Gen - ebook
Gen - ebook
Anemia sierpowata, hemofilia, wodogłowie normotensyjne, pląsawica Huntingtona, mukowiscydoza oraz cały szereg innych chorób skłoniły autora – laureata Nagrody Pulitzera za Cesarza wszech chorób – do zadania pytania, co otrzymaliśmy w spadku od przodków. Bo jeśli spojrzymy na ludzi z punktu widzenia genetyki, to okaże się, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednej matki – mitochondrialnej Ewy. Dlaczego więc, będąc tak podobni, tak bardzo się różnimy?
Problem zajmował już starożytnych. Nie wiedząc o istnieniu genów, próbowali wyjaśnić, dlaczego dzieci są podobne do rodziców. Wiele wieków później Darwin szukał mechanizmów odpowiedzialnych za podobieństwa i różnice w ramach gatunków. W 1864 roku Gregor Mendel, łuskając w przyklasztornym ogrodzie kolejne korce grochu, odkrył „gen”, który zaraz potem został zapomniany. Minęły lata, zanim powstał termin „genetyka” – od greckiej génesis.
Ludzkość wykonała milowy krok w wykrywaniu przyczyn wielu chorób, ale odkryła także eugenikę. Na początku XX wieku w Stanach Zjednoczonych zakładano zamknięte kolonie, gdzie poddawano pacjentów przymusowej sterylizacji, a europejscy „higieniści” patrzyli na to z zazdrością. W końcu genetyka znalazła makabryczne zastosowanie także na starym kontynencie. W Niemczech w latach trzydziestych i czterdziestych koncepcja eugeniki dostarczyła uzasadnienia dla brutalnych eksperymentów, wyłączania jednostek ze społeczeństwa, przymusowej sterylizacji, eutanazji i masowych zbrodni. Naziści uznali genetykę za użyteczną w kreowaniu nowego społeczeństwa, a Sowieci za burżuazyjny wymysł uzasadniający różnice klasowe. W obu przypadkach teoria dziedziczności posłużyła władzy do stworzenia wypaczonej wizji ludzkiej tożsamości i manipulacji obywatelami.
Przejście od wyjaśnienia do manipulowania sprawiło, że genetyka odbija się echem daleko poza granicami nauki. Zrozumienie, jak geny wpływają na ludzką tożsamość, seksualność czy charakter to jedno. Czym innym są próby ich zmiany. Pierwszym zajmują się uczeni. Drugie powinno interesować nas wszystkich.
Niniejsza książka to opowieść o narodzinach, rozwoju i perspektywach jednej z najpotężniejszych i najniebezpieczniejszych idei w dziejach nauki.
Książka została nominowana do nagrody Baillie Gifford Prize (znanej wcześniej jako Nagroda im. Samuela Johnsona) – najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody przyznawanej w dziedzinie literatury faktu. Jest również finalistką nagrody Królewskiego Towarzystwa Naukowego, Nagrody Wellcome Trust oraz Nagrody im. E.O. Wilsona pryzynawanej przez American PEN Center dla najlepszej książki naukowej.
Bestseller ,,New York Timesa”, najlepsza książka 2016 roku według ,,The Washington Post”, ,,San Francisco Chronicle”, ,,The Guardian”, ,,The Economist”, ,,The Week”, ,,The Globe and Mail”, ,,The Seattle Times”, Amazon.com, National Public Radio, ,,Kirkus”, ,,Library Journal” i portalu czytelniczego Goodreads.
„Już po pierwszym zdaniu wiadomo, że książka zasługuje na wszystkie zdobyte nagrody. Gen wyznacza nowe standardy w pisaniu o medycynie i jej historii […]. Doktor Mukherjee zaczarował czytelników swoją poprzednią książką, za którą został uhonorowany Nagrodą Pulitzera, "Cesarzem wszech chorób". Teraz już wiemy, że było to wspaniałe preludium do "Genu", w którym nauka, historia i ludzkie losy łączą się, tworząc wielkie dzieło. Dzięki tej wyjątkowej książce czytelnik rusza w podróż po meandrach nauki i może w pełni zrozumieć moralne wątpliwości wynikające z manipulacji genetycznych.” Abigail Zuger, "The New York Times Science Section"
„Najważniejszą lekcją, jaka płynie z książki Mukherjeego, jest zrozumienie, że manipulacje genetyczne są zarówno wielką szansą, jak i ogromnym zagrożeniem.” „The Economist”
„To prawdopodobnie najlepsza historia detektywistyczna na świecie – wieki poszukiwań, setki śledczych, od Arystotelesa przez Gregora Mendela po Francisa Collinsa, i cała masa pytań, na które przez lata nie udało się znaleźć odpowiedzi. Tak jak „Cesarz wszech chorób” „Gen” jest książką imponującą, przekrojową, niezwykle ważną, a przede wszystkim wybitną i wykraczającą poza ramy pisania o nauce.” Anthony Doerr
„Olśniewająca, rzetelna i przebogata książka ogromnie utalentowanego autora, który wyjaśnia, jak głęboko trzeba spojrzeć, aby zrozumieć ludzką naturę i jej przeznaczenie.” „Kirkus”
„Mukherjee z niezwykłą wprawą łączy spojrzenie naukowe z podejściem socjologicznym, a wiedzę akademicką z tym, co powszechnie wiadome, ukazując, jak wiele jeszcze pytań pozostaje bez odpowiedzi.” „Publishers Weekly”
„Mukherjee z suchego akademickiego zagadnienia, jakim jest genetyka, czyni fascynującą historię, która pochłania czytelnika […]. Połączenie architektonicznej precyzji i pociągającej narracji, wnikliwy, ale niepozbawiony poczucia humoru opis najtrudniejszych zagadnień genetyki, a także geniusz przedstawiania ludzkich losów w chemicznych wzorach sprawiają, że jest to książka doskonała. Dzięki niej jest tak, jakbyś skończył studia, na które bałeś się zapisać, a jednak okazało się, że wciągnęły cię bez reszty.” Andrew Solomon, „The Washington Post”
„O genetyce powstało już wiele książek, ale dopiero Siddhartha Mukherjee ukazał ją w całościowym i niezwykle świeżym ujęciu. Jego podwójne spojrzenie – naukowca i pisarza opowiadającego o historiach prawdziwych ludzi – czyni z tej książki niezwykłe dzieło.” James Gleick, „New York Times Book Review”
„„Gen” to niezwykła synteza nauk o człowieku, książka konfrontująca esencję wiedzy naukowej z filozoficznymi pytaniami, które rodzi koncepcja ludzkiej egzystencji.” Paul Berg, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie chemii
Kategoria: | Zdrowie i uroda |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-533-3 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
William Bateson
Człowiek jest w sumie jedynie nośnikiem genów, jest tylko czymś w rodzaju tunelu. A geny nie myślą o tym, co jest dobre, a co złe. Obojętne im, czy jesteśmy szczęśliwi, czy nie. Bo stanowimy dla nich jedynie środek do celu. Geny myślą tylko o tym, co jest dla nich najbardziej efektywne2.
Haruki Murakami, 1Q84Prolog: rodziny
Znać po was szlachectwo rodziców3
Menelaos w Odysei Homera
Jebią ci życie mamcia z tatkiem,
Może i nie chcą, ale jebią,
Oprócz win własnych na dokładkę
Jeszcze ci kilka ekstra wrzepią4
Philip Larkin, To może taki wierszyk
Zimą roku 2012 pokonałem drogę z Delhi do Kalkuty, by odwiedzić kuzyna Moniego. Towarzyszył mi ojciec, kompan i zarazem przewodnik, pełen smutku i melancholii, pełen skrywanego bólu, którego mogłem się zaledwie domyślać. Mój ojciec jest najmłodszym z pięciu braci. Moni to jego pierwszy bratanek, syn najstarszego brata. Od 2004 roku, kiedy skończył czterdzieści lat, przebywa w zakładzie dla osób chorych umysłowo (w „domu wariatów”, mówi ojciec), zdiagnozowano bowiem u niego schizofrenię. Cały czas jest pod działaniem silnych farmaceutyków, unosi się na falach leków przeciwpsychotycznych i uspokajających. Opiekunowie pilnują go, myją i karmią.
