George i tajny klucz do wszechświata - ebook
George i tajny klucz do wszechświata - ebook
Znany fizyk i bestsellerowy autor Stephen Hawking i jego córka Lucy w swojej fascynującej książce wyjaśniają czytelnikom w każdym wieku, czym jest wszechświat.
Ucieczka Freddy’ego, niesfornej świnki George’a, staje się początkiem niezwykłej przygody. Chłopiec poznaje swoich sąsiadów, Annie i jej ojca Erica, a dzięki nim i superinteligentnemu komputerowi Kosmosowi tajemnice wszechświata, począwszy od atomów, poprzez planety i ich księżyce, gwiazdy, galaktyki, na czarnych dziurach skończywszy. Wyrusza w podróż do najodleglejszych zakątków wszechświata.
Co by się jednak stało, gdyby Kosmos dostał się w nieodpowiednie ręce? George, Annie i Eric nie zamierzają się o tym przekonywać. Wynika z tego wspaniała przygoda, która w prosty sposób wyjaśnia tajemnice nauki.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-596-9 |
Rozmiar pliku: | 49 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świnie nie znikają tak po prostu, pomyślał George, wpatrując się w zdecydowanie pusty chlewik. Zamykał oczy i znów je otwierał, żeby sprawdzić, czy nie jest to przypadkiem jakaś potworna iluzja optyczna. Kiedy jednak po raz kolejny zajrzał do chlewika, zwierzęcia nadal tam nie było; jego ogromna, zabłocona, różowa masa przepadła gdzieś z kretesem. Co gorsza, gdy George przyjrzał się uważniej, sytuacja wcale się nie poprawiła — wręcz przeciwnie. Boczne drzwiczki chlewika były otwarte, a to oznaczało, że ktoś nie zamknął ich porządnie. I tym kimś prawdopodobnie był on sam.
— George! — zawołała jego mama z kuchni. — Za chwilę zacznę szykować kolację, więc masz tylko około godziny. Odrobiłeś już lekcje?
— Tak, mamo — odkrzyknął z udawaną wesołością.
— Jak się miewa twoja świnka?
— Znakomicie! Absolutnie doskonale! — odparł piskliwie George i dodał kilka eksperymentalnych kwiknięć, by mamie się wydało, że w małym ogrodzie na tyłach domu, pełnym najróżniejszych warzyw i jednej ogromnej, choć w tej chwili magicznie nieobecnej świni, wszystko jest w najlepszym porządku.
Chrząknął jeszcze parę razy dla lepszego efektu. Było bardzo ważne, żeby mama nie przyszła do ogródka, dopóki George nie wymyśli jakiegoś planu. Nie miał zielonego pojęcia, w jaki dokładnie sposób mógłby odnaleźć świnię, zaprowadzić ją z powrotem do chlewika, zamknąć drzwi i wrócić na czas na kolację. Pracował jednak nad tym i ostatnią rzeczą, której potrzebował, zanim znajdzie odpowiedzi na wszystkie pytania, było pojawienie się jednego z rodziców.
George wiedział, że rodzice nie darzą wieprzka nadmierną miłością i że nigdy nie chcieli mieć tucznika w ogrodzie. A tata głośno zgrzytał zębami za każdym razem, gdy sobie przypomniał, kto taki mieszka za grządką warzywną. Świnia była prezentem — pewnej mroźnej Wigilii kilka lat temu ktoś dostarczył pod drzwi ich domu kartonowe pudełko, z którego wydobywały się piski, kwiknięcia i sapanie. Kiedy George otworzył paczkę, znalazł w niej nader niespokojnego, różowego prosiaczka. Wyjął go ostrożnie z pudełka i przyglądał się z zachwytem, jak jego nowy przyjaciel biega wokół choinki, ślizgając się na drobnych raciczkach. Do pudełka był przyczepiony liścik: Moi kochani, radosnych Świąt Bożego Narodzenia! To maleństwo potrzebuje domu — czy możecie je przygarnąć? Uściski i całusy. Babcia
Tata George’a wcale się nie ucieszył tym nowym dodatkiem do rodziny. Był wprawdzie wegetarianinem, ale to wcale nie znaczy, że lubił zwierzęta. Tak naprawdę wolał rośliny. Te sprawiały mniej kłopotu, nie robiły bałaganu, nie zostawiały błotnistych śladów racic na podłodze w kuchni i nie włamywały się do domu, by zjeść wszystkie herbatniki zostawione na stole. George jednak był zachwycony nożliwością posiadania własnej świnki. Prezenty, które dostał tamtego roku od rodziców, były jak zwykle dość koszmarne. Rękawy swetra w fioletowo-pomarańczowe paski, który mama zrobiła na drutach, sięgały do podłogi. Chłopiec nigdy też nie marzył o zestawie fletni i z trudem udawał entuzjazm, gdy rozpakowywał kompostownik do hodowli dżdżownic.
Tak naprawdę najbardziej na świecie chciał dostać komputer. Wiedział jednak, że rodzice raczej mu go nie kupią. Nie lubili współczesnych wynalazków i jak tylko mogli, starali się obywać bez typowych urządzeń domowych. Pragnęli wieść proste, jak najmniej zmącone cywilizacją życie, prali wszystkie ubrania ręcznie, nie mieli samochodu i oświetlali dom świeczkami, aby nie używać elektryczności.
Wszystko zaplanowali tak, by George wychowywał się w naturalnych, zdrowych warunkach, wolnych od toksyn, uzależniaczy, promieniowania i innych szatańskich wynalazków. Jedyny problem polegał na tym, że pozbywając się wszystkiego, co teoretycznie szkodziło chłopcu, jego rodzice zrezygnowali również z wielu rzeczy, które mogły być dla niego świetną rozrywką. Zapewne mama i tata George’a doskonale się bawili, kiedy tańczyli wokół drzewek majowych, brali udział w protestach grup ekologicznych albo mielili własnoręcznie mąkę na chleb, ale chłopiec nie podzielał ich zachwytu. On wolałby odwiedzić park rozrywki, przejechać się na kolejce górskiej, pograć w coś na komputerze albo polecieć samolotem gdzieś bardzo, bardzo daleko. Zamiast tego jedyne, co do tej pory posiadał, to była świnka.
Była to naprawdę wspaniała świnka. George dał jej imię Freddy i spędzał wiele szczęśliwych godzin przewieszony przez przepierzenie w zbudowanym przez tatę na tyłach domu chlewiku, przyglądając się, jak Freddy ryje w błocie i rozkopuje słomę. Mijały miesiące, kolejne lata, a świnka George’a robiła się coraz większa... i większa... i większa... aż w końcu urosła tak bardzo, że w słabym świetle można ją było pomylić z małym słoniem. Im Freddy był większy, tym mniej mu się podobało pozostawanie w zamknięciu. Kiedy tylko miał szansę, wymykał się z chlewika i dewastował grządkę warzywną, depcząc marchewkę, podgryzając młodą kapustę albo żując kwiaty mamy George’a. I choć ona sama zawsze powtarzała synowi, jakie to ważne, aby kochać wszystkie żywe stworzenia, chłopiec podejrzewał, że wtedy, gdy Freddy siał spustoszenie w jej ogródku, nie żywiła wobec niego zbyt wielu przyjaznych uczuć. Podobnie jak tata, była wegetarianką, ale George mógłby przysiąc, że gdy pewnego dnia sprzątała po jednym z bardziej niszczycielskich wybryków Freddy’ego, usłyszał, jak mruczy gniewnie pod nosem coś o kiełbaskach.
Tym razem jednak to nie warzywa padły ofiarą Freddy’ego. Zamiast biegać szaleńczo po warzywniku, świnia zrobiła coś o wiele gorszego. W płocie, który oddzielał ogród George’a od Domu Obok, chłopiec zauważył nagle dziurę o rozmiarach podejrzanie pasujących do wieprzka. Poprzedniego dnia zdecydowanie jej tam jeszcze nie było, ale też Freddy pozostawał wtedy bezpiecznie zamknięty w czterech ścianach chlewika. Teraz nie było go nigdzie widać, a to oznaczało tylko jedno: głodne przygód zwierzę wydostało się z bezpiecznych terenów domowego ogrodu i uciekło tam, dokąd absolutnie nie powinno.
Dom Obok był zagadkowym miejscem. Od kiedy George pamiętał, zawsze wyglądał na opuszczony. Wszystkie inne budynki stojące w szeregu przy ich ulicy miały zadbane ogrody, wieczorami w ich oknach migotały światła, a rano trzaskały głośno drzwi wejściowe, kiedy mieszkańcy co chwila przez nie wybiegali i wbiegali z powrotem. Tymczasem Dom Obok stał sobie w ciszy, smutny i pogrążony w mroku. Nie było tam żadnych małych dzieci, które rankiem piszczałyby z radości. Nie było mamy, która przez tylne wejście przywoływałaby rodzinę na kolację. W weekendy nie rozlegały się odgłosy stukania młotkiem ani nie dolatywał stamtąd zapach świeżej farby, bo też nikt nie zabierał się do naprawy zepsutych framug okiennych i zapadniętych rynien. Lata zaniedbań oznaczały, że ogród wymknął się całkowicie spod kontroli i zarósł tak, że wyglądał jak dżungla amazońska, która nagle pojawiła się za płotem.
W ogrodzie George’a wszystko było skrzętnie wysprzątane, ładnie rozplanowane i przez to szalenie nudne. Rosła tutaj w równych rzędach fasola, pedantycznie poprzywiązywana do tyczek, były grządki z oklapłą sałatą, pierzastymi, ciemnozielonymi grzywami naci marchwiowej i zagony kartofli. George nie mógł nawet kopnąć piłki, żeby ta nie zmiażdżyła wypielęgnowanego krzaku malin.
Rodzice George’a wyznaczyli dla niego małe poletko, na którym mógł uprawiać własne warzywa. Mieli nadzieję, że ich syn zainteresuje się ogrodnictwem i być może w przyszłości będzie produkował organiczną zieleninę. Zamiast w ziemię chłopiec wolał jednak wpatrywać się w niebo, i dlatego jego mały fragment planety pozostawał pusty i zaniedbany. Były na nim jedynie kamienie, niewyględne chwasty i połacie gołej ziemi. Tymczasem George usiłował zliczyć wszystkie gwiazdy na niebie. Chciał się dowiedzieć, jak dużo ich tak naprawdę jest.
Ogród przy Domu Obok był całkiem inny. George często stawał na dachu chlewika i wpatrywał się w fantastyczną plątaninę zielonej dżungli po drugiej stronie płotu. W bujnych krzewach znajdowały się wygodne małe kryjówki, a poskręcane, sękate gałęzie drzew nadawały się idealnie do chłopięcych wspinaczek. Jeżyny rosły w zwartych kępach; ich kłujące pędy układały się w dziwaczne łuki i pętle, krzyżując się ze sobą niczym tory kolejowe na stacji. Pnący się w górę powój jak zielona pajęczyna oplatał latem wszystkie rośliny w ogrodzie. W każdym zakątku rosły żółte mlecze, nad ziemią wisiał, niczym istota z innej planety, gigantyczny parzący barszcz, a pośród tego zielonego galimatiasu uroczo mrugały drobne, błękitne niezapominajki.
Ale wstęp na teren wokół Domu Obok był wzbroniony. Rodzice George’a odpowiedzieli stanowczym „nie!” na pomysł syna, aby mógł używać tamtejszego ogrodu jako dodatkowego placu zabaw. W dodatku nie było to ich zwyczajowe „nie”, skrywające prośbę, żeby George sam zrezygnował dla własnego dobra. To było prawdziwe „nie!” — takie, które chłopiec słyszał wtedy, gdy sugerował, że skoro wszyscy w jego szkole mają telewizory (niektóre dzieciaki posiadały nawet odbiorniki w sypialniach), może i jego rodzice pomyśleliby o zakupie jednego. W kwestii telewizji George musiał wysłuchać długiej pogadanki taty o tym, jak to oglądanie bezmyślnych głupot skrzywiłoby mu umysł. Jeśli chodzi o Dom Obok, tata nie fatygował się z wyjaśnieniami. Po prostu powiedział „nie” i zakończył rozmowę.
George jednak zawsze lubił wiedzieć dlaczego. Domyślał się, że od taty nie uzyska żadnych odpowiedzi, więc postanowił zapytać o to swoją mamę.
— Och, George — westchnęła mama, krojąc brukselki i rzepę, które potem wrzuciła do ciasta. Miała zwyczaj używać w kuchni tego, co akurat wpadło jej w ręce, zamiast wykorzystywać składniki, które po ich połączeniu stworzyłyby dla odmiany coś smacznego. — Zadajesz za dużo pytań.
— Po prostu chciałem zrozumieć, dlaczego nie mogę pójść do ogrodu obok — nie rezygnował chłopak. — Jeżeli mi odpowiesz, do końca dnia nie będę ci już zadawał żadnych pytań. Obiecuję.
Mama wytarła dłonie w kwiecisty fartuszek i wypiła łyk herbaty z pokrzywy.
— No dobrze, George, opowiem ci tę historię, jeżeli rozrobisz ciasto na muffinki. — Podała mu wielką brązową misę i drewnianą łyżkę, sama zaś usiadła na krześle. George zaczął mieszać gęstą żółtawą masę, w której nurzały się białe i zielone kawałki warzyw. — Kiedy przeprowadziliśmy się tutaj, a ty byłeś jeszcze bardzo malutki, w Domu Obok mieszkał stary człowiek — zaczęła. — Prawie go nie widywaliśmy, ale dobrze go pamiętam. Miał najdłuższą brodę, jaką widziałam w życiu. Sięgała mu do kolan. Nikt nie wiedział, ile ten pan ma lat, ale sąsiedzi twierdzili, że mieszka w tym domu od wieków.
— Co się z nim stało? — George zdążył zapomnieć o swojej obietnicy niezadawania już żadnych pytań.
— Tego nikt nie wie — odparła mama tajemniczo.
— Jak to?
— A tak to. Jednego dnia tam był, a drugiego zniknął.
— Może wyjechał na wczasy — zasugerował chłopiec.
— Jeśli tak było, to już z nich nie wrócił. Nawet przeszukano dom, ale nigdzie nie było śladu po starszym panu. Od tamtego czasu to miejsce jest opuszczone i nikt nie widział więcej jego właściciela.
— O rany!
— Jakiś czas temu, w środku nocy — mama zaczęła dmuchać, aby ostudzić gorącą herbatę — usłyszeliśmy w Domu Obok hałasy. Jakieś stukanie. Widzieliśmy również błyski światła i dobiegały do nas odgłosy rozmowy. Jacyś bezdomni ludzie włamali się do środka budynku i urządzili w nim sobie kryjówkę. Policja musiała ich stamtąd wyrzucić. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu znów usłyszeliśmy jakiś harmider. Nie wiemy, kto może być w tym domu, i właśnie dlatego tata nie chce, żebyś tam chodził.
Zaglądając w ciemną czeluść dziury w płocie, George przypomniał sobie tę rozmowę z mamą. Opowiedziana przez nią historia nie zgasiła w chłopcu chęci do odwiedzin Domu Obok, który nadal jawił mu się jako bardzo tajemniczy i kuszący. Jednak chcieć tego, co zabronione, to jedno, a zorientować się, że teraz będzie się musiało to zrobić, to całkiem inna historia. Nagle Dom Obok wydał się George’owi mroczny, złowrogi i naprawdę przerażający.
Chłopiec czuł się rozdarty. Pragnął wrócić do swojego domu, do migoczących świec i dziwnych, ale znajomych zapachów potraw, które przyrządzała mama, chciał zamknąć za sobą tylne drzwi i poczuć się znów bezpiecznie i wygodnie. To jednak oznaczało, że musiałby zostawić Freddy’ego na pastwę losu i być może narazić go na niebezpieczeństwo. George nie mógł poprosić o pomoc rodziców. Bał się, że uznają to za ostatni wybryk Freddy’ego i odeślą go niechybnie do fabryki boczku. Z głębokim westchnieniem uznał, że nie ma wyjścia. Musi pójść do Domu Obok.
Zamknął oczy i zanurkował w dziurze w płocie.
Kiedy wynurzył się po drugiej stronie i rozchylił powieki, znajdował się w samym środku ogrodowej dżung- li. Korony drzew nad jego głową były tak zwarte, że prawie nie widział nieba. Robiło się już ciemno, ale gęstwina wokół sprawiała, że wszystko było pogrążone w jeszcze większym mroku. George ledwie dostrzegał ścieżkę wydeptaną pośród ogromnych chwastów. Ruszył nią z nadzieją, że zaprowadzi go do Freddy’ego.
Przeciskał się przez rzędy gęstych jeżyn, które czepiały się jego ubrania i raniły odsłoniętą skórę. W półmroku sprawiały wrażenie, że wyciągają się, by drapać kolcami ramiona i nogi chłopca. Pod jego stopami uginały się podgniłe zeszłoroczne liście, a pokrzywy atakowały go siekącymi, parzącymi łodygami. Jednocześnie wiatr, który błąkał się w koronach drzew, wydawał śpiewne westchnienia, jakby liście szeptały: Strzeż się, George... Strzeż się, George.
Ścieżka zaprowadziła chłopca do czegoś w rodzaju prześwitu przy samym domu. Jak do tej pory, po niegrzecznym Freddym nie było ani śladu. Tutaj jednak, na popękanych płytach chodnikowych przed tylnym wejściem do budynku, George dostrzegł nader wyraźne ślady świńskich raciczek. Wiedział doskonale, dokąd poszedł Freddy. Świnka wmaszerowała przez tylne drzwi, uchylone na tyle, aby mógł się przez nie przecisnąć tłusty wieprzek, wprost do opuszczonego domu. Co gorsza, z wnętrza budynku, w którym od wielu lat nikt nie mieszkał, wydobywał się strumień światła.
Ktoś był w środku.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiRozdział drugi
George spojrzał za siebie, na ogród i ścieżkę, którą szedł wcześniej. Wiedział, że powinien zawrócić i zawołać rodziców. Nawet jeśli musiałby się przyznać przed tatą, że przeszedł przez płot do ogrodu przy Domu Obok, byłoby to lepsze niż stanie tutaj samotnie. Zajrzy tylko szybciutko przez okno, żeby sprawdzić, czy nie widać gdzieś Freddy’ego, a potem pójdzie po tatę.
Przysunął się bliżej do strumienia światła wydobywającego się z głębi opustoszałego budynku. Było złote i całkiem inne niż słaby blask świec w jego własnym domu czy zimne, niebieskawe światło jarzeniówek w szkole. Choć George bał się tak bardzo, że zaczął szczękać zębami, światło wydawało się go przyciągać coraz bardziej i bardziej, aż wreszcie znalazł się przy samym oknie. Zajrzał do środka. Przez wąską szczelinę między framugą i zasłonami dostrzegł kuchnię pełną kubków i starych, zużytych saszetek z herbatą.
Nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch. Zmrużył oczy i wpatrzył się w kuchenną posadzkę, gdzie stał Freddy, jego wieprzek! Pysk miał zanurzony w misce, z której pił jakiś tajemniczy, jasnofioletowy płyn, głośno siorbiąc i mlaskając.
George zamarł z przerażenia. Wiedział, że to straszliwa pułapka.
— Fuj! To trucizna — krzyknął i zastukał gwałtownie w szybę. — Nie pij tego, Freddy!
Ale Freddy, który był bardzo łakomym zwierzakiem, zignorował głos swojego pana i nadal wciągał w siebie radośnie to, co znajdowało się w misce. George wbiegł bez namysłu do środka, wprost do kuchni, wyszarpał miskę spod pyska świni i wylał jej pozostałą zawartość do zlewu. Kiedy fioletowy płyn zaczął z bulgotem znikać w odpływie, usłyszał głos za swoimi plecami.
— Kim jesteś? — spytał ktoś zdecydowanie, choć nieco dziecinnym tonem.
George odwrócił się szybko i zobaczył stojącą za nim dziewczynkę. Ubrana była w bardzo niezwykły strój, wykonany z tak wielu warstw różnokolorowego materiału, że wyglądało to tak, jakby wytarzała się w skrzydłach motyli.
Chłopiec parsknął. Pod niebiesko-zielonym pióropuszem dziewczynka miała długie, rozczochrane blond włosy i może wyglądała trochę dziwacznie, ale z całą pewnością nie była straszna.
— A kim ty niby jesteś? — odparł z oburzeniem.
— Ja zapytałam pierwsza — zauważyła nieznajoma. — A poza tym to mój dom. Dlatego to ty powinieneś się przedstawić, a ja nie muszę ci nic mówić, jeśli nie będę chciała.
— Jestem George. — chłopak wysunął podbródek, jak zawsze wtedy, gdy się złościł. — A to... — wskazał Freddy’ego — to jest moja świnka, którą ty porwałaś.
— Wcale nie uprowadziłam twojej świnki — odparła stanowczo nieznajoma. — To głupie. Do czego niby byłaby mi potrzebna? Jestem tancerką, a balet to nie jest miejsce dla świń.
— Jaki balet? — mruknął ponuro George. Jego rodzice zmuszali go do chodzenia na lekcje tańca, gdy był młodszy, i nigdy nie zapomniał tego koszmaru. — W każdym razie masz za mało lat, by być tancerką — odciął się. — Jesteś tylko dzieckiem.
— Ja naprawdę tańczę w zespole baletowym — odpowiedziała z wyższością dziewczynka. — To tylko pokazuje, jak bardzo się na niczym nie znasz.
— Skoro jesteś taka dorosła, to dlaczego próbujesz otruć moją świnię? — spytał George.
— To nie jest trucizna — odparła pogardliwie. — To Ribena. Sok z czarnych porzeczek. Myślałam, że wszyscy o tym wiedzą.
George, któremu rodzice dawali do picia wyłącznie blade soki z wyciskanych w domu owoców, nagle poczuł się głupio, że nie wie, czym jest fioletowy napój.
— Tak naprawdę ten dom wcale nie jest twój, prawda? — ciągnął, by za wszelką cenę wygrać tę utarczkę. — Należy do starego człowieka z długą brodą, który zniknął wiele lat temu.
— To jest mój dom. — Niebieskie oczy dziewczynki błysnęły gniewnie. — Mieszkam tutaj, kiedy nie tańczę na scenie.
— Gdzie w takim razie są twoi rodzice?
— Nie mam rodziców. — Dziewczynka wydęła różowe usteczka. — Jestem sierotą. Znaleziono mnie za kulisami, zawiniętą w spódniczkę baletnicy. Cały zespół mnie adoptował i dlatego jestem taką utalentowaną tancerką. — Pociągnęła głośno nosem.
— Annie! — W domu rozległ się męski głos. Dziewczynka zastygła w bezruchu. — Annie! — Teraz głos zabrzmiał nieco bliżej. — Gdzie jesteś, Annie?
— Kto to? — spytał podejrzliwie George.
— To... emmm... to... — Dziewczynka nagle zaczęła wykazywać ogromne zainteresowanie czubkami swoich baletek.
— Tu jesteś, Annie! — Do kuchni wszedł wysoki mężczyzna z rozwichrzoną, ciemną czupryną, w okularach z grubymi szkłami, spoczywających na jego nosie pod dziwnym kątem. — Co robisz?
— Och! — Annie uśmiechnęła się do niego promiennie. — Właśnie częstowałam świnię Ribeną.
Na twarzy mężczyzny zagościł na moment wyraz rozdrażnienia.
— Annie, rozmawialiśmy już o tym — zaczął cierp- liwie. — Są chwile, w których można zmyślać historyjki, i takie, w których... — Przerwał, gdy dostrzegł stojącego w kącie George’a, a obok niego świnię z ryjkiem umazanym sokiem z czarnej porzeczki. Zwierzę wyglądało tak, jakby się uśmiechało. — Ach, świnia... W kuchni... Rozumiem... — powiedział powoli, analizując sytuację. — Przepraszam, Annie, myślałem, że znów coś zmyśliłaś. Dzień dobry. — Podszedł do George’a i uścisnął mu dłoń, a potem dość ostrożnie poklepał zwierzaka między uszami. — Cześć... miło mi... — Wyglądało na to, że nie wie, co jeszcze powiedzieć.
— Ja mam na imię George — odezwał się chłopak grzecznie. — A to moja świnka, Freddy.
— Twoja świnka — powtórzył za nim mężczyzna. Odwrócił się i popatrzył na Annie, która wzruszyła ramionami i spojrzała na niego, jakby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam?”.
— Mieszkam w sąsiednim domu — ciągnął George, gwoli wyjaśnienia. — Moja świnka uciekła przez dziurę w płocie, więc musiałem tu wejść, żeby ją zabrać.
— Naturalnie! — uśmiechnął się mężczyzna. — Zastanawiałem się, jakim sposobem dostałeś się do kuchni. Mam na imię Eric i jestem tatą Annie. — Wskazał blondynkę.
— Tatą Annie? — powiedział George i uśmiechnął się chytrze do dziewczynki, która zadarła nos i nie raczyła spojrzeć mu w oczy.
— Jesteśmy twoimi nowymi sąsiadami. — Eric ogarnął gestem wnętrze kuchni, ze ścianami z odpadającą tapetą, spleśniałymi, starymi torebkami z herbatą, cieknącymi kranami i wytartą wykładziną podłogową. — Trochę tu bałagan. Mieszkamy tu od niedawna i to dlatego nie poznaliśmy się wcześniej. — Mężczyzna przeczesał dłonią swoje ciemne włosy i zmarszczył czoło. — Chcesz się czegoś napić? Rozumiem, że twoja świnka już została poczęstowana przez Annie.
— Z chęcią napiłbym się Ribeny — powiedział szybko George.
— Już się skończyła. — Annie potrząsnęła głową. Chłopiec posmutniał. Wydało mu się to szalenie niesprawiedliwe, że Freddy mógł się raczyć smakowitymi napojami, a on sam nie.
Eric otworzył kilka szafek, ale wszystkie były puste. Uniósł przepraszająco ramiona.
— Może szklankę wody? — zaoferował, wskazując kran.
Chłopiec skinął głową. Nie spieszyło mu się do domu na kolację. Kiedy bawił się w domach innych dzieci, przeważnie po powrocie do swoich rodziców był przygnębiony tym, że są dość osobliwi. Jednak ten dom wydawał się tak nietypowy, że George poczuł radość. Wreszcie znalazł ludzi jeszcze dziwaczniejszych niż jego własna rodzina. Niestety, gdy tylko ta przyjemna myśl pojawiła się w jego głowie, Eric wszystko zepsuł.
— Jest już dość ciemno. — Wyjrzał przez okno. — Czy twoi rodzice wiedzą, że tu jesteś, George? — A potem chwycił leżący na blacie kuchennym telefon. — Może zadzwońmy do nich, żeby się nie martwili.
— Emmm... — zaczął George niepewnie.
— Jaki jest do was numer? — Eric spojrzał na niego znad okularów. — A może będzie łatwiej złapać ich przez komórkę?
— Rodzice... — George nie widział wyjścia z tej sytuacji. — Moi rodzice nie mają żadnego telefonu — wyrzucił z siebie czym prędzej.
— Dlaczego? — Na myśl o tym, że ktoś mógłby nie posiadać telefonu komórkowego, błękitne oczy Annie zrobiły się okrągłe jak spodki.
George poczuł się nieco zakłopotany. Zarówno Eric, jak i Annie spoglądali na niego pytająco, więc poczuł się w obowiązku wyjaśnić im tę sprawę.
— Uważają, że technologia zaczyna przejmować kontrolę nad światem i że powinniśmy próbować żyć bez niej — zaczął szybko. — Ich zdaniem ludzie, wykorzystując naukę i jej odkrycia, zatruwają planetę współczesnymi wynalazkami.
— Naprawdę? — Oczy Erica błysnęły zza grubych szkieł okularów. — To szalenie interesujące. — W tym momencie zabrzęczał telefon w jego dłoni.
— Mogę odebrać? Mogę odebrać? Proszęproszęproszę! — Annie wyrwała mu z ręki aparat. — Mamusiu! — wykrzyknęła i falując barwnym strojem, z radosnym piskiem wybiegła z kuchni. Do ucha przyciskała telefon. — Zgadnij, co się zdarzyło, mamo! — trajkotała cienkim głosikiem, przechadzając się wzdłuż korytarza. — Przyszedł do nas dziwny chłopiec...
George zaczerwienił się ze wstydu.
— ...który ma własną świnię! — Głos Annie docierał do kuchni, w ogóle nie tracąc mocy.
Eric zerknął na George’a i po cichu zamknął drzwi stopą.
— I nigdy w życiu nie pił Ribeny! — Dźwięczne słowa wypowiadane przez dziewczynkę dawały się słyszeć nawet za zamkniętymi drzwiami.
Eric odkręcił kran, żeby nalać George’owi wody.
— A jego rodzice w ogóle nie mają telefonu! — Głos Annie był teraz jakby przytłumiony, ale obaj wciąż słyszeli każde słowo.
Mężczyzna włączył radio i z głośnika popłynęła muzyka.
— No dobrze, George... — powiedział głośno. — Na czym to stanęliśmy?
— Nie wiem — szepnął chłopiec, ledwie słyszalny w hałasie wywołanym w kuchni przez Erica po to, aby zagłuszyć rozmowę telefoniczną Annie.
Eric spojrzał na George’a ze współczuciem.
— Wiesz co? Pokażę ci coś ciekawego — zawołał, po czym wyciągnął z kieszeni plastikową linijkę. Podetknął ją chłopakowi niemal pod nos. — Czy wiesz, co to jest? — spytał gromko.
— Linijka? — odparł George pytająco, ponieważ odpowiedź wydała mu się zbyt oczywista.
— Dokładnie tak. — Eric zaczął pocierać linijką włosy. — Popatrz! — Przysunął przedmiot blisko wody płynącej z kranu. Strumień nagle odgiął się w powietrzu i zaczął płynąć pod kątem, a nie prosto w dół. Eric odsunął linijkę od wody, która w tym samym momencie znów zaczęła płynąć normalnie. Mężczyzna podał linijkę George’owi, który potarł ją o włosy i spróbował tej samej sztuczki. Strumień wody znów się odgiął.
— To jakaś magia — wykrzyknął nagle podekscytowany George, zupełnie zapominając o nieuprzejmości Annie. — Jest pan czarnoksiężnikiem?
— Nie. — Eric schował linijkę z powrotem do kieszeni. Woda znów popłynęła prostym strumieniem w dół. Mężczyzna zakręcił kran i wyłączył radio. W kuchni zapanowała cisza. Annie nie było już słychać z oddali. — To nauka, George — powiedział Eric, a jego twarz pojaśniała. — Nauka. Linijka elektryzuje się od twoich włosów, gdy ją o nie pocierasz. Nie widzimy ładunku elektrycznego, ale strumień wody go czuje.
— O rany, to niesamowite — zachwycił się chłopak.
— To prawda — potwierdził Eric. — Nauka jest cudowna i fascynująca. Pomaga zrozumieć otaczający nas świat i jego wszystkie cuda.
— Jest pan naukowcem? — George nagle poczuł, że ma mętlik w głowie.
— Owszem, jestem.
— W takim razie, jak to — George wskazał kran — może być nauką, skoro ona niszczy planetę i wszystko, co na niej żyje? Nie rozumiem.
— Ach, zmyślny chłopak — odrzekł Eric z emfazą. — Dotarłeś do samego sedna. Odpowiem na twoje pytanie, ale najpierw musisz wiedzieć co nieco o samej nauce. To ważne słowo. Oznacza proces poznawania świata przy użyciu naszych zmysłów, inteligencji i umiejętności obserwowania.
— Jest pan tego pewien? — George miał wątpliwości.
— Absolutnie — odparł Eric. — Istnieje wiele gałęzi nauk przyrodniczych, które mają różne zastosowania. Ja zajmuję się próbą odpowiedzi na pytania „jak” i „dlaczego”. Jak to wszystko się zaczęło? Wszechświat, Układ Słoneczny, nasza planeta, życie na niej. Co było przedtem? Skąd to się wzięło i na jakiej zasadzie działa? I dlaczego? Tym właśnie jest fizyka, George. Ekscytująca, genialna i fascynująca fizyka.
— To jest naprawdę interesujące! — wykrzyknął George. Eric wypowiedział właśnie wszystkie pytania, którymi chłopiec nieustannie zamęczał rodziców i na które oni nie potrafili odpowiedzieć. Próbował uzyskać odpowiedzi na nie w szkole, ale zazwyczaj słyszał tylko, że dowie się na zajęciach w przyszłym roku. Nie była to informacja, której szukał.
— Chcesz słuchać dalej? — Eric uniósł brwi.
George właśnie miał powiedzieć: „O tak! Proszę!”, ale Freddy’emu, który do tej pory był cichy i spokojny, najwyraźniej udzieliło się podniecenie chłopca. Zwierzę zerwało się na równe nogi i z zadziwiającą szybkością pognało przed siebie w kierunku drzwi, z uszami położonymi po sobie i raciczkami śmigającymi w powietrzu.
— Nie-eeeeeee! — Eric rzucił się za świnką, która wypadła przez drzwi kuchenne.
— Stóóóóóój! — zawołał George, wbiegając za nimi do sąsiedniego pokoju.
— Kwik, kwik, kwik, kwik! — odezwał się Freddy, który najwyraźniej doskonale się bawił.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki