Genius loci - ebook
Genius loci - ebook
W Ostróżce, malowniczej miejscowości w Beskidzie Sądeckim, młoda kobieta wpada do studni. Wszystko wskazuje na samobójstwo, ale czy to, co się wydarzyło, było nim naprawdę? Ewa, kuzynka zmarłej, podczas porządkowania opustoszałej willi, zaczyna odczuwać niepokojącą aurę miejsca, nad którym poza zagadkową śmiercią Oli ciąży widmo geologicznej katastrofy. Spotkanie małej dziewczynki pochodzącej z okolicznej cygańskiej rodziny oraz rozmowy z wiekową sąsiadką, skłaniają kobietę do podjęcia próby rozwiązania tajemnicy. Każdy kolejny trop zdaje się wskazywać na mroczną historię zapisaną w murach miejsca, będącego świadkiem cierpienia jego mieszkańców. Tylko czy to ludzie, czy też samo miejsce są jego sprawcami? I czy tylko ludzie potrafią walczyć ze złem?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-960071-1-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Między górą a domem istniała wąska przestrzeń; tak wąska, że przecisnąć się przez nią mógł tylko albo ktoś szczupły, albo dziecko. Czasami przebiegały tamtędy małe zwierzątka. Stukot ich łapek harmonizował z uderzeniami kropli wody o betonowe podłoże. Nieustannie spływały po ścianie odgradzającej Golgotę (gdyż tak ją czasem lokalnie przezywano) od willi moich wujostwa. Podobno widywano w tym miejscu twarze zmarłych mieszkańców domu, ale tylko pod warunkiem, że ktoś bardzo uważnie wpatrzył się w kamienne prostokąty, z których skonstruowano zaporę chroniącą budynek przed zakusami ziemistego żywiołu.
Pomimo iluzji bezpieczeństwa, jaką stwarzały sunące po owej ścianie olbrzymie ślimaki, gdyż dla nich czas biegł zupełnie odmiennie niż dla reszty świata, to, że góra w końcu pożre willę i w ten sposób poszerzy swoje wilgotno-mszyste dominium stanowiło jedynie kwestię czasu. Kiwała nad podniszczonym budynkiem swą ogromną głową, podobną do czerepu zakapturzonej śmierci. Straszna była ta góra i to, do czego nieuchronnie zmierzała. Straszna też była związana z nią historia, która – zrozumiana – skazywała na samotność i odrzucenie, a niezrozumiana w porę – na śmierć.ROZDZIAŁ 1
POWRÓT DO KRAINY WSPOMNIEŃ
Do Ostróżki, malowniczej miejscowości w Beskidzie Sądeckim, przyjechałam późnym popołudniem. Wielka, płonąca kula słoneczna chyliła się już ku zachodowi, ocierając o czarne grzbiety gór. Barwy przypominały trochę te na witrażach w średniowiecznych katedrach. Szum wody w oddali działał łagodząco na moje skołatane nerwy, choć nie dosyć, by uciszyć wszystkie myśli, jakie napływały do głowy.
Widok niewielkiego wału nad rzeczką sprawił, że serce podskoczyło mi aż do krtani: jeszcze niedawno przechadzaliśmy się tędy całą trójką, również o zachodzie słońca, wpatrzeni w czarnego bociana, który z gracją przemierzał płytkie nurty. Na swych długaśnych, czerwonych nogach przypominał uczestnika weneckiego karnawału.
Ola stała pośrodku, a my trzymaliśmy ją za ręce z obu stron: ja i jej mąż Krzysztof. Śmialiśmy się i żartowaliśmy jak trójka niewinnych dzieci. Czas zastygł w miejscu i wdzięczył się dobrotliwie. Słońce się śmiało. Czarny bocian mrugał okiem, połykając żabę. Gdzie to się wszystko podziało? Gdzie ona teraz była? Nasza Ola… moja Ola… Czy jeszcze w swoim pokoju, a może już w tej ciemnej, mokrej studni? A może gdzieś indziej? Gdzie mogła na mnie czekać?
Słońce pocałowało górę na dobranoc i zaczęło znikać w jej cieniu. W oddali słychać było śpiew jakiegoś dziecka: ładny, czysty głos. To chyba dziewczynka. Nuciła pod nosem, zapewne nieświadoma, że ktoś może słuchać. Melodia brzmiała nieco znajomo, z czymś mi się kojarzyła, lecz nie byłam w stanie sobie przypomnieć, z czym konkretnie. Na pewno jednak z dzieciństwem i tamtymi utraconymi na zawsze czasami.
— To tutaj? — zapytał furman, obracając ogorzałą twarz.
Koń parsknął, a jakiś mały ptaszek spłoszył się i wzleciał w górę.
— Tak, gospodarzu.
Pomógł mi zejść na dół po niezbyt stabilnej drewnianej drabince, po czym zrzucił z wozu moją walizkę. Nie zdążył złapać jej w locie. Upadając, wzbiła tuman kurzu, zupełnie jak truchło chwilowo wyjęte z trumny i wrzucone do niej na powrót.
— Dziękuję.
Zapłaciłam, a chłop ochoczo zgarnął pieniądze z mojej dłoni. Jego ręka była czerwona, sucha i cała pokryta stwardniałą skórą – znak ciężkiej pracy.
Dom patrzył na mnie boleściwie spod groźnego kaptura swej ciemiężycielki – Golgoty. Wymalowana na pomarańczowo balustrada balkonu na pierwszym piętrze kiedyś, dawno temu, wydawała mi się taka ładna… Była ohydna. Z punktu widzenia dziecka (lub naiwnego dorosłego) często ohydne rzeczy wyglądają na ładne… Ohydne przedmioty, ohydne kolory, ohydni ludzie… W miarę jak dojrzewamy, perspektywa ulega zmianie.
Ktoś mignął mi przed oczyma u góry stromych, kamiennych schodków wiodących na wzniesienie, gdzie znajdował się dom. Domyśliłam się, że to Krzysztof. Po chwili, kiedy zbiegł na drogę, moje przypuszczenia się potwierdziły.
— Daj, Ewka, nie dźwigaj. Chodźmy do domu.
— Krzysiek…
Gdy znalazłam się bliżej, uderzył mnie wyraz jego twarzy. To już nie był ten sam człowiek, którego pamiętałam jeszcze sprzed roku, z tamtych wakacji. Miał nawet na sobie tę samą koszulę, co wtedy, w czasie pamiętnego spaceru nad rzeczką… Rozchełstaną, zielonkawą w granatową kratę, z flaneli. Spodnie również te same, podniszczone i niebieskie. Ale twarz… Ale oczy… Ale cały sposób bycia… Nie, to nie był ten sam Krzysztof. Coś się z nim stało, coś bardzo dziwnego. Patrzył na mnie wzrokiem odurzonego opiumisty. Jego wielkie, czarne źrenice zdawały się pochłaniać mnie całą, zupełnie tak jak Golgota pożerała dom.
— Bardzo mi przykro — odezwałam się, by rozładować napiętą atmosferę.
— Co się stało, to się nie odstanie — odrzekł lakonicznie, prawie jak maszyna.
Zrobiło mi się zimno.
Podejście wydawało się o wiele bardziej strome niż kiedykolwiek wcześniej, nawet wówczas, gdy jako bardzo małe dziecko pokonywałam je z trudem na swych sześćdziesięciocentrymetrowych nóżkach. Widziałam wtedy świat z perspektywy tych małych zwierzątek, które buszowały w otaczających schodki, a właściwie atakujących je z obu stron, gęstych zaroślach. Wszystko wydawało się takie wielkie, takie niesamowite…
Olbrzymie oko muchy mieniło się kolorami tęczy, stojące dęba włosy na odnóżach czyhającego na nią pająka świadczyły może o skupieniu drapieżnika na polowaniu, o głodzie, a może po prostu o niczym… Liście łopianu szeleściły, a paprocie szeptały mi nad głową, gdy leżąc na mokrej trawie, obserwowałam ruchy ślimaków i dżdżownic. Magia! Bajka! Baśniowy świat, dostępny jedynie oczom najmniejszych; oczom insektów, myszy i dzieci.
Teraz miałam przed sobą zwykłe, rozpadające się betonowe schodki prowadzące do niezbyt dużej willi – średnio ładnej, o opływowych, modernistycznych kształtach; smutnej. Czemu smutnej? Z powodu Oli czy z powodu nieuchronności swego losu? Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak potężna była owa góra: przecież podejście, które właśnie pokonywaliśmy, stanowiło jej podnóże!
Czyżby Golgota niesłusznie rościła sobie prawo do tego domu? Stał przecież na niej, ograniczał jej wolność! To dom był _de facto_ pasożytem, a góra użyczała mu swojego ciała, prawie jak nieszczęśliwa kobieta niewdzięcznemu kochankowi. Golgota nie tolerowała tego domu i postanowiła go zniszczyć.
— Uff! — westchnął Krzysztof. — Jesteśmy.
— Za każdym razem trudniej się tu podchodzi.
— Muszę wyreperować drogę. Teraz nie mam do tego głowy.
Mijając studnię, na odsłoniętym przedramieniu poczułam jej lodowaty oddech. To właśnie ta stara studnia! Tu zginęła Ola! Wieko było niestarannie nasunięte na popękaną, omszałą cembrowinę. Z przepastnej gardzieli dobiegał chlupot wody… Żyła własnym życiem, jak wszystko w tym miejscu. Co pewien czas wydawała na świat wdzięczne zielone muszki, małe żabki, a nawet jaszczurki… Rodziła je bez bólu, z właściwą sobie cyniczną nonszalancją.
— To tutaj… — powiedziałam na głos.
Krzysztof w milczeniu zaniósł moją walizkę do domu. Po lewej stronie mignął mi stary murek, w głębi za nim – wilgotna, obślizgła ściana opóźniająca nieuchronne wypełnienie się fatum.
— Chcesz spać w swoim pokoju? — zapytał.
Dziwne… Zawsze przecież wybierałam ten pokój: wymalowany na ciemnozielono, najmroczniejszy, z widokiem na dwie stare, cherlawe tarniny. Za ścianą była TAMTA ściana, ślimaki, krople, mech. Małe zwierzątka i hałas spadających głazów. Kiedyś, dawno dawno temu, zobaczyłam w tym pokoju postać piszącą jakieś wyrazy kredą na ścianie, ale to był pewnie sen. Nie pamiętam zjawy, tylko naskrobane przez nią litery układające się w słowo „Dziewczynka”.
— Dziewczynka…
— Co takiego? — zapytał Krzysztof.
— Nic, myślę na głos.
— To domena pisarzy.
Zaśmiałam się.
— Nigdy nie spotkałam innego pisarza, który gadałby do siebie jak nawiedzony — wyznałam.
— Ja owszem.
— Kto to taki?
— Kolega z uniwerku. Zapił się na śmierć rok temu.
— Przyjemna historia.
— W rzeczy samej.
Krzysztof wniósł walizkę do pokoju i postawił ją na samym środku wyliniałego dywanika.
— Pewnie chcesz odpocząć — zasugerował.
— Nawet nie… Przynieś mi tylko szklankę wody.
— Oczywiście.
„Woda… Studnia… Żaby i jaszczurki… Mech… Pleśń… Rozkład… Zwłoki Oli w studni… Nie, ona tam nie pasuje. Wyciągnęli ją dość szybko, o ile mi wiadomo”. Zachciało mi się wymiotować, gdyż bujna wyobraźnia – mój dar, a zarazem przekleństwo – zaczęła generować paskudne, turpistyczne obrazy. Widziałam rękę kuzynki, nabrzmiałą i siną, oplataną przez zaskrońca; jej wytrzeszczone oczy, mętne i poszarzałe; jej nienaturalnie szeroko otwarte usta, z których wyłaziły żaby i inne stworzenia… „Fuj! Przestań!”.
Wzdrygnęłam się z odrazą na widok wyciągniętej ręki Krzysztofa, trzymającej szklankę wody.
— Co ci jest? — zapytał z niepokojem.
— Nic, tylko rozszalała wyobraźnia. Masz rację: pisarze to świry.
Wzięłam od niego naczynie.
— Wiem — odrzekł żartobliwie.
Wypiłam wszystko jednym duszkiem.
— Jeszcze? Dziś jest paskudny upał, z Krakowa to cały szmat drogi — powiedział.
— Nie, dziękuję. Wystarczy.
Spojrzałam na ścianę naprzeciwko łóżka; tę, na której niegdyś wyczytałam nabazgrany kredą wyraz „Dziewczynka”.
— Nie chcesz się przenieść na górę? — zapytał Krzysztof.
— Nie.
— Tu jest jakoś tak… nieprzyjemnie.
— Wiem… ale jestem zżyta z tym miejscem. Ten pokój zawiera w sobie spory pierwiastek mojego dzieciństwa.
Gdy tylko wyszedł i zostawił mnie samą, prawie natychmiast rzuciłam się na stary materac w czerwone paski, po czym zapadłam w głęboki sen. Tak dziwnych snów, jak wówczas, nie miałam nigdy przedtem… Tak dziwnych i tak okropnych, groteskowo odrażających. Obudziłam się dopiero nad ranem, spocona i zdyszana, neurotycznie ściskając w palcach fragment własnej spódnicy.