Gierek. Człowiek z węgla - ebook
Gierek. Człowiek z węgla - ebook
Pierwsza tak obszerna i szczegółowa biografia najbarwniejszego, a jednocześnie najbardziej lubianego przywódcy Polski Ludowej. Wciągająca, niczym thriller polityczny, historia życia Edwarda Gierka – od dzieciństwa i trudnego życia na emigracji, przez wewnątrzpartyjne gry polityczne u szczytu władzy, aż po nieznane wcześniej fakty z okresu internowania.
Gierek. Człowiek z węgla – to całościowe spojrzenie na postać I sekretarza PZPR i całą epokę, z nim związaną. Zawiera nie tylko opis poszczególnych etapów kariery zawodowej, portret psychologiczny i rodzinny Gierka, lecz również analizę jego polityki gospodarczej oraz relacji z innymi przywódcami bloku wschodniego (w tym trudnych i tajemniczych stosunków z radzieckimi władzami). Biografia jest również próbą zastanowienia się nad fenomenem popularności Gierka i nostalgii za jego epoką, która jest obecna w polskim społeczeństwie.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67054-11-9 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na początku lat siedemdziesiątych polski naród utracjuszy, wymęczonych gomułkowską zrzędliwością, zachłysnął się postawnym, odzianym w elegancki garnitur, dobrze ostrzyżonym komunistą z Górnego Śląska. Komunistą, który zwracał się do nich już nie mlaskającym „Towarzysze i Towarzyszki”, ale dostojnym i budzącym zaufanie „Rodacy”. Komunistą, który nie miał w życiorysie kominternowskiej szkoły i partyzanckiej przeszłości, miał za to lata spędzone na Zachodzie. Piotr Kostikow, radziecki nadzorca Polski, napisał o nowym I sekretarzu KC, że „był zaskakująco nowy”.
Po czternastu latach zasiadania w Biurze Politycznym KC PZPR i trzynastu sprawowania funkcji I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach Gierek nowy oczywiście nie był. Co więcej, niczego nowego nie mówił. Ale mówił inaczej. Z wolna duszną atmosferę gomułkowszczyzny zaczynał zastępować zapach dymu z papierosów Marlboro mieszający się z wonią perfum o wiele obiecującej nazwie Być może... oraz widok rodziny pomykającej maluchem na wczasy i osładzającej sobie podróż mityczną coca-colą. Stefan Kisielewski, katolicki publicysta i pisarz, zgryźliwy obserwator komunistycznej rzeczywistości, nie krył uznania pod adresem Gierka. Na początku dekady zapisał w swoich Dziennikach: „Cwany facet, ma swoją linię, pragmatyczną i bojaźliwą, ale ma (...). To Wielki Usypiacz, chce dać chleba i igrzysk, politykę chowa dla siebie”.
W opinii Kisiela jest dużo uszczypliwości, ale wielu Polakom nowy kurs władz odpowiadał i budził nadzieję. Po latach wojny, skromniutkiej egzystencji w odbudowującym się państwie, obezwładniającym odorze stalinowskiego strachu i po do obsesji oszczędnym Starym (Gomułce) Polacy chcieli wreszcie normalności. Gierek się nie sprzeciwiał. Uchylił drzwi. Nie nazbyt szeroko, ale wystarczająco, aby wpuścić nieco świeżego powietrza i oczyścić atmosferę.
Nie sposób zaprzeczyć, że nagle w Polsce zrobiło się nieomal światowo. „Gdzieś tak koło 1974 roku, urządzając w domu imprezę, przy odrobinie szczęścia mogłem mieć na stole: do picia luksemburskiego szampana, francuskie brandy, piwo w puszkach, bywało że i heinekena, oczywiście colę, kawę Select, herbatę Twinings, aha, jeszcze pomarańczowy soczek Dodoni” – wspominał w książce Bananowy song Krzysztof Masłoń, później dziennikarz działu kultury „Rzeczpospolitej”. Ale jednak było „nieomal światowo”, przy czym „nieomal” czyniło różnicę. Sporą. „Oczywiście wszystko to mieć mogłem, ale po pierwsze – nigdy razem, bo albo jednego artykułu nie było, albo drugiego, a po drugie – za ile. Z innymi wiktuałami było identycznie: o tym, że dogoniliśmy świat, przekonywać miały kawiorowe pasty i puszki z zupą z rekina, na które – jak wiadomo – zapotrzebowanie na Mazowszu i Podlasiu było niebywałe. W Warszawie przestały być na krótko rarytasem solone orzeszki, czekolada z orzechami, a i paczkowana krojona szynka konserwowa (kupno puszki Krakusa niezmiennie uważano za uśmiech losu). A w kiosku, jeszcze bez specjalnych podchodów, kupowało się papierosy Marlboro”.
