Ghost Wallet - ebook
Trzech genialnych outsiderów — trader widzący wzory w blockchainie, hakerka szukająca zemsty za siostrę i analityk kwantowy — dostaje ofertę włamu do legendarnego Ghost Wallet. Gdy między nimi iskrzy, a mafia i kartel zaciskają pętlę, każda decyzja staje się kwestią życia, śmierci i miliarda w krypto.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Proza |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8440-145-3 |
| Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DUCHY I DIAMENTY
Magazyn stał na peryferiach Culiacán, w strefie przemysłowej, którą miasto porzuciło dekadę wcześniej, kiedy fabryki tekstylne przeniosły się do Azji, a lokalni przedsiębiorcy zbankrutowali albo uciekli przed kartelem, który kontrolował wszystko od portów po ulice. Beton popękany jak skóra starca, dach z blachy falistej zardzewiałej do koloru krwi, ściany pokryte graffiti — sygnaturami gangów, które dawno przestały istnieć, zamalowanymi przez gangi, które przejęły ich terytoria i potem same zniknęły w spirali przemocy. Wokół budynku rosły chwasty metr wysokości, karłowarite palmy z uschniętymi liśćmi i pojedyncze kaktusy, które jakoś przetrwały mimo braku wody i uwagi, odporne jak jedyne żywe stworzenia w tym miejscu.
O tej porze roku — kwiecień, koniec pory suchej, tuż przed sezonem huraganów — powietrze było gęste, gorące nawet o świcie, przesiąknięte zapachem spalin z autostrady dwa kilometry dalej, zapachem gnijących śmieci z nielegalnego wysypiska za magazynem i czymś jeszcze, słodkawym, metalicznym, co mogło być rdzą, ale nie było, bo rdza nie pachnie jak stare krwawienia wsiąknięte w beton przez lata.
W środku nie było okien, co czyniło to miejsce idealnym do pracy, której nikt nie powinien widzieć. Tylko jedno stalowe drzwi z zawiasami, które skrzypiały jak zwierzę w agonii za każdym razem, gdy się otwierały, głos metalu wołający o olej, którego nikt nigdy nie przyniósł. Podłoga betonowa, nierówna, pokryta plamami oleju silnikowego i innych substancji, których nikt nigdy nie próbował zidentyfikować, bo w takich miejscach nikt nie zadaje pytań o plamy. Pod ścianą stały stosy drewnianych palet, połamanych, bezużytecznych, pewnie pozostałości po ostatniej firmie, która próbowała tu prowadzić legalny biznes zanim zrozumiała, że w Culiacán nie ma czegoś takiego jak „legalny biznes”, jeśli kartel zdecyduje inaczej. W rogu — beczka po chemikaliach z napisem w języku, którego Sophie nie rozumiała, choć studiowała trzy języki na uniwersytecie w Warszawie i zawsze była dobra w językach, ale chińskie ideogramy były poza jej zasięgiem.
Światło pochodziło z dwóch reflektorów LED na statywach, profesjonalnych, takich jakich używają ekipy filmowe albo fotografowie komercyjni, ustawionych tak, by oświetlały centrum pomieszczenia, tam gdzie Sophie była przywiązana do metalowego krzesła spawanego z grubej stali, solidnego, niemożliwego do przewrócenia. Ostry, zimny blask jak w sali operacyjnej, ale bez sterylności, bez nadziei na przeżycie, tylko surowa funkcjonalność miejsca, gdzie precyzja ma znaczenie.
Czterech mężczyzn nosiło maski balaklany z kolorowymi nadrukami czaszek w stylu Día de los Muertos, groteskowe, jak z karnawału dla dzieci, połączenie tradycji i terroru, symbol, który kartel używał od lat, żeby zostawiać podpis bez zostawiania twarzy. Pierwszy — najwyższy, około metra dziewięćdziesięciu, ramiona jak u boksera wagi ciężkiej, tatuaże sięgające aż do nadgarstków — miał maskę z pomarańczową czaszką i fioletowymi kwiatami wokół oczodołów, dzieło sztuki ludowej przekształcone w narzędzie strachu. Jego głos był niski, spokojny, niemal uprzejmy, kiedy zadawał pytania po hiszpańsku z akcentem zdradzającym pochodzenie z północnego Sinaloa, gdzie kartel miał swoje korzenie. Drugi, niższy i szerszy, z brzuchem piwoszerza ale ramionami silacza, nosił maskę zieloną z czerwonymi płomieniami wokół oczu. Nie mówił wiele, może wcale, tylko wykonywał swoją część pracy z cichą efektywnością rzemieślnika. To on trzymał narzędzia nóż myśliwski z szerokim ostrzem, szczypce chirurgiczne skradzione z jakiegoś szpitala, coś co wyglądało jak skalpel ale pokryty był rdzą albo czymś gorszym, czego Sophie nie chciała identyfikować.
Trzeci i czwarty stali z tyłu, przy drzwiach, jakby ich rola była bardziej obserwacyjna niż operacyjna. Jeden palił papierosa za papierosem, dym unosił się w stożku światła jak duchy uwięzione w powietrzu, znikające w ciemności sufitu, który był tak wysoki, że nie było go widać w mroku. Drugi po prostu obserwował, nieruchomy jak posąg, z rękami skrzyżowanymi na piersi, oddychający tak płytko, że można było zapomnieć, że żyje, gdyby nie sporadyczne mrugnięcia oczu widoczne przez otwory w masce.
Sophie Voss, dwadzieścia dziewięć lat, analityk blockchain z Warszawy, która przyjechała do Meksyku trzy dni wcześniej bo ktoś obiecał jej informacje o Ghost Wallet, ktoś kto używał pseudonimu _El Cifrador_ i twierdził, że zna lokalizację pierwszego klucza, wisiała na krzesle z nadgarstkami przywiązanymi plastikowymi opaskami zaciskowymi do metalowych poręczy, tak ciasno, że krążenie w dłoniach było prawie odcięte, palce sine, zimne mimo gorąca w pomieszczeniu. Jej stopy były przywiązane do nóg krzesła tym samym typem opasek, profesjonalnych, używanych przez policję albo wojsko, niemożliwych do zerwania bez narzędzi. Ubranie — bluzka lniana, jasnoniebieski kolor, który kupiła w Zabrze tydzień przed wylotem, spodnie bawełniane beżowe — było podarte, przesiąknięte krwią i potem, zmienione z czegoś zwyczajnego w coś, co nigdy nie będzie mogło być znowu czyste.
Pytania były zawsze te same, powtarzane w kółko przez pierwszą godzinę, potem przez drugą, trzecią, czwartą, monotonny rytm przesłuchania, które nie miało na celu uzyskania prawdy, tylko potwierdzenia tego, co już wiedzieli albo czego podejrzewali.
