- W empik go
Geniusz z Kimberley - ebook
Geniusz z Kimberley - ebook
Przed Jonathanem Trenchem i Patrickiem Sendersem pojawia się kolejna zagadka do rozwiązania. Wszystko zaczyna się od tajemniczego listu. Nieprzyzwoicie bogaty lord Samuel Rhodes zaprasza mężczyzn do swojej posiadłości Kimbereley Mansion. Wiadomo, że Rhodes opłaca najlepszą kancelarię adwokacką w Anglii, więc nie zależy mu na usługach Sandersa. Czyżby w grę wchodziła choroba, której leczenia podjąłby się zyskujący coraz większą sławę doktor Trench? A może lord potrzebuje śledczych? Jedno jest pewne: stawką jest jego życie. Trench i Sanders w towarzystwie suczki Tiny wyruszają w drogę...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-5965-1 |
Rozmiar pliku: | 473 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
James Bradley wszedł do swego gabinetu i zatrzasnął drzwi. Stał chwilę w progu, po czym sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niewielki, płaski klucz. Wsunął go do górnego zamka i cicho przekręcił. Usiadł za biurkiem. Położył przed sobą dużą kopertę, którą przed dziesięcioma minutami wręczył mu Rhodes. Zapalił papierosa, głęboko się zaciągnął smakując dym.
Nic z tego nie rozumiał. Własnoręcznie pisany list... Wyłom w zwyczajach, albo... Przecież Rhodes listy i wszelkie inne pisma wyłącznie dyktował. Dyktował właśnie jemu, osobistemu sekretarzowi! A teraz na biurku spoczywał jasnozielony prostokąt, o którego zawartości Bradley nie wiedział nic. Spojrzał na adres i nagle przyszła mu do głowy pewna myśl. Otworzył jedną z szuflad. Gorączkowo przerzucił jej zawartość. Książka leżała na samym dnie — bieżący rocznik „Who is who”. Wertował kartki szybko, ale starannie. Nic. Sprawdził jeszcze raz. Znowu bezskutecznie. Takiego nazwiska nie znalazł. Mecenas Senders... Mecenas... Zaniepokoił się. Czyżby stary domyślał się czegoś?
Nie wahał się ani przez moment. Na parapecie okna stał elektryczny czajnik, w którym czasami gotował sobie wodę na „szybką” kawę. Bradley wcisnął przełącznik i niecierpliwie czekał, bawiąc się kopertą. Czego Rhodes mógł chcieć od prawnika? Jest przecież McThousand... Wielki McThousand... Po co więc ten Senders? Gdyby Rhodes wywąchał pismo nosem, gdyby ktoś mu doniósł o całej aferze byłoby źle, bardzo źle... Ale dzisiaj zachowywał się zupełnie normalnie, najnormalniej w świecie... Nic szczególnego, jak zwykle... Właśnie – jak zwykle... Rhodes wpada w furię tylko czasami, gdy Lee, na przykład, doprowadzi go do szału. Poza tym jest diabelnie opanowany. Czy aż do tego stopnia, by nie dać po sobie poznać, że wie?
Woda zagotowała się, gorąca para wydostawała się z dzióbka czajnika. Bradley kilkakrotnie przesunął nad nią list. Klej szybko puścił i papier odchylił się nieco. Czubkami palców, najdelikatniej jak tylko potrafił, Bradley otworzył kopertę i wyjął z niej elegancki kartonik. Przeczytał szybko i usiadł. Jeszcze raz przebiegł wzrokiem ładne, pełne zakrętasów pismo Rhodesa. Trench... Znał to nazwisko: lekarz, znany lekarz, którego żona i dziecko zginęli na jakiejś wyspie dobrych kilka lat temu... O co tutaj chodzi? Prawnik i lekarz... Dlaczego Rhodes coś ukrywa? I to przed nim, osobistym sekretarzem? Jeśli zna prawdę, trzeba podjąć odpowiednie kroki. Tak, nawet najbardziej radykalne. Innego wyjścia nie ma. Raz i definitywnie, a potem święty spokój...
_Szanowny Panie,_
_kilka lat temu miałem honor i przyjemność poznać Pana w Edynburgu, gdzie zawiodły mnie wówczas sprawy służbowe. Do dnia dzisiejszego zachowałem bardzo miłe wrażenia z tego krótkiego, niestety, spotkania._
_Jak już wspomniałem, było to kilka, zdaje się cztery czy pięć lat temu. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby Pan, Mecenasie, nie potrafił mnie obecnie skojarzyć z żadną konkretną osobą. Pozwoli Pan zatem, że Mu się przypomnę. Nazywam się Samuel Rhodes._
– Poczekaj, poczekaj, Jonathan! – przerwał Patrick. – Muszę wygodniej usiąść, rozumiesz, i napić się najpierw sherry. Albo nie, panie, whisky. Whisky będzie zdecydowanie lepsza. Popatrz, popatrz. Ten sam, rozumiesz, Rhodes, ten sam, obrzydliwie bogaty Samuel Rhodes... No, co tak na mnie patrzysz? Nic nie pojmujesz? A zdawałoby się, żeś dość inteligentny. Ale nie, panie, ty zawsze swoje: książki, klinika, szpital, operacje, i świata, rozumiesz, poza tym nie widzisz. Nie rozwijasz się, mój drogi. Tak... Popatrz, popatrz... Lord Samuel Rhodes. Czytajże dalej, Jonathan! Czy moja w tym wina, że nasz piekielny piesek potłukł mi jedyne okulary? Czytajże wreszcie!