Ojciec nigdy nie pogodził się z diagnozą. Przez wiele lat toczył samotną kampanię przeciwko psychiatrom zajmującym się bratankiem. Liczył, że wreszcie zdoła ich przekonać, jak wielki błąd popełnili – albo może że uszkodzona psychika Moniego sama się w jakiś cudowny sposób naprawi. Zakład w Kalkucie odwiedził dwukrotnie, z tego raz niezapowiedzianie, w nadziei, że zastanie Moniego w pełni zdrowia, prowadzącego w sekrecie normalne życie za zakratowanymi oknami.
Ale ojciec wiedział – i ja wiedziałem – że nie chodziło tu tylko o stryjowską miłość. Moni nie jest jedynym krewnym ojca dotkniętym chorobą psychiczną. Również dwaj inni stryjowie Moniego cierpieli na skutek zaburzeń umysłowych. Szaleństwo dotyka Mukherjeech co najmniej od dwóch pokoleń. Niezgoda ojca na diagnozę wynika więc z ponurej świadomości, że zatrute ziarno choroby może tkwić również w nim samym.
W roku 1946 Rajesh, trzeci z mych stryjów, umarł w Kalkucie nagłą śmiercią. Miał dwadzieścia dwa lata. Ponoć dostał zapalenia płuc po tym, jak przez dwie noce uprawiał gimnastykę w zimowym deszczu. Ale zapalenie płuc stanowiło w rzeczywistości skutek innej choroby. Rajesh był niegdyś najlepiej zapowiadającym się z braci – najbystrzejszym, najzwinniejszym, najbardziej charyzmatycznym, żywiołowym, najbardziej kochanym przez całą rodzinę.
Dziadek zmarł dekadę wcześniej, w roku 1936, zamordowany po kłótni o kopalnię miki. Rajesh bez trudu zajął jego miejsce, choć nie był najstarszy z rodzeństwa. Liczył sobie ledwie dwanaście lat, ale równie dobrze mógłby mieć dwadzieścia dwa. Jego lotną inteligencję studziła powaga. Nastoletnia krnąbrność krzepła już w dorosłą pewność siebie.
Tylko że, wspomina ojciec, latem 1946 roku Rajesh zaczął się dziwnie zachowywać, jak gdyby w jego mózgu doszło do zwarcia. Na wszystko reagował gwałtownie: dobre nowiny powodowały wybuchy niekontrolowanej radości, która często musiała znajdować ujście w coraz to wymyślniejszych ćwiczeniach fizycznych i gimnastyce. Natomiast zła wiadomość pchała Rajesha w nieutulony smutek. Uczucia same w sobie były najzupełniej normalne – czego jednak nie da się powiedzieć o ich natężeniu. Zimą tamtego roku zwiększyły się pulsacja i amplituda emocjonalnej sinusoidy Rajesha. Okresy szaleńczego pobudzenia, przechodzącego czasem w gniew i krzykliwość, zdarzały się coraz częściej, zasnuwająca wszystko mgła przygnębienia stawała się coraz gęstsza. Rajesh zapuszczał się w krainę okultyzmu. Próbował wywoływać duchy, organizował w domu seanse spirytystyczne z użyciem specjalnej planszy z literami, wieczorami chadzał do krematorium, by medytować tam w towarzystwie przyjaciół. Nie wiem, czy sięgał po jakieś środki psychoaktywne – w latach czterdziestych w chińskiej dzielnicy Kalkuty nie brakowało palarni, gdzie młody chłopak mógł ukoić nerwy birmańskim lub afgańskim opium – lecz ojciec wspomina, że jego brat stał się zupełnie innym człowiekiem, chwilami lękliwym, chwilami do przesady zuchwałym, emocjonalnie pnącym się w górę lub zsuwającym w dół po coraz bardziej stromych zboczach; jednego ranka drażliwym, drugiego – nadmiernie radosnym (po angielsku powiedziałoby się overjoyed. W potocznym użyciu słowo to jest całkiem niewinne, oznacza zachwyt, euforię. Zarazem jednak stanowi ostrzeżenie, wyznacza ostateczną granicę trzeźwości umysłu. Poza ową granicą nie ma już radości. Jest tylko szaleństwo i mania).
Na tydzień przed tym, jak zachorował na zapalenie płuc, Rajesh dowiedział się, że osiągnął niezwykle wysoki wynik w egzaminach na studia. Wpadł w euforyczny nastrój i zniknął – ponoć przez dwa dni „trenował” na obozie dla zapaśników. Kiedy wrócił do domu, miał wysoką gorączkę i omamy.
Dopiero wiele lat później, studiując medycynę, zdałem sobie sprawę, że Rajesh przechodził zapewne poważny epizod manii, stanowiący niemal podręcznikowy objaw cyklofrenii – zaburzenia afektywnego dwubiegunowego.
*
Czwarty z braci ojca, Jagu, zamieszkał z nami w Delhi w roku 1975, kiedy miałem pięć lat. Jego umysł też chwiał się w posadach. Jagu był wysoki i chudy jak tyczka. W jego spojrzeniu dostrzegało się dzikość. Z grzywą potarganych, zbyt długich włosów przypominał bengalskiego Jima Morrisona. O ile choroba Rajesha ujawniła się na początku trzeciej dekady życia, o tyle Jagu już od dzieciństwa zmagał się z problemami. Był wycofany, niełatwo przychodziło mu nawiązywanie kontaktów i tylko przy mojej babci czuł się bezpieczny. Nie potrafił utrzymać pracy ani żyć sam. Z czasem doszły kolejne zaburzenia: wizje i omamy, głosy mówiące mu, co ma robić. Wszędzie węszył spiski: na przykład rzekomo śledził go sprzedawca bananów rozstawiający stragan przed naszym domem. Jagu często mówił do siebie, obsesyjnie recytował zmyślone plany podróży pociągiem („Z Shimli do Howrah pocztowym z Kalki, potem przesiadka w Howrah w ekspres Śri Jagannath do Puri”). Zdarzało mu się bywać niezwykle poczciwym – raz, gdy przypadkiem zbiłem ukochaną wenecką wazę mojej matki, ukrył mnie w pościeli i zapewnił matkę, że ma „całą górę pieniędzy”, więc odkupi jej „tysiąc” waz. Ale i ta anegdota jest wielce wymowna: nawet stryjowska miłość Jagu splatała się z psychozą i konfabulacją.
Rajesha nigdy nie zbadał psychiatra, za to u Jagu pod koniec lat siedemdziesiątych lekarz z Delhi stwierdził schizofrenię. Nie przepisał jednak żadnych lekarstw. Jagu nadal żył pod naszym dachem, przez większość czasu kryjąc się w pokoju babci (mieszkanie w kilka pokoleń to w Indiach rzecz powszechna). Babcia, znów dotknięta przez los, ze zdwojoną żarliwością broniła syna. Przez niemal dekadę między nią a moim ojcem panował kruchy rozejm. Jagu był pod jej opieką, jadł posiłki w jej pokoju, nosił ubrania, które mu szyła. Nocami, kiedy kręcił się niespokojny, nękany przez lęki i fantazje, układała go do łóżka jak dziecko, gładząc dłonią po czole. Babcia zmarła w roku 1985. Jagu uciekł z domu i nie dał się nakłonić do powrotu. Aż do śmierci w roku 1998 żył wśród członków jednej z sekt religijnych w Delhi.
