- promocja
- W empik go
Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania - ebook
Gdziekolwiek mnie rzucisz. Wyspa Man i Polacy. Historia splątania - ebook
Wyspa Man na Morzu Irlandzkim przyciąga jak magnes. Dionisios Sturis wraca na nią już prawie dwadzieścia lat!
Jego książka to jedyna w Polsce reporterska opowieść o tej pełnej paradoksów wyspie – tak małej, że z mniej dokładnych map w ogóle się nie wyłania, a jednocześnie wystarczająco dużej, by pomieścić bezlik intrygujących historii.
Celtyccy bogowie, prastary parlament, sufrażystki, które jako pierwsze na świecie wymogły na mężczyznach, by podzielili się prawami wyborczymi, lokalny język, który wraca do łask, szkielet wieloryba, but olbrzyma, piżama zamieniona w obozowy pasiak, wojenna zawierucha. Dorothy, sześćdziesiąt lat czekająca na powrót Stanisława, wreszcie liczni polscy imigranci, których wyspa przytuliła dwie dekady temu, by mogli spisywać własne historie splątania.
Gdziekolwiek mnie rzucisz to także reporterska kronika wyspiarskich przemian: z raju przemytniczego w raj turystyczny i podatkowy; ze skansenu pruderii i homofobii w scenę hucznych gejowskich wesel, z ekscytacją opisywanych we wszystkich lokalnych gazetach; ze śledziowego i małżowego eldorado w zagłębie legalnie uprawianej marihuany.
Sturis wraca na wyspę Man z sentymentu, by sprawdzić, co słychać u dawnych bohaterów, oraz po nowe opowieści – jak ta o śmiercionośnych wyścigach motocyklowych TT i Piotrku z Motoświdnicy.
Oto nowe, uzupełnione wydanie Gdziekolwiek mnie rzucisz.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8892-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Smród z małżowni wciąż rozchodzi się po okolicy – kwaśny, gnojowy. Wkurza, każe mrużyć oczy i marszczyć czoła. Roznosi go wiejący od morza wiatr. Można być i sto metrów od budynku, można za zakrętem, gdzie ja obecnie, można nie wiedzieć, że w tym małym porcie w Port St. Mary w ogóle jest jakaś małżownia, a i tak się wyczuje. Śmierdzi intensywnie i bez przerwy. Nie da się tego smrodu pomylić z żadnym innym.
Dokładnie tak samo śmierdziało dziewięć lat temu, gdy po raz pierwszy przypłynąłem na wyspę, zatrudniłem się w małżowni i wyuczyłem na „czyściciela małży”. Szybko zrozumiałem, że obcowanie z drażniącym smrodem to niezapisana w kontrakcie składowa roboty, że trzeba do niego przywyknąć lub nauczyć się go ignorować.
Przez nasze ręce przechodziły wtedy tony ekskluzywnych eksportowych „Manx Queenies”, którymi zajadają się cała Francja, Belgia i Holandia. Ludzie płacą tam majątek za małże z wyspy, dużo więcej, niż są warte. Kupują po kilka sztuk, smażą z czosnkiem na maśle, w białym winie – jedzą wolno, jako przystawkę, z namaszczeniem. Ani nie pomyślą o smrodzie, któregośmy im zaoszczędzali.
Śmierdziało też później, gdy z różnych powodów wielokrotnie wracałem z Polski na wyspę i jako fachura zatrudniałem się w małżowni na miesiąc, dwa, trzy. Nawet po bardzo długiej przerwie potrafiłem operować małym nożykiem jak ekspert, w dobrym tempie, jakbym to robił codziennie.
Śmierdzi i teraz – w ten mokry i zimny poniedziałek. Jest ósma rano. Przyleciałem z Warszawy, przez Liverpool, kilkanaście godzin wcześniej. Po każdym powrocie idę do małżowni się przywitać. Może znów stanę na chwilę przy stole i oprawię kilka queeniesów – nie dla funtów, ale żeby sprawdzić, czy pamiętam jak. Na pewno pamiętam.
Smród bierze się z flaków, które wypełniają kolorowe kontenery z plastiku, ustawione wzdłuż jednej ze ścian zakładu. Jeszcze chwilę temu – przed wyłowieniem i dekompozycją skalopa – sterowały całą muszlą, żyły. Każdy element był niezastąpiony. Gęba, przełyk, czarny żołądek, niby-wątroba, żółte jelita, odbyt, osierdzie, serce, różowawe skrzela, niewyraźne, cieniutkie macki, zwoje nerwowe. I maleńkie, niemal niewidoczne oczy. Setka wachlarzowo rozstawionych oczu z podwójnymi siatkówkami. Nie pozwalają widzieć, nie odróżniają kształtów, ale reagują na światło i na nagłą ciemność lub cień, który może oznaczać zbliżającego się drapieżnika – człowieka.
Dla człowieka wszystko to niepotrzebne flaki. Mokre, nieprzyjemne w dotyku i cuchnące. Rachu-ciachu i do kosza z tym, do kontenera, na dwór, sprzed oczu, sprzed nosa. Liczy się tylko śnieżnobiały mięsień, jak wyczyszczony ogonek małej pieczarki, i przytroczony do niego woreczek czerwonej ikry – przez Polaków w interesie nazywany sercem.
Wypłukać to, nasączyć wodą, upchać do plastikowych pojemników po dwa kilogramy, pojemniki do kartonów, kartony na paletę, palety na tira, tir na statek i w drogę. Z małej wyspy na większą, z większej na kontynent, do sklepów i knajp, do domów, do garów, do brzuchów.
Jeśli pogoda dopisuje, jest sucho i ciepło, zwisające z muszelek flaki, a także te całkowicie od muszli oderwane, wysychają – smród paruje z kontenerów. Jeśli jest zimno i mokro – flaki gniją. Wtedy śmierdzi jeszcze bardziej.
Jak teraz, u progu zimy. Jest koniec listopada – nadspodziewanie deszczowy i wietrzny. Żałuję, że nie włożyłem czapki i rękawic. Dzień wcześniej, niedzielnym popołudniem, gdy oderwaliśmy się od płyty lotniska Johna Lennona w Liverpoolu, pilot przestrzegał, że pogoda na wyspie Man jest wyjątkowo podła, że gdyby start zaplanowany był na ledwo godzinę później, pewnie byśmy nie polecieli, że mogą być turbulencje i kłopoty przy lądowaniu. Nie przejąłem się zbytnio – nie takie loty na wyspę przeżyłem. Wiadomo, że najgorzej jest w grudniu i styczniu, listopadowe zawieruchy to najwyżej ciche preludium. Nie miną dwa tygodnie, a nad wyspę nadciągną szkwały i sztormy, a razem z nimi niemal nieustające deszcz, grad i śnieg.
Lecieliśmy pół godziny. Małym samolotem ze śmigłami. Miałem nadzieję, że zdążę zrobić w głowie rachunek – obliczyć, który raz wracam na wyspę. Próbowałem przywoływać poprzednie wizyty, ale pogubiłem się już chwilę po starcie i zamiast liczyć, zasnąłem. Obudził mnie głos stewarda zniekształcony przez samolotowy interkom.
– Zapiąć pasy, złożyć stoliki. Za chwilę lądowanie.
Deszczowe chmury, gęste, duszące, brudne. Wyspa Man – jeszcze przed minutą jak bezludna skała, malusieńka, wystająca samotnie z morza, brunatna, oblewana ze wszystkich stron spienionymi falami powiększała się z każdą sekundą, pęczniała, nabierała kształtów i kolorów, fałd i wybrzuszeń. Schodzimy coraz niżej. Silniki charczą, zagłuszają myśli. Widać dokładniej mokre ściany domów, drogi z białymi obwódkami, samochody, czerwone, piętrowe autobusy. Brzeg i plażę. Port i statki. Dęby, buki, klony i palmy. I znów, jak zawsze, to wrażenie boleśnie rozkwitające gdzieś w brzuchu, rozlewające się po nogach, rękach, zmierzające ku sercu, płucom, gardłu, że nie dolecimy, że zamiast wylądować na krótkim pasie startowym, za chwilę znajdziemy się na dnie zimnego, ciemnogranatowego morza.
– Proszę się nie martwić – zagadnęła mnie niziutka staruszka, gdy czekaliśmy na odbiór bagażu. – W najbliższych dniach pogoda ma się lekko poprawić.
Kobieta wzięła moje matematyczne skupienie za zatroskanie, może nawet strach, a mnie samego za kogoś, kto na wyspę przyjeżdża po raz pierwszy, może w interesach.
– Tak pani myśli? Wie pani, zbliża się grudzień, a ja nie pamiętam na wyspie spokojnego grudnia – odpowiedziałem, uśmiechając się.
– O, czyli pan u nas już bywał? Miłe miejsce ta nasza wyspa, prawda? Dobre do życia, proszę mi wierzyć. Byłam właśnie w Liverpoolu, skierowali mnie na badania do tamtejszego szpitala. Trzy dni się męczyłam. Potworne miasto! Potworne! Choć i tak lepsze niż Londyn. Wie pan, gdybym musiała, pewnie przywykłabym do życia poza wyspą, ale bardzo bym tego nie chciała. Za głośno, wie pan? Za głośno.
Kobieta mówiła, ja tylko przytakiwałem – nie chciałem być nieuprzejmy, ale głowę miałem zajętą czym innym. Siedemnasty, tak jest, osiemnasty wtedy, dziewiętnasty wtedy. Prawie się doliczyłem. Wracam na wyspę po raz dwudziesty. Zaraz, nie, może jednak dwadzieścia jeden? Tak. Dwadzieścia jeden razy tu przypływałem lub przylatywałem.
Odebrałem walizkę i pożegnałem się ze staruszką („Koniecznie proszę wpaść na herbatę, kiedy następnym razem będzie pan w Ramsey”).
Wsiadłem w autobus do Port St. Mary. Gdy dojechałem, było już całkiem ciemno. I cicho. Ulice błyszczały po deszczu.
Dom Sian jak zwykle otwarty – nie nauczyła się zamykać drzwi. Dawno temu zgubiła jedyny komplet kluczy.
– Muszą być gdzieś tutaj, niedawno rzuciły mi się w oczy. Kiedyś w końcu je znajdę – mówiła.
W przedpokoju przyjemnie czuć kurzem, drewnem i jeszcze czymś, nigdy nie zgadłem czym. Zapaliłem światła. Na stole w kuchni leżała kartka z wiadomością. Ledwo ją dostrzegłem wśród porozrzucanych książek i gazet. Opierała się o przewróconą solniczkę: „_Hi_ Dionis! Jak miło, że wracasz! Jestem w pracy, musiałam wziąć dyżur za koleżankę pielęgniarkę z ortopedii, która się rozchorowała, będę po 22. Zajrzyj do piekarnika – upiekłam twój ulubiony _apple cake_ z orzechami. Powinien być jeszcze ciepły. Sian”. Włączyłem ogrzewanie i zrobiłem sobie herbatę. Ciasto, jak zwykle, pyszne.
Jedna z gazet na stole – „Isle of Man Examiner” – miała fragment tekstu zaznaczony czerwonym markerem. To moje ogłoszenie, wydrukowane przed kilkoma tygodniami.
Nazywam się . W przeszłości mieszkałem na wyspie Man, w Port Erin i Port St. Mary. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy, zamierzałem zostać jedynie trzy miesiące, by zarobić na dokończenie studiów w Polsce. Zostałem dłużej – blisko trzy lata. Głównie dlatego, że , ale także z powodu i jeżyny – nigdzie indziej nie widziałem tylu jeżyn późnym latem. Tak słodkich. Pracowałem w i bardzo, ale to bardzo . Choć niekiedy mimo wszystko jednak, bardzo to miejsce . W końcu wróciłem do Polski, ale bywam na wyspie regularnie. Niedługo będę po raz kolejny. Piszę książkę – o wyspie i o tutejszych Polakach, tych, którzy trafiali się dawniej, i tych obecnych. Szukam połączeń między Manxami a Polakami, wspólnego mianownika. Zbieram doświadczenia, przypadki, przemyślenia, opinie, wrażenia i wyobrażenia, głosy na tak i na nie, żale, złości i zaszłości, radości, wściekłości . Można wysłać do mnie SMS, można napisać e-mail, kartkę albo list. Byłoby bardzo . Będę bardzo i z góry bardzo . Serdecznie pozdrawiam.
Prosiłem w gazecie, by wydrukowali ogłoszenie również po polsku, ale nie zgodzili się. Uznali, że byłoby to nie fair wobec czytelników, którzy polskiego nie znają. Zresztą z ich badań wynika, że Polacy lokalnej prasy nie czytają. Może poza darmowym „Courierem” dostarczanym do domów w każdy czwartek. Połowa tygodnika to drobne ogłoszenia: kupię, sprzedam, zatrudnię.
Akcja udała się połowicznie. Maili – zero. SMS-ów – zero. Kartek – zero. Listów – sześć. Przyszły na warszawski adres. Mam je teraz wszystkie ze sobą w walizce.
Zaniosłem rzeczy do pokoju na piętrze – tego, w którym zwykle się zatrzymywałem. Kiedyś należał do Ruperta, jednego z trzech synów Sian, zanim wyjechał do Australii. Okno wychodzi na wschód, widok mam na morze, na pobliską zatokę, na maszty zacumowanych łódek.
Wstałem wcześnie i poszedłem na rozpoznanie. Chciałem się upewnić, że od mojego ostatniego pobytu w Port St. Mary nie zaszły żadne znaczące zmiany.
Z domu Sian do małżowni jest nie więcej niż pięćset metrów. Idę, przyglądając się portowym chatynkom ciągnącym się w długim szeregu – małym, niskim, wąskim, z kolorowymi ścianami, niskimi oknami. Znam większość ich mieszkańców i wiem, czym się zajmują.
Choć jest po ósmej, nadal panuje półmrok – przez ciężkie chmury i mżący deszcz. Godzinę wcześniej, kiedy fabryka zaczynała pracę, musiało być jeszcze całkiem ciemno.
Gdy jestem już blisko i dopada mnie smród, przypomina mi się Angus. Ciekawe, czy nadal pakuje flaki z małżowni na tę swoją rozklekotaną ciężarówkę. Ciekawe, czy dalej z niego taki szczerbus. Angus był jednym z pierwszych Manxów, jakich poznałem. Wysoki, chudy, choć szeroki w barach, z czarną czupryną, energiczny i głośny, stawiający wielkie kroki, jakby przed sobą miał same kałuże i starał się nie wleźć w żadną. Uśmiechał się szeroko, pomimo próchniejących zębów, zdekompletowanych, pokruszonych, czarno-brązowo-pomarańczowych. Dziewięć lat temu byliśmy sąsiadami – obaj wynajmowaliśmy pokoje w Erin House.
Powinien odbierać flaki i muszle każdego popołudnia, szczególnie w apogeum letniego lub zimowego sezonu – ale nawet wtedy nie można było na nim polegać. Bywało, że Angus zapił w niedzielę wieczorem – wtedy przed fabryką zjawiał się dopiero we wtorek. Gdy z kolei pił od piątku, przez sobotę i niedzielę, nie przyjeżdżał przed środą. Smród z niewywiezionych flaków stawał się wtedy tak dotkliwy, że ludzie mieszkający w pobliżu dzwonili ze skargami do sanepidu.
Angus podnosił kontenery wózkiem widłowym i opróżniał je na pordzewiałej przyczepie ciężarówki. Później wskakiwał na stertę flaków i muszli, i z hukiem zrzucał puste pudła na ziemię. Całe to czerniejące gówno ze spodu, najbardziej popsute, najbardziej cuchnące, najobrzydliwsze lądowało na wierzchu. Smród był taki, że chciało się rzygać, że nikt z pracowników małżowni nie odważyłby się wyjść na dwór nawet na chwilę, na papierosa. Z przyczepy ciekła śmierdząca, brązowo-zielona zawiesina – pożywna zupa dla piskliwych mew, które obserwowały Angusa z wysokości, niecierpliwie czekając, aż odjedzie i pozwoli im zabrać się za obiad.
Angus jechał w kierunku tymczasowego wysypiska – na skraj pola, jeśli któryś z okolicznych rolników akurat poprosił o trochę muszelek do uszczelnienia kanału drenażowego, albo na skraj urwiska – wtedy muszle i flaki spadały na kamienistą plażę. Stamtąd w czasie najbliższego przypływu zabierała je woda.
Zanim odjeżdżał sprzed małżowni, Angus nakrywał przyczepę z flakami specjalną szmatą. Robił to szybko, a przez to niedbale, bo spieszył się na spotkanie z dyrektorką banku. Kobieta miała godzinną przerwę na lunch. Z racji pełnionej funkcji niekiedy mogła sobie wykroić dodatkowy kwadrans. Ale czasu i tak mieli niewiele. Pani dyrektor musiała jeszcze przecież przyjść do pokoju Angusa na pierwszym piętrze w Erin House i się rozebrać, a po wszystkim nieco odetchnąć, spryskać dezodorantem, podmalować, ubrać, doprowadzić do porządku swoje blond włosy i wrócić do banku. W sobie spędzali nie więcej niż pół godziny. Dlatego Angus zawsze tak dbał, by nie spóźnić się choć o minutę. Pruł, ile się dało główną ulicą Port St. Mary, gubiąc pojedyncze muszle i sploty flaków. Później zwalniał nieco na wąskich ścieżkach między wioskami. Przez cały ten czas i wzdłuż wszystkich tych dróg nad ciężarówką kłębiło się stado biało-szarych, wiecznie nienażartych, jazgoczących mew.
Przed wejściem do małżowni widzę zacumowane przy pirsie, mocno rozhuśtane rybackie łodzie zaopatrujące firmę w towar: „Friendly Shore”, „Sarah Lena”, „Bounty”. Z powodu złej pogody żadna dziś nie wypłynęła. Za bardzo by trzęsło. Bez świeżyzny we wtorek zarobek będzie marny.
Wbijam kod na metalowym zamku przy drzwiach. Klik. Kombinacja wryła mi się w pamięć.
Wnętrze małżowni również wypełnia smród.
Jest w przedsionku, w biurze, którego okna wychodzą na morze, w obu szatniach, w toaletach, w kantynie, w magazynku, na obu salach i we wszystkich czterech chłodniach.
Prześmierdły też stoły ze stali nierdzewnej, często szorowane z użyciem chemikaliów, codziennie zmywane strumieniem lodowatej wody ze szlaucha, a nawet metalowe miski z dziurami na wykrojone małże, i nożyki do wykrajania.
Najbardziej ze wszystkiego jednak cuchną robocze ubrania. Zielone, bawełniane fartuchy z długimi rękawami. Małe flaczki kleją się do łokci, albo do kolan, gdzie nie sięgają gumowce. Czasami jakiś zbłąkany przyklei się do kołnierzyka, schowa pod zgięciem i schnie niezauważony – emitując smród. Jak bardzo by się człowiek nie starał i tak się pobrudzi, i tak przechytrzy go śmierdząca woda tryskająca z otwieranych małży, albo kawałek flaka, który zamiast do kubła trafia na przedramię. Nawet najbardziej doświadczone, najzręczniejsze pracownice małżowni zawsze się utytłają – nawet Shirley i Tracy.
Choć pracują przy różnych stołach, obie kobiety w tym samym momencie podnoszą głowy po moim głośnym przywitaniu. Obie z wypiekami na uśmiechniętych, pomarszczonych twarzach – albo miały pijacki weekend, albo zgrzały się przy robocie. Rzucają radosne: _oh, well_, _well_ i _hello_.
Nie dziwią się, że mnie widzą, zdążyły się dowiedzieć, że przyleciałem. Chętnie robią sobie przerwę, by wypić ze mną kawę. Ściągają zielone, gumowane fartuchy i wybrudzone żółte rękawiczki.
Siadamy w kantynie – one obie na tych samych miejscach, które zajmują od dwudziestu lat, odkąd jako młode matki zaczęły pracę w małżowni, ja znajduję moje dawne krzesło z czerwonego plastiku na niebezpiecznie pordzewiałych nogach. Szykując kawę, pamiętam o kolejności, którą obie kobiety preferują: najpierw idą granulki, później cukier i mleko, a dopiero na koniec wrzątek z wiszącego przy ścianie bojlera. Kawa ma parzyć – a jeśli wlać mleko na koniec, chwila moment i napój jest zimny. Proszą, żebym zamknął okno, bo przecież cuchnie tak, że nie idzie wytrzymać. Na pewno czułem po drodze. No właśnie. Flaki już tydzień czekają na wywiezienie. A Angus jakby się zapadł pod ziemię. Pewnie znowu gdzieś chleje.
Shirley i Tracy, zawsze gdy widzimy się po raz kolejny, pytają mnie o to samo. Zapytały i tym razem. Kiedy nareszcie przestanę się oszukiwać, rzucę Polskę, Warszawę i zostanę tu na stałe? Bo że wreszcie zostanę, to one nie wątpią. Tylko tracę forsę na te wieczne podróże. Zbyt często wracam – mówią. Ze zbyt wielu powodów, zbyt chętnie. Który to już raz? Dwudziesty pierwszy? A no właśnie. Za bardzo mnie – mówią – ta wyspa uspokaja, wycisza. Za bardzo zachwyca. Czego one zupełnie nie rozumieją. Dla nas to jest jakby więzienie – mówią.
No i co to za pomysł z tą książką? Słyszały, słyszały, nie, nie z gazety. Fajnie, fajnie, ale ich zdaniem nie da się o wyspie napisać całej książki. No chyba że jakąś przyrodniczą. Bo owszem, krajobrazy są OK, mamy różne zwierzęta, ładne plaże, dużo kwiatów, wrzosy, kolcolist, co nie traci koloru nawet zimą. Nie o przyrodzie? No to o czym tu pisać? Przecież na wyspie nic się nie dzieje.
Im to już nawet do pubów nie chce się chodzić w piątki czy w soboty, bo wiecznie człowiek musi oglądać te same mordy, a i piwo coraz droższe, powyżej trzech funtów. Szczególnie zimą nie mogą sobie pozwolić na imprezowanie, bo roboty mało, na kontach debety. Widziałem, że łódki dziś znowu nie wypłynęły, że na jutro nie będzie towaru? No właśnie. No dobrze. To o czym zamierzam pisać? Bardzo je to ciekawi. O wyspie generalnie? O historii? Przecież w Polsce nikt nie ma pojęcia, że wyspa istnieje! Połowa ludzi w Anglii nigdy o niej nie słyszała i jakoś żyją – mylą Isle of Man z Isle of Wight. A co dopiero w Polsce. Po co Polakom taka wiedza? O ludziach będzie? To znaczy, o których konkretnie? Chyba co najwyżej o Bee Gees, bo wiadomo, że oni z wyspy. Nie o nich? To o kim?
– Między innymi o was.
Obie wyprostowały się jak na komendę, zesztywniały.
– Jak to o nas? – pyta Shirley. – Zwariowałeś!
– O nas? – Tracy też nie dowierza.
– Kto by chciał o nas czytać, nawet jeśli tylko między innymi? O małżowni? O nie. Powiemy ci szczerze, my takiej książki byśmy nie przeczytały. My to wszystko mamy tu na co dzień.
– No właśnie.
Kobiety proponują napić się po jeszcze jednej kawie. Nie spieszy im się wracać do stołu. Muszą sobie przemyśleć swoją obecność w książce. Obie przedwcześnie postarzałe – młode, czterdziestokilkuletnie babcie. Zmęczone oczy, ziemista cera, zaniedbane zęby, niemodne fryzury. Skręcając papierosy, pytają, o czym jeszcze będę pisał. Mówię, że to zależy, że zobaczę, do jakich historii uda mi się dotrzeć przez najbliższych pięć tygodni. Po to przyjechałem. Będę rozmawiał z ludźmi, przepatrzę biblioteki, zaszyję się w muzeum.
– A po jakiemu to będzie napisane? Po polsku? Szkoda, że nie po angielsku. Wielka szkoda. Gdyby było po angielsku, może byśmy jednak przeczytały. Wiesz? Tak. Ja bym przeczytała. Ja też. Na pewno. W końcu to o naszej wyspie.
2
Tysiące lat temu, w czasach, gdy w Irlandii walczyli ze sobą giganci, jasnowłosy, piękny i mocarny wojownik Finn Mac Cooil toczył zacięty bój z rudym olbrzymem ze Szkocji. Irlandczyk okazał się silniejszy i mocno poturbował przeciwnika. Chciał zadać rozstrzygający cios, ale wielki Szkot rzucił się do ucieczki, kierując się na północny wschód, w stronę morza. Pomimo krwawiących ran biegł szybko i coraz bardziej się oddalał. Finn pędził za nim, pokonując z każdym susem setki kilometrów, obawiał się jednak, że rywal rzuci się do wody i odpłynie, dlatego zatrzymał się na chwilę i zanurzył swoją wielką dłoń w wilgotnej, brunatnej glebie. Zmieścił w niej tysiące ton żyznej ziemi, razem z korzeniami, ze skałami, ślepymi kretami i z nornicami, zającami, które nie zdążyły wyskoczyć ze swych nor, z dżdżownicami. Uformował kulę, którą z całych sił rzucił w kierunku uciekającego Szkota. Spudłował. Krater, który powstał na wyżłobionym obszarze, zamienił się w największe brytyjskie jezioro, Lough Neagh. Bryła ziemi z kolei wylądowała w samym środku Morza Irlandzkiego, dając początek wyspie Man.
3
Imię jest walijskie: Sian. Długie „sz”. Nie zwyczajne i krótkie – jak szopa, Szczepan, szałwia. Dłuższe. Szzzzian. I „i” jakby go nie było.
Na pierwsze śniadanie po moim powrocie jemy jajka w koszulkach na toście z sosem holenderskim i szpinakiem – przyjacielska wystawność na przywitanie, od wtorku będzie owsianka. Sian cieszy się, że mnie widzi. Twierdzi, że wiedziała, że nie wytrzymam z dala od wyspy zbyt długo. Już trochę mnie zna. Upewnia się, że od ostatniego pobytu nie zapomniałem reguł współzamieszkiwania. Jedyna zasada, mówi, mam się czuć jak we własnym domu. Swobodnie. Mam się nie pytać, nie krępować, nie czaić. I żebym był cierpliwy wobec sprzętów, bo są stare, czasami nawalają, pewnie pamiętam – mikrofalówka rzęzi, pralka potrafi zatrzymać się w pół prania, telewizor śnieży w byle wichurę, a prysznic w łazience na piętrze ma problem z ciśnieniem. Żywię się tym, co w lodówce, a jak widzę, że się kończy, dokupuję. Z kolacjami będziemy się umawiać, które z nas gotuje, w zależności od chęci i czasu. I ostrożnie z oknem w pokoju – zawiasy zjada rdza. Ogrzewanie – pamiętam, gdzie się włącza? Bo wcześnie przyszła zima, trzeba grzać prawie bez przerwy. A gdyby mi ciągnęło po nogach w salonie na górze, jak będę siedział przy biurku, o, tu jest farelka, mogę sobie zabrać.
Pamiętam, pamiętam. Cały ten regulamin znam na pamięć – od lat się nie zmienia. Zdążyłem wypracować własne metody na nieprzewidywalną pralkę, na mikrofalówkę (porządnie trzasnąć drzwiczkami), na opiekacz, który zatrzymuje w sobie kromki chleba i je osmala, na poranne wietrzenie pokoju.
Na lodówce wisi szpitalny grafik Sian – mam sobie sprawdzić, gdyby mi pasowały godziny, mówi, w drodze do pracy może mnie podwozić do Douglas, do Manx Museum, biblioteki, gdzie tam będę potrzebował.
Oraz – czy widziałem, że w oknie jest tablica „FOR SALE”. Kawał tektury z czerwonymi literami. Mogłem nie zauważyć – już było ciemno, jak przyleciałem wczoraj, i jeszcze było ciemno, gdy rano wychodziłem do małżowni. No więc tak. Dom jest na sprzedaż. Ale mam się nie martwić, mogę sobie spokojnie mieszkać, szybko się nie sprzeda.
Dom Sian stoi przy głównej ulicy Port St. Mary – High Street. Nie ma ogrodu. Za domem jest morze i niewielka przystań – tymczasowy postój dla łódek, które wymagają przeglądu albo naprawy. Dzwonki przymocowane do ich masztów przyjemnie dzwonią przy byle podmuchu, niemal bezustannie. Słychać je w każdym pokoju, w obu łazienkach, a nawet w kuchni, której okna wychodzą na drugą stronę.
Jest ostatnim w długim szeregu domów, z których każdy reprezentuje inny styl i pochodzi z innych czasów. Przyklejone do siebie różnią się też pod względem kolorów i rozmiarów.
Obok znajduje się jedyne w miasteczku Fish&Chips, a krok dalej drukarnia Ricky’ego.
Dom Sian jest jednym z największych i najwyższych, ale też najbardziej zaniedbanych. Z braku pieniędzy. Forsę na remont można by zdobyć, wynajmując pokoje przyjezdnym pracownikom. Koleżanka Sian Rosemarie (_land lady_, właścicielka trzech domów, w których pokoje zajmują sami imigranci) od lat poleca przede wszystkim Polaków – spokojni, pracowici, lubią wypić, ale płacą i nie marudzą. Uważa, że Sian nie miałaby problemów z popytem – przecież w małżowni, z tego, co Rosemarie słyszała, aż się od Polaków roi. Na pewno woleliby mieszkać tu, niż dojeżdżać z innych rejonów wyspy. Powiedzmy – mówi Rosemarie – trzy osoby po pięćdziesiąt funtów tygodniowo, to jest sześćset funtów miesięcznie, to ponad siedem tysięcy rocznie. Wystarczyłoby na remont dachu i kilka nowych okien. Ale co z kanalizacją – myślała Sian – co z dywanami, które trzeba wymienić, co z wilgocią, ze ścianami, z których odłazi farba lub odkleja się kwietna tapeta, a które aż proszą się o odrobinę uwagi? Co z kafelkami w kuchni i łazience, co z gnijącymi powoli schodami, co z wypaczonymi drzwiami…
Poza wszystkim, chłopcy przecież zawsze mogą zechcieć wrócić do domu i pomieszkać z samotną matką. Co by miała wtedy zrobić z lokatorami?
– Uznałam – mówi Sian – że najlepiej będzie, jeśli sprzedam dom i kupię mały _cottage_ z trzema sypialniami zamiast sześciu. Musiałby być w dobrym stanie, najlepiej świeżo po remoncie, żeby nie wymagał żadnych napraw i żeby był dużo tańszy w utrzymaniu.
Najlepiej też, żeby miał ogród, w którym Sian mogłaby uprawiać cukinie, sałatę i zioła, a nawet trzymać kilka kur, dla jajek. Mógłby być nawet poza Port St. Mary – w Colby, w Ballasalli, w Port Erin – byle nie w Castletown. Castletown odpada bezdyskusyjnie. Sian nie chciałaby wpadać na Helen albo Robina, albo (nie daj Boże!) na ich oboje, w supermarkecie czy na poczcie. Nie chciałaby mijać ich podczas spacerów, wymieniać się fałszywymi uprzejmościami w banku czy u rzeźnika. Przez te wszystkie lata udawało im się ograniczać kontakty – w tym także zupełnie przypadkowe spotkania – do absolutnego minimum i tak powinno pozostać.
FOR SALE i numer telefonu biura pośrednictwa. Obiecywali, że pójdzie szybko, sprawnie i za dobrą cenę. Chętnych miała przekonać bliskość morza i widok z salonu na drugim piętrze. W pierwszym miesiącu po sporządzeniu oferty kobieta z agencji dwa razy przyprowadzała wstępnie zainteresowane małżeństwa: bogatsza klasa średnia z perspektywami dalszego społecznego awansu i planami na co najmniej trójkę potomstwa. Mężowie młodzi i schludni, ubrani w porządne spodnie i polówki, zadowoleni z życia, powoli łysiejący, z wolna tyjący w okolicach brzucha – od zbyt długiego siedzenia przy biurkach (księgowi lub prawnicy). Żony modne i szczuplutkie, w drogich sukienkach, w pełnym makijażu i w butach na wysokich obcasach. Sian patrzyła na nie z lekką zazdrością i żalem – widziała w nich samą siebie sprzed wielu lat. Może nie była w młodości tak wychudzona, ale cechowało ją to samo – rysujące się w oczach i uśmiechu – radosne i naiwne przekonanie, że już zawsze w jej życiu będzie na bogato i spokojnie.
Miała dwadzieścia lat i kończyła kurs pielęgniarski w Londynie. Po obronie dyplomu zamierzała wrócić do rodzinnej Walii. Chciała zamieszkać blisko matki (ojciec – lekarz – zmarł, gdy Sian kończyła liceum). Liczyła na spokojną pracę w lokalnym szpitalu, która przy odrobinie gospodarności mogłaby jej zapewnić nawet dwa urlopy rocznie na ukochanych greckich wyspach. Oraz że trafi się ktoś porządny. Sian nie szukała bogatego męża – Robin sam się napatoczył. Szarmancki arystokrata, młody, dość przystojny, ze zmysłem do pieniędzy. Władczy. A do tego kruchy emocjonalnie.
– Tak go wychowano, na surowo, na chłodno – mówiła mi kiedyś Sian. – Miał rodziców, którzy nie żałowali pieniędzy na jego edukację w prywatnych szkołach z internatem, ale widywali go najwyżej kilka razy do roku. Nie chwalili, nie tulili. Nie radził sobie przez to z uczuciami. Wymyśliłam, że się nim zaopiekuję, że go naprawię.
Po paru miłych miesiącach, paru randkach, wyjściach do kina i na tańce Robin oświadczył się, a chwilę później poinformował:
– Dostałem pracę w banku. Jedziemy na wyspę Man.
– _Where?_ – dopytywała Sian. – _Isle of what?_
Przez ponad dziesięć lat małżeństwa Sian prowadziła wygodne życie bogatej żony. Rodziła kolejnych synów, urządzała piękną rezydencję tuż przy polu golfowym w Port St. Mary, wyprawiała w niej wystawne przyjęcia. Każdego ranka odwoziła synów do szkoły i odbierała ich popołudniami, gotowała dla nich zdrowe obiady, a w wolnych chwilach organizowała kolejne wczasy w tropikach i latała z nowymi przyjaciółkami na zakupy do Londynu. Sofy i fotele od Harrodsa, strzyżenie i czesanie u Vidala Sassoona, sukienki i garsonki od niemodnych już dziś projektantów. Szampan podczas lunchu.
– Bankierzy, księgowi, doradcy finansowi i ich żony, w takich obracaliśmy się kręgach. – Sian lubi powspominać. – Nikomu nie brakowało pieniędzy. Mieliśmy drogie samochody, jadaliśmy w najlepszych restauracjach, zapraszaliśmy znajomych na pijackie przyjęcia. Piliśmy dużo, za dużo, prawie codziennie, często od południa. Robin importował francuskie wina. Skrzynkami. Chyba tylko cudem nie wpadłam wtedy w nałóg.
Teraz wystarczy kieliszek taniego wina do kolacji i Sian jest zawiana. Po drugim od razu idzie spać.
Najpierw był jego romans z sekretarką, długo ukrywany. Później szybki rozwód. Sian nie zamierzała tolerować zdrad i upokorzeń. Rozumiała, że czeka ją poważna zmiana, społeczna deklasacja i powrót do pracy w zawodzie. Robin chciał wrócić: prosił, płakał, obiecywał. Kiedy pojął, że nic z tego, wszystko, co miał, przepisał na kochankę. Gdy przyszło do podziału majątku, nie było czego dzielić. Sian nie walczyła o pieniądze. Czasami żałuje, że nie była bardziej asertywna, bo szybko się okazało, że bycie samotną matką, nawet na wyspie Man, to nie przelewki. Kiedy wprowadziła się z synami do nowego domu, siedemnaście lat temu, wszystko było w dużo lepszym stanie – i meble, i sprzęty, i okna, i dach; poza nią samą. Zatrudniła się w szpitalu w Douglas, gdzie pracuje do dziś. Jej pensja i niewielkie alimenty nie wystarczały nawet na ćwierć wcześniejszych wygód i na niezbędne remonty, ani na greckie wakacje.
Obie pary dokładnie obejrzały dom Sian od piwnicy po strych. Żonom podobał się bardziej – szczególnie widok z okien, że słychać dyndające u masztów dzwonki i szum morza w czasie przypływu. Mężów skutecznie zniechęciła skala koniecznych napraw. Agenci tłumaczyli Sian, żeby się nie przejmować, że będą inni chętni, że być może trzeba będzie zejść nieco z ceny, ale koniec końców sprzedamy. Cierpliwości, pani MacKenzie, mówili.
– No więc czekam. Muszę dobrze sprzedać dom i kupić _cottage_ za rozsądną cenę. Powinnam na tej transakcji sporo zarobić. Będę mogła pójść na wcześniejszą emeryturę, będę mogła częściej latać do Australii, po czterdziestu latach nareszcie wrócę na Korfu.
Kończymy śniadanie. Sian rozmarzyła się na dobre. Przerywa jej dopiero wejście Barbary.
Nie wierzę! Myślę sobie – nareszcie. Nareszcie poznam Barbarę. Podczas moich wcześniejszych pobytów w domu Sian zawsze się mijaliśmy – przychodziła we wtorki i piątki około dziewiątej rano. Ja w tym czasie już od dwóch godzin patroszyłem małże. Nie wiedziałem, jak wygląda, ile ma lat – wiedziałem o niej co nieco z przypadkowych opowieści Sian. Barbara pomaga jej od dawna, zaczęła, gdy dzieciaki były jeszcze małe i dom każdego dnia wyglądał jak pobojowisko. Straszyła chłopców, że jeśli nie zaczną po sobie sprzątać, matka odda ich do domu dziecka. Odkąd synowie dorośli i poszli na swoje, Sian twierdzi, że poradziłaby sobie bez Barbary.
– Nie stać mnie, by jej płacić, ale nie mam serca, by jej ostatecznie podziękować. Poza tym ona naprawdę źle sprząta. Kiedyś była w tym dobra, robota aż jej się w rękach paliła, później przestała się starać. Całkiem niedawno byłam gotowa ją odprawić i nawet kupiłam jej z tej okazji prezent – serwis do kawy podobny do mojego, który zawsze jej się podobał. Na sześć osób, z takim wzorem we fioletowe tulipany. Pół roku szykowałam się do tej rozmowy, specjalnie wzięłam drugą zmianę w szpitalu. To był wtorek. Barbara zadzwoniła rano, uprzedzić, że jednak się nie zjawi. Jej syn zastrzelił się nad ranem w ogrodzie – z myśliwskiej broni ojca. Młody, niespełna trzydziestoletni. Miał problemy z dziewczyną i zdaje się, że z narkotykami. Barbary nie było miesiąc. Wróciła, choć mówiłam jej, żeby zapomniała o pracy, żeby może sobie gdzieś wyjechała i się mną nie martwiła. Twierdziła, że musi coś ze sobą zrobić, bo oszaleje. Sama wyglądała wtedy jak nieżywa. Nie mam serca, by ją zwolnić.
W te dni, gdy przychodziła Barbara, lubiłem wracać z małżowni i postać chwilę w drzwiach prowadzących do kuchni. Z zadziwieniem przyglądałem się efektom jej pracy. O tym, że była, świadczyło niewiele: dosunięte krzesła, wyniesione śmieci, zamieciona podłoga, umyte naczynia. Przybywało również przestrzeni na kuchennych blatach. Barbara osiągała ten efekt, przybliżając przedmioty do siebie – puszki z herbatą, doniczki z sadzonkami ziół, talerze, szklanki, papierowe torby z mąką lub cukrem. Zsuwała rzeczy niemetodycznie, nie zważając na ich kształty i rozmiary. Potrafiła także wkładać jedne do drugich (długopisy, agrafki, ząbki czosnku oraz pudełeczko z sodą do pieczenia lądowały nagle w sosjerce) lub ustawiać je wertykalnie (na desce do krojenia chleba, na chlebaku garnek z przykrywką położoną do góry dnem, na przykrywce wytłaczanka z jajkami). Następnego dnia siły, którymi Barbara wypełniała kuchnię, przestawały działać. Rzeczy na powrót rozsuwały się, wzajemnie odpychały, spadały z siebie, na nowo wypełniały niemal całą dostępną przestrzeń.
Do łazienki i trzech sypialni na piętrze Barbara nawet nie zaglądała. Ani do wielkiego salonu na poddaszu – jedynego pomieszczenia, które świadczy o dawnej zamożności mieszkańców domu. Sian trzyma tam drogocenny kredens (Welsh dresser), który odziedziczyła po swojej babce. Wygląda bardzo solidnie, choć to antyk, prawie trzystuletni – na aukcji wart byłby dziś małą fortunę. O sprzedaży jednak nie ma mowy – po śmierci Sian mebel przejmie najstarszy syn Hugo. Na półkach kredensu kurzy się chińska i drezdeńska porcelana – talerze, kubki i filiżanki, a także drogocenne puzderka, kryształy. Na ścianach wiszą olejne pejzaże, z których każdy wart jest co najmniej kilkaset funtów – prezent ślubny od arystokratycznych rodziców Robina. Zabytkowe fotele, krzesła i stoliki, perski dywan, kryształowy żyrandol. Wielkie, uchylne okna – wiecznie zasrane gołębimi kupami. Jedynie gwałtowniejsza ulewa potrafi zmyć ptasie odchody – zwykły deszcz im nie sprosta. Po takiej pompie można się wtedy rozsiąść na kanapie z kubkiem herbaty i wpatrywać w niekończące się morze. Na horyzoncie po lewej widać brunatne brzegi Castletown, po prawej widok jest nieograniczony. Ciemnogranatowy bezmiar wody, przełamywany co chwila pianą z drobnych fal, jakby ktoś rzucał na morze delikatne, wykrochmalone koronki. Jest i biurko z blatem obitym zieloną skórą. Okaże się dość niewygodne, ale użyteczne.
Sian rzadko wyprawia się do salonu – z powodu lekkiej nadwagi ma problemy z kolanami i wchodzenie po wąskich schodach bardzo ją męczy.
Pierwszy raz znalazłem się tam lata temu. Przyjaźniłem się wtedy z Alisdairem, średnim synem Sian. W każdy wtorek jeździliśmy razem na koszykówkę do sali gimnastycznej w King William’s College w Castletown, a dwa razy w tygodniu pracowaliśmy razem popołudniami, pakując ryby i owoce morza dla supermarketu, którego właścicielem, podobnie jak małżowni, był Tim Croft. Czasami podkradaliśmy stamtąd filety świeżutkich _sea bassów_ albo makreli, które Sian przyrządzała później na kolację. Zazwyczaj jedliśmy w przytulnej, zagraconej kuchni, ale jednego razu obaj z Alisdairem tak potwornie śmierdzieliśmy po pracy (małże, wędzony łosoś, gotowane mięso krabów, patroszone śledzie), że Sian kazała nam wynieść się z talerzami do salonu.
– Dzień dobry, dzień dobry – mówi Sian. – _How are you_, Barbra? Wejdź, usiądź z nami. Zobacz, kto wrócił na wyspę. Chyba wcześniej się nie poznaliście.
Barbara jest szczupła i nieadekwatnie jak na swoje pięćdziesiąt dwa lata pomarszczona. Mówi cicho i wolno. Oczy ma bez przerwy smutne, bez sprzężenia z ustami rozjechanymi w niepewnym uśmiechu.
– Normalnie przychodzę we wtorki, ale jutro coś mi wypadło i nie mogę, więc przyszłam dzisiaj. Uciekł mi autobus i szłam z Port Erin na piechotę. Strasznie zmokłam. Potworna pogoda.
Proponuję jej kawę, ale odmawia. Woli od razu wziąć się do robienia porządków. Sian zbiera się do pracy. Ma na trzynastą. Proponuje, że mnie podwiezie do Douglas, jeśli mam potrzebę. Kusi mnie, żeby zostać i porozmawiać z Barbarą, ale mam dwie umówione rozmowy. Jeszcze będzie okazja.