_Nazywam się Samuel Rhodes. Spotkaliśmy się w Edynburgu na przyjęciu u Mecenasa Percy, z którym, jak mi wiadomo, nadal utrzymuje Pan ożywione kontakty. Rozmawialiśmy wtedy między innymi o żeglarstwie, jako że ja również, tak jak i Pan, od młodości przejawiam zamiłowanie do tego wspaniałego sportu (obecnie, powiedziałbym, bardziej teoretycznie, gdyż zarówno mój wiek, jak i inne zajęcia nader skutecznie uniemożliwiają mi czynne uprawianie wodniactwa)._
_Nie ukrywam, Szanowny Panie, że Pańska sława na polu prawa, jak też, co być może Pana zdziwi, Pańska przyjaźń z profesorem Trenchem nie pozostają bez wpływu na decyzję, którą powziąłem. Ową decyzją jest tenże list,który Szanowny Pan, mam głęboką nadzieję, szybko otrzyma._
– Trudno żebyś nie otrzymał, skoro przywiózł go specjalny kurier. Bagatela, 450 funtów za wynajęcie człowieka w COUNTRY EXPRESS plus wszelkie pokrycie kosztów podróży. Twój Rhodes musi mieć masę pieniędzy – przerwał Jonathan.
– Gdyby trzeba było zapłacić 40 000 funtów, Rhodes nie mrugnąłby nawet okiem i podpisałby czek. Ale tylko wtedy, gdyby mu rzeczywiście zależało.
– Śpi na pieniądzach, co? Jeden z tych, którzy instalują sobie w pałacu klamki ze złota. Skąd ty znasz takich ludzi, Patrick?
– Różnie w życiu bywa. Poznaje się ich, a potem zna się, panie. Ale z Rhodesem jest trochę inaczej. On podpada pod inną kategorię. Tu złoto nie wchodzi w grę, a jeżeli wchodzi, to w niewielkiej ilości. Jego pałac nie błyszczy, Jonathan, jego pałac lśni, rozumiesz.
– Co ty wygadujesz? Kim właściwie jest ten twój Rhodes?
– Skończ najpierw list. Później ci opowiem. Ale... Zauważyłeś, jak on ładnie o mnie pisze? „Pańska gwiazda na polu prawa”... Pięknie.
– Żadna „gwiazda” tylko „sława”, Patrick, nie popadaj w przesadę. Poza tym zdaje mi się, że jest też tutaj coś o mnie. Pozwolisz, że dokończę?
_„Przyznam się szczerze, że pierwotnie zamierzałem zadzwonić do Szanownego Pana, lecz problem, który chciałbym z Panem i również, a może przede wszystkim, z profesorem Trenchem poruszyć, jest natury tak wielce delikatnej, że wolałem napisać. Pragnąłbym jednak porozmawiać z Panem,oraz z profesorem Trenchem osobiście i osobiście przekazać na Ich ręce sprawy, od których, choć zabrzmi to być może patetycznie, zależeć będzie moje życie”._
– Za kogo on nas właściwie ma, Patrick? Za goryli, których można kupić? Tak jak kuriera w COUNTRY EXPRESS? A może myśli, że zatrudni mnie jako nadwornego lekarza, a ciebie jako radcę prawnego?
– Zdaje mi się, że grubo się, panie, mylisz... Czy mówi ci coś nazwa McThousand & Son? Prawdopodobnie nic, rozumiesz, ale gdybyś czytywał porządne gazety, wiedziałbyś, że chodzi o jedną z najpoważniejszych i najdroższych kancelarii adwokackich w Londynie. Otóż jak myślisz, ilu klientów ma ta spółka?
– Pewnie samych Rotshildów i Morganów.
– Mylisz się, mój drogi. McThousand ma jednego, panie, jedynego klienta. Zgadnij kogo?
– Rhodesa?
– Rhodesa.
– Ale przecież oni ogłaszają się, gdzie tylko popadnie! Nawet w „Timesie”! Wcale nie wyglądają na takich, którzy mogą sobie pozwolić na segregowanie klienteli, a tym bardziej, żeby utrzymywali się z jedynego Rhodesa, kimkolwiek by nie był! I żeby nie wiem, jakie miał konto!
– Posłuchaj, Jonathan. Kilka lat temu Rhodes przyjechał osobiście do starego McThousanda i zaproponował, aby ten pracował wyłącznie, panie, dla niego. McThousand oczywiście odmówił i powiedział, że jego, rozumiesz, obrót roczny jest wystarczająco duży, aby prowadzić samodzielną kancelarię i być w pełni, niezależnym. Rhodes spytał, jaki to obrót stary ma na myśli, a McThousand, rozumiesz, choć nieprzyzwoicie już wtedy bogaty, strzelił cyfrę, która dwukrotnie przekraczała jego rzeczywiste dochody. On nie jest w ciemię bity, o nie. A co na takie dictum Rhodes? Bez mrugnięcia okiem podwoił tę stawkę i dołożył premię. Stary McThousand zgłupiał zupełnie.