*
Zarówno ojciec, jak i babcia sądzili, że choroby Jagu i Rajesha spotęgował – a może nawet spowodował – dziejowy kataklizm, a mianowicie podział Indii i niepodległość Pakistanu. Trauma polityczna przerodziła się w psychiczną. Podział rozszczepił nie tylko narody, ale i umysły. W opowiadaniu Toba Tek Singh autorstwa Saadata Hasana Manto bohater, uwięziony za drutem kolczastym na granicy między Indiami a Pakistanem, jest zarazem zawieszony między szaleństwem a zdrowiem. Babcia uważała, że zamęt oraz konieczność przenosin z Bengalu Wschodniego do Kalkuty odbiły się na umysłach Rajesha i Jagu, choć w zupełnie odmienny sposób.
Kiedy Rajesh zamieszkał w Kalkucie w 1946 roku, całe miasto szalało – miało nerwy w strzępach, niecierpliwiło się, nie potrafiło nikogo kochać. Potok ludzi z Bengalu Wschodniego, którzy odpowiednio wcześnie przeczuli polityczne konwulsje, zalewał niskie domy i kamienice w pobliżu dworca Sealdah. W owym nędznym tłumie znalazła się też moja babcia. Wynajęła maleńkie mieszkanie w alei Hayata Khana. Czynsz wynosił pięćdziesiąt pięć rupii miesięcznie – około dolara w przełożeniu na dzisiejsze pieniądze, lecz wówczas był to ogromny wydatek. Mieszkanie – a ściślej rzecz biorąc, trzy pokoje, jeden nad drugim – sąsiadowało z hałdą śmieci, lecz miało okna i wspólny dach, z którego chłopcy mogli oglądać nowe miasto i rodzący się nowy kraj. Niewiele było wówczas trzeba, by na ulicy wybuchły zamieszki. W sierpniu tamtego roku doszło do rzezi między hinduistami i muzułmanami. Pięć tysięcy ludzi straciło życie, sto tysięcy wypędzono z domów.
Rajesh przez całe lato napatrzył się na okrucieństwa. Hinduiści wywlekali muzułmanów ze sklepów i biur Lalbazaru, po czym patroszyli ich żywcem. Muzułmanie brali równie zapalczywy odwet, linczując ludzi na targach rybnych w Rajabazarze i na Harrison Road. Problemy psychiczne Rajesha zaczęły się krótko po zamieszkach. W mieście zapanował spokój, lecz mój stryj doznał nieuleczalnej traumy. Krótko po sierpniowych masakrach zaczęły go nękać paranoiczne halucynacje. Żył w narastającym strachu. Coraz częściej wybierał się wieczorami na salę sportową. Potem przyszły epizody manii, aż wreszcie nagły wybuch ostatniej choroby.
Zdaniem mojej babci, o ile szaleństwo Rajesha stanowiło skutek przeprowadzki do Kalkuty, o tyle Jagu wpadł w obłęd z powodu wyjazdu. W wiosce przodków w Dehergoti nieopodal Barisalu był bezpieczny, zakorzeniony w świecie przyjaciół i krewnych. Biegając pośród pól ryżowych czy kąpiąc się w gliniankach, zdawał się wesoły i beztroski jak inne dzieci – niemal normalny. W Kalkucie usechł niczym roślina przesadzona ze swego naturalnego otoczenia. Przerwał naukę, całymi dniami wysiadywał przy oknie i pustym spojrzeniem oglądał świat za szybą. Jego myśli się splątały, słowa stały się niezrozumiałe. Umysł Rajesha rozszerzał się aż do kruchych granic – umysł Jagu po cichu kurczył się w jego pokoju. Rajesh nocami błąkał się po mieście – Jagu nie wychodził z domu.
*
Ta osobliwa taksonomia choroby psychicznej (Rajesh jako „miejska mysz”, Jagu jako „mysz wiejska”) nawet się sprawdzała, póki nie przyszła kolej na Moniego. Moni, rzecz jasna, nie był „dzieckiem podziału”. Nie musiał opuścić rodzinnych stron: całe życie spędził w bezpiecznym domu w Kalkucie, lecz jego psychika zaczęła podążać tą samą trajektorią co psychika Jagu. W okresie dojrzewania pojawiły się wizje i głosy. Potrzeba samotności, wybujałe konfabulacje, zagubienie i dezorientacja – wszystko to przerażająco przypominało chorobę stryja. Kiedy Moni miał paręnaście lat, odwiedził nas w Delhi. Mieliśmy pójść razem do kina, ale on zamknął się w łazience na piętrze. Dopiero po godzinie pozwolił wejść babci. Gdy otworzyła drzwi, skulił się w kącie.
W roku 2004 Moniego pobiły jakieś zbiry – ponoć za oddawanie moczu w parku. (Opowiadał mi, że usłyszał wewnętrzny głos nakazujący mu: „Tu, sikaj tutaj”). Kilka tygodni później dopuścił się „zbrodni” tak niedorzecznej, że wręcz jednoznacznie świadczącej o utracie zmysłów: pod wpływem głosów próbował poderwać siostrę jednego ze zbirów. Znowu oberwał. Jego ojciec chciał powstrzymać napastników, ale na próżno. Moni, z pękniętą wargą i raną czoła, trafił do szpitala.
Pobicie miało go rzekomo uleczyć – sprawcy, przepytywani potem przez policję, utrzymywali, że chcieli „wypędzić z Moniego demony”. Ale patologiczny rozkazodawca w jego głowie stał się tylko śmielszy i bardziej wymagający. Zimą, po kolejnym załamaniu nerwowym, po kolejnych halucynacjach, Moni trafił do zakładu zamkniętego.
Tłumaczył mi później, że nawet trochę sam tego chciał. Nie liczył na wyleczenie – marzył o miejscu, gdzie poczuje się bezpiecznie. Dobrano mu leki przeciwpsychotyczne, jego stan nieco się poprawił, choć nie na tyle, by mógł wyjść ze szpitala. Kilka miesięcy później umarł jego ojciec. Matka nie żyła już od wielu lat, jedyna siostra mieszkała daleko. Moni postanowił więc zostać w zakładzie – wszak nie miał dokąd się udać. Po angielsku na szpital psychiatryczny mówiło się niegdyś asylum. Psychiatrzy krzywią się dziś na owo przestarzałe słowo, lecz w przypadku Moniego okazało się ono okrutnie trafne. Szpital dawał mu schronienie, zapewniał upragnione bezpieczeństwo. Mój stryjeczny brat postanowił żyć niczym ptak, który nie chce opuszczać klatki.
Kiedy w 2012 roku wybraliśmy się z ojcem w odwiedziny do Moniego, nie widziałem się z bratem stryjecznym już od blisko dwóch dekad; mimo to sądziłem, że go rozpoznam. Ale człowiek w sali odwiedzin ani trochę nie przypominał Moniego z mych wspomnień. Gdyby nie przyprowadził go opiekun, miałbym pewnie wątpliwości, czy aby nie rozmawiam z obcą osobą. Postarzał się ponad swój wiek. Miał czterdzieści osiem lat, wyglądał na sześćdziesiąt. Lekarstwa zmieniły jego ciało: stąpał niepewnie, chwiejnie niczym dziecko. Mowa, niegdyś płynna i wartka, stała się urywana. Słowa wybrzmiewały z nagłą, zaskakującą siłą, jak gdyby Moni wypluwał pestki dziwnego owocu, który ktoś włożył mu do ust. Kiedy wspomniałem moją siostrę, zapytał, czy się z nią ożeniłem. Rozmawiał ze mną jak z dziennikarzem, który zjawił się niespodziewanie, by przeprowadzić wywiad.
Najbardziej jednak uderzający był spokój jego oczu, a nie burza w głowie. Słowo moni po bengalsku oznacza „klejnot” lub, potocznie, coś niewymownie pięknego: błyszczące punkciki światła w oczach drugiej osoby. I właśnie tego światła zabrakło. Jego oczy pociemniały, zgasły, jakby pokryte warstewką szarej farby.