_¿Dónde está la llave? Gdzie jest klucz?_
_¿Quién tiene el segundo fragmento? Kto ma drugi fragment?_
_¿Cómo abrir Ghost Wallet? Jak otworzyć Ghost Wallet?_
Sophie odpowiadała szczerze, desperacko, przez pierwsze trzy godziny, głos łamiący się od krzyku i bólu: _nie wiem, przysięgam, nie wiem, tylko widziałam adres portfela, dostałam wiadomość przez Signal, przyleciałam tu spotkać się z kimś, nie znam nazwiska, tylko pseudonim El Cifrador, miał mi pokazać coś, obiecał mi procent, nie wiedziałam że to pułapka_.
Ale oni nie wierzyli, albo wierzyli ale to nie miało znaczenia, bo instrukcje, które dostali od kogoś wyżej w hierarchii kartelu, były jasne: wyciągnąć wszystko co wie, zrobić zdjęcia tatuażu, zniszczyć klucz, zabić świadka.
Bili ją pięściami najpierw w twarz, łamiąc nos, potem w żebra, metodycznie, dwa z lewej strony pękły po dziesięciu minutach, poczuła jak coś ustępuje w środku, potem wszędzie gdzie ciało mogło przyjąć uderzenie bez natychmiastowej śmierci, bo śmierć miała przyjść później, na końcu, nie teraz. Jeden z nich złamał jej lewy mały palec u ręki, powoli, metodycznie, słuchając jak kość trzeszczy z cichym, mokrym dźwiękiem, jakby ktoś łamał gałązkę pod wodą. Potem kolejny palec, serdeczny, potem środkowy, każdy z nich z taką samą precyzją. Kiedy krzyczała, jeden z mężczyzn w zielonej masce wsunął jej do ust kawałek materiału — brudny, cuchnący benzyną i czymś jeszcze, czymś organicznym i zgniłym — i przykleił taśmą klejącą wokół głowy, żeby nie była głośna, żeby sąsiedzi, jeśli w ogóle jacyś byli w tym opuszczonym sektorze, nie słyszeli.
Gdzieś między czwartą a piątą godziną, kiedy Sophie już nie odpowiadała słowami, tylko wydawała z siebie stłumione, zwierzęce skomlenie, jeden z nich pomarańczowa czaszka wyjął nóż myśliwski z pochwy przy pasie. Nie mówił nic, nie było monologu, nie było wyjaśnienia, tylko ruch precyzyjny i zawodowy. Podszedł od tyłu, chwycił ją za włosy, odchylił głowę do tyłu i przeciął bluzkę wzdłuż pleców jednym, długim, płynnym ruchem, jakby robił to setki razy wcześniej, a pewnie robił.
Materiał opadł, odsłaniając skórę.
I tam, między łopatkami, rozciągał się tatuaż.
Nie był duży — może dwadzieścia na piętnaście centymetrów, rozmiar kartki A5 — ale był skomplikowany w sposób, który nie pasował do żadnego stylu, jaki Sophie widziała w katalogach. Czarne linie, geometria niemożliwa, kąty, które tworzyły wzór przypominający jednocześnie kod QR i starożytną mandalę, szyfr wpleciony w sztukę. Nie tribal, nie ozdoba, nie coś co robi się dla estetyki. To była informacja, zaszyfrowana w skórze, niewidoczna dla kogoś, kto nie wiedział, czego szuka, ale dla odpowiedniej osoby — dla kogoś kto rozumiał blockchain, kryptografię, adresację portfeli — to było warte miliony, może miliardy.
Dla kartelu było warte dokładnie 1.223 miliarda dolarów, jeśli legenda była prawdziwa.
Mężczyzna w pomarańczowej masce skinął na jednego z obserwatorów przy drzwiach. Tamten podszedł, trzymając w rękach profesjonalny aparat Nikon D850, z obiektywem makro 105mm, sprzęt warty kilkanaście tysięcy dolarów, skradziony albo kupiony za pieniądze z narkotyków. Ustawił statyw, wyregulował światło, przesunął reflektory tak, by eliminować cienie, stwarzając idealne warunki do fotografii dokumentacyjnej. Flash zewnętrzny, dyfuzor, światło miękkie ale mocne.
Zrobił pierwsze zdjęcie z odległości metra. Sprawdził ostrość na ekranie, skinął głową. Potem drugie, bliżej, skupione na górnej części tatuażu. Trzecie na dolnej. Czwarte z lewej strony, piąte z prawej, upewniając się, że każda linia, każdy kąt, każdy piksel szyfru został uchwycony w maksymalnej rozdzielczości. Robił zdjęcia przez pięć minut, może dłużej, zmieniając kąty, ekspozycję, balans bieli, jakby to była sesja dla magazynu mody, nie dokumentacja morderstwa.
Kiedy skończył, podłączył aparat do laptopa małego, czarnego Thinkpada stojącego na jednej z palet, przeglądnął pliki, powiększył kilka, sprawdził każdy szczegół. Skinął głową z zadowoleniem, coś mruknął po hiszpańsku do mężczyzny w pomarańczowej masce.
_Perfecto. Tenemos todo._ Perfekcyjnie. Mamy wszystko.
Ale to nie był koniec.
Bo instrukcje, które dostali od kogoś wyżej w hierarchii, były bardzo jasne: tatuaż musi być zniszczony przed śmiercią. Nie mogli zostawić ciała z nienaruszonymi plecami, dostępnymi dla policji, dla rywalizujących karteli, dla kogokolwiek kto mógłby znaleźć, sfotografować, użyć. Klucz musiał zostać zamazany, wymazany, unicestwiony fizycznie, żeby kartel był jedynym posiadaczem tej informacji.
Zielona czaszka przyniósł coś ze stosu przy ścianie metalowy pręt, może metr długości, gruby jak kij bejsbolowy, koniec nieregularny, poszarpany, jakby oderwany od większej konstrukcji, pokryty rdzą i czymś ciemniejszym. Ważył może dwa, trzy kilogramy, wystarczająco ciężki, by zrobić to, co miał zrobić.
Sophie poczuła, że znowu krzyczy, instynkt głośniejszy niż rozum, ale przez materiał w ustach wychodziło tylko stłumione, zwierzęce skomlenie, dźwięk, który nie był już ludzki, tylko czystą biologią reagującą na zbliżające się zniszczenie.