Niestety, na ogół w sklepach brakowało nie tylko kawiorowej pasty i zupy z rekina. „Byłam u koleżanki w Goryszach, powiat Ciechanów. Cięli wtedy rzepak. Gospodyni była w rozpaczy, co dać na obiad ludziom. Doradziłam jej naleśniki z serem i zupę jarzynową. Odpowiedziała mi, że taki obiad mogą jeść ludzie w mieście” – pisała w 1972 roku w liście do telewizji Irena J. z Warszawy. „Ludzie na wsi, ciężko pracujący od świtu do nocy, muszą jeść mięso i kiełbasę. Ponieważ w tamtejszej spółdzielni w Chotomiu nie było nic, wybrałam się do Ciechanowa (6 km autobusem). W trzech tamtejszych sklepach nie znalazłam ani kawałka kiełbasy, choćby tej najtańszej zwyczajnej. Moim zdaniem rolnikowi trzeba pomóc, żeby choć w żniwa miał kawałek kiełbasy. Wodę ma w studni”. Trzy lata później Józef R. z Częstochowy w liście do władz opisywał z kolei problemy z oponą do motoroweru Pegaz, której nikt nie potrafił naprawić. „Postanowiłem kupić nową, ale w sklepach nie ma. Napisałem więc do producenta tych motorowerów, do Bydgoszczy. Odpowiedzieli mi, że detalicznie nie sprzedają, wskazali mi Polmozbyt w Gliwicach. Napisałem. Odpowiedź: »Nie posiadamy na stanie magazynowym«. Skierowano mnie do Polmozbytu Poznań. Odpowiedź: »Zamówionego ogumienia nie posiadamy chwilowo i prosimy złożyć ponownie zamówienie na przyszły rok«”. Częstochowianin kończył swój list dramatycznym, wręcz egzystencjalnym pytaniem: „Co mam robić, gdzie mam szukać, na czym jeździć”.
Na razie jednak bal się rozkręcał. Żytnio-ziemniaczany komunizm Gomułki stawał się coraz bardziej odległym wspomnieniem, wypierany przez soczki Dodoni, czekolady z orzechami, a w końcu nawet przez coca-colę. W 1972 roku ruszyła w Polsce produkcja tego amerykańskiego napoju, o którym jeszcze w latach pięćdziesiątych mówiono, że to „imperializm w płynie”. Coca-cola oficjalnie po raz pierwszy pojawiła się w Polsce w 1957 roku, cztery lata po śmierci Stalina i rok po śmierci Bieruta, na stoisku amerykańskim na Międzynarodowych Targach Poznańskich. Wywołała euforię, ale oczywiście nie trafiła do sklepów. Kilkaset butelek, które zostały po targach, rozdano działaczom partyjnym; spróbowali go też nieliczni szczęśliwcy, którym podczas targów udało się dopchnąć do amerykańskiego stoiska. Czternaście lat później na negocjacje do Polski przyjechali z Rzymu przedstawiciele The Coca-Cola Company, a umowę licencyjną o podjęciu produkcji napoju podpisali wicepremier Mieczysław Jagielski oraz prezes Paul Graul, Czech z pochodzenia. W lutym 1972 roku w Browarze Warszawskim rozpoczęła się budowa pierwszej linii produkcyjnej, a 19 lipca – co z pewnością było związane z hucznie obchodzonym w Peerelu świętem 22 lipca – napełniono pierwsze butelki. Sprowadzano je z Hiszpanii; krajowe, oczywiście zgodne ze wzorem dostarczonym przez amerykański koncern, zaczęto wytwarzać dopiero w październiku w Hucie Szkła w Wołominie. Natomiast koncentrat coli przywożono z Neapolu i Amsterdamu. Z czasem produkcja coca-coli ruszyła też na Śląsku – najpierw w Browarze Górnośląskim w Zabrzu, a później w Browarach Tyskich.
To już oznaczało prawdziwą rewolucję. „W latach pięćdziesiątych, jako zetempowiec, wystąpiłem na jakiejś masówce z płomiennym przemówieniem krytykującym coca-colę, która była wtedy symbolem amerykańskiej kultury, utożsamiała cały zachodni styl życia. Niespełna dwadzieścia lat później, będąc wicepremierem, zostałem wysłany przez premiera Jaroszewicza na budowę wytwórni tego napoju, bo zdaniem szefa rządu ta inwestycja się ślimaczyła, a naród czekał. Mówiłem później Jarosławowi Iwaszkiewiczowi, że historia się na mnie zemściła: od walki z coca-colą do walki o coca-colę” – opowiadał mi Józef Tejchma, członek Biura Politycznego i wicepremier.
Gustaw Herling-Grudziński w Dzienniku pisanym nocą przyznawał, że rządzący na Węgrzech Janos Kádár i w Polsce Edward Gierek nie są „socjalistycznymi despotami, lecz w miarę dobrodusznymi, a w miarę surowymi Ojcami. Gdy chodzi o błahostki, pozwalają dzieciom na rozmaite psoty i wisusowską przekorę, przymykają nawet pobłażliwie oko na pokazywanie języka i podobne wybryki złego wychowania oraz wrodzonej krnąbrności. W dwóch kardynalnych punktach jednak marszczą brwi i przybierają miny marsowe, sięgając odruchowo po pasek albo też kiwając w geście pogróżki palcem”. Owe puszczane płazem błahostki to „paplanie opozycjonistów inteligenckich po kawiarniach”, a w wypadku robotników „uleganie mitowi konsumpcjonizmu”. A granice nieprzekraczalne? „Nie wolno ruszać »wzniesionych w Polsce i na Węgrzech fundamentów socjalizmu«, tudzież wywoływać »nieodpowiedzialną demagogię demokratyczną upiorów przeszłości«, czyli feudalizmu i nacjonalizmu. I nie wolno, rzecz jasna, kwestionować kierowniczej roli Związku Sowieckiego”.
Gierek umyślił sobie, że przepisem na sukces i podbicie serc społeczeństwa jest skopiowanie w całym kraju swoich – i wojewody Jerzego Ziętka – osiągnięć z „jego” Śląska. W 1973 roku Stefan Kisielewski bawił w Beskidzie Śląskim. „Gierek potroszczył się tu na Śląsku o urok życia dla robotników” – napisał w Dziennikach. „Jechałem kolejką z Szyndzielni, oglądałem pod Szyndzielnią urządzenia rekreacyjne, piłem piwo (nędzne, ale łatwo dostępne), jadłem obiad w schronisku (zimny, ale możliwy), widziałem motoryzację – zbiorowa świetna, w postaci wygodnych fabrycznych autokarów, indywidualna – stare motocykle i kiepskie autka – ale są. Ludzie mają forsę, korzystają, tylko pułap możliwości strasznie niski”.
Z czasem szlabany otwierały się coraz szerzej. Od 1973 roku bez wiz można było jeździć już do wszystkich (poza Albanią) europejskich krajów socjalistycznych. Coraz łatwiejsze stały się wyprawy na Zachód, w maju 1972 roku LOT zainaugurował regularne loty do Stanów Zjednoczonych. Andrzej Łyszyk wspomina, że w 1978 roku pojechał z żoną w podróż poślubną do Londynu i Paryża. W drodze powrotnej odwiedzili znajomych Niemców w NRD. „Byli zszokowani, że pozwolono nam wyjechać. Znaliśmy już to uczucie zazdrości z Rumunii, Czechosłowacji i przede wszystkim Związku Radzieckiego. Możliwość podróży, rzecz jasna nie całkowita, ale jednak dość znaczna, powodowała, że »za Gierka« Polacy poczuli się lepsi i nawet jakoś tam dumni z dokonań Polski Ludowej. I byliśmy bardzo atrakcyjni dla mieszkańców KS-ów. Pamiętam wyjazd do Moskwy z wycieczką Almaturu na sylwestra. Przed czwartą rano wracaliśmy do hotelu mocno podpici. Z jakichś powodów waliliśmy pięściami w parapety i nagle jedno z okien się otworzyło, a gdy podczas rozmowy okazało się, że jesteśmy Polakami, zaproszono nas do środka. Dołączyliśmy do trwającej już libacji. Piliśmy, dyskutowaliśmy o polityce, śpiewaliśmy. Po dwóch godzinach nasi gospodarze zaczęli się zbierać. Wyciągnęli z szaf milicyjne mundury i poszli na służbę”.
Ale oczywiście za granicę wyjeżdżało się przede wszystkim nie w celach turystycznych, ale dla pieniędzy. Ewa Mielcarzewicz w drugiej połowie lat siedemdziesiątych ukończyła Politechnikę Poznańską i rozpoczęła pracę w szkole. Nagle okazało się, że państwowa firma Polserwis szuka nauczycieli do pracy w Maroku. Udało się – w 1978 roku wylądowała w Casablance. W Polsce zarabiała niespełna 20 dolarów, tam 1000, z czego bez specjalnego wysiłku 200–300 dolarów mogła odłożyć. Miesięcznie. Na owe czasy gigantyczna kwota. Andrzej Łyszyk przez trzy miesiące pracował w Berlinie Zachodnim, do Polski przywiózł równowartość pięćdziesięciu miesięcznych pensji.
Nie wszyscy mieli aż tyle szczęścia i dlatego musieli radzić sobie inaczej. Z NRD przywozili więc buty i rzeczy dla dzieci. Z ZSRR ruble, kawior i przede wszystkim złote pierścionki, a sprzedawali tam dżinsowe spodnie i kurtki. Bułgarzy kochali nasz krem Nivea i narzuty na tapczany, a za lewy Polacy kupowali dolary i herbatę Lipton oraz cieszące się w Polsce dużym powodzeniem „koniaki” – Słoneczny Brzeg i Pliskę. Węgrów zaopatrywaliśmy we frotowe ręczniki i bieliznę pościelową, w zamian uwalniając ich sklepy z płyt zespołów rockowych, no i skupowaliśmy amerykańską walutę. W Czechosłowacji kochano nasze kryształy, my wielbiliśmy zaś dostępną tam i tanią kawę oraz wełnę. Rumunów ubraliśmy w pelisy ze srebrnych lisów. Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, w 1975 roku do europejskich krajów socjalistycznych Polacy wyjeżdżali blisko 8 milionów razy, do państw kapitalistycznych niewiele ponad 300 tysięcy razy.
W lutym 1974 roku dla „gastarbeiterów” otwarto Pewex, sieć sklepów „eksportu wewnętrznego” z zachodnimi artykułami. „Wranglery kosztowały 7,5 dolara” – zapamiętała Ewa Mielcarzewicz. Z czasem na sklepowe półki zaczęły trafiać także polskie towary, które w normalnej sprzedaży były coraz mniej dostępne. W 1977 roku 60 procent sprzedaży w Peweksie stanowiły rodzime towary.
Kupowanie w Peweksie nobilitowało, sklepy tej sieci stały się substytutem londyńskiego Harrodsa lub paryskiej Galeries Lafayette. Większości obywateli Peerelu nie było wprawdzie stać na kupno markowych dżinsów – zadowalali się, choć z bólem serca i poczuciem obciachu, wyrobami z polskich fabryk – ale aby zadać szyku, kupowali u cinkciarzy dwa dolary lub częściej bony i gestem szejka z Bahrajnu lub nafciarza z Teksasu nabywali pół litra żytniej oraz paczkę dunhilli lub lucky strike’ów. Niezapomniane uczucie. Poznałem je w końcu lat siedemdziesiątych, podczas licealnych wyjazdów do poznańskiego Teatru Nowego. Wizyta w Peweksie przy ulicy Świerczewskiego (dziś Bukowskiej) w Poznaniu była nieodłącznym elementem tych wypraw i, przyznaję to ze wstydem, dostarczała większych emocji niż spektakle teatralne. Takie małe, gierkowskie dolce vita.
Polacy zachwycali się maluchem, coca-colą, z lubością wdychali dym z marlboro (a na co dzień sportów, klubowych i giewontów), bili brawo Deynie i Lubańskiemu, codzienność jednak skrzypiała coraz głośniej. „Otrzymałam mieszkanie w nowo oddanym do użytku bloku. Nie zraził mnie na początku ciągły brak wody i światła. Tłumaczyłam sobie, że wszystko jeszcze się unormuje. Nie wyprowadziły nas też z równowagi nieszczelne okna i drzwi, wciąż kapiący w ubikacji sufit, niewymiarowa wnęka w przedpokoju, nierówne podłogi, zepsuta spłuczka, poobijana wanna” – skarżyła się w liście do władz Teresa K. z Chełma. „Cieszyliśmy się własnym kątem do życia. Nawet to, że w miarę nasilania się opadów deszczu w pokoju z balkonem coraz bardziej narastała pleśń na ścianie i suficie, też nie jest straszne. Z tym jakoś można żyć. Ale, wraz z nadejściem chłodów, życie w nieopalanym mieszkaniu stawać się zaczęło istnym koszmarem. Kaloryfery w naszym bloku są tylko ozdobą. Temperatura powietrza w mieszkaniu wynosi aż 6 stopni Celsjusza. W bloku tym mieszka większość młodych małżeństw z małymi dziećmi. Dzieci nasze stale chorują, a pracujące matki korzystają ze zwolnień lekarskich w ramach opieki, w listopadzie byłam 18 dni na zwolnieniu. Można jakoś wytrzymać bez wody (o ciepłej to nam się tu w ogóle nie śni), ale bez ciepła niestety trudno”.
Stefan Kisielewski w 1972 roku odwiedził Gdynię. Wrócił w podłym nastroju. „Z jedzeniem na mieście okropnie, czeka się godzinami na złe żarcie, śmierdzi, brudno, ohyda” – pisał zdruzgotany. „Za to wódki wszędzie masa, piją od rana, aż się niedobrze robi (...). Okropnie jednak ten kraj wygląda, przy całym swoim przemyśle i rzekomym rozmachu. Jak komuniści to robią, że wszystko zmienia się w gówno? Nawet takie piękne miejscowości nadmorskie!” Rok później „gówno”, jako podsumowanie gierkowskiej lokalnej Polski, znów pojawia się w Dziennikach, tym razem w zapiskach po wizycie na Podhalu. „Obserwuję tutejszych ludzi – już komunizm chwycił! Dziwny to ustrój, który niby stawiając sobie piękne cele nowoczesności i humanizmu, jednocześnie wszystko skutecznie zamienia w gówno. Był tu kiedyś najsolidniejszy lud w Polsce – teraz już zaczyna przenikać ich hochsztaplerstwo i chuligaństwo, nie mówić o pijaństwie, które dość jest potężne. Zaopatrzenie fatalne, kiełbasy na przykład nie ma w ogóle, sklepy przepełnione, pracują jak za króla Ćwieczka. Gastronomia coraz gorsza, ale że popyt przewyższa podaż, więc wszyscy konsumują, aż im się uszy trzęsą”.
Podczas gdy nieliczni wyposażają swoje łazienki w zachodnie wanny, inni wystają w kolejkach po wędliny oraz mięso i wysłuchują coraz bardziej absurdalnych, płynących z samej góry, wezwań. „W odpowiedzi na apel władz państwowych, ogłoszony w TVP w dniu 5 stycznia 1979, dotyczący zabezpieczenia mieszkań i domów przed utratą ciepła, proszę o spowodowanie oddania okien do mieszkania, w którym mieszkam i za które płacę czynsz” – pisze do telewizji Krystyna ze Słupska.
Miesiąc przed wybuchem strajków sierpniowych pojechałem na obóz OHP do Warszawy, gdzie pracowaliśmy przy konserwacji zieleni w okolicach placu Zamkowego, w Ogrodzie Saskim oraz na Trasie W-Z. Warszawa jawiła się nam jako prawdziwe eldorado – marlboro były w stałej sprzedaży, łatwe do zdobycia było piwo i importowane wino, udawało się trafić czekoladę. Na wielkopolskiej prowincji po takich rarytasach zostało już wówczas tylko wspomnienie. W tym czasie Julian P. z Kościerzyc przysłał do telewizji sarkastyczny list. „W telewizji padło kiedyś pytanie: »Co to jest szczęście?«. Od tej pory zacząłem się poważnie zastanawiać nad tym słowem, względnie nad dosłownym znaczeniem tego, jak bym to nazwał – uczucia. Dziś doznałem nagle olśnienia!” – oznajmiał. „Żona moja wyszła z domu i przez trzy godziny nie wracała, a z tego powodu byłem zaniepokojony. Jesteśmy oboje w wieku późnojesiennym, to usprawiedliwia nasze przewrażliwienie na nieobecność któregoś z nas. Proszę sobie wyobrazić, jak bardzo byłem szczęśliwy, gdy na progu zjawiła się żona, zmęczona, ale uśmiechnięta. Rozpromieniona zawołała: »Ale mam szczęście, patrz, co ci kupiłam«. Normalnie to nic tak wielkiego, bo był to 1 kilogram kaszy hreczanej i paczka kakao. Równocześnie z tym przeżyciem spadł mi ciężar z serca, bo oto ten mały szczegół dał mi odpowiedź na pytanie: »Co to jest SZCZĘŚCIE«. Zrozumiałem, aby być szczęśliwym, niewiele nam trzeba, wystarczy być nieszczęśliwym. A drobiazg, tj. trzy godziny i kilogram kaszy z dodatkiem paczki kakao, zmieni ci ten ponury świat w raj na ziemi”.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------