*
Odkąd pamiętam, Moni, Jagu i Rajesh zajmowali niespodziewanie dużo miejsca w myślach rodziny. Kiedy przez pół roku flirtowałem z nastoletnim buntem, przestałem rozmawiać z rodzicami i odrabiać prace domowe, a stare książki wyrzuciłem do śmieci, rozpaczliwie zaniepokojony ojciec zaciągnął mnie do tego samego lekarza, który zdiagnozował Jagu. Czyżby teraz również syn miał postradać rozum? Na początku lat osiemdziesiątych u babci zaczęły się kłopoty z pamięcią. Odtąd zdarzało się jej omyłkowo nazywać mnie Rajeshwarem. Z początku natychmiast się poprawiała i czerwieniła ze wstydu. Potem jednak, już po zerwaniu ostatnich więzi z rzeczywistością, wydawała się popełniać ów błąd niemal rozmyślnie, jak gdyby fantazja dawała jej zakazaną przyjemność. Mojej przyszłej żonie Sarze opowiedziałem o strzaskanych umysłach kuzyna i dwóch wujów już na czwartej lub piątej randce. Uczciwość nakazywała uprzedzić potencjalną partnerkę o ryzyku.
W rodzinnych rozmowach często powracały tematy choroby, normalności, dziedziczności, pokrewieństwa i tożsamości. Co prawda moi rodzice, jak większość Bengalczyków, podnieśli technikę wyparcia do rangi sztuki, lecz tej konkretnej historii nie dało się ignorować. Moni, Rajesh, Jagu. Trzy życia pochłonięte przez choroby psychiczne. Trudno nie wysnuć wniosku, że dziedziczność miała tu swój udział. Czy Moni odziedziczył gen albo zestaw genów – tych samych co w przypadku naszych stryjów – który naraził go na chorobę? Czy dwaj pozostali ucierpieli na skutek dwóch różnych zaburzeń, czy może innego wariantu tego samego zaburzenia? Ojciec przeżył w życiu co najmniej dwa krótkie zaniki pamięci, za każdym razem po spożyciu bhangu (jest to napój z kwiatów konopi rozpuszczonych w ghi, pity podczas świąt religijnych). Czy były one związane z tą samą blizną historii?
*
W roku 2009 szwedzcy uczeni opublikowali wyniki ogromnego międzynarodowego badania, przeprowadzonego na próbie kilku tysięcy rodzin. Dzięki analizie międzypokoleniowych przypadków choroby psychicznej udało się przedstawić wyraźne dowody, że zaburzenie afektywne dwubiegunowe i schizofrenia są ze sobą powiązane genetycznie. Część rodzin uczestniczących w badaniu miała krzyżującą się historię owych dwóch chorób, boleśnie podobną do historii moich krewnych: jedno z rodzeństwa dotknięte schizofrenią, drugie cyklofrenią oraz siostrzeniec lub bratanica również cierpiący na schizofrenię. Trzy lata później kilka kolejnych badań potwierdziło wstępne ustalenia co do powiązań między dziedzicznością i owymi odmianami choroby psychicznej, pogłębiając wiedzę o ich etiologii, epidemiologii oraz czynnikach wywołujących samą chorobę bądź jej kolejne rzuty5.
Publikacje na podstawie dwóch z tych badań czytałem zimowym rankiem w metrze w Nowym Jorku, kilka miesięcy po powrocie z Kalkuty. Naprzeciwko mnie facet w szarej futrzanej uszatce powtarzał synkowi, że on również powinien włożyć czapkę. Na stacji przy 59 Ulicy wsiadła matka, pchając wózek z bliźniętami drącymi się identycznym – jak na moje ucho – głosem.
Lektura przyniosła mi dziwną pociechę, dostarczyła odpowiedzi na część pytań, które nękały mojego ojca i babkę. Zarazem jednak mnożyły się nowe. Skoro choroba Moniego była dziedziczna, dlaczego oszczędziła jego ojca i siostrę? Jakie czynniki sprawiały, że predyspozycja przechodziła w zaburzenie? Na ile choroby Jagu lub Moniego wynikały z „natury” (czyli genetycznej predyspozycji), na ile zaś z „otoczenia” (czyli z czynników środowiskowych – migracji, konfliktów, traum)? Czy mój ojciec też jest narażony na zachorowanie? A ja? Co, gdybym mógł zgłębić naturę owej genetycznej skazy? Czy powinienem się przebadać? Czy powinienem przebadać swoje córki? A jeśli tak, czy pokazać im wyniki? Co, jeżeli okaże się, że tylko jedna z nich nosi piętno?
*
Rodzinna historia choroby psychicznej wbijała się czerwoną linią w mą świadomość. Również w pracy, zajmując się biologią nowotworów, podejmowałem temat normalnych i nienormalnych genów. Nowotwory to bodaj zaburzenie genetyczne par excellence: genom opętany patologiczną obsesją ciągłej samoreplikacji wykorzystuje do tego komórkę i jej fizjologię; skutkiem tego jest zmiennokształtna choroba, której – mimo znaczących osiągnięć nauki – wciąż nie potrafimy leczyć ani jej zapobiegać.
Badanie nowotworów to również badanie ich przeciwieństwa. Jaki jest kod normalności, zanim zepsują go kody raka? Co robi normalny genom? Jak zachowuje trwałość, której zawdzięczamy międzyludzkie podobieństwa, i zarazem zróżnicowanie, czyniące nas odmiennymi? Jak trwałość i różnorodność, normalność i nienormalność są zdefiniowane w naszym genomie? Jak są w niego wpisane?
I dalej: co, gdybyśmy nauczyli się celowo zmieniać naszą informację genetyczną? Gdyby odpowiednie technologie stały się dostępne, kto by je kontrolował? Kto by dbał o bezpieczeństwo, kto byłby panem, a kto ofiarą? W jaki sposób zdobycie tej wiedzy – oraz jej nieuchronne wkroczenie w nasze życie prywatne i publiczne – odmieniłoby wyobrażenia o społeczeństwie, o naszych dzieciach, o nas samych?
*
Niniejsza książka to opowieść o narodzinach, rozwoju i przyszłości jednej z najpotężniejszych i najbardziej niebezpiecznych idei w dziejach nauki: o „genie”, podstawowej jednostce dziedziczenia, podstawowej jednostce informacji biologicznej.
Przymiotnika „niebezpieczny” użyłem najzupełniej celowo. Trzy wywrotowe idee naukowe odbijały się rykoszetem w XX wieku, dzieląc go na trzy nierówne okresy. Te idee to atom, bit, gen6. Każdą zapowiadało już poprzednie stulecie, ale właśnie w wieku XX osiągnęły dojrzałość. Każda zaczęła żywot jako abstrakcja, by ostatecznie przeniknąć niezliczone dyskursy, przekształcając kulturę, społeczeństwo, politykę i język. Zdecydowanie najważniejsza paralela między owymi trzema ideami ma jednak charakter koncepcyjny, każda reprezentuje bowiem niepodzielną jednostkę, podstawową składową większej całości. Atom i materia. Bit i cyfrowa informacja. Gen i dziedziczność lub też informacja biologiczna.
Czemu owa właściwość – bycie niepodzielną jednostką większej całości – daje trzem wspomnianym ideom tak ogromną siłę? Prosta odpowiedź brzmi następująco: materia, informacja i biologia są z natury uporządkowane hierarchicznie. Trzeba zatem zrozumieć najmniejszą cząstkę, by zrozumieć całość. Kiedy poeta Wallace Stevens pisze: „Po dodaniu części są tylko części”, nawiązuje do strukturalnej tajemnicy języka7. Znaczenie zdania poznamy, jeśli odszyfrujemy poszczególne słowa – ale przecież zdanie niesie więcej znaczenia niż każde z nich. Tak samo z genami. Organizm to, rzecz jasna, coś więcej niż tylko suma genów. By jednak rozwiązać jego zagadkę, musimy najpierw zrozumieć geny. Gdy holenderski biolog Hugo de Vries w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku spotkał się z pojęciem genu, szybko pojął, że idea ta całkowicie przekształci nasze postrzeganie świata naturalnego. „Cały świat organiczny to wynik niezliczonych kombinacji i permutacji względnie niewielu czynników. Podobnie jak fizycy i chemicy wracający do atomów i cząsteczek, nauki biologiczne winny zgłębić owe jednostki celem wyjaśnienia zjawisk świata ożywionego”8.