– I co?
– I zgodził się na pracę u Rhodesa!
– A firma? Przecież mógł ją zlikwidować, a nadal oficjalnie działa.
– Pokrywka, panie, kamuflaż. Za tym, Jonathan, idą inne podatki i cała finansowa reszta, która ci nic nie powie. W każdym razie, rozumiesz, McThousand zajmuje się tylko sprawami Rhodesa, kancelaria jest jedynie fasadą. Dobre, co? Ale czekajże, dokończ już ten list.
W związku z powyższym, chciałbym obu panów serdecznie zaprosić na weekend do mojej posiadłości pod Aberystwyth i na miejscu omówić wszystkie nurtujące mnie sprawy: Rozumiem, że wiąże się to z nieodwracalną stratą czasu panów, ale ufam, że zdołam w jakiś sposób zrekompensować Ich usługi, których ponad wszystko potrzebuję.
Jeszcze raz podkreślam, że chodzi tu o sprawy bardzo ważne, sprawy, które zdecydują być może o przyszłości mojej i mojej rodziny. Gdyby panowie zechcieli potwierdzić swój przyjazd telegraficznie, byłbym dozgonnie wdzięczny.
_Lord Samuel Leo Thomas Rhodes Kimberley Mansion_
– Coś mi się chyba obiło o uszy – mamrotał Trench. – Lord Rhodes... Rhodes...Skąd ja znam to nazwisko... Kimberley Mansion to nazwa miejscowości?
– Nie, Jonathan, posiadłości, a, rozumiesz, sam lord Rhodes jest super ciekawą osobą. Co o tym wszystkim myślisz?
– Nie wiem, doprawdy nie wiem... Pisze list właściwie do ciebie, jednak wynika z niego, że chciałby spotkać nas obu... Nie wiem...
– Jak widać potrzebuje adwokata i lekarza, rozumiesz. Ja nie potrafię pojąć ani jednego, ani drugiego. Coś tu, Jonathan, niezupełnie gra... Zdaje mi się, że tak naprawdę, to Rhodes chce widzieć ciebie, a nie mnie.
– Zwariowałeś?
– Posłuchaj: potrzebuje adwokata i lekarza, prawda? To z założenia bzdura, bo przecież ma w kieszeni McThousanda, panie, jednego z najlepszych w Królestwie. Pozostaje lekarz. A ty, Jonathan, jesteś na świeczniku, o tobie się pisze, ty jesteś sława angielskiej chirurgii, ty bywasz w Buckingham Palace, przewodniczysz zebraniom Królewskiego Towarzystwa Medycznego.
– Przesada, Patrick.
– Wniosek jest prosty i powinien się nam już dawno nasunąć: Rhodes potrzebuje lekarza i to nie byle jakiego lekarza.
– Skoro choruje i ma aż takie pieniądze, może sobie zatrudnić nie jednego, a tuzin lekarzy, może sobie zafundować prywatną klinikę i nikt mu nie przeszkodzi. Dlaczego więc wybrał mnie?
– Właśnie tego nie rozumiem...
– Sam widzisz, że z logiką nie ma to nic wspólnego.
– Nie, panie, nie, nie... Widzisz, Jonathan, ja znam całą tę historię, wiele czytałem i wiem, że Rhodes na pewno nie jest poważnie chory. Miał kiedyś kłopoty z sercem, ale...
– Mógł zachorowć całkiem nagle i myśli, że jest już za późno na budowanie własnej kliniki.
– Możliwe, rozumiesz, ale niekoniecznie. Może chodzi mu o kogoś innego?
– Znałem w życiu sporo bogatych staruszków i jakoś mi się nie zdarzyło spotkać takiego, który myślałby o innych. Z reguły dbają tylko o własne zdrowie, a jeszcze bardziej o własne pieniądze.
– Skąd wiesz, Jonathan, że Rhodes jest, rozumiesz, stary?
– Nie wiem. Tak jakoś sobie pomyślałem.
– Zgadza się, jest mniej więcej w moim wieku.
– Więc sam widzisz.
– Chcesz przez to powiedzieć, że jestem już, panie, stary?
– Nie, skądże! Tylko...
– Tak... Nie tłumacz się, mam swoje lata, ale umysł jeszcze całkiem, całkiem.
– A kto to jest ten lord Rhodes, Patrick?
– Długa historia... Sięga, rozumiesz, roku mniej więcej 1860. Wiesz chyba, że w tym czasie w Afryce Południowej odkryto pierwsze diamenty. Miejsce, gdzie wykopano ich najwięcej, nazwano Kimberley, od nazwiska ówczesnego gubernatora tych okolic. W tym to czasie pojawił się w Kimberley pewien młodzieniec, rozumiesz. Miał osiemnaście lat i nażywał się Cecil Rhodes.
– Nasz Rhodes jest pewnie jego krewnym, co?
– Poczekaj, nie tak szybko, Jonathan. Cecil pochodził z dobrego domu z Bishops Stortford w hrabstwie Hertfordshire. Gdzieś nabawił się gruźlicy i lekarze doradzili mu zmianę klimatu. Wybrał, panie, Afrykę Południową. W Kimberley panował wtedy diamentowy szał, więc Cecil wszedł w spółkę z niejakim Charlesem Ruddem, kupił kilka działek, wynajął ludzi i też, panie, te diamenty kopał. Jednocześnie studiował w naszym Oxfordzie.
– Wariat?! Gdzie Afryka, a gdzie Oxford? Samolotów jeszcze nie mieli!
– Był uparty, cholernie uparty, a przy tym stawał się stopniowo wyznawcą, że tak powiem, skrajnego nacjonalizmu, rozumiesz, a nawet szowinizmu. Twierdził, że Anglicy stoją rasowo na pierwszym miejscu i im więcej ziemi zasiedlą, tym lepiej dla ludzkości. To, panie, ważne, to był jego program, którym później kierował się przez całe swoje życie. Skończył Oxford i zabrał się do robienia pieniędzy. Pieniędzy, rozumiesz, nie byle jakich. Musiał zdobyć fortunę, która umożliwiłaby mu realizację szaleńczych planów. Plany natomiast miał fenomenalne. Ale o tym później. Razem z Ruddem wykupili większość działek od indywidualnych właścicieli i założyli przedsiębiorstwo pod nazwą De Beers Mining Company, którego celem było opanowanie Wielkiej Dziury.
– Słyszałem... Tak, miałem nawet gdzieś zdjęcia.
– Więc pewnie wiesz, że cały teren podzielił Rhodes na szereg mniejszych odcinków i po raz pierwszy w historii diamentowego kopalnictwa zastosował na szerszą skalę metody przemysłowe. Tak, pomysły miał człowiek niesłychane jak na te czasy... Czy wiesz, że eksploatowano Wielką Dziurę aż do 1914 roku, czyli jeszcze dwanaście lat po śmierci Rhodesa i dokopano się głębokości 1200 metrów! Wydobyto 14,5 miliona karatów w diamentach! Czy ty wiesz, ile to jest? Człowieku! Niesamowite, panie, niesamowite... Trzy najsłynniejsze kamienie świata pochodzą właśnie stamtąd. Wiesz, o czym mówię?
– Tak, Tiffany, zdaje się i jeszcze coś tam.
– Tiffany: 287 karatów, Porter Rhodes: 153, Kimberley: 50 karatów! Majątek!
– Czekaj, Patrick, skończyłeś na De Beers Company...
– Więc gdzieś pod koniec XIX wieku nie znalazłbyś już ani jednego indywidualnego kopacza. Może błąkały się jakieś niedobitki, ale cały teren należał teraz do dwunastu towarzystw, a De Beers była wśród nich. Cecil Rhodes i Rudd rozpoczęli, rozumiesz, walkę o zdobycie monopolu. Postarali się o trzeciego wspólnika i został nim niejaki Beit. Beit był istnym lisem, panie, we wszelkich operacjach finansowych i konsekwentnie, bez sentymentów łupił pomniejszych udziałowców. Wykupywał akcje innych, podbijał, to opuszczał ceny, szedł, rozumiesz, po trupach do celu. Po pewnym czasie Rhodes, Rudd i Beit wygryźli wszystkich, ale mieli jednego poważnego konkurenta. Nazywał się Barnato. Barnato był uprzednio bokserem, potem właścicielem music-hallu i jeszcze później handlarzem diamentów w Kimberley. On też wpadł, panie, na pomysł, aby działki systematycznie wykupywać. Rósł w potęgę tak jak Rhodes. Aż doszło do spotkania dwóch gigantów. Od roku 1887 bili się kilkakrotnie z różnym, rozumiesz, powodzeniem. Bili się, rzecz jasna, na polu finansowym, na polu olbrzymich pieniędzy. Raz Rhodes wydarł Barnatowi sprzed nosa jakąś firmę, innym razem Barnato przyczynił się do straty milionów Rhodesa... Barnato był wciąż potęgą i teraz, rozumiesz, Rhodes postanowił zagrać inaczej.
– Pewnie go zabił. Zawsze wszystko tak się kończy.
– Nie, on go oswoił. Tak, nie wytrzeszczaj tak oczu. Zapraszał na obiady, polowania, na dziewczynki, tłumaczył mu swoje plany, mówił, że chce przekształcić cały kontynent Afryki w kolonie brytyjskie, mówił o linii, panie, kolejowej między Kairem a Kapsztadem, a Barnato był coraz bardziej oszołomiony, bo mu do głowy nie przyszło, że Rhodes potrzebuje milionów na takie cele. I którejś nocy, rozumiesz, poddał się – oddał Rhodesowi swoją firmę. Nie za darmo, rzecz jasna. Barnato został największym udziałowcem nowego towarzystwa i jego dożywotnim prezesem. A sam Rhodes, panie, by spłacić pozostałych akcjonariuszy firmy Barnata, wystawił i podpisał najwyższy w dotychczasowych dziejach banków czek. Czek opiewający, rozumiesz, na 5 338 650 funtów angielskich!
– Niewiarygodne... Ale gdzie jest w tym wszystkim nasz lord Rhodes?
– Właśnie, miałem ci o nim opowiedzieć? Otóż, panie, Cecilowi urodził się syn. Było to gdzieś koło roku 1870 czy 1875, nie pamiętam, rozumiesz, dokładnie. Cecil lubił dziewczynki, a co wyprawiali razem, z tym Barnatem, przechodzi ludzkie pojęcie. Kochanek miał na pęczki, ale tylko jedna porządnie zalazła mu za skórę. Zaszła w ciążę i zagroziła, że zaskarży Rhodesa o odszkodowanie. Na to Cecil nie mógł sobie pozwolić. W owym czasie był potężną figurą, panem Południowej Afryki, zasiadał w Parlamencie Brytanii, więc podobna afera nie była mu w smak, rozumiesz. Chcąc nie chcąc, gdy się urodziło dziecko, zaopiekował się nim, a malec był, panie, żwawy i dziarski, spodobał się Cecilowi do tego stopnia, iż nie namyślając się zbyt długo prawnie go usynowił. Dał mu imię Porter.
– Stąd nazwa tego diamentu: Porter Rhodes...
– Otóż to. Matka Portera, której zresztą Cecil nigdy nie poślubił, zmarła zdaje się na żółtą febrę i tak na świecie pozostało dwóch Rhodesów: Cecil i Porter. A, zapomniałem ci powiedzieć, właśnie Cecil założył Salisbury.
– Stolica Rodezji! Jasne! Od Rhodesa!
– Tak, od Rhodesa. Wróćmy do Portera. On, w przeciwieństwie do ojca, niczym wielkim się nie wsławił. Usiłował kontynuować dzieło, ale mimo ogromnego bogactwa nie udało mu się odzyskać przywilejów politycznych Cecila, tak niechlubnie utraconych w okresie powstania Burów, a później wojny. Przeniósł się więc do Anglii i tutaj ożenił się z Katarzyną Wall, arystokratką, córką wpływowego polityka, dzięki któremu został mianowany członkiem Izby Lordów. Urodził mu się syn. Tak. Było to, rozumiesz, w roku 1900, na przełomie stuleci.
– Lord Samuel Lee Thomas Rhodes... Powiedz mi, Patrick, skąd wiesz o tym wszystkim? List dostałeś przed dwiema godzinami...
– Afryka, rozumiesz, zawsze mnie intrygowała. Kiedyś chciałem tam się wybrać, panie, morzem, pod żaglami... Jakoś mi się plany pozmieniały... Ale czytam sporo, a kiedy poznałem Rhodesa, nie mogłem się oprzeć pokusie i poszperałem trochę w starych, rozumiesz, gazetach, obejrzałem kilka filmów z Kimberley, no i wiem. Historia jest fascynująca...
Senders podniósł się z fotela i odsunął ciężką, opadającą aż na dębowy parkiet podłogi kotarę. Za oknem była już ciepła majowa noc. Spojrzał na zegar nad kominkiem i przypomniało mu się, że od trzech dni czasomierz podaje zupełnie zwariowane godziny. Przeniósł wzrok na Jonathana, który wczytywał się po raz drugi w list Rhodesa. Trench nie starzał się chyba w ogóle. Miał 45 lat i był przystojnym postawnym mężczyzną, o długich, szpakowatych włosach i przez wszystkie lata, jakie spędzili razem w willi w Londynie, jego rysy zdawały się pozostać nietknięte przez nieubłagany czas. Twarz może tylko trochę zeszczuplała. Trench od lat pozostawał samotny. Jego żona i córka zginęły przed laty i od tamtej pory nie związał się już z nikim. Senders usiłował mu pomóc, wprowadzić w świat codziennych, zwykłych spraw, ale Jonathan zdawał się być jak z kamienia. Choć zawsze uprzejmy, wytworny, miał jednak w sobie coś, co zatrzymywało go poza ramami tętniącego życia. W domu, odkąd mieszkali razem, był serdeczny i przyjacielski, lecz miewał także dni, które Senders nazywał w duchu „piekielnymi”. Wtedy Jonathan zamykał się w swoim gabinecie, nie odbierał telefonów, nie rozmawiał z nikim, nie jadł, nie bawił się z Tiną, stawał się cieniem człowieka.
Trench zrobił błyskawiczną karierę w świecie wielkiej medycyny. Był teraz sławą i mistrzem swego fachu. Pięć lat wstecz objął szefostwo całego zespołu klinicznego pod Londynem, a dwa lata później zaproponowano mu stanowisko przewodniczącego Royal Medical Society. O radę czy konsultację Trencha zabiegali chorzy ze wszystkich stron Anglii. Coraz częściej zdarzali się pacjenci z Europy i Stanów Zjednoczonych. Honoraria otrzymywał wysokie, lecz bogaczem nie był. Nie oznacza to, że miał pustą kieszeń i dojeżdżał do pracy metrem. Przeciwnie, posiadał najnowszy model srebrnego rolls-royce’a oraz pięciocyfrowe konto w banku. Gdyby brał takie pieniądze, jakie mu proponowano lub jakich mógł żądać, stałby się wkrótce milionerem. Nie brał jednak i nie żądał.
– W dalszym ciągu nie w pełni rozumiem, o co tutaj tak naprawdę chodzi – odezwał się Trench. – Gdyby mu rzeczywiście zależało na pośpiechu, a gdy ktoś nagle zachoruje trzeba się śpieszyć, to co by zrobił?
– Zadzwoniłby.
– Właśnie.
– Niekoniecznie, rozumiesz. Ja na przykład nie lubię rozmawiać przez telefon. W dodatku pisze, że sprawa jest natury delikatnej, a w takich sytuacjach lepiej patrzeć człowiekowi w oczy:
– Słuchaj, nic tutaj nie wymyślę. List jest adresowany do ciebie, ty znasz Rhodesa, więc to twoja sprawa. Nigdzie nie wyjadę. Mam w tygodniu tyle pracy, że aż mnie ciarki przechodzą.
– Jakaś operacja? – rzucił Patrick.
– Nie, chyba że coś nagłego, nie daj Boże. Popatrz tylko na mój terminarz. Dzisiaj jest poniedziałek, a ja już w sobotę, w tę minioną, miałem oddać dwa artykuły do „Lanceta”. Jak myślisz, kto za mnie to wszystko napisze?
– Weźmiesz ze sobą maszynę, rozumiesz, i wyjedziemy w czwartek. A poza tym masz jeszcze parę dni czasu.
– Zupełnie zwariowałeś. Człowieku, masz na karku siódmy krzyżyk i chcesz się tłuc taki kawał drogi? Opanuj się! Jako lekarz kategorycznie ci takie eskapady odradzam. I ceń się trochę człowieku, ceń się! Jakiś facet pisze list, facet, notabene, nadziany tęgą forsą, a ty gnasz na kraj świata, by mu bić pokłony!
– Po pierwsze, panie, nie jesteś moim lekarzem...
– Co?!
– A tak, tak. Jak się zostało profesorem, to myślisz, że okiem wystarczy rzucić na pacjenta i się wie, co mu dolega? Po drugie, czy ty wiesz, gdzie jest Kimberley Mansion? Kilka mil stąd, a nie, rozumiesz, na końcu świata. Pod Aberystwyth.
– Gdzie Anglia, a gdzie Walia?! Ładnych kilka mil! Toż to nad Morzem Irlandzkim!
– Mamy przecież samochód, szybko i wygodnie będziemy na miejscu. Ty odpoczniesz, a i mnie przyda się kilka dni spokoju. No jak, Jonathan?
Trench rozważał w duchu wszystkie za i przeciw. Z jednej strony rzeczywiście potrzebował odpoczynku. Jak zwykle w maju zebrało się sporo pracy. Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego właśnie w maju, a nie w czerwcu na przykład. Miał zaległe te dwa artykuły, później seria wykładów, do których zebrał tylko jakieś szczątkowe informacje, 29 konferencja w Lozannie, a w planie coś jeszcze, na pewno coś jeszcze, czego za nic w świecie nie potrafił teraz sobie przypomnieć. Z drugiej jednak strony odczuwał nieodpartą chęć odpoczynku, oderwania się od zgiełku miasta, które właściwie lubił, które jednak na dłuższą metę stawało się nie do zniesienia. Chciał zostawić za sobą zawiły labirynt korytarzy kliniki, tłum asystentów i pacjentów, których wraz z rosnącym zmęczeniem traktował coraz bardziej bezosobowo. Znieczulica rosła. Raz w roku dochodziła do zenitu i zawsze wtedy wiedział, że trzeba uciekać z miasta i przez kilka co najmniej dni posiedzieć na odludziu, połowić ryby, pogadać z Patrickiem. Wyjeżdżali we dwójkę tam, gdzie mogli czuć się swobodnie, gdzie nie trzeba było nosić sztywnych kołnierzyków, krawatów, garniturów, gdzie nie obowiązywały żadne konwenanse i brody rosły nie zagrożone porannym ostrzem żyletki.
Stan taki ogarniał go z wolna i teraz. Może nie w tej chwili jeszcze, ale Trench czuł, że jeżeli nie jutro czy pojutrze, to najdalej za tydzień rzuci wszystko i zniknie zabierając psa, pozostawiając adres tylko swemu pierwszemu zastępcy w klinice. Martwił się też o Patricka. Senders był co prawda wciąż rześki i żwawy, ale nie urodził się przecież nadczłowiekiem. Mimo swych lat nie skarżył się nigdy, ale Trench miał zbyt duże doświadczenie, by nie poznać, że Patrick coraz częściej miewa kłopoty z sercem. Senders nie ruszał się ostatnio z domu, jeżeli nie liczyć spacerów z Tiną w parku, a nie umiał żyć życiem spokojnym i stabilnym. Potrzebował emocji, jakich dostarczała mu kiedyś praca. Był znanym, nawet sławnym adwokatem, ale od kilku już lat nie zajmował się praktyką. Doradzał teraz tylko swoim kolegom, tłumnie nawiedzającym jego przestronny gabinet na piętrze willi, i od czasu do czasu bawił się w pisanie powieści kryminalnych. Napisał dwie i żadnej nie udało mu się co prawda wydać, lecz samo układanie i rozwiązywanie intrygi absorbowało go do tego stopnia, że niejednokrotnie tkwił przy biurku do rana, co z pewnością nie wychodziło mu na zdrowie.
Trench zastanawiał się, Bóg wie ile razy, czy Patricka wciąż jeszcze gnębi kompleks winy, jakiego nabawił się wtedy, podczas owej upiornej nocy na wyspie. Senders namówił go wówczas na wyprawę jachtem na niewielką wysepkę u wybrzeży Szkocji. Jego i jego żonę z córeczką. Namówił też na tę wyprawę kilku przyjaciół. W najkoszmarniejszych snach nie mógł przypuszczać, że niewinnie i wspaniale zapowiadająca się wycieczka będzie miała tak tragiczny epilog. Zginęli wszyscy, łącznie z żoną i córeczką Trencha. Tylko oni dwaj ocaleli z rzezi. To nie był tragiczny wypadek – wszyscy zostali zamordowani przez człowieka z ich „paczki”, przez kogoś, kogo przez lata całe uważali za oddanego przyjaciela. Makabryczny koniec...
Od tamtego czasu Senders zmienił się nie do poznania. Postarzał się, dręczyły go ciągle wyrzuty sumienia, podupadł na zdrowiu. Zamieszkali razem w Londynie, gdyż żaden z nich nie mógł znieść Edynburga. Tak przetrwali razem już sporo lat.
– Nie wiem – zawahał się. – Mówiąc szczerze za tydzień czy dwa i tak wyjechalibyśmy na ryby. Znasz mnie tak samo, jak ja ciebie. Ale nie podoba mi się cały ten Rhodes, list, w ogóle wszystko razem pachnie mi czymś niezbyt przyjemnym. Sam przecież powiedziałeś, że Rhodesowi zależy bardziej na mnie niż na tobie. Poza tym nie odpowiada mi weekend w pałacu, wśród ukłonów, szeptów, egzaltowanych dam, blasku i blichtru wszystkich diamentów z Kimberley. To nie jest to, czego mi potrzeba.
– Zapewniam cię, że jeżeli Rhodesowi zależy z jakiegoś powodu na tobie czy na mnie, czy wreszcie na nas obu, zrobi wszystko, rozumiesz, aby nam dogodzić. Nie znam tego, jak mu tam, Kimberley Mansion, ale czuję, że to raj na ziemi i znajdziesz tam wszystko, co zechcesz. Nie ma co się długo zastanawiać, Jonathan. Ruszymy się, prawda?ROZDZIAŁ II
Poranna kłótnia, trzaśnięcie drzwiami, ryk BMW i po dwudziestu minutach był na autostradzie Aberystwyth. Samochodów było niewiele. We wstecznym lusterku dostrzegł dwa potężnej mocy reflektory migające oślepiającymi błyskami i sylwetkę czarnego mercedesa w gęstniejącej mgle. Po chwili pozwolił mu się wyprzedzić. Wówczas zacisnął zęby i wcisnął pedał gazu aż do oporu. BMW wyrwało do przodu i Lee zapadł głębiej w miękki fotel. Zjechał na lewy pas i szybko zrównał się z tamtym. Zamiast jednak go wyprzedzić, wyhamował i jechał tuż obok. Kierowca mercedesa popatrzył w jego stronę i postukał się palcem w czoło. Jednoznacznie. Rhodes junior wściekł się. Miotając przekleństwa szarpnął kierownicą w prawo. Srebrne BMW-automatic uderzyło ze zgrzytem metalu w cielsko czarnej limuzyny, odbiło się odeń i wyprysnęło do przodu. Lee zerknął w lusterko. Mercedes nie zatrzymał się. Przeciwnie, włączył długie światła i z wrzaskiem klaksonu zbliżał się prawym pasem. Chłopak uśmiechnął się okrutnie i dodał gazu. Wóz szarpnął gwałtownie i zwiększył szybkość do osiemdziesięciu pięciu mil. Minął jakiegoś podniszczonego forda i Lee pochwycił przerażony wzrok tamtego kierowcy. Rhodes junior wciąż podwyższał obroty. Licznik wskazywał dziewięćdziesiąt mil. Szaleństwo... Mercedes jednak ciągle się zbliżał, nadal tą samą prawą stroną. Chłopak zatrzasnął pasy bezpieczeństwa. Docisnął gaz i zjechał na środek autostrady. Zwolnił. Mercedes był tuż tuż. Lee wykonał teraz kilka błyskawicznych ruchów jednocześnie: szarpnął kierownicą w prawo, zdjął nogę z gazu i silnie podciągnął hamulec ręczny blokując tylne koła. BMW zarzuciło, okręciło raz dookoła, a jego ścięty pysk ustawił się na wprost rozpędzonej czarnej limuzyny. Obłęd w oczach kierowcy, wizg opon BMW i Lee ruszył autostradą pod prąd. Mercedes mignął obok, ocierając się nieomal o prawy bok wozu młodego Rhodesa i zniknął za zakrętem wciąż przeraźliwie wyjąc klaksonem.
Lee przejechał trawiasty pas dzielący obie części jezdni i wolno ruszył z powrotem w kierunku Aberystwyth.
– Pragnę, byś cierpiał razem z tą przybłędą.Chcę, żebyś umarł razem ze swoją dziwką – powiedział do siebie.
Był już absolutnie spokojny.
– Zupełnie się odzwyczaiłem od rannego wstawania – ziewnął Patrick. – To już nie na moje lata. Jej to dobrze – wskazał na zwiniętą w kłębek Tinę, która spała spokojnie na jego kolanach. – A ja, panie, nie potrafię spać w samochodzie. Nie mógłbym zmrużyć oka. W dodatku maj nam zupełnie zwariował. Pamiętasz kiedyś takie upały?
– Tylko nie narzekaj, Patrick – mruknął Trench. – Cała eskapada to twój pomysł. Nie musiałbyś rano wstawać i pewno spałbyś smacznie do jedenastej.A tak tłuczemy się, Bóg wie po co, do jakiegoś Kimberley Mansion tylko dlatego, że zdziwaczały milioner miewa kaprysy. W dalszym ciągu uważam to za kompletny bezsens, ale jak się uprzesz, nie ma rady. Zawsze musisz postawić na swoim.
– Naprawdę nie zainteresował cię, rozumiesz, list Rhodesa?
– Może nawet trochę tak, ale widzisz, zdecydowałem się na tę wyprawę dość niechętnie, bo jeśli to jakaś błahostka, stracę tylko czas, a jeżeli z kolei pan Rhodes ma poważne kłopoty, odbierze mi spokój.
– Przecież ty i tak nigdy nie masz spokoju. Powinieneś się, panie, już przyzwyczaić. Poza tym, zakładając, że potrzebuje bardziej ciebie niż mnie, to, jak zapewne pamiętasz, świętym obowiązkiem lęka...
– Daj spokój, Patrick, przestań tak się ekscytować. Jeszcze ci zaszkodzi.
– Najbardziej szkodzą mi twoje beznadziejne kazania, Jonathan. Uważam, że przebywanie, rozumiesz, dzień w dzień pod jednym dachem z takim konowałem jak ty, niejednego wpędziłoby przedwcześnie do grobu. I ja to wszystko wytrzymuję! – westchnął. – Mam nadzieję, że policzone mi to będzie na Sądzie Ostatecznym...
Trench zamilkł, nie znalazłszy żadnej rozsądnej odpowiedzi. Zapanowała cisza.
Patrick uśmiechnął się.
– Ale może dzięki tobie wyjaśni się to nieco później – mruknął.
– Co się wyjaśni? – nie zrozumiał Trench.
– No, panie, z Sądem Ostatecznym. Wcale, szczerze mówiąc, mi się tam nie śpieszy.
Roześmieli się. Tina uniosła pyszczek i przeciągnęła się.
– Pięknie tutaj – powiedział Senders. – Jak w bajce. Popatrz tylko.
Jechali krętym szlakiem górskim wiodącym od Swansea poprzez Carnatheren, a dalej aż do Caermarvon. Znajdowali się mniej więcej na wysokości Cardigan. Ze wszystkich stron wyrastały góry. Zbocze, które mijali, porośnięte było rzadką roślinnością. Robiło wrażenie, jakby ktoś na szarożółtym tle wyrysował niesymetryczne i bezładnie rozrzucone zielone plamy, mieniące się teraz w słońcu jak agaty.
– Widzisz, mój drogi, już choćby po to, by podziwiać krajobrazy, warto było dać się, rozumiesz, namówić na tę wyprawę, nie sądzisz?
Trench skinął głową w zamyśleniu. Poczuł się nagle o wiele lepiej. Zmęczenie minęło, podziwiał wspaniałe Góry Kambryjskie.
– Wiesz, Patrick – powiedział – to trochę niesamowite.
– Przyroda?
– Trudno nam będzie powiedzieć, czy spędziliśmy weekend nad morzem, czy w górach.
– Raczej jednak nad morzem, rozumiesz, Jonathan. Kimberley położone jest na małym cyplu, tuż przy plaży. Są tam wzniesienia, jakieś pagórki, ale woda panuje niepodzielnie. To tuż nad zatoką Cardigan, tłumaczyłem ci wczoraj.
– Popatrz teraz na mapę i mów co dalej. Chyba już niedługo będziemy musieli odbić od głównego szlaku.
– Jeszcze około dwudziestu mil, potem obok takiej małej miejscowości... O, zaraz... Mam tutaj – sunął palcem po atlasie. – Nazywa się Ikerdare. Skręcisz w lewo i już właściwie jesteś na drodze do Kimberley Mansion. Najpóźniej za godzinę powinniśny być na miejscu, a jest dopiero wpół do dwunastej. Można, rozumiesz, powiedzieć, że mamy prawie cztery dni odpoczynku przed sobą. Wiesz, słyszałem już cuda o tym domu. Podobno fantastyczny. Posłuchaj tylko: ogromny, urządzony jak pałac królewski, a przy tym położony na kompletnym odludziu. Marzenie!
– A kto tam mieszka oprócz Rhodesa?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.