nią dostojnie ruszył Igor. Obserwował ją przez chwilę. Kuzynka, choć rok młodsza, nie wyglądała tak źle. Była tylko nieco niższa od niego i mogła uchodzić za osobę z tego samego rocznika. Z pewnością była dużo wyższa od Moniki. Założyła ciuchy idealnie dobrane na obóz. Szerokie spodnie i wygodne buty sportowe. Czarne jak u kruka włosy miała spięte z tyłu. „Nie jest źle”, ocenił ją w końcu. „Obciachu nie będzie”, pomyślał i spokojnie wmieszał się w tłum. Znał tu prawie wszystkich, bo to był jego drugi wyjazd w skałki. W zeszłym roku byli w Podlesicach, takiej wsi w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Pokazał się Bossowi, który odhaczył go na liście. Potem wskazał nauczycielowi dziewczynkę i niemym głosem powiedział: ALA, MOJA KUZYNKA. Ona też została odhaczona na liście.
W tym momencie wpadł na jakiegoś dryblasa.
– Sorki – rzucił.
– Spoko. Miras jestem. – Tamten podał mu rękę.
– Igor. Ale ty chyba z innego obozu jesteś. Siłkowego? – Igor ścisnął Mirasowi rękę i dodał: – Ile ty masz lat, człowieku?
– Dwanaście, a co? – Miras był dryblasem jak na dwunastolatka, a nie w ogólnym tego słowa znaczeniu. Jego głowa zakończona krótkimi czarnymi włosami wystawała ponad wszystkich obozowiczów, co czyniło go łatwo zauważalnym.
– A linka to cię utrzyma na skałce? – Igor nie dawał za wygraną, bo Miras był po prostu duży.
– Utrzyma, utrzyma. Nie bój się. Jak nie linka, to ja się utrzymam. – Zaśmiał się, choć trudno powiedzieć z czego. Chłopak był rzeczywiście dość wysoki i ciężki, ale w każdej klasie taki ktoś się zdarzał. Można było pomyśleć, że chodzi już do gimnazjum. Nie znał tu nikogo i zderzenie z Igorem postanowił wykorzystać, aby z kimś zamienić kilka słów. Na pierwszy rzut oka widział, że Igor jest tu znany. Witał się wzrokiem z kilkoma osobami i zdawał się najlepszą osobą do wprowadzenia w środowisko. Uścisk dłoni, jakim się przywitali, był mocny i szczery, co potwierdziło przypuszczenia Mirasa.
Zbliżała się pora odjazdu. Pan Marcin zerknął na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Na jego liście zostało jedno niezaznaczone nazwisko – Monika Wojtkiewicz. Rozglądał się dookoła. Wspinał się na palcach, aby popatrzeć ponad głowami rodziców. Powiedział do kierowcy, że brakuje jeszcze jednej dziewczynki. Kierowca spokojnie poszedł jeszcze raz obejrzeć autobus przed podróżą. Pan Marcin zrobił kilka kroków, żeby wyjrzeć na Łazienkowską, czy nie nadjeżdża Monika. Zawrócił uspokojony. Od strony Myśliwieckiej mknął opel corsa z mamą Moniki za kierownicą. Jechała trochę za szybko, ale zdążyła zahamować przed skrętem w lewo na parking i z delikatnym piskiem opon wkręciła się pomiędzy pozostawione pojazdy. W końcu przecisnęła się do autokaru obozowego i nie zastanawiając się nad miejscem, zaparkowała byle jak. Wyskoczyła błyskawicznie i podbiegła do bagażnika. Zaczęła się z nim szarpać. W tym czasie Monika z lekko wystraszonym spojrzeniem wysiadła po swojej stronie i ruszyła w kierunku kierownika obozu.
– Dzień dobry. – Dygnęła przez Bossem. – Zdążyłyśmy?
– Tak. – Pan Marcin był szczęśliwy. Na obozie młodzieżowym trzy minuty to nie spóźnienie. – Super, że jesteś. Bałem się, bo tylko ciebie brakowało. Dołącz do grupy.
Monika podeszła do dzieciaków. Niepewnie kiwnęła głową do Igora, a on się uśmiechął w odpowiedzi. Pan Marcin ruszył w stronę mamy, która wciąż się szarpała z bagażnikiem. Rodzice stali półkolem i patrzyli na to jak na spektakl albo eksperymentalny performance. Nagle Bossa coś zatrzymało, obejrzał się na dzieci stojące w dwuszeregu i coś wydało mu się dziwne w tym obrazku. Coś do tego wszystkiego nie pasowało. Przypatrzył się dzieciakom. Nic. Nie wiedział, co jest nie tak.
– Malina! – krzyknął do młodszej opiekunki. – Wsiadajcie i zaraz odjeżdżamy.
Zbliżył się do pani Marzeny, mamy Moniki. Okazało się, że tata Igora pomógł jej „wyrwać” klapę bagażnika z zamka. Pewnie po prostu nacisnął właściwy guzik. Wyjął też bagaż Moniki. Fioletową walizkę we wzory przypominające kwiaty.
„Co jest nie tak?” – zastanawiał się pan Marcin, ale nie mógł dokończyć myśli, choć czuł, że jest blisko. Mama Moniki doskoczyła do niego, a kierowca odebrał walizę od pana Darka.
– Panie Marcinie, cieszę się, że pana widzę. – Pani Marzena była cała w nerwach. – Proszę przekazać komu trzeba, żeby dbać o Monikę. Ona jest bardzo delikatna i nie powinna się jakoś ostro przemęczać. Nie chciałabym, żeby się przeziębiła, żeby ją przewiało…. Pogoda ma być podobno całkiem dobra, więc może tego kłopotu nie będzie… Ale na deszcz też ją spakowałam. Także wszystko jest gotowe.
– Gotowe… – Pan Marcin był trochę przytłoczony monologiem pani Marzeny. – Ale wie pani, to jest obóz…
– Wiem – przerwała opiekunowi mama. – Jakby co, to kurtka i kapelusz przeciwdeszczowy jest na samym wierzchu walizki…
Dzieci wsiadały powoli i zajmowały miejsca. Igor posadził Alę przed sobą mniej więcej w połowie autobusu i poprosił, aby trzymała miejsce obok siebie. Sam chciał siedzieć z Siwym, rok starszym chłopakiem o imieniu Rafał, i zajął mu miejsce. Nie miał jednak szansy zaoferować mu tego miejsca, bo wpakował się na nie Miras. Igor chciał powiedzieć, że zajęte, ale Miras i tak już siedział. Między rzędami przeciskała się Monika. Była czymś mocno wystraszona. Wyglądała za okno, patrząc w stronę Bossa i swojej mamy.
– Siadaj obok Ali – zatrzymał ją Igor. – To jest moja kuzynka. Ta, o której ci opowiadałem.
Monika usiadła, nie odrywając wzroku od mamy, która nie przestawała mówić do pana Marcina. Kierownik obozu kiwał głową i wydawało się, że słucha wszystkiego uważnie. A mama wciąż mówiła.
– Jestem Ala – kuzynka z Tarnowa przedstawiła się i wyciągnęła dłoń do Moniki. Dziewczynka podała odruchowo swoją i uścisnęła malutką dłoń koleżanki, ale wzrok miała utkwiony w rozmawiających na zewnątrz. Na szczęście kierownik zobaczył kątem oka, że autokar jest już wypełniony. Chciał ruszyć w jego stronę, ale pani Marzena nadal mówiła.
– Czy możemy już, do cholery, jechać!!! – zaskakująco mocnym głosem krzyknęła Monika, wstając. Harmider w autokarze zamarł i zapadła cisza jak makiem zasiał. Kierowca niepewnie podniósł się ze swojego siedzenia i popatrzył na tył autobusu. Kiedy zobaczył Monikę, małą blondyneczkę w żółtej bluzeczce, fioletowym sweterku i kremowych spodniach, zdziwił się trochę, ale nie bardzo. Nie lubił się dziwić.
– Tak. – Wychylił się przez drzwi i rzucił do Bossa: – Wszystko jest gotowe.
W magiczny sposób przerwało to słowotok pani Marzeny i kierownik mógł zająć swoje miejsce w autokarze. Cały czas był zadumany. Popatrzył jeszcze raz do tyłu. Kierowca zamknął drzwi i szepnął:
– Ale mamuśka…
Autobus ruszył. Igor wyjrzał przez okno. Mama Moniki patrzyła na niego, intensywnie myśląc. Inni rodzice machali na pożegnanie. Ciocia Igora płakała już na całego, a wujek przytulał ją do swoich wąsów. Pewnie jej wmawiał, że to nie koniec świata. Tata podniósł rękę z wyciągniętym do góry kciukiem. Drugą ręką zasłonił NO na swojej koszulce i został tylko napis FUTURE. Jeszcze raz rzucił okiem na mamę Moniki. Ona przymrużyła oczy, myślała o czymś intensywnie i… zadzwonił jej telefon. Odebrała i już była w innym świecie. W tym momencie z Moniki zeszło całe napięcie. Westchnęła z ulgą. Autokar skręcił już na Wisłostradę i po chwili wspinał się podjazdem na Trasę Łazienkowską, aby udać się w stronę wylotu na Katowice i Kraków.
Miras siedzący za Moniką pochylił się w jej stronę i szepnął do ucha:
– Mama myśli, że jedziesz na plastyczny? Nie wie o zmianach. – Ta uwaga świadczyła, że choć jego ciało było wielkie i ociężałe, to umysł miał giętki i błyskotliwy. Monika odwróciła się przerażona.
– Jak wygadasz, to cię wycisnę jak cytrynę.
Miras o mało nie parsknął śmiechem na tę groźbę chucherka w sweterku. Przechylił głowę i popatrzył na nią z góry. Usiedli wygodnie i poprawili zapięte pasy.
Autokar był klimatyzowany i podróż dzięki temu przebiegała bardzo komfortowo. Na wysokości Janek skręcili w prawo na Katowice i Wrocław. Potem kierowca jechał gierkówką aż do Częstochowy, ale minął ją i pojechał dalej. Słońce świeciło mu prosto w twarz. Zmierzali prawie dokładnie na południe i tak miało być przez kilka godzin. Dlatego kierowca nigdy nie wkładał ciemnej koszuli, a na oczach miał okulary. Poza tym przyciemniane szyby robiły swoje. Trasą w kierunku na Górny Śląsk pędziły samochody, których kierowcy mieli rozmaite cele podróży. Różne części Beskidów, miasta Śląska i Zagłębia, ale też dalsze, jak Chorwacja czy Włochy. Po remoncie zakręty nabrały właściwych profili, a wioski zamieniły się w płoty dźwiękochłonne. Za tymi płotami mieszkali ludzie, ale nie było wiadomo jacy, bo nigdy nie było ich widać.
Pan Marcin z radością pomyślał, że jeszcze dzisiaj wyjadą z płaskiego Mazowsza i wkręcą się w pętle górskich dróg. Na horyzoncie będzie COŚ, a nie płaskie pole z wierzbą.