Atom, bit i gen doprowadziły do przełomów w myśleniu o nauce i technologii. Nie da się wyjaśnić zachowania materii – na przykład odpowiedzieć na pytania, czemu złoto się świeci, a wodór wchodzi w gwałtowną reakcję z tlenem – bez odwołania do atomów. Niepodobna zrozumieć działania komputerów – istoty algorytmów albo przechowywania danych – jeśli najpierw nie zrozumiemy strukturalnej anatomii informacji cyfrowej. „Alchemia nie mogła przerodzić się w chemię, póki nie poznano podstawowych składowych”, pisał dziewiętnastowieczny uczony9. Wedle tej samej logiki nie zrozumiemy biologii organizmu czy komórki ani ewolucji – a także ludzkiej patologii, zachowań, temperamentów, chorób, ras, tożsamości czy losów – jeśli wpierw nie uporamy się z genem.
Kryje się tu jednak drugie dno. Zrozumienie atomów było konieczne, by nauczyć się manipulowania materią, co z kolei umożliwiło budowę bomby atomowej. Dzięki naszej wiedzy na temat genów potrafimy z niezwykłą wręcz zręcznością manipulować organizmami. Zyskaliśmy ogromną władzę, kod genetyczny okazał się bowiem niezwykle prosty. Jest tylko jedna cząsteczka i jeden kod. „Podstawy dziedziczności są zdumiewająco nieskomplikowane, co daje nadzieję, że naturę uda się mimo wszystko zgłębić – pisał Thomas Morgan, wielka postać genetyki. – Jej niepoznawalność, powszechnie brana dotąd za pewnik, to zaledwie złudzenie”10.
Nasza wiedza na temat genów stała się tak głęboka i szczegółowa, że nie badamy ich już i nie modyfikujemy wyłącznie w probówkach, lecz w naturalnym środowisku – w ludzkich komórkach. Geny znajdują się na chromosomach – długich, włóknowatych strukturach w ludzkich komórkach. Każdy chromosom zawiera setki genów połączonych w łańcuchy. Człowiek ma łącznie czterdzieści sześć chromosomów – po dwadzieścia trzy od każdego z rodziców. Cały zestaw instrukcji genetycznych danego organizmu to genom. (Można go porównać do encyklopedii wszystkich genów, zawierającej przypisy, uwagi, polecenia i odniesienia). Ludzki genom liczy około dwudziestu jeden–dwudziestu trzech tysięcy genów. Łącznie składa się to na komplet planów budowy, funkcjonowania i naprawy człowieka. Przez ostatnie dwie dekady technologie genetyczne rozwijały się tak szybko, że potrafimy obecnie rozszyfrować działanie licznych genów i opisać ich złożone role. Niektóre geny i ich przeznaczenie udaje się celowo zmodyfikować, zmieniając tym samym ludzki organizm, jego fizjologię, jego istotę.
Właśnie przejście od wyjaśnienia do manipulowania sprawia, że genetyka odbija się echem daleko poza granicami nauki. Zrozumienie, jak geny wpływają na ludzką tożsamość, seksualność czy usposobienie, to jedno. Zupełnie czym innym są natomiast przymiarki do zmieniania tożsamości, seksualności albo zachowań. Pierwszym zajmują się uczeni, chociażby psychologowie czy neurolodzy. Druga refleksja, zarazem budząca nadzieję i straszliwie groźna, powinna interesować nas wszystkich.
*
Kiedy pisałem tę książkę, organizmy wyposażone w genomy uczyły się zmieniania dziedzicznych cech organizmów wyposażonych w genomy. Mówiąc prościej, między rokiem 2012 i 2016 wynaleźliśmy technologie, które pozwalają nam celowo i trwale zmieniać genom człowieka (chociaż bezpieczeństwo i precyzja tego rodzaju „inżynierii genetycznej” nie zostały jeszcze poddane stosownej ocenie). Bardzo rozwinęła się także zdolność przewidywania przyszłych losów konkretnej jednostki na podstawie jej genomu (choć faktyczny potencjał predykcyjny pozostaje nieznany). Potrafimy „pisać” ludzkie genomy i „czytać” je w stopniu niewyobrażalnym ledwie od trzech–czterech lat.
Nie trzeba dyplomu z biologii molekularnej, filozofii czy historii, by zrozumieć, że splot tych dwóch faktów jest potencjalnie groźny. Jeśli poznamy przeznaczenie zapisane w genomach konkretnych osób (choćby miało to oznaczać tylko oszacowanie prawdopodobieństwa pewnych zdarzeń), jeśli opracujemy technologie pozwalające wpływać na to przeznaczenie (choćby technologie te nie zawsze działały skutecznie), nasza przyszłość na zawsze się zmieni – zmieni się samo znaczenie słowa „człowiek”.
Idea atomu dała współczesnej fizyce zasadę organizującą i obudziła marzenia o panowaniu nad materią i energią. Gen dostarczył zasadę organizującą współczesnej biologii. W tym przypadku marzenie dotyczy kontrolowania naszych ciał i naszej przyszłości. Stałym wątkiem dziejów genu jest „poszukiwanie wiecznej młodości, faustowski mit nagłej odmiany losów oraz dwudziestowieczne flirty z doskonaleniem człowieka”11. A także marzenie, by rozszyfrować ludzki „podręcznik użytkownika”. Oto właśnie sedno mojej opowieści.
*
Książka ma porządek chronologiczny i tematyczny zarazem. Ogólna narracja biegnie historycznie. Zaczynamy od Mendla w roku 1864 i ogrodu w prowincjonalnym klasztorze na Morawach – tam właśnie „gen” został odkryty i zaraz potem zapomniany. (Samo słowo powstało kilka dekad później). Równolegle Darwin rozwija teorię ewolucji. Gen urzeka angielskich i amerykańskich reformatorów, pragnących dokonywać manipulacji genetycznych, by przyspieszyć ewolucję i emancypację człowieka. Makabryczny zenit zostaje osiągnięty w nazistowskich Niemczech w latach czterdziestych. Koncepcja eugeniki dostarcza pretekstu do potwornych eksperymentów, wyłączania jednostek ze społeczeństwa, przymusowej sterylizacji, eutanazji i masowych zbrodni.
Począwszy od końca II wojny światowej, następujące po sobie odkrycia rozpętują w biologii rewolucję. DNA okazuje się źródłem informacji genetycznej. „Działanie” genów zostaje opisane w kategoriach mechanicznych: w genach zakodowane są chemiczne „przekazy” do budowania białek, które to białka ostatecznie odpowiadają za rozmaite formy i funkcje w organizmie. James Watson, Francis Crick, Maurice Wilkins i Rosalind Franklin rozwiązują zagadkę struktury DNA i tworzą słynny model podwójnej helisy. Zostaje odszyfrowany kod trójkowy.
W latach siedemdziesiątych pojawiają się dwie nowe technologie. Pierwsza to sekwencjonowanie DNA, druga to klonowanie genów – a więc, odpowiednio, „czytanie” i „pisanie”. (Pod nazwą klonowania genów kryje się wiele technik służących wyosabnianiu ich z organizmu, manipulowaniu nimi w probówkach, tworzeniu hybryd genowych i produkowaniu milionów kopii owych hybryd w żywych komórkach). W latach osiemdziesiątych genetycy zaczynają wykorzystywać owe techniki do mapowania i identyfikacji genów powiązanych z konkretnymi chorobami – na przykład z pląsawicą Huntingtona czy mukowiscydozą. „Wyłapanie” takich genów zwiastuje nową epokę. Rodzice mogą przeprowadzać badania płodów i ewentualnie decydować się na usunięcie ciąży w razie wykrycia szkodliwej mutacji. (Każdy, kto zbadał swe nienarodzone dziecko pod kątem zespołu Downa, mukowiscydozy, choroby Taya–Sachsa lub sam przeszedł badania chociażby pod kątem mutacji genów BRCA1 lub BRCA2, żyje w krainie genetycznych diagnoz, zarządzania i optymalizacji. Nie mówimy tu o odległej przyszłości, mówimy o praktykach powszechnych już dziś).
Zidentyfikowane zostają liczne mutacje genetyczne zachodzące w chorobach nowotworowych, co oznacza postępy w onkologii. Punktem kulminacyjnym staje się Projekt Poznania Ludzkiego Genomu, czyli Human Genome Project, międzynarodowe przedsięwzięcie służące zmapowaniu i zsekwencjonowaniu całego genomu człowieka. Pierwsza, wstępna publikacja sekwencji genomu ukazuje się w roku 2001. Projekt dostarcza też inspiracji dla prób opisywania zróżnicowania naszego gatunku oraz „normalnych” zachowań w kategoriach genetycznych.
Tymczasem gen przenika do dyskursów dotyczących rasy, dyskryminacji rasowej i „inteligencji rasowej”. Daje zadziwiające odpowiedzi na wiele pytań z obszaru polityki czy kultury. Zmusza do zmiany sposobu myślenia o seksualności, tożsamości i o naszych wyborach, o nas samych.
Każda z tych opowieści kryje w sobie wiele innych. Zarazem jednak napisałem bardzo osobistą – intymną – historię. Ciężar dziedziczności nie jest dla mnie abstrakcją. Rajesh i Jagu umarli. Moni tkwi w zakładzie psychiatrycznym w Kalkucie. Ale ich losy miały większy wpływ na moje sposoby myślenia o nauce, badaniach, przeszłości, zawodzie lekarza, o synostwie i ojcostwie, niż mogłem sobie wyobrażać. Niemal każdego dnia myślę o tym, co otrzymane od przodków, o pokrewieństwie.
Najważniejsza jest tu spuścizna, którą zawdzięczam babce. Nie zdołała – nie mogła – uwolnić się od bolesnego dziedzictwa. Otoczyła jednak opieką i chroniła najsłabszego ze swych synów. Potężnym falom historii dała odpór, lecz wobec sił dziedziczności wykazała się czymś więcej: godnością. My, wnukowie, możemy co najwyżej starać się jej dorównać. I właśnie babce dedykuję niniejszą książkę.Brakująca nauka o dziedziczności, niewyeksplorowana kopalnia na pograniczu biologii i antropologii, nietknięta de facto od starożytności, jest, mówiąc prosto, dziesięciokroć ważniejsza dla ludzkości niż cała teraźniejsza i przyszła wiedza z zakresu chemii czy fizyki, wszystkich nauk technicznych i przemysłowych12.
Herbert George Wells, Mankind in the Making
JACK: Przecież sam powiedziałeś, że ostre zaziębienie nie jest dziedziczne.
ALGERNON: Tak było dawniej, ale nie teraz. Nauka bezustannie robi kolosalne postępy13.
Oscar Wilde, Bądźmy poważni na serio„Ogromne puste połacie”
Ciekawym, czy pan Darwin zadał sobie trud i zastanowił się, ile czasu trzeba, by wyczerpać pierwotny zestaw gemuli. Podejrzewam, że gdyby to uczynił, z pewnością nie głosiłby mrzonek o „pangenezie”81.
Alexander Wilford Hall, 1880
Jest dowodem naukowej odwagi Darwina, że myśl, iż ludzie mogliby pochodzić od małpich przodków, nie napawała go lękiem. Dowodem rzetelności jest natomiast to, że wielce niepokoił się wewnętrzną spójnością swej teorii, a jedną „pustą połać” zapełnić chciał szczególnie. Chodziło o dziedziczenie.
Darwin wiedział, że teoria dziedziczności powinna odgrywać zasadniczą rolę w teorii ewolucji. Aby za sprawą doboru naturalnego na wyspach Galápagos pojawił się wariant grubodziobego łuszczaka, musiały zostać spełnione dwa pozornie sprzeczne warunki. Po pierwsze, krótkodzioby „normalny” łuszczak musiał od czasu do czasu sprowadzać na świat grubodziobe pisklę, a więc odmieńca, potwora. (Darwin określał takie osobniki mianem „sportów”, od angielskiego słowa oznaczającego rozrywkę, wymownie sugerując nieskończoną kapryśność świata przyrody. Ewolucja nie przebiegała w sposób celowy; natura kierowała się poczuciem humoru). Po drugie, grubodzioby łuszczak musiał mieć zdolność przekazania swej odmienności potomstwu, utrwalając cechę w następnych pokoleniach. Gdyby któryś z tych czynników nie wystąpił – gdyby podczas reprodukcji nie powstawały warianty lub gdyby zmienność nie podlegała dziedziczeniu – natura utknęłaby w martwym punkcie. Mechanizm ewolucji zostałby zablokowany. Teoria Darwina zakładała więc, że dziedziczność jest zarazem stała i niestała, stabilna i podatna na mutacje.
*
Darwin niestrudzenie szukał mechanizmu dziedziczenia, który pogodziłby te sprzeczności. Najpowszechniej przyjmowaną teorią dziedziczności była wówczas teoria autorstwa osiemnastowiecznego francuskiego biologa Jeana-Baptiste’a Lamarcka. Według niego rodzice przekazują swe cechy potomstwu przykładem lub działaniem82. Zwierzę przystosowuje się do środowiska, wzmacniając lub osłabiając pewne cechy „z nasileniem proporcjonalnym do czasu, przez który dana cecha była wykorzystywana”83. Łuszczak zmuszony żywić się ziarnami w łupinach przystosowuje się, „wzmacniając” dziób, aż w końcu dziób ów twardnieje i nabiera ostrzejszego kształtu. Potomstwo, idąc za przykładem rodzica – i wstępnie przezeń przystosowane do spożywania trudno łuskalnych ziaren – również wzmacnia swe dzioby. Na podobnej zasadzie antylopy, obgryzające liście z drzew, musiały wyciągać szyje, by dostać się do wyżej położonych gałęzi. Za sprawą „użytku i nieużytku”, jak to ujmował Lamarck, szyje te zaczynały się wydłużać. Antylopy o długich szyjach rodziły długoszyje potomstwo – i tak oto powstały żyrafy. (Zauważmy podobieństwa między teorią Lamarcka, w której organizm daje „polecenia” plemnikowi, a pitagorejską koncepcją dziedziczności, w której nasienie gromadzi informacje ze wszystkich członków i narządów).
Lamarkizm miał swój powab, gdyż przedstawiał optymistyczną wizję postępu: wszystkie zwierzęta coraz lepiej dostosowują się do swych środowisk, wspinając się pomału, lecz nieprzerwanie po ewolucyjnej drabinie i dążąc ku doskonałości. Ewolucja i adaptacja zostały połączone w jeden ciągły mechanizm: adaptacja była ewolucją. Owo intuicyjne ujęcie dawało się łatwo pogodzić z religią – przynajmniej z punktu widzenia biologów. Bóg stworzył zwierzęta, dał im jednak szansę doskonalenia się w zmiennym świecie przyrody. Boski Łańcuch Bytu pozostawał mocny i solidny. Ba, solidniejszy nawet, niż się dotąd zdawało, gdyż na końcu adaptacyjnej ewolucji stał dumnie najlepiej przystosowany, najdoskonalszy ze ssaków: człowiek.
Darwin, co oczywiste, odrzucił idee Lamarcka. Żyrafy nie powstały dlatego, że antylopy sięgały do wysokich gałęzi, aż wydłużyły im się kręgi szyjne. Powstały, gdyż – mówiąc ogólnie – wspólny przodek spłodził długoszyi wariant, który następnie stopniowo przechodził dobór naturalny, choćby w okresach suszy i głodu. Tak czy inaczej, mechanizm dziedziczności pozostawał dla Darwina zagadką, gdyż uczony nie umiał odpowiedzieć na pytanie: skąd się wzięła pierwsza długoszyja antylopa?