Uderzyli ją w plecy prętem, raz, uderzenie spadło z pełną siłą na górną część tatuażu, między łopatkami, skóra pękła natychmiast, krew trysnęła, ciepła i lepka, spływając po kręgosłupie. Drugi raz w środek tatuażu, linie zaczęły się rozmazywać, czarny atrament mieszał się z czerwienią ran, geometria znikała pod krwawiącą masą. Trzeci raz, czwarty, piąty, uderzenia spadały rytmicznie, mechanicznie, bez emocji, tylko praca do wykonania, funkcja do wypełnienia.
Bili przez minutę, może dwie, trudno było powiedzieć, czas rozciągał się i kurczył w tym miejscu jak coś niestabilnego.
Kiedy przestali, plecy Sophie były jedną wielką, krwawą masą ran nakładających się na siebie, skóra podarta, mięśnie odsłonięte w niektórych miejscach, tatuaż całkowicie nieczytelny, zamieniony w abstrakcję bólu.
Gdzieś w tym wszystkim, między zniszczeniem tatuażu a końcowym strzałem, było coś jeszcze, coś, o czym później policja nie wspomni w raporcie, bo pewnych rzeczy nie zapisuje się w oficjalnych dokumentach, żeby nie komplikować śledztwa, żeby nie wzbudzać niewygodnych pytań od międzynarodowych organizacji praw człowieka.
Jeden z mężczyzn przy drzwiach ten, który palił papierosy podszedł, kiedy Sophie już nie krzyczała, kiedy jej głowa zwisała do przodu, kiedy oddychała płytko, charczała, dźwięk mokry i nieprzyjemny, jak ktoś tonący powoli w sobie samym. Rozpiął pasek z metalową klamrą, spodnie opadły, buty ciężkie, taktyczne, zostawił na stopach.
To, co zrobił, trwało może pięć minut, może krócej, czas zatracił znaczenie w tym miejscu. Nie był brutalny, nie w sensie fizycznym raczej obojętny, mechaniczny, jakby to była tylko kolejna część procedury, coś co robił tysiąc razy wcześniej w innych magazynach, z innymi ofiarami, rutyna bez emocji, bez przyjemności, tylko funkcja, którą ktoś uznał za konieczną część upokorzenia przed śmiercią.
Kiedy skończył, zapiął pasek, poprawił maskę, wrócił do drzwi, zapalił kolejnego papierosa, wydmuchując dym w ciemność sufitu.
Sophie nie reagowała. Może straciła przytomność, może jej umysł uciekł w miejsce, gdzie ból nie docierał, jakieś wewnętrzne sanktuarium zbudowane przez mózg jako ostatni mechanizm obronny przed szaleństwem.
O 5:47 rano mężczyzna w pomarańczowej masce spojrzał na zegarek, gruby Casio G-Shock na lewym nadgarstku, kiwnął głową do reszty.
_Ya es suficiente._ Wystarczy.
Podszedł od przodu, wyciągnął pistolet Glock 19, czarny, bez numeru seryjnego, wypiłowanego tydzień wcześniej w warsztacie kartelu, broń nieśledzalna, nieistniejąca w żadnej bazie danych.
Przyłożył lufę do tyłu głowy Sophie, zimny metal dotknął skóry tuż nad kręgiem szyjnym, miejsce gdzie pień mózgu łączy się z rdzeniem, punkt, który gwarantuje natychmiastową śmierć.
Nie powiedział nic, nie było przemowy, nie było wyjaśnienia, nie było prośby o przebaczenie, tylko cisza i decyzja.
Nacisnął spust.
Strzał był głośniejszy niż wszystko, co działo się wcześniej, metaliczny huk odbił się od betonowych ścian, zawisł w powietrzu jak ostateczne słowo wypowiedziane przez wszechświat. Kula dziewiętnaście milimetrów przeszła przez pień mózgu, rozerwała tkankę, wyszła przez czoło, rozbryzgując fragmenty czaszki i krwi na betonową podłogę przed krzesłem, plama ciemna, rozlewająca się powoli jak ciecz szukająca najniższego poziomu.
Sophie Voss umarła natychmiast, bez ostatniego oddechu, bez ostatniej myśli, po prostu przestała istnieć jako osoba, jako świadomość, jako cokolwiek więcej niż martwa tkanka przywiązana do krzesła.
Ciało opadło, o ile mogło opaść przywiązane, głowa zwisła do przodu, z rany na plecach wciąż sączyła się krew, ale już wolniej, bez presji serca, które przestało bić sekundę wcześniej.
Zabrali laptopa z fotografiami, aparat, narzędzia, maski złożyli starannie w czarny plecak taktyczny. Jeden z nich oblał podłogę benzyną ze starej beczki, rozlał wokół krzesła, ale nie podpalił instrukcje mówiły wyraźnie, żeby ciało zostało znalezione, ostrzeżenie dla innych, którzy myślą o szukaniu Ghost Wallet, którzy myślą, że mogą grać w tę grę bez zgody kartelu.
Wyszli przez stalowe drzwi, które skrzypnęły po raz ostatni tej nocy, dźwięk rozlegający się w ciszy przedświtu. Furgonetka Toyota HiAce, biała, brudna, nieoznakowana, zaparkowana za magazynem, odjeżdżała bez świateł, cicho, znikając w mlecznym świetle wschodzącego słońca nad Sierra Madre Occidental.
Zostało tylko ciało.
I milczenie.
I fotografie zapisane na dysku twardym, które już podróżowały w eter przez szyfrowane połączenie VPN do serwera gdzieś w Panamie, gdzie ktoś ważniejszy, ktoś kogo nazwiska Sophie nigdy nie poznała, czekał na potwierdzenie, że pierwszy klucz jest w ich posiadaniu.
II.
Kawiarnia nazywała się _Latający Holender_, choć nikt nie pamiętał dlaczego, może dlatego że właściciel miał obsesję na punkcie legend morskich, może dlatego że samo Gdańsk było miastem duchów, nawiedzonym przez historię, która nigdy do końca nie odpuściła. Stała przy ul. Długie Ogrody, trzy minuty spacerem od Motławy, w zabytkowej kamienicy z XVIII wieku, która przetrwała wojnę cudem albo przekleństwem, zależnie kogo zapytasz, bo budynki które przeżywają bombardowania mają w sobie coś niesamowitego albo złowieszczego.
Wnętrze było ciemne nawet w słoneczne dni, co było celowym wyborem właściciela, który wierzył że kawa smakuje lepiej w mroku. Wysokie okna z małymi szybkami przepuszczały światło, ale drewniane belki pod sufitem ciemnobrązowe, ręcznie rzeźbione, może oryginalne z XVIII wieku albo dobra replika, ciemne meble z litego dębu i ściany malowane kolorem bordowym, prawie burgundowym, tłumiły jasność, tworzyły atmosferę przytulną dla jednych, klaustrofobiczną dla innych, zależnie od tego czy ktoś przyszedł tu uciec od świata czy znaleźć w nim miejsce.
Pachniało kawą świeżo mieloną, mocno paloną, brazylijską robustą, którą właściciel importował bezpośrednio od plantacji w Minas Gerais i chlubił się tym na drewnianej tablicy nad barem, wypisując pochodzenie każdego ziarna jak sommelier wina. Pachniało też ciastami drożdżowymi pieczionymi na miejscu, cynamonem z szarlotki stygającej na blacie, i czymś jeszcze wilgocią z piwnicy, która nigdy do końca nie wyschła mimo prób właściciela, który walczył z nią od dziesięciu lat bez sukcesu, jakby sam budynek odmówił bycia suchym.
Było puste, jak większość dni o tej porze. Maj, godzina jedenasta rano, środek tygodnia, środek pandemicznego oddechu między lockdownami. Turystów jeszcze niewiele, tylko ci najodważniejsi, którzy zdecydowali się podróżować mimo ostrzeżeń WHO, studenci na wykładach online w mieszkaniach, które wynajmowali za połowę ceny sprzed pandemii, lokalni pracują w domach albo wcale, ekonomia zamrożona jak Ghost Wallet, nieruchoma, czekająca na odblokowanie, które może nigdy nie przyjdzie. Tylko kelnerka dziewczyna może dwadzieścia trzy lata, z tatuażem węża na przedramieniu, realistycznym, jakby gad rzeczywiście oplatał jej skórę, z zielonymi łuskami i żółtymi oczami wycierała blat przy barze ścierką, która widziała lepsze dni, nucąc pod nosem coś co brzmiało jak Sanah, _Invisible Dress_, smutna piosenka o znikaniu, która była ironicznie odpowiednia dla czasów, w których ludzie znikali z ulic, z życia, z pamięci.
Scarlett Voss siedziała przy stoliku w rogu, tam gdzie światło z okna było najsłabsze, najbezpieczniejsze, gdzie mogła patrzeć na drzwi wejściowe i widzieć każdego kto wchodzi, stary nawyk z czasów gdy pracowała jako freelancer dla ludzi, którzy nie lubili niespodzianek. Przed nią filiżanka espresso doppio, biała porcelana z czarnym wnętrzem, kawa niedopita, czarna bez cukru, obok gazeta _Gazeta Wyborcza_, wydanie krajowe, data: 17 maja 2021, już trochę pożółkła na rogach, jakby leżała tu dłużej niż jeden dzień.
Nagłówek na stronie czwartej, mały artykuł w prawym dolnym rogu, łatwy do przeoczenia między reklamą kredytów a artykułem o polityce lokalnej:
„POLKA ZAMORDOWANA W MEKSYKU — CIAŁO ZIDENTYFIKOWANE”
Scarlett czytała po raz siódmy, ale litery wciąż nie chciały ułożyć się w coś, co mogłaby zaakceptować, jakby jej mózg odmówił przetworzenia informacji, która była zbyt brutalna, zbyt ostateczna, zbyt nieodwracalna.
Za oknem niebo było błękitne, czyste, bez jednej chmury, jeden z tych rzadkich dni w Gdańsku gdy morze nie przysyła deszczu, tylko światło. Maj hojny, ciepły, pierwszy prawdziwy miesiąc wiosny po zimie, która ciągnęła się do marca. Turyści przechodzili ulicą nieliczni, ale uparci, w kolorowych kurtkach Gore-Tex, z plecakami Deuter i aparatami Nikon wiszącymi na szyjach, śmiejąc się, robiąc sobie zdjęcia przed zabytkami, przed Motławą, przed rzeźbami, które przetrwały wojnę. Życie normalne, kontynuowane, obojętne na śmierć jednej kobiety dwa tysiące kilometrów dalej.
Ale Scarlett patrzyła tylko na tekst, na te trzy zdania, które redaktor uznał za wystarczające do podsumowania życia i śmierci jej siostry.
_„Władze lokalne w Culiacán, stan Sinaloa, potwierdziły tożsamość 29-letniej Sophie Voss, obywatelki Polski, znalezionej martwej 12 kwietnia w rowie irygacyjnym na peryferiach miasta. Przyczyna śmierci: rana postrzałowa głowy. Motywy nieznane. Rodzina powiadomiona. Śledztwo w toku.”_
Motywy nieznane, jakby Sophie zginęła przypadkiem, jakby to był tylko statystyczny wypadek w kraju, gdzie statystycznie wypadki zdarzają się codziennie.
Ale Scarlett wiedziała lepiej, wiedziała od pierwszej sekundy gdy policja zadzwoniła, gdy głos urzędnika po drugiej stronie linii powiedział _przykro mi_ w tonie, który sugerował że wcale mu nie jest przykro, tylko wykonuje rutynową procedurę, jedną z wielu tego dnia.
Sophie nie pojechała do Meksyku na wakacje, nie była turystką w złym miejscu o złej porze, nie była ofiarą napadu rabunkowego.
Sophie uciekała. Albo kogoś szukała. Albo coś ukrywała.
I ktoś ją za to zabił.
III.
Kiedy historia będzie pisana a pewnego dnia będzie, w podręcznikach ekonomii albo w filmach dokumentalnych albo w ostrzeżeniach dla przyszłych pokoleń, które spojrzą wstecz na tę dekadę z przerażeniem albo fascynacją nazwą ją na różne sposoby, zależnie od tego po której stronie ktoś stał, ile zarobił, ile stracił, ile istnień zostało zmienionych albo zniszczonych przez rewolucję, która obiecywała wolność ale przyniosła tylko nowy rodzaj chaosu.
_„Największy transfer bogactwa w historii ludzkości.”_
Albo:
_„Największa piramida finansowa w dziejach światowych finansów.”_
Prawda, jak zawsze, leżała gdzieś pomiędzy, w miejscu gdzie fakty spotykają się z narracją, gdzie liczby zamieniają się w ludzkie tragedie albo triumfy.
Kryptowaluty nie były wynalazkiem nowym, choć media często przedstawiały je tak, jakby pojawiły się znikąd w 2020 roku. Bitcoin istniał od 2009, stworzony przez Satoshi Nakamoto kogokolwiek kryje się pod tym pseudonimem, może jedna osoba, może grupa, może wywiad któregoś rządu, nikt nigdy nie odkrył prawdy mimo dziesiątek śledztw dziennikarskich i paranoicznych teorii na Reddicie. Ethereum od 2015, dzieło Vitalika Buterina, rosyjsko-kanadyjskiego programisty, który wyglądał jak nastolatek ale myślał jak ktoś znacznie starszy. Ale coś fundamentalnego zmieniło się w 2018 roku, jakiś niewidzialny próg został przekroczony, jakiś społeczny punkt krytyczny osiągnięty.
Rynek przestał być domeną geeków, hackerów, libertarian szukających ucieczki od państwowego nadzoru, dark web dealerów sprzedających narkotyki za Bitcoiny, ludzi którzy rozumieli, co znaczy „blockchain” i „proof of work” i „decentralizacja”.
Stał się polem bitwy dla mas zwykłych ludzi, którzy nie rozumieli technologii ale rozumieli jedną prostą rzecz: inni zarabiają, więc ja też mogę.
Retail traders weszli na scenę. Ludzie z oszczędnościami na koncie bankowym liczącymi kilka, kilkanaście tysięcy, zmęczeni inflacją zjadającą ich pensjezaoszczędności szybciej niż mogli zarabiać, niskimi stopami procentowymi oznaczającymi że lokaty bankowe dawały pół procenta rocznie podczas gdy życie drożało o trzy procent, pracą od ósmej do czwartej za grosze, której nienawidzili ale nie widzieli alternatywy.
Crypto było alternatywą. Przynajmniej tak im mówiono.
Influencerzy na YouTube z kanałami o nazwach _CryptoMillionaire_, _MoonShot Hunter_, _Diamond Hands Gang_ publikowali filmy gdzie krzyczeli do kamery o tym, jak zarobili sto tysięcy dolarów w miesiąc, pokazywali screenshoty portfeli, lamborhini wynajęte na weekend, życie o którym ich widzowie mogli tylko marzyć. I widzowie wierzyli, bo chcieli wierzyć, bo alternatywą było zaakceptowanie, że będą pracować czterdzieści lat żeby spłacić kredyt hipoteczny na mieszkanie, które nigdy nie będzie naprawdę ich.
I wtedy wieloryby whales, inwestorzy z dziesiątkami, setkami milionów dolarów, fundusze hedgingowe, które zarządzały miliardami, kartele które prały pieniądze z narkotyków przez krypto bo było łatwiejsze niż tradycyjne banki poczuły krew w wodzie.
I zaczął się żer.
2018: BNB Binance Coin, token giełdy Binance, największej na świecie kosztował średnio $6 za sztukę. Większość ludzi w Polsce, w Europie, w Ameryce słyszała o Bitcoinie, ale nie rozumiała, co znaczy „zdecentralizowany”, myślała że to jakaś wersja PayPala dla przestępców. ICO boom Initial Coin Offerings, gdzie każdy mógł stworzyć własny token i zbierać pieniądze od inwestorów bez żadnej regulacji właśnie się kończył, zostawiając za sobą tysiące martwych projektów i straconych milionów.
2019: Pierwszy prawdziwy bull run po krachu 2018. BNB wzrósł do $39 w czerwcu, szczyt przed korekcją. Kto kupił w styczniu 2018 za $6 i sprzedał w czerwcu 2019 za $39, zarobił 550 procent w półtora roku. $100 zamieniło się w $650. Nie miliony, nie lamborghini, ale wystarczająco żeby uwierzyć że to nie przypadek, że to da się powtórzyć, że crypto to przyszłość.
2020: COVID-19 zamknął świat w domach, miliony ludzi straciło pracę, rządy drukowały pieniądze triliony dolarów, euro, funtów, żeby ratować ekonomie, które umierały w lockdownach. Ludzie siedzący w mieszkaniach, tracący pracę, szukający czegokolwiek co da im kontrolę nad własnym życiem, znaleźli krypto. DeFi Decentralized Finance eksplodował, ofiarując _yield farming_, _liquidity pools_, sposoby zarabiania które brzmiały jak alchemia. PancakeSwap, Uniswap, SushiSwap platformy gdzie człowiek z laptopem mógł zarabiać 300 procent APY rocznie „stakując” coiny o nazwach, których nawet nie rozumiał. To było szaleństwo, to była desperacja, to była nadzieja.
2021: Apokalipsa czy niebo zależnie kogo zapytasz, zależnie ile zarabiłeś albo straciłeś.
SafeMoon został uruchomiony w marcu za cenę $0.000001 za token, projekt stworzony przez anonimowy team, który obiecywał „community-driven tokenomics”, „deflationary model”, „to the moon together”, hasła które brzmiały jak rewolucja ale były tylko marketingiem. W kwietniu osiągnął szczyt: $0.000014. 1400 procent wzrostu w miesiąc. $100 zamieniło się w $1,400. $1,000 w $14,000. Ludzie sprzedawali samochody, pożyczali od rodzin, wkładali oszczędności całego życia, emerytalnych funduszów, pieniędzy przeznaczonych na edukację dzieci.
Potem przyszedł maj i wszystko upadło. SafeMoon spadł 80 procent w tydzień, potem kolejne 50 procent, potem dalej, spirala śmierci. Założyciele wypłacili liquidity pool, miliony dolarów zniknęły na prywatne portfele, exit scam, rug pull, jak zwał tak zwał, rezultat był ten sam: tysiące ludzi straciło wszystko.
SpaceVikings token oznaczony symbolem SVT, uruchomiony w czerwcu 2021 przez społeczność nordyckich traderów, którzy wierzyli w „community-driven growth”, „diamond hands philosophy”, „Viking spirit in crypto”, romantyczne wizje o wojownikach blockchain podbijających nowe światy, został listowany na CoinMarketCap w lipcu, co dla wielu było potwierdzeniem że projekt jest „legalny”, choć listing na CMC nic nie znaczył poza tym że ktoś wypełnił formularz. Przez sierpień projekt przechodził rebranding, zmieniano logo, whitepaper, obietnice stawały się coraz większe, coraz bardziej absurdalne. Listopad przyniósł cud: Elon Musk, najbogatszy człowiek na świecie, CEO Tesli i SpaceX, tweetnął coś o Vikingach i kosmosie, nie wspominając bezpośrednio SVT, ale społeczność uznała to za „znak”, za „ukrytą wskazówkę”, za „Elon nas wspiera”. Token eksplodował wzrósł o 400 procent w dwa dni, ludzie kupowali w panice, bojąc się przegapić okazję życia. Potem, gdy euforia osiągnęła szczyt, założyciel projektu sprzedał wszystkie swoje tokeny, wypłacił pieniądze, zostawił wiadomość na Telegramie: „I’m out, good luck everyone”, i odszedł do innego projektu, którego nazwa i cel pozostały nieznane.
Dev team próbował kontynuować, nakręcać hype, organizować AMAs (Ask Me Anything sessions) na Discordzie gdzie obiecywali że „projekt żyje”, że „community jest silne”, że „foundation jest solidny mimo odejścia założyciela”, ale każdy kto miał choć trochę doświadczenia wiedział że to były puste słowa, ostatnie tchnienie umierającego organizmu. Od listopada 2021 token wygasał powoli, cena spadała dzień po dniu, volume transakcji kurczył się do zera, społeczność rozpadała się, ludzie sprzedawali ze stratą albo po prostu przestawali sprawdzać portfele, żeby nie patrzeć na to jak ich pieniądze zamieniają się w cyfrowy pył. Do stycznia 2022 SpaceVikings był martwy, token wart ułamek centa, projekt wymieniony tylko w archiwach CoinMarketCap jako ostrzeżenie dla przyszłych pokoleń że nie każdy „community-driven project” jest wart zaufania.
Ale ci, którzy kupili BNB w 2018 za $6 i trzymali, ignorując panikę, ignorując FOMO, ignorując każdy impuls żeby sprzedać i kupić następny „moonshot”? W listopadzie 2021, szczyt bull runu, BNB osiągnął $690 za token. Jeśli miałeś $100 w 2018, teraz miałeś $11,500. Jeśli miałeś $1,000, miałeś $115,000. Wystarczająco żeby zmienić życie, spłacić długi, kupić mieszkanie, uciec z pracy, którą nienawidziłeś.
Ale większość ludzi nie trzymała, większość sprzedawała w panice podczas crashy albo kupowała SafeMoon, SVT, setki innych tokenów, które obiecywały szybsze zyski, łatwiejszą drogę do bogactwa, i traciła wszystko.
2022: Luna. TerraUSD. Algoritmiczny stablecoin, który miał być przyszłością zdecentralizowanych finansów, projekt wyceniany na $40 miliardów, wspierany przez miliarderów, venture capital funds, influencerów którzy krzyczeli że „Luna to bezpieczna przystań”, że „algorytm jest niezawodny”, że „to nie może upaść”. Do Kwon, twórca, koreańsko-amerykański przedsiębiorca, który nosił drogie garnitury i tweetnął z arogancją graniczącą z manią wielkości, zapewniał wszystkich że system jest „antykruchny”, że „FUD (Fear, Uncertainty, Doubt) jest dla słabych”.
W maju 2022 system implodował w 72 godziny, największy krah w historii kryptowalut, algorytm który miał być niezawodny okazał się spiralą śmierci uruchomioną przez jeden duży sell-off, który wywołał kolejny, który wywołał kolejny, aż cały ekosystem zawalił się jak domek z kart. $40 miliardów wyparowało, zniknęło, przestało istnieć. Ludzie tracili domy, oszczędności życia, emerytury, wszystko. Samobójstwa w Korei Południowej, gdzie Luna była szczególnie popularna, gdzie miliony zwykłych ludzi uwierzyło w obietnice Do Kwona, który po katastrofie uciekł, ukrywał się przez rok zanim został aresztowany w Czarnogórze, extradowany, oskarżony o oszustwo, manipulację rynkiem, zniszczenie życia setek tysięcy ludzi.
2023: FTX. Sam Bankman-Fried, zwany SBF, młody geniusz MIT, założyciel Alameda Research i giełdy FTX, druga największa giełda kryptowalutowa na świecie po Binance, wyceniana na $32 miliardy, ulubieniec mediów, przyjaciel polityków, filantrop obiecujący że zarobi miliardy żeby oddać je na cele charytatywne, człowiek który nosił szorty i t-shirty na spotkaniach z prezydentami, upadł w cztery dni w listopadzie 2023. Okazało się że używał pieniędzy klientów depozytów, środków które miały być bezpieczne, „cold storage”, niemożliwe do tknięcia do spekulacji na rynku przez Alameda Research, swój prywatny fundusz hedgingowy, hazardował, tracił, kradł więcej żeby pokryć straty, klasyczna piramida finansowa ukryta pod fasadą innowacyjnej technologii. Kiedy ktoś zapytał o proof of reserves, kiedy ktoś zażądał audytu, wszystko się posypało. $8 miliardów zniknęło, klienci nie mogli wypłacić swoich pieniędzy, giełda zbankrutowała, SBF aresztowany, oskarżony o oszustwo, pranie pieniędzy, naruszenie praw wyborczych bo wpłacał miliony nielegalnie na kampanie polityczne. Skazany w 2024 na 25 lat więzienia. Media nazwały to „crypto Lehman Brothers”, porównanie do bankructwa które wywołało kryzys finansowy 2008, i nie było to przesadzone.
2024: Rok regulacji, rok gdy rządy zdecydowały że wystarczy chaosu, że czas wprowadzić porządek albo przynajmniej pozory porządku. SEC (Securities and Exchange Commission) w USA zaczęła zaciskać pętlę, oskarżając giełdy o naruszanie prawa papierów wartościowych, zmuszając je do rejestracji, compliance, audytów. Giełdy upadały albo cenzurowały, delistowały tokeny które były „zbyt ryzykowne”, zamykały usługi dla obywateli USA, przenosiły się do jurysdykcji offshore Kajmany, Bahamy, Wyspy Marshalla gdzie regulacje były łagodniejsze albo nie istniały. Europa wprowadzała MiCA (Markets in Crypto-Assets Regulation), próbując stworzyć jednolite ramy prawne, ale proces był powolny, biurokratyczny, nieefektywny. Chiny całkowicie zakazały kryptowalut, już nie po raz pierwszy ale tym razem z egzekwowaniem mining farms zamykane, serwery konfiskowane, ludzie aresztowani. Ale wieloryby? Ci z prawdziwymi pieniędzmi, z połączeniami, z doradcami prawnymi którzy wiedzieli jak obejść każdą regulację? Wciąż tam były, cichsze, mądrzejsze, bardziej bezlitosne, operujące przez layery offshore companies, proxy wallets, mixer services które sprawiały że śledzenie pieniędzy było praktycznie niemożliwe.
Grudzień 2025: BNB kosztuje $700, stabilny mimo wszystkich crashy, wszystkich regulacji, wszystkich skandali, bo Binance przetrwało gdy inni upadli, adaptowało się, przekupiło odpowiednich ludzi, zatrudniło odpowiednich prawników. Bitcoin przekroczył $105,000, nowy all-time high, napędzany przez instytucjonalne inwestycje, ETF-y (Exchange-Traded Funds) zatwierdzone przez SEC, akceptację mainstreamową o której marzono od lat. Ethereum $4,800, drugi po Bitcoinie, fundament ekosystemu DeFi, NFT, wszystkiego co budowano na blockchain. Są ludzie, którzy zarobili miliony setki milionów, którzy kupili Bitcoin w 2013 za $100 i trzymali przez każdy crash, każdą panikę, każdy nagłówek krzyczący że „crypto is dead”. Są ludzie, którzy stracili wszystko setki tysięcy, miliony zwykłych ludzi, którzy uwierzyli w obietnice, kupili na szczytach, sprzedali na dnach, zostali z długami, z pustymi portfelami, z traumą która sprawi że nigdy więcej nie zaufają żadnej „rewolucji finansowej”.
I gdzieś w ciemnych zakamarkach blockchain, w miejscach gdzie nawet najbardziej zaawansowane block explorery nie docierają, gdzie transakcje są ukryte w mixerach, proxy wallets, zero-knowledge proofs, krąży legenda o której wszyscy słyszeli ale nikt nie wie czy jest prawdziwa.
IV.
Ghost Wallet.
Nikt nie wie, kto go stworzył czy to była jedna osoba, kolektyw hakerów, wywiad któregoś państwa eksperymentujący z blockchain surveillance, czy fundusz hedgingowy który źle obliczył i stracił dostęp do własnych pieniędzy.
Nikt nie wie, kiedy powstał niektórzy twierdzą że 2017, podczas pierwszego ICO boomu, inni że 2019, jeszcze inni że wcześniej, może 2015, może nawet 2013, w czasach gdy Bitcoin był niszową ciekawostką dla cypherpunków.
Ale wszyscy wiedzą, przynajmniej ci którzy poruszają się w odpowiednich kręgach, że istnieje.
1.223 miliarda dolarów.
Zamrożone w adresie portfela, którego balans można sprawdzić na block explorerze każdy może to zrobić, wpisać adres, zobaczyć liczby ale nikt nie może ich ruszyć. Klucz prywatny zgubiony, rozdzielony, ukryty w sposób którego nikt nie rozumie, system zabezpieczeń tak zaawansowany że nawet twórcy może stracili kontrolę, może celowo zaprojektowali tak żeby nikt nie mógł otworzyć chyba że spełni warunki, których nikt nie zna.
Według jednej legendy krążącej na dark web forach, w szyfrowanych chatach na Telegramie to były pieniądze z dark web marketplace AlphaBay albo Silk Road 3.0, rynku gdzie sprzedawano narkotyki, broń, fałszywe dokumenty, skradzione dane, wszystko czego nie można kupić legalnie, marketplace którego założyciel administrator używający pseudonimu Alpha02 albo Dread Pirate Roberts III zginął w wypadku samochodowym w 2019 w Bangkoku albo został zamordowany przez rywalizującą organizację, w zależności od wersji, nie zdążywszy nikomu przekazać backupu klucza, seed phrase, czegokolwiek co pozwoliłoby odzyskać dostęp.
Według innej legendy powtarzanej przez teoretyków blockchain security to był eksperyment w ultra-bezpiecznej decentralizacji, inteligentny kontrakt zaprojektowany przez matematyków, kryptografów, ludzi którzy wierzyli że można stworzyć system tak bezpieczny że nawet twórcy nie będą mieli do niego dostępu chyba że spełnią warunki określone w kodzie. Wallet wymaga trzech kluczy jednocześnie klucz kryptograficzny, klucz temporalny (timing), klucz biometryczny albo coś jeszcze bardziej ezoterycznego ale klucze są rozproszone po całym świecie, w rękach ludzi którzy nawet nie wiedzą co posiadają, którzy dostali fragmenty jako część jakiegoś większego planu, którego nigdy nie zrozumieli.
Według trzeciej legendy najbardziej paranoicznej, powtarzanej przez ludzi którzy widzą spiski wszędzie to pułapka. Honey pot. Coś zaprojektowane przez NSA, CIA, Mossad, pick your favourite intelligence agency żeby przynęcić najbardziej utalentowanych hakerów, najbardziej desperackich przestępców, najbardziej niebezpiecznych ludzi na świecie którzy spróbują otworzyć portfel i zostaną zidentyfikowani, śledzeni, aresztowani albo zabici, w zależności od tego jak bardzo komuś zależy żeby wiedzieć kto próbuje.
Ale dla kogoś, kto stracił wszystko, kto nie ma już nic do stracenia, kto widzi Ghost Wallet nie jako legendę tylko jako ostatnią szansę na życie które nie jest ucieczką, pracą do śmierci, egzystencją w cieniu gigantów którzy kontrolują wszystko…
Ghost Wallet to nie jest mit.
To jest cel.
V.
_Warszawa, Mokotów_
_Grudzień 2025_
_Czwartek, 23:47_
Scarlett Voss siedziała przed trzema monitorami w swoim mieszkaniu dwupokojowym na czwartym piętrze bloku z wielkiej płyty, jednego z setek identycznych budynków które powstawały w latach siedemdziesiątych jako obietnica socjalistycznej utopii, a teraz były po prostu tłem miasta, szarym, anonimowym, idealnym do życia dla kogoś kto nie chce być zauważony. Za oknem śnieg padał leniwie, pierwszy tej zimy, białe płatki wirujące w świetle latarni ulicznej, pokrywając parking i bloki cienką warstwą, która do rana zamieni się w szarą breję mieszaną z solą i spalinami, ale teraz, o północy, wyglądała niemal pięknie, czysta, nietknięta.
Mieszkanie było małe, funkcjonalne, pozbawione dekoracji które mogłyby je uczynić osobistym przestrzeń robocza, nie dom. Pokój dzienny zamiast sofy miał biurko z trzema monitorami Dell 27 cali każdy, laptop Lenovo ThinkPad, router z anteną wzmacniającą signal, UPS (zasilacz awaryjny) na wypadek blackoutu. Ściany białe, puste, bez plakatów, bez zdjęć, tylko jeden kalendarz z Biedronki który wisiał tam odkąd Scarlett wprowadziła się rok temu i którego nigdy nie zmieniała, bo po co. Kuchnia otwarta, połączona z pokojem, blat czysty, lodówka prawie pusta tylko jogurty, woda mineralna, puszki Red Bulla stojące w rzędzie jak żołnierze. Sypialnia za zamkniętymi drzwiami, łóżko pojedyncze, szafa z ubraniami czarny, szary, granatowy, nic kolorowego, nic co przyciągałoby uwagę. Łazienka mała, prysznic zamiast wanny, lustro przed którym Scarlett coraz rzadziej patrzyła na swoją twarz, bo po co, skoro i tak już nie rozpoznawała osoby, którą tam widziała.
Na ekranie po lewej terminal Kali Linux, dystrybucja systemu operacyjnego zaprojektowanego dla pentesterów, hakerów, ludzi którzy łamią zabezpieczenia dla zarobku albo z przekonania. Skan portów serwera meksykańskiej policji w Culiacán przeprowadzony miesiąc temu, SQL injection attack który zajął cztery godziny ale zakończył się sukcesem, pliki ściągnięte, backup zrobiony na trzy oddzielne dyski twarde, jeden ukryty w ścianie, jeden w sejfie bankowym, jeden wysłany pocztą do skrytki w Berlinie którą wynajęła pod fałszywym nazwiskiem.
Na środkowym ekranie zdjęcie, otwarte w GIMP (GNU Image Manipulation Program), powiększone do maksimum, piksele widoczne jak mozaika.
Sophie. Martwa. Twarz blada jak wosk, oczy zamknięte, krew zaschła wokół rany na czole, ciemna, prawie czarna. Zdjęcie z miejsca zbrodni, archiwum policyjne, skradzione razem z dziesiątkami innych plików dokumentacja, raporty, zeznania świadków których nie było, bo nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, tak jak zawsze w Culiacán gdzie kartel był niewidzialnym władcą.
I drugie zdjęcie, obok, otwarte w osobnym oknie.
Plecy Sophie.
W pierwszym pliku tym, który policja oficjalnie zaraportowała plecy były zniszczone. Krwawa masa, cięcia, rany nakładające się na siebie, skóra podarta, tatuaż całkowicie nieczytelny, zamazany w abstrakcję bólu i przemocy. Ktokolwiek to zrobił, chciał żeby klucz był nieodwracalnie zniszczony.
Ale miesiąc temu, kiedy Scarlett włamała się na serwer i przeszukiwała pliki, znalazła folder ukryty, chroniony słabym hasłem „CuliacanPD2021” jakby ktoś uznał że to wystarczy, jakby niedoszacowali determinacji kogoś kto szuka zemsty. W folderze były inne pliki, te które nigdy nie trafiły do oficjalnego raportu. W tym jedno zdjęcie zrobione _przed_ zniszczeniem.
Tatuaż w pełnej rozdzielczości, profesjonalne oświetlenie, ostre detale, każda linia widoczna.
Scarlett powiększyła obraz, studiując każdy element. Linie, kąty, geometria niemożliwa, wzór który wyglądał jak fusion kodu QR, mandali, starożytnego szyfru. Szyfr blockchain address, zaszyfrowany w Base58, zahashowany algorytmem którego Scarlett nie rozumiała całkowicie jeszcze ale wiedziała wystarczająco żeby rozpoznać fragment czegoś większego.
Fragment Ghost Wallet.
Bo ostatnia wiadomość Sophie, ta wysłana trzy dni przed śmiercią, nie mówiła tylko o „kimś” i „czymś”.
Scarlett otworzyła telefon leżący obok klawiatury, iPhone 12 z pękniętym ekranem którego nigdy nie naprawiła, bo pęknięcie przypominało jej że nic nie jest trwałe, że wszystko można zniszczyć. Przesunęła do Messengera, do ostatniej konwersacji z Sophie, do wiadomości, którą przeczytała setki razy ale wciąż wracała, jakby szukając czegoś co przeoczyła, jakiegoś ukrytego znaczenia.
Sophie: _Scarlett, muszę ci coś powiedzieć. Ale nie przez telefon. Jak wrócę, spotkamy się. To ważne._
Scarlett: _Wszystko ok? Brzmisz dziwnie._
Sophie: _Jestem ok. Tylko… poznałam kogoś. I on pokazał mi coś, czego nie powinnam wiedzieć. Ale może to nasza szansa._
Scarlett: _Szansa na co?_
Sophie: _Na wszystko. Ghost Wallet. To nie jest legenda, Scarlett. To jest prawda. I ja mam pierwszy klucz._
Ostatnia wiadomość. 21:34, 9 kwietnia 2021.
Sophie zginęła trzy dni później, torturowana, zgwałcona, zastrzelona, wyrzucona jak śmieć.
Ale tatuaż przetrwał przynajmniej na fotografii, którą kartel zrobił zanim go zniszczył, fotografii która jakoś wyciekła albo została skopiowana przez kogoś w meksykańskiej policji, kto sprzedał ją albo schował, i ostatecznie trafiła do serwera, który Scarlett zhackowała.
Scarlett odchyliła się na krześle biurowym, starym, skrzypiącym, kupionym na OLX za sto złotych, patrząc w sufit pokryty plamami wilgoci, które tworzyły abstrakcyjne kształty, mapy krajów które nie istnieją. Nie płakała. Skończyła płakać w czerwcu, tydzień po pogrzebie, po ceremonii w Warszawie gdzie zjawili się może dwadzieścia osób rodzice nieżyjący, więc nie, ale krewni, znajomi, ludzie z pracy Sophie, którzy mówili uprzejme rzeczy o tym jaka była wspaniała, jaka utalentowana, jak szkoda, jakby ich słowa mogły cokolwiek zmienić. Scarlett stała w czerni, suchooką, zimna, i nie czuła nic poza decyzją, która krystalizowała się w niej jak lód, ostro, nieodwołalnie.
_Znajdę, kto cię zabił._ _Znajdę Ghost Wallet._
_I użyję go do tego, żeby zniszczyć każdego, kto miał cokolwiek wspólnego z twoją śmiercią._
Bo jeśli miliard dolarów istnieje, jeśli jest zamrożony w portfelu wymagającym trzech kluczy, jeśli jeden klucz leży w tatuażu Sophie, który Scarlett ma teraz jako fotografię cyfrową, zaszyfrowaną, schowaną, bezpieczną… To Scarlett ma pierwszy fragment. Teraz musi znaleźć pozostałe dwa. I ludzi, którzy je posiadają. Nawet jeśli to ją zabije. Nawet jeśli będzie musiała stać się kimś, kim nie chce być. Nawet jeśli zemsta pochłonie ją całkowicie i nie zostanie nic z Scarlett Voss, która kiedyś była analitykiem finansowym, miała normalne życie, normalną przyszłość. Bo Sophie nie miała przyszłości. I ktoś za to zapłaci.
Za oknem śnieg padał ciężej, pokrywając miasto ciszą, która była jednocześnie spokojem i zapowiedzią burzy.
Scarlett zamknęła zdjęcie Sophie, otworzyła terminal, zaczęła pisać kod, linie Python skryptu, który będzie skanować blockchain w poszukiwaniu wzorców, anomalii, śladów które mogą prowadzić do drugiego klucza.
To zajmie tygodnie. Może miesiące.
Ale ma czas.
I ma cel.
A gdy ma cel, nic innego nie ma znaczenia.
PRZEPISUJĘ ROZDZIAŁ 1 — literacki styl, hook w tytule!