- W empik go
Gęsty las - ebook
Gęsty las - ebook
Powieść jednej z najpopularniejszych autorek PRL-u!
Akcja powieści toczy się w Lądku-Zdroju, po II wojnie światowej. Pod fikcyjnymi imionami i nazwiskami w utworze występują autentyczni mieszkańcy tego miejsca, stali goście tamtejszej restauracji. Alter ego autorki pojawia się tu pod imieniem Grażyna. Mąż bohaterki, Stefan, który jest pierwszym weterynarzem w Lądku, przywodzi na myśl męża Barbary Nawrockiej-Dońskiej, dziennikarza Ryszarda Dońskiego. Postacią, którą można dość łatwo zidentyfikować, znając biografię autorki, jest sąsiad – profesor. Powieść portretuje także . miejscowego aptekarza i proboszcza.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-0909-4 |
Rozmiar pliku: | 600 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie chciałam mieszkać dłużej w hotelu. W październiku było w nim zimno. Jesień na Dolnym Śląsku jest mokra. Wilgoć wdziera się w ściany. Deszcz to deszcz. Leje i nasyca wodą bogactwo zieloności tego zakątka Europy. Woda zbiera się w kotlinach, wśród gór. Ziemia pije i powietrze. Nawet niebo wchłania wodę, jakby nie ono ją dawało, tylko samo odbierało.
Nie pogodziłam się z wilgocią w hotelu. Z dwiema górami hotelowych pierzyn. Zasłaniały własne odbicie w lustrze. Wychylałam się co ranka z obłoków pierza jak z morskich pian. Rozgarniałam je ramionami, aby się narodzić w lustrze szafy. W kawowo-mlecznych słojach jej forniru utrwaliły się ostre kanty pepesz i rozpylaczy. Niemieckich, rosyjskich i polskich. Druga wojna została zwycięsko zakończona.
Uciekłam od nędzy warszawskiego losu i schowałam się przed nią tutaj. W zieloności i ciszy mokrego października 1946. Tutaj był azyl. Ziemia Obiecana. Historyczność własnego kroku nic mnie nie obchodziła. A jednak kiedy szłam małym bulwarem, wzdłuż rzeki oddzielonej od chodnika kamienną balustradą — o co innego chodziło? Bagna Polesia, czarnoziemy Ukrainy, jeziora wileńskie, Ostrobramska, stawały się mitem dzieciństwa. Zbyt chętnie się z tym godziłam Fascynował mnie Zachód. Są tezy trafiające w sam newralgiczny punkt własnego widzenia świata. Nawet jeżeli ono leży jeszcze pod powierzchnią dojrzałości Mimo to stale miałam wrażenie, że czegoś mi brakuje. Tak jakbym nie posiadała piątego palca u ręki. Jakby czegoś nie dostawało mojej polskości albo patriotyzmowi. Czułam się przez to czymś winna wobec osadników ze Wschodu, którzy zalali nową ziemię. Nie chciałam ich ranić. Nigdy nie lubiłam ranić ludzi w tym punkcie, który dotykał przywiązania do ziemi, kraju, jakiegoś miejsca czy walącej się chałupy. Nie wiadomo — czegokolwiek z tych rzeczy. I chyba tylko w tym. Bo w innych — zdarzało się. Znałam satysfakcje, które smakuje tylko wiek buntu. Wyłuskać jak kasztan z kolczastej skorupki — prawdę — i pokazać ją komuś jak brązową kulkę na otwartej dłoni.
I to jest właśnie tyle, żeby mieć świadomość życia w ogóle.
O Ziemi Obiecanej krzyczały plakaty. Zgadzałam się z nimi. Nie czułam wobec nich rezerwy, jaką budzą głośne hasła. W referendum napisałam trzy razy „Tak”. Schowałam się razem z kartką za zbyt wąską ściankę z dykty, żeby nikt nie odkrył moich zamiarów. Czas był przyciężki, aby zabawić się ironią sytuacji. Wątłość ścianki była przewidziana dla innych. Ratowałam się za nią przed siostrą i mężem. Byli zwolennikami solidarności rodzinnej. Nie chciałam jej dotrzymać. Wolałam jednak, żeby o tym nie wiedzieli. Nieświadomość jest gwarancją zgody rodzinnej. Moje „Tak” było moim własnym „Nie”. W skrytości ducha życzyłam komunistom powodzenia. Wobec nich nie musiałam niczego udawać. Naginać się do norm postępowania, które dawno odrzuciłam.
Tymczasem tkwiłam w pokoju hotelowym, w rozpluskanym październiku. Potencjalna właścicielka Ziemi Obiecanej, w ostatnim miesiącu ciąży. Stefan nie mógł się uporać z magistratem. Z burmistrzem na ratuszu. Pierwszym burmistrzem tego miasteczka był blacharz z zawodu. Miejscowi powiadali: „Jakże się pan doktor dogada z blacharzem!” Blacharz, który został burmistrzem, może sobie pozwolić na chwilę satysfakcji. A doktor poczeka przed jego gabinetem. A może chodziło po prostu o beztroską naturę Stefana? Równie dobrze mieszkało mu się w hotelu, jak w jakiejś willi z przydziału. Z ogrodem i garażem w uzdrowiskowej części miasteczka. Blacharz tam właśnie mieszkał, skąd zabierała go rankami czarna osobówka i dostarczała pod ratusz.
Jeżeli Stefan nie umiał dogadać się z burmistrzem — nie miałam wątpliwości — potrafię. Stefan bał się ludzi u władzy. Przyszli z daleka i zaciągali kresowo. Nie mieli żadnego szacunku dla pozycji. Zbyt natrętnie się ujawniali. „Pokaż kim jesteś”. Stefan uważał, że to potwierdza dyplom. A jeżeli nie wystarczał — mógł się bronić tylko nieufnością i rezerwą. Stefan nie miał pojęcia, czego życzę komunistom. Ale blacharz to odkrył. Natychmiast i bez zbędnych słów. Nie czekałam na ratuszu, daru wymowy nie potrzebowałam przyzywać na ratunek ani swojej młodości. On rozumiał, że żadna kobieta na świecie nie chce w takiej sytuacji siedzieć w hotelu. Sam widział, że lada moment się rozsypię. Mógł się tylko modlić, żeby nie zaraz, w jego gabinecie.
Magistrat musiałby coś dożywotnio przyznać obywatelowi.
*
To był dom z białym tynkiem i czerwonym poszyciem dachówki. Przez rozwalony czołgiem płot wchodziło się do ogrodu. Jeszcze kwitły poziomki. Amarantowe — barwą jesieni i nocnymi chłodami. Deszcz ustał. Bezchmurne niebo i ostre, górskie słońce zapowiadało długą jesień.
W taki dzień urodził się Marcin. Ból budził we mnie tylko zawziętość. Nie znajdowałam w sobie dość pokory wobec tego cierpienia. Walczyłam z nim jak z wrogiem. Zmagałam się z nim jak z przeciwnikiem. A ponieważ był to przeciwnik rzeczywisty i nieistniejący zarazem, za cel swoich ataków obrałam pierzyny.
Stefan wielkimi krokami przemierzał przydzielony nam przez burmistrza dom. Mówił coś o szpitalu. Posyłałam w duchu do diabła wszystkie szpitale świata. Chciałam być sama ze swoim wrogiem. Nie życzyłam sobie asysty. W szpitalu pracował niemiecki personel. Nie miałam żadnego interesu do tego szpitala. Nie wyzbyłam się jeszcze nagłych wstrząsów na dźwięk tej mowy. Nocami goniło mnie echo „rhaus”! zwielokrotnione pustką kamiennych ulic — wąwozów. Nic mnie nie obchodził Niemiec. Ani zły, ani dobry. Najlepiej, gdy nie było go wcale.
Tłukłam poduszki pięściami i zachowywałam się bardzo źle.
— Do licha, jestem weterynarzem — protestował Stefan w przypływie rozpaczy.
Zwierzęta wymagają dużo więcej sprytu i siły. Czy nie widywałam tego wielokrotnie? Rezygnowałam z oporu, gdy wróg okazywał się silniejszy, leżałam cicho. Stefan próbował mnie wtedy przekonywać. Ale ja, nie wierzyłam jeszcze w śmierć. W nieprawidłowości natury, które kosztują życie. A on musiał na to przystać, chociaż nic by nie uratował. Nie miał czym i nie było warunków. Ludzie — to nie była jego branża. Miał jednak talent lekarza. Może to była odwaga, która pozwalała mu na sukces zawodowy tam, gdzie inni rezy gnowali. Być może odwaga jest częścią powodzenia każ dego lekarza. Jednym z warunków predysponujących do zawodu. Z tego powodu wystawiałam go na zbyt ciężką próbę. Nie powinnam tego robić, ale nie umiałam się złamać. Pokonać własny strach. Przed obcymi ludźmi.
— Dlaczego ja się na to godzę? — powiedział nagle mężczyzna ze zdumieniem.
Chyba wiedziałam dlaczego. Tu był jeszcze front. Tutaj nie skończyła się wojna. I mnie się zdawało, że jestem na froncie. W warunkach, które wszystko usprawiedliwiają. Ryzyko.
Stefan od jakiegoś czasu stał odwrócony do mnie plecami i śledził coś przez okno. Zauważyłam, mimo ataków wroga, które mnie oślepiały i odbierały zdolność kojarzenia faktów, że ustawił się tak, aby nie być widocznym z dołu.
Dom nie miał zamków. Klucze od nich zgubiły się gdzieś na ratuszu. Z władzą przy boku i z papierkiem, na którym widniał orzeł z łysą głową, wyważyliśmy drzwi. Łatwiej było zamki zepsuć, jak zdobyć nowe. Niemieccy ślusarze wyjechali — polscy nie spieszyli się z meldowaniem. Polski ślusarz nie pracował jeszcze w swoim fachu. Jeżeli gdzieś był, zajmował się zupełnie czym innym.
Spaliśmy przy otwartych drzwiach. Październikowy wiatr nieraz rozwierał je z hukiem. Do eleganckiego hallu wdzierała się noc. Chodziliśmy na zmianę podpierać je fotelem. Pewnej nocy spadłam z półpiętra, ale Marcin się nie pospieszył. Narobiłam piekielnego hałasu, pociągając za sobą wieszak z walizeczką Stefana. Trzymał w niej narzędzia. Nawet mnie nie podnosił. We śnie, brzęk toczących się narzędzi wydał mu się hukiem strzałów. Myślał, że strzelają w hallu nade mną. Leżałam na podłodze i rozcierałam kostkę u nogi.
Huknął strzał. Ktoś strzelał w ogrodzie. Zacisnęłam szczęki. Zwarłam je tak, jakby się nigdy nie miały otworzyć. Stefan cofnął się od okna.
— To żołnierz — powiedział.
Musiał znać ten dom. Był przez cały rok bezpański. Przychodził tu na jabłka do sadu. Stefan go przestraszył. Zauważył cień na szybie. I zabrał mi resztę jabłek. Łobuz! A może nie zdążył? Czy tu wejdzie? Stefan westchnął jak przed rozprawą, w której nie ma się żadnych argumentów. Zerwałam się z łóżka i zaraz ból cisnął mnie o ziemię. Z trudem podsunęłam się pod okno.
— Uważaj — rzucił Stefan chłodno.
Znałam pozorną obojętność tego tonu. Oznaczał szalone napięcie. Żołnierz miał nagan w ręku. To łazik. Bał się. Jeszcze więcej niż my. Łaził po domach przejętych pod tymczasowy zarząd. Tutejszy komendant zastrzelił w zeszłym miesiącu bez sądu żołnierza, którego przyłapał na rabunku. Widziałam go teraz dobrze oparta dłońmi o parapet. Skradał się jak kot. W pelerynce, trzymał pod pachą jabłka, w drugiej ręce — nagan. Podniósł głowę do góry. Wahał się sekundę, potem przesadził płot w tym miejscu, w którym go podnieśliśmy ze Stefanem. Na drodze wsunął nagan za pas. Odsapnął. Zajrzał pod pelerynkę, wyciągnął jabłko, obtarł je mankietem. Poszedł drogą, gwiżdżąc. Jak dwunastoletni pętak, który zakradł się na cudze jabłka do sadu. Pewnie to mu się właśnie przypomniało. Tylko że wtedy nie miał nagana.
Stefan spojrzał na mnie, jakby się obudził z głębokiego snu. Nie mogłam wstać. Nie dojdę chyba z powrotem do łóżka. Bałam się, że Stefan będzie mnie do tego zmuszał. Nachylił się i podniósł mnie za łokieć.
— Dojdziesz.
To był ten sam dźwięk w głosie, który tyle razy słyszałam w ciemnościach wiejskich stajen. Stłumiony w gęstym powietrzu, lepkim od potu ludzi i zwierzęcia, przegniłej słomy i zaduchu mocznika. Zadzwonił telefon i rozdzierający światło ból oślepił oczy. Burmistrz znalazł dla mnie lekarkę. Stefan mówił z daleka. z drugiej strony świata. Nie miałam pojęcia skąd ją wziął. Kazał szoferowi jeździć i szukać polskiego lekarza. A ludzie powiadają, że on tutaj rządzi jak gubernator w koloniach. Zaciskałam powieki, żeby nie widzieć, nie słyszeć, nie rozumieć i przez to nie czuć. Bo przecież wiedziałam, że nam będzie pomagał. Bo ja się z nim dogadałam bez słów. Z czerwonym blacharzem. I nigdy już sobie nic mówić nie będziemy. Dopóki tu będzie, Stefanowi pomoże. A on nigdy nie będzie miał pojęcia dlaczego. I ja mu tego nie powiem. Jakież to komiczne. Ale w tym Teksasie, do którego go zawlokłam, to będzie dla nas coś znaczyć.
Otworzyłam oczy, bo wróg odsunął się na wyciągnięcie ręki. Ot tyle, żebym czuła jego obecność. Ale także na tyle, żebym mogła mu chwilowo pokazać swoją przewagę. Kiedy ten Stefan zrobi coś z kluczami? Całe noce pocę się ze strachu. A jak w nocy wzywają, siedzę na łóżku i liczę sekundę po sekundzie. Może zaturkocze wóz na drodze?
— Muszę kupić motor — rzucił Stefan w zamyśleniu. — Wozem nic nie zdziałam. Nic nie zarobię. To duży rejon. Czasem tłukę się całą noc, żeby przyjechać po wszystkim. I jak tu brać za wizytę?
Ktoś szedł po schodach, otworzył drzwi. Lekarka rozejrzała się błędnie po ogromnym pokoju. Szukała śladu ludzi, ciotek, może kuzynki, albo kota. Willa ziała jeszcze resztkami pustki. Niełatwo było ją napełnić ciepłem. Zamieszkać sobą. Ale skąd ona mogła to wiedzieć? Znać naszą historię. Oceniła tylko moje lata i to wszystko jej wyjaśniło, chociaż to było niezupełnie tak. Ale to nie był moment do wyjaśnień — dla mnie — dlaczego tu przyjechałam i mieszkam pod lasem. Rodzę samotnie. Na to potrzeba by było bardzo dużo czasu A ja — miałam tylko kwadranse.
— Jest pan tutaj pierwszym weterynarzem — powiedziała dlatego do Stefana, zamiast innych uwag.
— Drugim — poprawił Stefan. — Mój kolega jest w Bystrzycy.
— Czekali na pana jak na zbawienie.
Mogliby czekać. Do sądnego dnia. Stefan nie czuł potrzeby oddawania komunistom swojej wiedzy. Nie był jeszcze pewny, kto uchwyci władzę. Liczył się ciągle z powołaniem do wojska. To mnie się zachciało tu jechać. To ja chciałam, żeby on się urodził (kiedyż on się, do diabła, urodzi?) pod dachem. To mnie się zachciało posiadania. Żeby on nie był golcem jak ja. Spalonym uciekinierem w jednych butach. Niech jemu Rzesza zapłaci. Mój rachunek jest nie do wyrównania i nie zamyka się w gratach małomiasteczkowej osobistości. No, burmistrz ze mną Rzeszy nie rozliczał. Dał ile wlazło. Cały wagon do ewentualnego wywiezienia.
Kiedy to się skończy? Mam być cierpliwa. Pierwszy raz to nigdy nie jest tak zaraz. Mam się nie zacinać, a jeszcze lepiej pokrzyczeć. Dziękuję. Niech kto inny pokrzyczy. Stefan chciał wyjść z pokoju. Czuł się zwolniony z odpowiedzialności. Zbyt wielkiej. Usiadłam na łóżku i krzyknęłam. Nie chciałam zostać sama. Ani na chwilę.
— Co to? — powiedziała lekarka ze zdziwieniem. — Kula? — Dotknęła palcem otworu wywierconego w szybie.
— Tak — mruknął Stefan. — Strzelano przed chwilą. Z ogrodu.
Rzuciła okiem na moje łóżko, spłoszona. Zabawna osoba. Po prostu nie trafił. I nic więcej. Czy dlatego się dziwi, że mieszka w Kłodzku, które jest miastem, węzłem kolejowym? No, u nas zdąży się jeszcze bardziej zdziwić. Kto zresztą mógłby się przestraszyć po tych nocach, przy rozwalonych drzwiach? Wszędzie pustka. Kto może mieć wyobrażenie, jak wyglądają ślepe szyby sąsiednich domów, w ciemnościach nocy? Porzucone graty w ogrodach? Ręka lalki celująca w księżycowe niebo wypatroszonymi trocinami, w chwiejących się na wietrze cieniach monstrualnej pokrzywy. Szepty żołnierskich głosów. Szczęk broni. Zgrzyt rozgniatanego szkła. Szelest jaszczurki. Krzyk sowy. Miauczenie kota, obchodzącego opuszczone domostwa. Stukanie sypkiego żwiru w alejach, po których suną opadłe liście. Nie, nie umiem już umrzeć ze rachu.
Zaczęłam krzyczeć, ale nie słyszałam swego głosu. Czułam tylko swoje gardło, naprężone i obce. Zaparłam się nogami w ramę łóżka. Zatrzeszczało w spojeniach. Omal go nie rozbiłam, tak się zmagałam ze swoim wrogiem. I — pokonałam go.ROZDZIAŁ 2
Przyjechała Majka. Ona zawzięła się w wierności wobec ruin. Wolała nosić wodę w kuble i sufit podpierać belką, niż emigrować. Codziennie sprawdzała stan swego schronu. Mój Boże, Majka była dzielną warszawianką. Na śmierć i życie. Z odrobiną wyższości oglądała moje dobra. Nieprzekonana, ze sceptyczną miną. Stała przede mną w waciaku, biedna i pogardliwa. Matka-Polka. Fakt, że przyjechała sama, bez Zbyszka, dowodził jasno — nie miała zamiaru zostawać. Przyjechała na razie podzielić moje noce. Podpierać drzwi fotelem. Zbiegała po schodach w koszuli nocnej, szczękając zębami i klnąc, jak tylko ona potrafiła. Rano zamiast dzień dobry meldowała Stefanowi, że jeszcze nie została zgwałcona, co się niechybnie stanie i o czym on, Stefan, będzie musiał osobiście zawiadomić szwagra. Nie liczyłam się w jej przepowiedniach. O to niech boli głowa Stefana. Ale Majka znalazła ślusarza. Przyprowadziła go za kark, chociaż bronił się rozpaczliwie. Wcale nie potrzebował pieniędzy. Nazajutrz oświadczyła. że może wracać do swego schronu. Dalej biedna i dumna. Gwiżdżąca na skarby Zachodu.
Mogłaby się zlitować. A Marcin? Czułam się źle. Nie wstawałam. Walka z wrogiem wyczerpała mnie doszczętnie. Nic mi nie było, ale nie mogłam się znaleźć na nogach w pozycji pionowej. Majka patrzyła na mnie wyzywająco. Postanowiła znaleźć gosposię. Z czystym sumieniem wrócić na pogorzelisko. Oczywiście, znalazła. Niemka z Freischwesterschaftu zajęła się Marcinem bardzo skutecznie.
Moja siostra napisała kilka listów, w których głównie chodziło jej o Marcina. Niczego nie można się było z nich dowiedzieć. Czy dalej podpiera sufit belką i trwa wiernie przy waciaku, czy ma bardziej realistyczne plany? Po upływie dwóch miesięcy zjawiła się nagle ze Zbyszkiem i z walizką, w której był drugi waciak. Podejrzewałam tu ciche wspólnictwo Zbyszka. Mąż Majki był większym realistą niż ona. Na razie nie miałam czasu rozwikływać tajemnicy nieoczekiwanej decyzji Majki. Kończyłam kompletowanie urządzenia w gabinecie przyjęć Stefana. Nie wiedziałam dotąd, że tyle energii potrafię włożyć w dom. Po stracie domu rodzinnego, obojga rodziców, wydawało mi się, że nigdy już mnie to nie pochłonie prawdziwie. Stwierdzałam teraz, że i domy można powielać, jak tyle innych rzeczy. Ogarnęła mnie mania składania w całość rozbitych elementów. Pasja ładu i potrzeba zapominania.
Przesuwałam w szafie narzędzia Stefana i myślałam o pierwszym dniu tutaj. Jeszcze nie zdążyłam umyć rąk po podróży trwającej dwa dni. Z przerwą we Wrocławiu. Do pokoju hotelowego wsunął się stary człowiek z sześciotygodniowym szczeniakiem zawiniętym w szalik. Piesek rozwinięty z wełen i postawiony na hotelowym stole drżał, piszczał i sikał. Jego właściciel miał wyraźne obawy co do sposobu swego postępowania. Oboje przewracaliśmy się ze zmęczenia. Dlatego mówił szeptem. Zacierał ręce. Starał się być możliwie najmniej widoczny. W hotelowym zmierzchu wydał nam się zjawą. A w każdym razie właścicielem nierealnym realnego pacjenta, który swoją obecność potwierdzał nieporadnym, chorym i dziecinnym wyciem. Exodus polski, jaki oglądaliśmy, z którego czołem się zmieszaliśmy, falujące w rytmicznym oddechu piersi ludzkiego, uśpionego morza w podziemnych korytarzach dworców, ledwo pstrzące się światła elektrowni, pracujących resztką mocy, zwinięte na betonach w kłębek dzieci, rozkrzyżowani mężczyźni i przykucnięte u ścian kobiety, które łaskawy sen zaskoczył przy byle jakiej czynności matek i żon, ciężki zaduch drogi w nieznane, ludzka mizeria bez dna — i ten piesek wyjęty z szalika, nie większy od dłoni, drżący i konający, sprawił, że popatrzyliśmy na siebie, jakby ktoś chciał z nas zadrwić. Słońce zachodziło czerwono. W mroku stor przykrywających okna stary pan był prawie nieobecny. Wszyscy milczeli, tylko pies, nieświadomy ludzkich kłopotów, skarżył się rozpaczą umierania. Jego właściciel ruszył nieporadnie do stołu. Chciał zabrać pieska. Wycofać się z nieudanej próby ratowania życia takiej drobinie piszczącej marności. Miał świadomość absurdalności własnych poczynań, chociażby nie miał pojęcia dlaczego. Stefan się ocknął. Przypomniał sobie swoje miejsce na świecie. Ściśle określone. Wzruszył ramionami i uśmiechnął się pocieszająco do starszego pana. Szczeniak miał nosówkę z powikłaniami jelitowymi i nie mógł tego przetrzymać, mimo że jego pan znalazł lekarza dosłownie w momencie przyjazdu. Ale weterynarz nie miał surowicy. Nie miał jeszcze żadnych narzędzi. Nawet strzykawki. Stefan wyciągnął ręce do starszego pana i pokazał mu, że posiada tylko tyle. Roześmiał się. Starszy pan popatrzył tak błagalnie, że Stefan wbrew przekonaniu wziął szczeniaka pod brzuszek i uniósł go na dłoni. Wyciek z oczu, z noska i z uszu oślepiał i ogłuszał wilczka. Nie widział już i nie słyszał. Na twarzy mego męża pojawił się nagły wyraz niechęci. Oznaczał, że nic nie może zrobić. Piesek był rasowy i to go dodatkowo zirytowało. Stefan nie był przesądny, ale żaden lekarz nie jest zadowolony z pierwszego pacjenta na nowym miejscu, który mu zdycha w ręku. Położył pieska na szaliku. Nie chciał napisać recepty, uznać pacjenta za przyjętego, chociaż starszemu panu wystarczyłaby recepta.
Szczeniak zdechł wieczorem, a Stefan powiedział mi, że to zły omen. Przeze mnie zaczyna od klapy. Miał odrobinę pretensji za tę receptę, chociaż szczeniak nie mógł połknąć proszku.
Omen się nie potwierdził. Wozy stały pod domem kolejką we dnie i w nocy. Nie mógł podołać pracy, Brakowało mu felczera, ale o żadnej pomocy nie było co marzyć. Większe rejony śląskie musiały się obejść bez weterynarza, a były to wszystko okręgi rolne. Właściwie nie musiał się nawet napracować na swoje powodzenie. Dziwiłam się sama, że życie potoczyło się dokładnie tak, jak mu przepowiadałam. Nieufnemu i sceptycznemu. Gotowemu rzucić zawód. Mieszkaliśmy w Warszawie w pokoiku obok kuchni zajętej przez rodzinę z dwojgiem dzieci. Waliłam w pasji łyżką o stół, jedyną jaką posiadałam, bo nie chciał się nigdzie ruszyć. Siedział, jakby w styczniu 1945 roku doznał porażenia, a świat stanął na głowie. Stało się coś zupełnie niemożliwego do przewidzenia. Jakby armia radziecka nie leżała od lipca 1944 na drugim brzegu Wisły. Na wyciągnięcie ręki. Jakby spadła prosto z nieba na spadochronie, w sam środek Warszawy. Stefan oglądał to niezwykłe zdarzenie, które się nikomu nie śniło, i dlatego wymagające przemyślenia własnej sytuacji. Później doszłam do wniosku, że mogę złamać łyżkę. Strata nie do powetowania. Przestałam się pieklić. Położyłam się w dziennej bieliźnie do łóżka, bo nocna koszula suszyła się nad piecem. Kiedy się obudziłam, już go nie było.
No cóż, doszłam z nędzy do pieniędzy. Gabinet Stefana wywierał na gospodarzach piorunujące wrażenie.
Majka gwizdnęła za moimi plecami. Kpiła sobie ze mnie niemiłosiernie. Mogła to robić. Ona miała już w życiu wszystko, a potem nic. W takich okolicznościach „nic” znosi się łatwo. Patrzy się na to z góry. Z wyższością. Ale zaczynać z niczym i tkwić w niczym, gdy ma się dwadzieścia lat i marzy o wszystkim! Majka może sobie gwizdać za moimi plecami ile zechce. Ja nie mam ochoty zastanawiać się więcej na czyim polu są kartofle do podebrania. Jak w przyspieszonym tempie wysuszyć koszulę. Przez kilkanaście miesięcy robiłam to zbyt często. Zawdzięczałam to generałowi von dem Bach. Niech jego rodacy spłacą dług generała. Nie miałam moralnych trudności wchodząc pod cudzy dach. Nalewając wodę do czyjegoś garnka. Ba, nawet oblekając na biało czyjąś pierzynę, pod którą zapewne spędził wiele dobrych nocy. Moje kołdry paliły się znakomicie. Generał miał fajerwerk godny tysiącletniej Rzeszy.
Majka miała jakieś trudności. Ona należała do pokolenia łagodnych demokratek. Nawet von dem Bach nie potrafił zedrzeć z niej skóry. Za bardzo się z nia zżyła. Ja nie miałam na to czasu. „On w ciebie kamieniem, ty w niego chlebem” nie miało zastosowania wobec podkomendnych generała. Nienawiść jeszcze mnie karmiła. Jeszcze nie czułam się z nią źle. W jakimś momencie po prostu odeszła. Majka zawsze walczyła ze złymi odruchami. Ze sobą. Chwała za to Majce. Ja byłam zadowolona ze siebie. W tej chwili stałam dumna wobec swego dzieła. Urządzenia domu. Chociaż nie przyszło mi to z trudem. Trudności wzięła na siebie wcześniej konferencja w Poczdamie.
Za Majką wkroczyła do pokoju kotka. Z zadartym ogonem. To oznaczało, że Stefan kręci się gdzieś koło domu i zaraz przyjdzie. Udała mi się ta kotka. Stefan przywiózł ją z gospodarstwa jako ekwiwalent za wizytę. Ludzie nie śmierdzieli groszem. Nie było mowy o własnych zbiorach. Światło w oborach i maszyny rolnicze, których nie oglądali przez całe życie swoje i dziadków, nie dawały jeść. Brakowało ziarna siewnego. Bogaci nędzarze płacili kotem za wyleczoną krowę. Ale wolałam tę kotkę niż czerwony banknot. I wśród zwierząt trafiają się osobniki obdarzone większą porcją rozumu, niż to jest właściwe gatunkowi. Kiedy miała pół roku, nauczyła się czekać na Stefana na drodze. Na zakręcie, gdzie najpierw wozy, a potem jego motor zwalniał. Jak rozpoznawała moment jego powrotu, nie miałam pojęcia, bo nigdy nie była to godzina stała. Chyba oczekiwała go ukryta w chaszczach. Później siadywała na słupku milowym szosy — zawsze na jednym. Wskakiwała mu na ramię, gdy podjeżdżał. Kiedy miała dwa i więcej lat, upodobała sobie odprowadzanie mnie ze zdroju do miasta. Dwa kilometry. Zawracała od mostu, bo za rzeką był już bulwar i jezdnia. Nie lubiła hałasu. Zatrzymywała się z jednej strony mostu, mrużąc ślepia, jakby usypiała. Odczekiwała, aż znajdę się po drugiej stronie wody. Nie okazując mi więcej zainteresowania, odwracała się ku domowi. Nie spieszyła już, nie zadzierała ogona, nie wpadała do pokoju z tumultem wszystkich czterech łap. Była już starsza.
Pewnego popołudnia, zanim rozwikłałam rozdział dotyczący zobowiązań w prawodawstwie rzymskim — studiowałam jeszcze — kotka urodziła na moich kolanach cztery koty. Były tak wylizane, że i ślad nie został po przeprawie. Nawet tego nie zauważyłam, bo tekst był najeżony łacińskimi cytatami. Musiałam je przełożyć. To bardzo dziwne znaleźć na kolanach pięć kotów zamiast jednego. Okaz spoglądający na mnie zielonymi oczami zaprzeczał swemu rodowodowi. Znalazłam w szafie starą poduszkę. Kotka wyglądała na niezadowoloną z legowiska. Przez dobrą godzinę zabawiałyśmy się znakomicie. Odnosiłam koty na poduszkę, kotka chwytała je natychmiast zębami za kark i umieszczała z powrotem na moich kolanach. To kotka musiała przegrać. Wybrała sobie złe miejsce na dom rodzinny — ruchome.
Stefan uznał, że to zmarnowane zwierzę. Zatraciło instynkt samozachowawczy. Podejrzliwość konieczną dla zachowania gatunku. Kotka straciła coś w jego oczach, chociaż zostawiała koty i codziennie, o jej tylko wiadomej godzinie, czekała na niego podobna do martwej statuetki, ustawionej na słupku milowym.ROZDZIAŁ 3
W deszczu zajechała czarna osobówka burmistrza. Zobaczyłam ją zza firanki. Czego potrzebował ode mnie władca miasteczka? Różne wieści krążyły o nim po ludziach. Oglądałam przyciężką, krępą sylwetkę burmistrza wchodzącego w moją furtkę i o tym właśnie myślałam. Ten człowiek nie mógł wzbudzić mojej niechęci. Bez względu na to, co robił. Tutaj i teraz nikt nie mógł wybrnąć na czysto z żadnej sytuacji. A jeżeli, to z bardzo niewielu. Niemcy, Polacy, Rosjanie. Ludzie w mundurach. Jedni legalnie, inni mniej, niektórzy w ogóle nielegalnie, przy broni i w lasach. Sam fakt, że chciał to wszystko brać na siebie — wystarczał. Nie mógł oczekiwać od ludzi sympatii. Reprezentował sobą przymus, który objawiał się różnie i dla każdego inaczej. Dzielił i rządził na razie jednoosobowo, wspierany przez ludzi w mundurach. Symbolizował przewrót — burzenie. Z niczym nie zgodzić się trudniej. Nie wiem czy on o tym tak myślał. Przypuszczałam, że nie. Robił, co do niego należało. I absolutnie mnie nie obchodziło, co o tym sądził Stefan czy ktokolwiek inny. Był z tych, co walczą z okolicznościami po prostu dla idei. Od samego pojęcia idei zaczynała się awantura. Burzyliśmy się przeciwko odmienności swoich i jego celów. Ale to od jego słowa zależały w dużej mierze nasze losy Był w lepszej sytuacji od nas — tym mocniej oskarżany. W takich okolicznościach władza objawia swoją drugą twarz. On ją oglądał aż nadto blisko. W samotności. Nie w wielkich stolicach, gdzie bywa dyskretnie przysłonięta własnym aparatem.
Burmistrz sapał na schodach. Postrach miasteczka walczył już z brzuszkiem. Pocił się. Lubił ładne dziewczyny. Zauważyłam to kiedyś na rynku. Źle się czuł w skórze burmistrza. Miewał obawy, że nie dość reprezentuje. I tak poniekąd było. Rządził bardziej wykształconymi od siebie. Nagłe przypływy takich myśli paraliżowały go w czasie przyjęć i urzędowych rozmów. Stawał się wtedy szorstki i ordynarny. Jeżeli byłby zdolny kropnąć czymś ciężkim o czerwony dywan gabinetu, stałoby się to w takim momencie. Lekceważono go, chociaż się go obawiano i on o tym wiedział. To niebezpieczna wiedza. Rachunek między sobą a innymi mógłby wyrównać tylko przez podniesienie temperatury strachu. A jednak nie robił tego. Nie robił więcej, niż musiał. Był godny współczucia. Był ciągle blacharzem, któremu kazano być burmistrzem. Chciał to wykonać.
Puściłam firankę i odwróciłam się twarzą do drzwi. Odruchem czy węchem człowieka, który ma się stale na baczności, rozpoznał, że go obserwowałam.
— No i co? — powiedział znacząco. — Wizyta, jak wizyta. Co? — Usiadł ciężko na fotelu, aż mebel zatrzeszczał. — O, psiakrew poniszczę fidrygałki. — Rozejrzał się naokoło. — No i co to jest ręka nie byle jakiej tam kobity. Prawda? Umieć tak poustawiać, żeby w kupie, razem, grało.
Co do fotela, miał lepsze. Nie wiem po co on próbował na ludziach takich różnych rzeczy. Łapał w ten sposób durniów? A fotel nic nie kosztował. Jeżeli kosztował, to akurat jego. Można było powiedzieć, że to był jego fotel.
— Poniemiecki — burknął.
Ale to było dokładnie tyle samo, co jego. W co burmistrz ubierze, w tym obywatelowi do twarzy. Więc uważał, że mi do twarzy w tym, w co mnie ubrał w imieniu rewolucji? Popatrzył na mnie spod oka. Był niewyspany i dlatego rozdrażniony. Mimo to nie chciałam się go bać. W ogóle nie umiałam się bać tych ludzi. Stefan uważał to za naiwność. Od czasu jak pierwszy i jedyny raz rozmawiałam z burmistrzem osobiście, na ratuszu, zmienił się. Był opuchnięty jakby pił dwie noce z rzędu. I chyba pił. Może nie dwie noce, ale tak, spod biurka.
— Doktora nie ma? — spytał nagle.
A kiedy on jest? Dziwne pytanie. Jakby ten człowiek sam kiedykolwiek siedział w domu. Stefan wpadł właśnie w orbitę jego celów. Zabawne. Czy on zdaje sobie z tego sprawę? W swoim pojęciu wykonuje praktyke lekarską. Jak zawsze. Od kiedy dostał dyplom. Ale to było już zupełnie co innego. Przeprowadzał tu politykę tego człowieka, który siedział naprzeciwko mnie.
— Obłowi się — zaśmiał się burmistrz twardo. — Więcej pracy, niż ręce mogą podołać. Zbije forsę na ludowej władzy.
Odbierał jedną ręką, drugą nie mógł zatkać dopływu floty innym. Zachwiała się równowaga naczyń połączonych. Ci, co byli na dole, znaleźli się nagle na górze. Guzik zbije. Burmistrz to lepiej wiedział ode mnie. Ale niektórzy zbiją. Miał rację. Istniała po prostu taka możliwość. Trzeba było tylko żyłować i niczego nie puszczać. Zdechły, czy wyleczony. Stefan nie lubił zbijać forsy. Zbijanie pieniędzy wymaga kombinowania. Wysiłku. On nie lubił ani jednego, ani drugiego. On żył z dnia na dzień. Taka natura. Przeciwnie niż ja.
— Miałem już na niego kilka skarg — powiedział burmistrz od niechcenia. — Ej, doktory, doktory.
Pewnie za poniemieckie krowy. Każdy chłopek myśli, że jak do poniemieckiej krowy to nie ma ani kolejności wizyt, ani nocy, ani dnia.
— Jest dekret — powiedział burmistrz. — Gdyby nie było, rżnęliby poniemieckie bydło masowo. Potem powiadają, że chorowało i nie mogli czekać.
Dekret wydany za późno. Prawie wszystkie krowy poniemieckie wyjechały stąd w ćwiartkach, na ciężąrówkach. Warszawa i Kraków robi z nich befsztyki. Stefan nie opanuje tego i z dekretem. Gospodarz chodził tylko koło swojej krowy. Takiej, którą kupił za ciężko zaharowane pieniądze albo odchował. Poniemiecka krowa to dla niego tylko mięso. Nic więcej. A Stefan będzie jeździł z wizytami po kolei. Według wezwań. Żeby stu durniów groziło mi tutaj. Co on sobie myśli, ten burmistrz, że tylko do niego idą na skargę? Cały dzień telefon trzeszczy od gróźb. Poniemiecki koń dostał kolek, krzyczą że nas pozamykają, jeżeli doktór nie zjawi się natychmiast. Krowa się zadławiła, skończymy w turmie. A jakim sposobem on ma się tam zjawić natychmiast? Czy on jest pan Twardowski? Czasem jest trzydzieści kilometrów stąd, jak odbieram wezwanie. Gdybym się miała bać tego wszystkiego, czego powinnam się bać, a raczej czego boją się inni, musiałabym umrzeć ze strachu na stojąco. W butach. I to dziesięć razy na dzień! Wybiją całe bydło po Niemcach, czy oni tam. na ratuszu, tego chcą czy nie. Czy Stefan zdąży przyjechać na gospodarkę czy nie. Czy będzie im z kolei groził, że dorżnęli zdrową krowę, czy nie. Szantażują go władzą tylko po to, żeby wydał świstek na użytek buimistrza. Stwierdzający, że bydlę konało i nie mogło na niego czekać. Bo jechał za długo albo coś w tym rodzaju. A w ogóle jak może jechać prędko? Niech dadzą motor. A nawet jakby dali i on teoretycznie będzie chciał zdążyć, praktycznie będzie się spóźniał. Ludziom było potrzebne, żeby on się spóźniał. Mieli przeważnie od kilku dni pieniądze w kieszeni. Za mięso. Nie za krowę. Nikomu żywa krowa nie była potrzebna. Oprócz burmistrza. Bo on liczył na to, że ta ziemia przy nas zostanie. Że zdołamy ją wchłonąć, zagospodarować. Że zmusi ludzi, aby tu osiedli. Na razie siedzieli na tobołach. Odbyli taką drogę... jak ich widziałam. Taką drogę. I są gotowi puszczać się w nią z powrotem. Tylko patrzą za wiatrem. Zarżną krowę, sprzedadzą maszynę. Zapłacą łapówkę lotnym kontrolom na drodze. Wyglądają trzeciej wojny. Czy on nie wie tego? Wie.
— To rolne okręgi — mruknął burmistrz ponuro.
— Górzyste. Co będzie, jak wyniszczą konie? Tutaj traktor wszędzie nie pójdzie. Tylko niżej. Nie mamy nawozów. Azotów. Co będzie, jak wybiją krowy? A stan pogłowia? Mleko, masło. Żarcie.
Uważałam, że życie to taki interes, który wszystko rozwikła. Na razie nikt nie pójdzie pod prąd. Dekret zawsze ich trochę przyhamował. Obecność weterynarza. Nie bili już tak masowo, jak przed miesiącem, dwoma. Posadzili za krowę jednego czy drugiego. Sadzanie zawsze pomaga.
— Ano, będziemy sadzać — uciął burmistrz krótko. — Ale ja do pani przyjechałem z czym innym.
— A ja myślałam, że pogrozić Stefanowi siedzeniem za krowy. — Burmistrz podniósł głowę i roześmiał się.
— Ja nie sadzam. Jest komenda milicji. Jest...
Tak. Oczywiście. Jak inni w miasteczku, pomieszałam funkcje. Burmistrz zmusił mnie do obrony Stefana. Poczułam się zagrożona. Ale w taki sam sposób on był zagrożony od rana do nocy. I on niewiele spraw mógł przeprowadzić tak, jak chciał. Jak się po nim spodziewano. Jechaliśmy na jednym wózku. Na jego miejscu zajęłabym się raczej tym doktorem Werflem, nie krowami. Ja tu mieszkam koło lasu. Widać go było przez okno. Tuż za plecami burmistrza. Lubię spacerować po lesie. Doktor Werfel też. Ale jak bardzo leje, siedzę w domu. A doktor Werfel — nie. Może lubi deszcz? Miałam tu dużo czasu. Zanim się Marcin urodził. Całe dnie siedziałam przy oknie. Z różnych względów. Chciałam wiedzieć, skąd to „coś” nadejdzie. Kto by się temu dziwił? Przez szybę widziałam. Jeżeli coś się widzi, przez to samo, to „coś” wydaje się mniej groźne. W ciągu tych dni słyszałam brzęczenie muchy. A w ogóle mucha na granicy zimy brzęczy okropnie. Tuła się po świecie wbrew prawu natury. „Coś” ciągle się do mnie skradało. Przyklejałam się do szyby jak do ostatniej deski ratunku. Stefanowi o tym nie opowiadałam. Jemu wystarczało wyobraźni na moje noce. Gdybym zaczęła opowiadać o dniach, nie mógłby nigdzie jechać. Musiał jechać. Te krowy i tak dalej. Ale o czym to ja miałam mówić? Aha, o Werflu. Więc oglądałam przez szybę dzień, aż do zmroku. Ten Werfel, nawet jeżeli leje jak z cebra, wkłada pelerynę, bierze duży parasol — zabawne, ale on ma ogromny parasol — idzie na spacer. I to przeważnie o zmroku. Przed rozwiązaniem bałąm się pchać za nim w las. Ale teraz czasem idę. Nie wiem czy on o tym wie. Myślę, że wie. Oboje wiemy. Ale zawsze gubię go w jakimś punkcie lasu. Może on się po prostu ze mną bawi. Śmieje się za jakimś grubym pniem. Z tropicielki szpiegów, łączników Wehrwolfu. Domorosłej. Z Conan Doyle’a. A czasem myślę, że on świetnie zna tu drogi, których ja nie znam. Gubi mnie bez trudu. W deszczu i o zmroku to łatwo. Ja bym na miejscu burmistrza zainteresowała kogo trzeba tym doktorem. Czasem mam wrażenie, że on sobie ze mnie kpi, jak go spotkam w dzień, na ulicy. Tak znacząco mi się kłania.
— On jedzie — mruknął burmistrz. — Za dwa dni. Do Vaterlandu. W tym wysiedleniu. Wie pani o terminie?
Wiedziałam. Tak. Stefan mi coś mówił. Ale może lepiej byłoby go zatrzymać? Czy ma jechać dla kontynuowania swojej działalności?
— Co pani ma do tych Niemców, w ogóle? — zainteresował się burmistrz nagle.
Ach, każdy ma w życiu do kogoś. Prawda? Mam, tak. A burmistrz ma do wroga klasowego. Do każdego, co z rozkoszą przeszkodziłby mu w jego robocie. Dzisiaj, jutro. On by mu zacisnął szczęki na gardle. Dlatego w jakiś sposób możemy się porozumieć. Mam swoje rachunki i nie wiem, czy one są w ogóle do wyrównania. Czy w ogóle trzeba wyrównywać rachunki życiowe? Jak się człowiek czuje potem?
Burmistrz westchnął. Chyba powie o tym Szwabie komendantowi. Ale ma tyle innych spraw na głowie. Ważniejszych. Rozumiałam go. Ale on udał, że mnie nie rozumie, albo rzeczywiście niewiele sobie z tego robił. Przyjechał tutaj zapytać po prostu, czy nie stanęłabym w niedzielę przy kontroli na złoto i dolary. Chciał, żebym nie wypuściła z kraju za dużo złota. Wiedział, że ja z pięćdziesięciu sztuk nie wezmę dziesięciu dla siebie, po to żeby pozostałych czterdzieści znalazło się jednak w rękach tych, którzy nie mieli zamiaru płacić nam żadnych odszkodowań wojennych. I miał rację. Nie wzięłabym niczego od nich. Umiał dyskontować moją pamięć. Ale wolałabym tego nie robić. W jednym dniu straciłam nie tylko dom, ale dwoje ludzi, którzy go stworzyli. Zostali oblani benzyną w piwnicy. Nie stało się to na barykadzie, która usprawiedliwia. Ale właśnie dlatego nie chciałam robić niczego przy wysiedleniu. To nie jest ten rodzaj satysfakcji, który mógłby mi cokolwiek pomóc. Czy taki w ogóle istniał? Musieli teraz jechać, wiedziałam o tym. I nie litowałam się, Ale na żandarma nie bardzo się nadawałam. Niech jadą, do diabła, z Bogiem.
Burmistrz opuścił nisko głowę. Nie miał ludzi. Ciężko jest się przyznawać do takich rzeczy człowiekowi, który sprawuje władzę. A właściwie miał. Do ciągania tobołów, ładowania ich na wagony. Nie miał za dużo pewnych ludzi, jeżeli chodziło o złoto i politykę. Takich, którzy prędko liczą i czytają.
— Grażyna przyjdzie w niedzielę — powiedział Stefan za naszymi plecami. Nagle wszedł do pokoju. Nie słyszeliśmy go, jak zajeżdżał. — I ja. Jeżeli pan mnie potrzebuje.
Burmistrz zerwał się z fotela. Był zaskoczony, a może nie lubił nagłych zmian sytuacji. Trzeba się do nich równie szybko ustosunkować. To mu nie przychodziło łatwo.
Stefan odprowadził go na dół, do samochodu. Zza firanki patrzyłam, jak odjeżdżał. Nie byłam pewna, czy potrzebował nas rzeczywiście przy wysiedlaniu, czy przyszedł po prostu pogadać. Z rozmów wiele wynika. Człowiek się w jednym utwierdza, drugie odrzuca. Dowiaduje się, z kim ma do czynienia. Samochód ruszył. Cofnęłam się od okna.
Stefan stał na środku pokoju i patrzył na mnie wzrokiem, jakiego nigdy u niego nie widziałam, Krew nabiegła mu do twarzy i karku. Oglądałam go z odrobiną zdumienia.
— Czy ty nie wiesz, kto to jest? — wyrzucił ze siebie chrapliwym szeptem, żeby nie usłyszeli go domownicy. — Rozmawiasz sobie z nim jak z kimś znajomym. Szedłem przecież po schodach. To, to... Jesteś szalona. Ożeniłem się z wariatką. Wpakujesz siebie i mnie... siebie i mnie...
W co? Jedno co mnie zainteresowało, to przerwać jego narastające tokowanie. Spojrzał przytomniej. Krew spłynęła mu z twarzy. Przestał się dusić słowami Ochłonął.
— Przyjechał tu niuchać — rzekł nareszcie po ludzku, tak jak się stwierdza każdy inny fakt.
W porządku. Teraz wszystko jest w porządku. Jeżeli tak, nie mam nic do ukrywania. Przecież trzeba coś wiedzieć o ludziach, z którymi ma się do czynienia. Do diabła, a co ma robić? Chodził ze mną do szkoły? A może znał rodziców Stefana? A co on wie o kimkolwiek w tym miasteczku? Każdy z innej strony, z innej parafii, z innej dzielnicy. A ja nie chcę wiedzieć, z kim mówię, zanim nie zacznę swoich spraw? Nawet towarzyskich? Jak inaczej w ogóle zaczynać z ludźmi?
Ja nie znam innego sposobu.
Widziałam oczy mego męża ubolewające nad tym rodzajem głupoty, której nic nie przełamuje. Chciałam. żeby pozostał przy swoim mniemaniu. Przyszło mi do głowy, że ten człowiek, który ze mną żyje, to drugi człowiek. Myśli i reaguje po swojemu. I nie koniecznie musimy się ze sobą zgodzić. Chociaż byłoby lepiej, gdybyśmy się zgodzili, ale to wymagałoby jakichś rozmów, których, czułam to, nie umiałabym nawet zacząć. Stefana by to ubawiło.