Gdy próbował opracować teorię dziedziczności zgodną z ewolucją, dała o sobie znać jego główna intelektualna słabość: otóż Darwin nie miał szczególnych talentów do eksperymentowania. Mendel, jak się przekonamy, był urodzonym ogrodnikiem – świetnie radził sobie z hodowlą roślin, z liczeniem nasion, z izolowaniem cech. Darwin potrafił jedynie prowadzić wykopki, klasyfikować, organizować, nazywać. Mendel manipulował organizmami, krzyżował starannie dobrane odmiany, testował hipotezy. Natomiast Darwin pozostał przyrodnikiem – dzięki obserwacji natury odtwarzał jej historię. Mendel, mnich, dokonywał analizy. Darwin, niegdyś snujący plany o wstąpieniu do stanu duchownego, tworzył syntezy.
Obserwacja natury wielce różniła się od eksperymentowania. Na pierwszy rzut oka nic w świecie przyrody nie sugeruje istnienia genu, ba, trzeba przeprowadzić wiele wymyślnych doświadczeń, by sformułować ideę jednostki dziedziczenia. Darwin nie mógł wyprowadzić teorii dziedziczności z eksperymentów, pozostało mu więc wyłącznie myślenie. Zmagał się z problemem przez prawie dwa lata, zawędrował na skraj załamania nerwowego, aż wreszcie znalazł satysfakcjonującą odpowiedź84. Komórki wszystkich organizmów, twierdził, wytwarzają maleńkie cząstki – gemule – zawierające informację dziedziczną85. Gemule krążą w organizmie rodzica. Gdy zwierzę lub roślina osiągają dorosłą postać, informacja dziedziczna (informacja o „stanie” organizmu) trafia do komórek rozrodczych (plemnika i jaja), a następnie przekazywana jest potomstwu. Model Darwina, podobnie jak koncepcja Pitagorasa, zakładał, że każdy organizm zawiera informacje niezbędne do zbudowania narządów i struktur w zminiaturyzowanej postaci, tyle że w przypadku Darwina owa informacja była zdecentralizowana. Organizm powstawał wspólnym wysiłkiem. Gemule wydzielane przez dłoń zawierały instrukcje niezbędne do uformowania nowej dłoni, gemule wydzielane przez ucho zawierały instrukcje budowy ucha i tak dalej.
Jak instrukcje pochodzące od ojca i matki kształtują rozwijający się płód? Darwin wrócił do starej idei: instrukcje męskiego i żeńskiego osobnika, twierdził, łączą się w embrionie i mieszają niczym farby na palecie. Większości przyrodników koncepcja ta była dobrze znana, stanowiła bowiem wariant teorii Arystotelesa o zlewaniu się cech matki i ojca86. Można więc rzec, że Darwin stworzył kolejną niezwykłą syntezę, spinając przeciwstawne bieguny biologii: pożenił pitagorejskiego homunkulusa (gemule) z arystotelejskim mechanizmem przemieszanych przekazów.
Swą nową teorię dziedziczenia Darwin określił mianem pangenezy – „genezy ze wszystkiego”, gdyż każdy organ dostarczał gemuli87. W roku 1867, blisko dekadę po publikacji O powstawaniu gatunków, zaczął pisać Zmienność zwierząt i roślin w stanie udomowienia88. Tu właśnie zamierzał wyłożyć swą nową koncepcję. „Hipoteza ta, stworzona bardzo pośpiesznie, jest niedojrzała – przyznawał – mimo to jednak stanowi dla mego umysłu znaczne odprężenie i mogę pod nią podciągnąć liczne grupy faktów”89. Do przyjaciela Asy Graya pisał: „Pangenezę nazwą szalonym snem, w głębi duszy wiem jednak, że tu właśnie kryje się prawda”90.
*
Ukojenie nie trwało długo: wkrótce Darwin miał się zbudzić ze swego „szalonego snu”. Gdy prace nad Zmiennością zwierząt i roślin dobiegały końca, w piśmie „North British Review” ukazała się recenzja jego poprzedniej książki, O powstawaniu gatunków. Recenzja owa zawierała najmocniejszy argument przeciwko pangenezie, z jakim Darwin się kiedykolwiek spotkał.
Krytyka przyszła z nieoczekiwanej strony, autorem był bowiem edynburski inżynier matematyk i wynalazca Fleeming Jenkin. O biologii pisał rzadko, miał jednak wybitny umysł i szerokie zainteresowania, obejmujące językoznawstwo, elektronikę, mechanikę, arytmetykę, fizykę, chemię i ekonomię. Czytał dużo, nie ograniczając się bynajmniej do jednego typu lektur – pożerał dzieła Dickensa, Dumasa, Austen, Eliot, Newtona, Malthusa czy Lamarcka. Natknąwszy się na książkę Darwina, zgłębił ją starannie, szybko przemyślał wnioski i natychmiast dostrzegł fatalny błąd.
Główny zarzut brzmiał następująco: skoro cechy dziedziczne „mieszają” się ze sobą w każdym pokoleniu, czemuż dany wariant nie rozmywa się natychmiast za sprawą krzyżowania? „Zmienność przegra z liczbami – pisał Jenkin – i po kilku pokoleniach osobliwość zaniknie”91. W ramach przykładu, silnie zabarwionego powszechnym rasizmem tamtej epoki, Jenkin proponował następującą historię: „Załóżmy, że po katastrofie statku biały człowiek trafia samotny na wyspę zamieszkaną przez negrów. Pewnikiem rozbitek nasz zostanie królem. W walce o przetrwanie zgładzi wielu czarnych, poślubi wiele żon, spłodzi liczne potomstwo”.
Ale jeśli dziedziczne cechy mieszają się ze sobą, rozbitek-król skazany jest na porażkę, przynajmniej w sensie generycznym. Jego dzieci – dzieci czarnych matek – odziedziczą połowę „białej” genetycznej esencji. Wnuki odziedziczą jedną czwartą, prawnuki – jedną ósmą, praprawnuki jedną szesnastą i tak dalej, przez co w ciągu ledwie paru pokoleń esencja ulegnie zupełnemu rozcieńczeniu. Nawet jeśli „białe” geny są lepsze („silniejsze”, by użyć terminologii Darwina), nic nie uchroni ich przed niechybnym zaniknięciem, którego przyczyną jest mieszanie się materiału matki i ojca. Prędzej czy później samotny biały król wyspy zostanie wymazany z jej genetycznej historii, choć spłodził więcej dzieci niż jakikolwiek inny mężczyzna w jego pokoleniu i choć jego geny były najlepiej przystosowane do przetrwania.
Historyjka Jenkina była dość wstrętna (przypuszczalnie celowo), przesłanie jednak nie pozostawiało wątpliwości. Jeśli dziedziczność nie jest zdolna podtrzymywać zmienności – inaczej mówiąc, jeśli nie jest zdolna utrwalać zmienionej cechy – to wszelkie zmiany prędzej czy później się rozmyją. Odmieńcy pozostaną odmieńcami, o ile nie zapewnią sobie możliwości przekazania swych cech potomstwu. Prospero mógł bez większego ryzyka stworzyć Kalibana i puścić go samopas po wyspie, bo nawet gdyby Kaliban spłodził dzieci, jego esencja z czasem rozpłynęłaby się w morzu normalności. Mieszanie się jest niewyczerpanym rozcieńczalnikiem, zdolnym pokonać każdą ewolucyjną informację. Malarz, przystępując do pracy, od czasu do czasu macza pędzel w wodzie. Z początku woda przybiera kolor farby, na przykład niebieski albo żółty. Potem jednak kolorów przybywa, aż wreszcie woda staje się brudnoszara. Jeśli zastosować tę samą zasadę do zwierząt i dziedziczenia, czy istnieje jakakolwiek siła zdolna konserwować jakąkolwiek wyróżniającą cechę jakiegokolwiek organizmu? Jenkin, mówiąc inaczej, pytał, czemu wszystkie łuszczaki Darwina z czasem po prostu nie zszarzeją.
*
Zarzuty Jenkina były nie lada zagwozdką. „Fleeming Jenkins przysporzył mi poważnych kłopotów – pisał Darwin – lecz zarazem więcej z niego użytku niż z innych rozpraw czy recenzji”. Logika była niezaprzeczalna92. Teoria ewolucji, by przetrwać, potrzebowała adekwatnej teorii dziedziczności.
Ale jakiej teorii? Aby potwierdzić darwinowską ewolucję, mechanizmy dziedziczności musiałyby mieć zdolność utrwalania informacji. Gdyby faktycznie zachodziło proste mieszanie się cech ojca i matki, informacja uległaby rozmyciu. Musiał więc istnieć atom informacji – konkretna, niepodzielna, „nierozcieńczalna” cząstka, przekazywana potomstwu przez rodziców.
Gdzie szukać dowodu istnienia takiej cząstki? Gdyby Darwin starannie przeczesał swą przepastną bibliotekę, mógłby natrafić na wzmiankę o mało znanym artykule opublikowanym przez mało znanego botanika z Brna. Artykuł nosił tytuł Badania nad mieszańcami roślin i ukazał się w 1866 roku w czasopiśmie naukowym o raczej ograniczonym zasięgu93. Napisany był ciężką niemczyzną, co gorsza – zawierał tablice matematyczne, których Darwin nie znosił. Niemniej niewiele brakowało, a Darwin zapoznałby się z ową pracą. Na początku lat siedemdziesiątych, podczas lektury dzieła na temat krzyżówek roślinnych, sporządził rozległe notatki na stronach 50, 51, 53 i 54 – lecz jakimś trafem pominął stronę 52, na której szczegółowo omawiano brneński artykuł o groszkach94.
Gdyby Darwin go przeczytał – zwłaszcza gdyby uczynił to, zbierając materiały do swego dzieła Zmienność zwierząt i roślin, podczas rozwijania teorii pangenezy – pojąłby może, że oto zyskał klucz do uzupełnienia teorii ewolucji. Być może zafascynowałyby go wnioski i ich niezwykła siła wyjaśniania, być może poruszyłaby go sumienna praca leżąca u podstaw opisanych eksperymentów. Może nawet z zadowoleniem odnotowałby podobieństwa łączące go z autorem – również duchownym, również przemierzającym trudną drogę od teologii do biologii, również zapuszczającym się poza kraniec mapy. Autorem tym był Gregor Johann Mendel.Przypisy
Prolog: rodziny
Pisząc o bicie, odwołuję się do bardzo skomplikowanej idei – nie tylko do znanego pojęcia z zakresu architektury komputerów, lecz także do ogólnej koncepcji, wedle której cały świat przyrody da się opisać lub zakodować jako sumę dyskretnych elementów, z których każdy znajduje się w stanie „włączony” albo „wyłączony”. Dokładniej ową koncepcję przedstawia James Gleick w książce Informacja. Bit, wszechświat, rewolucja. Najbardziej sugestywnie ujął to fizyk John Wheeler w latach dziewięćdziesiątych: „Każda cząsteczka, każde pole siłowe, nawet czasoprzestrzeń zawdzięcza swą funkcję, sens i istnienie w całości odpowiedziom na pytania typu »tak« lub »nie«, binarnym wyborom, bitom ; krótko mówiąc, wszystko, co fizyczne, sprowadza się do informacji”. Bit to w tym ujęciu słowo wynalezione przez człowieka, lecz teoria informacji leżąca u jego podstaw wywodzi się z praw natury.
U bakterii chromosomy są koliste.
Niektóre tematy, chociażby organizmy modyfikowane genetycznie (GMO), przyszłość patentów genowych, wykorzystanie genów w pracach nad lekami czy biosyntezą oraz tworzenie nowych organizmów, zasługują na osobne książki i nie będą tu omawiane.
Darwin pominął tu pewien zasadniczy krok. Zmienność i dobór naturalny opisują mechanizm, za sprawą którego dokonuje się ewolucja w ramach danego gatunku, nie opisują jednak samego powstawania gatunków. Aby mogły powstać nowe gatunki, osobniki muszą stracić zdolność rozmnażania się między sobą. Z reguły dzieje się tak, gdy są oddzielone jakąś fizyczną barierą, co prowadzi do reprodukcyjnego niedopasowania. Wrócę do tej kwestii na dalszych stronach.
Darwin nie był pewien, skąd biorą się owe warianty. Do tego również jeszcze wrócę.
Izolacja przestrzenna mogła częściowo wyjaśnić problem „szarych łuszczaków”, możliwości krzyżowania się poszczególnych łuszczaków były bowiem ograniczone. Nie tłumaczyło to jednak, czemu wszystkie łuszczaki z jednej wyspy stopniowo nie nabierały identycznych cech.
Pomocne okazało się to, że rolnicy w Brnie i w okolicznych wsiach bardzo interesowali się tematyką hodowli i uprawy roślin i zwierząt, podobnie jak opat zakonu Cyryl Knapp.
Wielu statystyków analizowało później oryginalny zbiór danych Mendla i zarzucało mu mataczenie. Jego proporcje i liczby były nie tyle precyzyjne, ile wręcz doskonałe – zbyt doskonałe, jak gdyby w swych eksperymentach nie natrafił na żaden statystyczny czy naturalny błąd, co po prostu się nie zdarza. Zasadniczo jest jednak mało prawdopodobne, że Mendel celowo sfałszował dane. Zapewne sformułował hipotezę na podstawie pierwszych eksperymentów, kolejne zaś wykorzystał do jej potwierdzenia: przestawał liczyć i notować kolejne wyniki, kiedy tylko osiągał oczekiwane wartości i proporcje. Takie postępowanie, choć sprzeczne z regułami sztuki, nie należało w tamtych czasach do rzadkości; warto ponadto pamiętać, że Mendel był amatorem, a nie zawodowym uczonym.Przypisy końcowe
1 W. Bateson, Problems of Heredity as a Subject for Horticultural Investigation, w: Milo Keynes, A. W. F. Edwards, Robert Peel, A Century of Mendelism in Human Genetics, Boca Raton: CRC Press, 2004, s. 153.
2 Haruki Murakami, 1Q84, przeł. Anna Zielińska-Elliott, Warszawa: Muza, 2010, t. 1, s. 333.
Prolog: rodziny
3 Homer, Odyseja, przeł. Jan Parandowski, Prószyński i S-ka, Warszawa 1998, s. 62.
4 Philip Larkin, To może taki wierszyk, przeł. Jacek Dehnel, w: Philip Larkin, Zebrane, Wrocław: Biuro Literackie, 2008, s. 118.
5 Maartje F. Aukes et al., Familial Clustering of Schizophrenia, Bipolar Disorder and Major Depressive Disorder, „Genetics in Medicine” 2012, t. 14, nr 3, s. 338–341; Paul Lichtenstein et al., Common Genetic Determinants of Schizophrenia and Bipolar Disorder in Swedish Families. A Population-Based Study, „Lancet” 2009, t. 373, nr 9659, s. 234–239.
6 Martin W. Bauer, Atoms, Bytes and Genes. Public Resistance and Techno-Scientific Responses, New York: Routledge, 2015.
7 Wallace Stevens, W drodze do domu, przeł. Jacek Gutorow, w: Wallace Stevens, Żółte popołudnie, Wrocław: Biuro Literackie, 2008, s. 43.
8 Hugo de Vries, Intracellular Pangenesis. Including a Paper on Fertilization and Hybridization, Chicago: Open Court, 1910, s. 13.
9 Arthur W. Gilbert, The Science of Genetics, „Journal of Heredity” 1914, t. 5, nr 6, s. 239.
10 Thomas Hunt Morgan, The Physical Basis of Heredity, Philadelphia: J. B. Lippincott, 1919, s. 14.
11 Jeff Lyon, Peter Gorner, Altered Fates. Gene Therapy and the Retooling of Human Life, New York: W. W. Norton, 1996, s. 9, 10.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie I