- promocja
Gild - ebook
Gild - ebook
Złoto. Złote posadzki i ściany. Złote meble i szaty. W zamku króla Midasa – wzniesionym na grani ośnieżonych gór – złote jest wszystko!
Mit o królu Midasie powraca w nowej odsłonie. Kobieta, na której władca złożył swój złotodajny dotyk, ukaże nam mroczną stronę chciwości. Oto pierwszy tom niezwykłej sagi fantasy. Sagi nieoczywistej i uzależniającej, od której nie sposób się oderwać. Orea, skrząca się złotem kraina intryg, romansów i niebezpieczeństw, zafascynuje was już od pierwszych stron.
Książka dla czytelników 18+
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2565-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Unoszę do ust złoty kielich, patrząc spoza krat na spektakl nagich ciał. Wokół panuje półmrok, jest to efekt zamierzony. Wyuzdany taniec kształtów oświetlony jedynie blaskiem trzaskającego ognia. Siedem ciał porusza się w harmonii dla jednego spełnienia. Jego spełnienia. Ja tymczasem jestem tu, po drugiej stronie – jak widz na trybunie.
Król wezwał mnie przed dwiema godzinami, gdy wzięła go chęć na zabawę z nałożnicami. Dziewczyny ze służącego mu haremu nazywane bywają „królewskim mięsem”. Dziś akurat król postanowił zabawić się w atrium, zapewne ze względu na akustykę. Cóż, trudno odmówić mu racji: echo ekstatycznych jęków to naprawdę przepiękny dźwięk.
– Tak! Tak, mój królu! Tak!
Skóra wokół moich oczu staje się napięta, łapczywie wypijam kolejny haust wina. Zmuszam się, by odwrócić wzrok i utkwić spojrzenie w nocnym niebie. Atrium jest potężne, a wszystkie jego ściany i wieńcząca je kopuła to ciąg wielkich okien. Z żadnego innego miejsca w pałacu nie rozpościera się tak spektakularny widok… Pod warunkiem oczywiście, że na dostatecznie długo przestanie padać śnieg i w ogóle cokolwiek widać. Teraz na zewnątrz jak zwykle trwa śnieżyca. Niebo przysłania wir białych płatków. Do rana pokryją wszystkie szyby grubą białą czapą, ale obecnie widzę jeszcze słaby blask ostatniej gwiazdy. Jej światło sączy się z wysoka, gdzieś spomiędzy bezlitosnych chmur i żarłocznej bieli. Śnieg – ta skrząca się, padająca z nieba zmrożona para – jest jak skąpiec, niechętny, by dzielić się widokiem, i zagarniający go zawsze dla siebie. Cieszę się, że teraz załapałam się choć na jego skrawek.
Może monarchowie z zamierzchłych wieków wznieśli to atrium, by obserwować niebo i odczytywać z gwiazd historie, które zapisali w nich dla nas bogowie? A potem natura zakpiła z ich wysiłków i skryła wszystko za gęstymi chmurami? A może cel był bardziej przyziemny? Może dawni królowie chcieli po prostu oglądać przez oszronione szyby smaganą mrozem i śnieżycami krainę, sami nie wystawiając się na chłód. Bardzo możliwe – pasowałoby to do typowej dla władców Orei arogancji.
Zerkam znów przed siebie i widzę scenę, która też do niej pasuje… Król wchodzi ostro w „mięso”, mając wokół siebie krąg poruszających się zmysłowo postaci – każdy ich ruch ma służyć jego rozkoszy.
A może się mylę i to miejsce wcale nie powstało po to, by spoglądać stąd ku górze? Może zbudowano je, by to bogowie mogli zaglądać z góry do jego wnętrza. Kto wie – przecież wszyscy poprzedni władcy Orei też mogli zabawiać się tu ze swoimi haremami. Może widok nagich ciał miał być formą wyuzdanej ofiary dla bogów? Wśród bóstw nie brakuje podobno lubieżników, więc wydaje się to całkiem prawdopodobne, zwłaszcza że królewskie mięso potrafi naprawdę wiele. Jest na co popatrzeć.
Pomimo tego, że jestem zmuszona przyglądać się orgiom, a kopułę atrium pokrywa zwykle gruba warstwa śniegu, to… lubię tu być. Przebywanie tutaj jest dla mnie namiastką wyjścia na zewnątrz. Jest najbliższe muśnięciom wiatru na twarzy i świeżemu powietrzu w płucach.
Czy ma to jakąś jasną stronę? Cóż, przynajmniej nie muszę się martwić, że będę drżeć z zimna lub że od mrozu spierzchnie mi skóra. Śnieżyca robi wrażenie naprawdę srogiej, a ja staram się zawsze dostrzegać to, co dobre. Nawet siedząc w kutej na miarę klatce. Piękne więzienie dla pięknego trofeum.
– O, Najwyższy! – Ekstatyczny jęk któregoś mięsa, chyba Rissy, wyrywa mnie z zamyślenia. Rissa jest blondynką o lekko ochrypłym głosie. Bycie piękną przychodzi jej łatwo.
Nie potrafię się powstrzymać i moje spojrzenie znów wędruje ku rozgrywającemu się przede mną seksualnemu spektaklowi. Sześć sztuk mięsa stara się, jak tylko może, zrobić wrażenie na królu. Sześć to jego szczęśliwa liczba – jest w końcu władcą Szóstego Królestwa Orei. Prawdę powiedziawszy, ma na punkcie szóstki lekką obsesję. Nieustannie w jego otoczeniu odkrywam nawiązania do tej liczby. Na każdej szytej na miarę koszuli każe krawcom umieszczać sześć guzików. Jego koronę zdobi sześć szczytów. A teraz na moich oczach pieprzy sześć seksualnych zabawek: pięć kobiet i jeden mężczyzna służą jego królewskiemu spełnieniu.
Słudzy ustawili w atrium łoże, by król, zabawiając się, nie musiał narzekać na niewygody. Rozłożenie na części potężnego mebla, wniesienie go schodami półtora piętra i ponowne złożenie tylko po to, by po kilku godzinach znów rozmontować je i wynieść, wydaje mi się marnotrawstwem sił i czasu. Ale co ja tam wiem? Jestem w końcu tylko ulubionym królewskim mięsem. Na sam dźwięk tego określenia odruchowo się krzywię. Wolę być nazywana królewską faworytą. Brzmi to dużo lepiej, choć zasadniczo oznacza to samo: należę do niego.
Opieram stopy o kratę mojej klatki i opadam na leżące za mną poduszki. Patrzę na królewskie pośladki poruszające się rytmicznie w górę i w dół. Król bierze jedną z dziewczyn, a dwie kolejne klęczą obok na łóżku, tak by mógł ugniatać dłońmi ich piersi. Wiedzą, że to lubi.
Zerkam na własną pierś, skrytą chwilowo pod złotym jedwabiem. To, co na sobie mam, przypomina bardziej togę niż suknię – ot, kawałek tkaniny złączony na ramionach, swobodnie opadający w dół i dwukrotnie przepasany złotymi ogniwami. Złoto; niczego innego nie noszę ani nie widzę wokół siebie. Niczego innego nie dotykam.
W atrium nie pozostała ani jedna żywa roślina – gałązki i liście, kiedyś pełne soków, są teraz martwe i metaliczne. Wszystko w tym pomieszczeniu, nie licząc tafli szkła, jest złote. Dosłownie. Złota pościel, w której pieprzy się król, złote inkrustacje w ramie łoża, złoty połyskujący marmur na posadzce, złote klamki i złocące się motywy winorośli, pnącej się po pozłacanych ścianach ku łukom sklepienia.
O tak, w będącym siedzibą króla Midasa zamku Highbell złoto jest wszechobecne.
Złote posadzki, złote ramy okienne, złote dywany, obrazy, gobeliny, poduszki, szaty, naczynia i rycerskie zbroje. Nawet ptaszek w klatce, zastygły w martwym blasku. Jak okiem sięgnąć złoto, złoto i jeszcze raz złoto. I to nie tylko z wierzchu! Złote są również schody, bloki, z których wzniesiono mury, i podtrzymujące strop filary.
Widok murów zamku oświetlonych słońcem mógłby boleśnie razić oczy. Nie wydaje mi się jednak, szczęśliwie dla wszystkich, którzy mieszkają na zewnątrz, by słońce kiedykolwiek wychodziło tu zza chmur na dłużej niż chwilę. Gdy nie pada tu śnieg, zwykle przychodzi słota. A gdy już trafi się dzień bez jednego lub drugiego, to tylko kwestią czasu jest nadejście śnieżycy.
Gdy nadciąga zamieć, bicie dzwonu na najwyższej wieży zamku ostrzega mieszkańców, by nie opuszczali zabudowań. I tak, ten potężny dzwon też jest złoty. Złoty i cholernie głośny. Nie cierpię go! Jego bicie jest bardziej hałaśliwe nawet niż odgłosy gradobicia na szklanym dachu, no ale domyślam się, że brak irytującego dzwonu w zamku o nazwie Highbell byłby bluźnierstwem. Ten nasz słychać ponoć w promieniu wielu kilometrów. Zamek Highbell zdaje się na wszelkie możliwe sposoby przykuwać uwagę: donośne bicie dzwonu, blask żywego złota, wyeksponowane miejsce na ośnieżonym zboczu skalistej góry… Cóż, król Midas nie bawi się w subtelność. Obnosi się ze swoją potęgą, a wszyscy wokół albo padają na kolana, albo zgrzytają zębami z zawiści.
Podchodzę na skraj klatki, by dolać sobie wina, jednak karafka jest pusta. Krzywię się z niezadowoleniem, próbując ignorować dobiegające zza moich pleców piski i męskie stękania. Król dosiadł kolejnej dziewczyny, Polly. Odgłosy wydawane przez nią w czasie seksu drażnią mnie jak skrobanie lodu bolącym zębem. Czuję, jak wzbiera we mnie zazdrość.
Naprawdę przydałoby mi się więcej wina!
Ale wina nie ma. Zaczynam więc opychać się winogronami leżącymi na półmisku obok serów. Może sfermentują w moim żołądku i w ten sposób zdołam się choć trochę upić? Pomarzyć zawsze można.
Łudząc się tą nadzieją, wpycham do ust kolejne grona, po czym wracam w kąt klatki i opadam na poduszki ze złotego pluszu. Zarzucam nogę na nogę i śledzę zmysłowy seans wijących się ciał. Piękny spektakl dla króla.
Dwie z dziewczyn są nowe, nie znam jeszcze ich imion. Nowy jest też chłopak, który stoi wyprężony na materacu. O Najwyższy, co za ciało! Każdy jego centymetr jest perfekcyjnie wyrzeźbiony. Nie dziwię się, że król go wybrał. Te mięśnie w połączniu z twarzą efeba… naprawdę przyjemnie oglądać tego chłopca. Chyba każdą chwilę, której nie spędza na służeniu królowi, poświęca na pracę nad swoją sylwetką.
Chwycił teraz mocno górną belkę potężnej ramy baldachimu, pozwalając, by jedna z dziewczyn, szeroko rozkładając nogi, usiadła mu na przedramionach. Podtrzymując ją w tej akrobatycznej pozie, zanurza język między jej uda. Oboje są tak sprawni i zmysłowi. Trudno oderwać od nich wzrok.
Druga z nowych dziewczyn klęczy przed chłopakiem. Wzięła go całego w usta i pracuje nimi, jakby wysysała jad po ukąszeniu węża. Jest… dobra. Naprawdę dobra. Nie dziwię się już, dlaczego została wybrana. Przekrzywiam lekko głowę i śledzę uważnie jej ruchy. Zapamiętuję je. Warto podpatrywać takie rzeczy. Kiedyś mogą się przydać.
– Nudzi mnie już twoja cipa – rzuca nagle Midas, na co Polly pośpiesznie podrywa się spod niego. – Teraz ty! – dodaje zaraz, klepiąc dziewczynę, którą jeszcze przed chwilą macał po piersiach. – Wezmę cię w dupę.
– Tak, mój królu – mruczy dziewczyna. Odwraca się i zadziera pośladki, a król wchodzi w nią od tyłu, wciąż mając na kutasie ciepłe soki Polly. Dziewczyna wydaje z siebie przeciągły jęk.
– Udaje – rzucam pod nosem. To nie mogło być przyjemne.
Nie żebym wiedziała to z doświadczenia. Mnie akurat król nigdy nie wziął w ten sposób. Mogę tylko dziękować Najwyższemu.
Ekstatyczne odgłosy przybierają na sile. Mięso dochodzi. Czy dziewczyny udają – tego nie wiem. Wiem tyle, że po chwili król wchodzi w dziewczynę po raz ostatni, po czym z głośnym stęknięciem tryska nasieniem.
Mam nadzieję, że tym razem skończył na dobre. Jestem zmęczona i nie mam już wina. Gdy tylko nałożnica osuwa się na łóżko, król znów klepie ją po tyłku i odprawia swoją seksualną świtę.
– Wracajcie do haremu. Na dzisiaj koniec zabawy.
Na dźwięk jego słów wszyscy bez słowa przerywają seans swojej rozkoszy. Piękny chłopak wciąż ma potężny wzwód, ale ani on, ani nikt inny nie próbuje sprzeciwiać się królowi. Nikt nawet się nie skrzywi. Byłoby to wyjątkowo głupie.
Wszyscy błyskawicznie wyplątują się z miłosnego kłębowiska i nadzy karnym rządkiem opuszczają atrium. Uda niektórych są wciąż wilgotne i lepkie od potu. To był długi wieczór. Ciekawa jestem, czy mięso dokończy zabawę bez króla, w mieszczącym harem skrzydle zamku. Nie przekonam się o tym, bo nie mam tam wstępu. Nie wiem, jak seksualna świta króla zachowuje się, gdy jego nie ma w pobliżu. Mnie zasadniczo nie wolno udać się nigdzie, no chyba że jestem w swojej klatce lub w towarzystwie króla. Jako jego faworyta mam być zawsze chroniona i pod kluczem. Jestem znakomicie strzeżoną maskotką.
Przyglądam się Midasowi. Gdy ostatnia nałożnica opuszcza pomieszczenie, on zakłada swój złoty szlafrok. Sam jego widok, półnagiego i spełnionego po łóżkowych rozkoszach, sprawia, że czuję w brzuchu ukłucie.
Jest piękny.
Nie ma wyrzeźbionego ciała – na to wiedzie zbyt wygodnickie życie. Jest jednak naturalnie szczupły i ma szerokie ramiona. Jak na panującego monarchę jest przy tym młody: ma niewiele ponad trzydzieści lat i wciąż niemało młodzieńczej energii. Widać to po jego twarzy. Dzięki swojej ciemnej karnacji wygląda na opalonego, choć wokół wiecznie pada śnieg lub deszcz. W jego blond włosach, zwłaszcza w świetle świec, można dopatrzyć się miodowych, czerwonawych niemal refleksów. Jego oczy z kolei mają barwę ciemnego brązu.
Obecność króla wyzwala we mnie szczególną energię. Ma w sobie jakiś niebywały urok, któremu nie potrafię się oprzeć.
Mój wzrok wędruje w dół, poniżej jego smukłej talii. Pod jedwabnym szlafrokiem rysuje się kontur mięknącego powoli penisa.
– Nie możesz się napatrzeć, co, Auren? – Na dźwięk swojego imienia natychmiast podrywam wzrok ku twarzy króla. Ten uśmiecha się z lekką ironią, a ja próbuję ukryć zakłopotanie. Czuję jednak, jak płoną mi policzki.
– No… jest na co popatrzeć – odpowiadam z krzywym uśmieszkiem, wzruszając lekko ramionami.
Król śmieje się i zamaszystym krokiem podchodzi do mojej klatki. Uwielbiam jego uśmiech. Na sam jego widok czuję w brzuchu gąsienice. Gąsienice, nie motyle – tym swobodnie latającym cholerstwom za bardzo zazdroszczę.
Przesuwa po mnie wzrokiem, od moich bosych stóp aż po piersi. Pilnuję się, by nie drgnąć, choć jego spojrzenie natychmiast rozbudza moje ciało. Przekrzywiam tylko lekko głowę i przyglądam mu się wyczekująco. Nauczyłam się wytrzymywać w takich sytuacjach bez ruchu. Wiem, że to lubi.
Król pieści mnie niespiesznym spojrzeniem.
– Mmm, ależ dziś wyglądasz. Nic tylko cię zjeść.
Podnoszę się płynnym ruchem, pozwalając, by złota tkanina spłynęła po moim ciele aż po palce stóp. Podchodzę do dzielącej mnie od króla kraty i oplatam dłonią jeden z prętów.
– Więc może wypuścisz mnie z klatki i posmakujesz… – Pilnuję, by mój ton brzmiał uwodzicielsko, ale i figlarnie, choć od środka aż rozsadza mnie pożądanie.
Wypuść mnie. Dotykaj. Pragnij.
Mój król to skomplikowana istota. Wiem, że mu na mnie zależy, a jednak ostatnio… chciałabym go więcej. Wiem, że tak naprawdę to moja wina. Nie powinnam oczekiwać więcej, tylko cieszyć się tym, co mam. A jednak nie potrafię. Chciałabym, żeby Midas patrzył na mnie tak jak ja na niego. Chciałabym, by, gdy się nie widzimy, rozsadzały go takie same łaknienie i tęsknota. A że wszystko powyższe to zapewne mrzonka, chciałabym, by po prostu spędzał ze mną więcej czasu.
Tak, wiem, że i to jest mało realną zachcianką. Midas jest przecież królem, ktoś cały czas zabiega o jego uwagę. Nie potrafię nawet objąć rozumem zakresu jego obowiązków. Powinnam się cieszyć, że w ogóle poświęca mi czas. Dlatego skrywam głęboko rozpierające mnie pragnienie. Jakbym zarzucała grubą warstwą śniegu żarzące się żagwie. Staram się zająć umysł czym innym i brnę tak przez kolejne godziny. Nieważne jednak, ilu ludzi zobaczę danego dnia – i tak budzę się sama i sama zasypiam.
Nie Midas jest tu winny i nie mam się o co dąsać. Donikąd mnie to nie zaprowadzi. Zresztą… żyję w klatce. Nic nie doprowadza mnie do niczego, bo choćbym chciała, nigdzie się nie ruszę.
Słysząc moje wyzywające słowa, król uśmiecha się szerzej i szczerzej. Ma dziś dobry humor i nastrój do zabawy. Nie zdarza się to często, ale uwielbiam widzieć go takim. Przypomina mi to początki naszej znajomości.
Byłam wtedy zupełnie zagubiona. Aż nagle pojawił się on i pokazał mi inne życie. Jego uśmiech sprawił, że sama nauczyłam się uśmiechać.
Król po raz kolejny przesuwa wzrokiem po mojej sylwetce. Czuję ciepło w całym ciele. Jego uwaga mi pochlebia.
Mam linię klepsydry: wyraźnie zaznaczone piersi, biodra i pośladki. Jednak to nie one przykuwają uwagę każdego, kto zobaczy mnie po raz pierwszy. Nie jestem nawet pewna, czy szczególnie interesują one króla.
Ludzie przyglądają mi się nie po to, by podziwiać moje kształty. Nie po to, by próbować wyczytać w moich oczach, o czym myślę. Robią to, bo nie mogą oderwać oczu od mojej skóry.
Złotej skóry.
Nie, nie złotawej. Nie złotej od słońca czy pomalowanej złotą farbką. Moja skóra to szczere, połyskliwe, satynowe złoto. Nawet moje włosy i tęczówki mają metaliczny złoty połysk. Jestem żywym złotym posągiem. Z wyjątkiem białych zębów, białek oczu i figlarnego różowego języka każdy skrawek mojego ciała jest złoty.
Jestem osobliwością. Cennym przedmiotem. Źródłem pogłosek.
Jestem królewską faworytą. Najcenniejszą z kochanek Midasa. To na mnie jednej złożył swój złotodajny dotyk. Mnie jedną trzyma w klatce na najwyższej kondygnacji zamku. Całe moje ciało jest świadectwem przynależności do niego, a zarazem – mojego uprzywilejowania.
Jestem pozłacaną maskotką króla. Ulubienicą pana na zamku Highbell i władcy Szóstego Królestwa Orei. Ludzie zjeżdżają się z daleka, by mi się przyjrzeć. Ciekawię ich na równi ze lśniącym królewskim zamkiem. Nie ma w królestwie cenniejszego skarbu niż ja.
Tak, żyję życiem więźnia.
Ale jakież piękne jest moje więzienie!ROZDZIAŁ 2
Mając przed sobą Midasa, natychmiast zapominam o zmęczeniu. Cała moja uwaga skupia się na nim, każdy nerw w ciele reaguje na jego bliskość.
Król spogląda na mnie, a ja korzystam z okazji, by przyjrzeć się jemu. Wodzę spojrzeniem po jego przystojnej, gładkiej twarzy i patrzę w jego wyraziste oczy. Im dłużej go oglądam, tym łatwiej mi wybaczyć mu, że ściągnął mnie tu dzisiejszego wieczora, że zrobił ze mnie gapia mogącego tylko biernie przyglądać się rozkoszy pozostałych.
Midas unosi rękę i sięga do wnętrza klatki.
– Auren, mój ty klejnocie… – mruczy niskim, czułym głosem.
Nieruchomieję, oddech rwie mi się w piersi. Każdy mój nerw trwa w wyczekiwaniu. Król tymczasem sięga dłonią coraz wyżej, by po chwili przesunąć palcem po moim policzku. To muśnięcie wystarczy, bym poczuła na skórze dreszcz podniecenia. Trwam jednak w bezruchu. Boję się choćby zamrugać. Byle tylko król nie cofnął dłoni.
Proszę, nie przestawaj mnie dotykać.
Mam rozpaczliwą chęć pochylić się naprzód: ocierać się twarzą o ręce i ciało króla, choć przez kraty poczuć na sobie jego dotyk. Wiem jednak, że nie mogę sobie na to pozwolić. Trwam więc dalej nieruchoma. Jedyne, nad czym nie potrafię zapanować, to pożądliwy błysk w moich złotych oczach.
– Dobrze ci się patrzyło? – pyta Midas, wodząc kciukiem po skraju mojej pełnej dolnej wargi. Rozchylam usta. Mój oddech staje się pożądliwy, owiewa opuszki palców króla. Ciepło oddechu lgnie ku ciepłu ciała.
– Jeszcze lepiej byłoby się przyłączyć – odpowiadam, czując przy każdym słowie, jak palce króla poruszają się wraz z moimi wargami.
Midas sięga wyżej i dotyka moich włosów. Pocierając kosmykiem o kosmyk, patrzy, jak skrzą się złotem w blasku świec.
– Przecież wiesz, że jesteś na to zbyt cenna. Nie będę cię wpychać pomiędzy innych.
– Oczywiście, mój królu – odpowiadam, uśmiechając się zaciśniętymi ustami.
Midas puszcza moje włosy, po czym pieszczotliwie trąca mój nos i wyjmuje rękę z klatki. Wiele mnie kosztuje, by stać dalej nieruchomo i nie nachylać się ku niemu jak smagane wiatrem drzewo. Gdy krąży swobodnym krokiem wokół klatki, wszystko we mnie lgnie do niego.
– Nie jesteś byle mięsem jak tamte, Auren. Nie jesteś na co dzień. Masz dla mnie o wiele większą wartość. Poza tym lubię, kiedy na mnie stąd patrzysz. Podnieca mnie to. – Płomień w oczach króla się rozpala. Nikt tak jak on nie potrafi jednocześnie wzbudzić we mnie dzikiego pożądania i przyprawić o bolesny zawód. Choć wiem, że nie powinnam, oponuję. Wrzące we mnie samotne łaknienie bierze górę nad rozumem.
– Inne dziewczyny krzywo na mnie patrzą. Słudzy mnie obgadują. Czy naprawdę nie byłoby lepiej, gdybyś choć raz pozwolił mi się przyłączyć? Mogłabym tylko cię dotykać… – Wiem, jak żałośnie to brzmi, ale nie panuję nad sobą.
Król mruży swoje brązowe oczy, a ja już wiem, że popełniłam błąd. Znów czuję ukłucie w brzuchu, ale tym razem z zupełnie innego powodu. Wiem, że przez kilka nieroztropnych słów zaraz go stracę. Jego beztroski nastrój uleciał bez śladu. Piękne rysy Midasa zdają się tężeć. Zaczyna bić od niego chłód. Jakby żar jego uroku pokryła warstwa śniegu.
– Jesteś pierwszą z nałożnic. Jesteś moją faworytą, moim klejnotem! – poucza mnie, a ja wbijam wzrok w palce u swoich stóp. – W dupie mam, co gadają słudzy i mięso do ruchania. Jesteś moja i mogę tobą rozporządzać zgodnie ze swoim życzeniem. A moje życzenie jest takie, żebyś pozostała w klatce, gdzie nie może cię dosięgnąć nikt oprócz mnie!
Kręcę głową, karcąc się w myślach.
Głupia ja. Głupia!
– Masz rację. Pomyślałam po prostu, że…
– Nie ty tu jesteś od myślenia! – rzuca Midas ostro, a jego wybuch aż zapiera mi dech. Jeszcze przed chwilą był w świetnym nastroju, a ja wszystko zepsułam! – Czy nie traktuję cię dobrze? – pyta z pretensją, wyrzucając ręce ku górze. – Czy nie masz tu wszelkich możliwych wygód?!
– Mam…
– Kurwy w tym mieście żyją w nędzy. Szczają do wiader i dają za byle grosz. A ty masz czelność narzekać?!
Milczę. Wiem, że ma rację. O ileż gorsze mogłoby być moje położenie. O ile było gorsze! I to on mnie z niego wyciągnął.
Bycie królewską faworytą ma swoje zalety. Cieszę się przywilejami i bezpieczeństwem, na które inne nie mogą liczyć. Kto wie, co by ze mną było, gdyby król mnie nie uratował. Mogłabym należeć teraz do jakichś strasznych ludzi. Mogłabym być narażona na choroby i okrucieństwo. Mogłabym co dzień bać się o własne życie.
Zaznałam już takiego traktowania. Jako ofiara handlu dziećmi wiem, jak to jest żyć na łasce złych ludzi. W swoim życiu widziałam już dość zła i podłości.
Raz udało mi się uciec i trafić do dobrych ludzi – jedynych takich poza moimi rodzicami, których spotkałam wtedy na swojej drodze. Myślałam, że nie będę już cierpieć. Wówczas jednak znów pojawili się bryganci i koszmar zaczął się na nowo. Gdy nie miałam już nadziei, nieoczekiwanie uratował mnie Midas. Stał się moim wybawcą. Dał mi schronienie przed okrucieństwem i przemocą, które tyle lat musiała znosić moja umęczona dusza. A potem… uczynił ze mnie swój słynny żywy posążek.
Tak, rzeczywiście nie mam prawa skarżyć się ani żądać więcej. Gdy pomyślę, jak mogłoby wyglądać moje życie, nie umiem doliczyć się koszmarów i upokorzeń, których najpewniej bym doświadczyła. Staram się nie dopuszczać do siebie myśli o nich – są zbyt bolesne. Na samo wspomnienie mojej przeszłości mdli mnie i dostaję niestrawności. Tym bardziej więc staram się takich wspomnień unikać. Mdłości i niestrawność nie są mile widziane, gdy co dzień w dużych ilościach pije się wino. A tak właśnie jest ze mną. Piję co wieczór. To dlatego w każdej sytuacji potrafię dostrzec jasne strony.
Gdy tylko Midas zauważa moją skruchę, wyraz jego twarzy się zmienia. Widać po nim, że jest z siebie zadowolony. Król rozumie, że wystarczyło kilka jego zdań, by zmienić moje myślenie. Jego spojrzenie łagodnieje i po chwili czule przesuwa kostkami dłoni po moim ręku. Gdybym była kotką, zaczęłabym błogo mruczeć.
– Mój złoty skarb… – mówi król, a supeł niepokoju, ściskający mnie od środka, nieco się rozluźnia. Jestem jego złotym skarbem i nic tego nie zmieni. Nas dwoje łączy więź nie do pojęcia dla kogokolwiek innego. Znałam Midasa, zanim nosił na głowie koronę i zanim zaczęto mu się nabożnie kłaniać. Znałam go, nim jego zamek oślepiał złotym blaskiem. Jestem przy nim od dziesięciu lat. Przez ten czas nić naszej relacji zacisnęła się mocno.
– Przepraszam – mówię cicho.
– Nie szkodzi – odpowiada łagodnie Midas, raz jeszcze gładząc okolice mojego nadgarstka. – Wyglądasz na zmęczoną, wracaj już do swojej komnaty – dodaje po chwili. – Wezwę cię rano.
– Rano? – powtarzam ze zmarszczonymi brwiami. Król niemal nigdy nie wzywa mnie wcześniej niż o zachodzie słońca.
– Tak – odpowiada Midas ze skinieniem głowy, ruszając w stronę wyjścia. – Król Fulke jutro wyjeżdża. Wraca na zamek Ranhold.
Pilnuję się, by westchnieniem nie dać po sobie poznać ulgi. Nie cierpię Fulkego, władcy Piątego Królestwa Orei. To obleśny gbur, tyle że obdarzony mocą duplikacji. Gdy zechce, może dotknięciem dłoni podwoić dowolną rzecz. Szczęśliwie dar ten działa w odniesieniu do danej rzeczy tylko raz i nie ma zastosowania wobec ludzi. W przeciwnym razie dawno już miałabym swoją wierną kopię.
Najchętniej nie oglądałabym Fulkego już nigdy w życiu, ale tak się składa, że od kilku lat jest sojusznikiem Midasa. Ich królestwa graniczą ze sobą, a od zawarcia paktu Fulke kilka razy do roku zjawia się u nas na zamku. Zwykle towarzyszą mu wozy pełne przedmiotów, które Midas przemienić ma w złoto. Jestem pewna, że po powrocie Fulke każdy z nich duplikuje. Na sojuszu z Midasem bardzo się wzbogacił.
Co ma z tego układu mój król – tego nie wiem. Nie podejrzewam go jednak o to, by pomagał Fulkemu z czystej dobroci serca. Midas nie słynie z bezinteresowności. Jednak jest przecież królem, a król musi umieć zatroszczyć się o siebie i swoje państwo. Trudno więc mieć do niego pretensje.
– Ach – odpowiadam zdawkowo, świadoma, co to dla mnie oznacza. Fulke przed odjazdem będzie chciał mnie zobaczyć. Ma na moim punkcie niemal obsesję i nie stara się już nawet tego ukrywać. Ale… nie ma tego złego! Przez to, że Fulke tak się do mnie ślini, Midas poświęca mi więcej uwagi. Podczas naszych wspólnych spotkań trzyma mnie zawsze blisko siebie – tak, by Fulke nie miał przypadkiem szansy się ze mną zabawić. Czy widzi, jak uwiera mnie towarzystwo jego sojusznika? Jeśli tak, to nigdy mi o tym nie mówi.
– Dotrzymasz nam towarzystwa podczas śniadania w małej jadalni – poleca Midas, a ja pokornie schylam głowę. – A teraz wracaj do siebie i odpocznij. Masz być rano w dobrej formie. Przyślę kogoś po ciebie.
– Tak, mój królu – odpowiadam, przytakując skinieniem głowy.
Midas posyła mi ostatni uśmiech i zamiatając połami szlafroka, wychodzi z atrium. Zostaję sama i nagle się czuję, jakbym była w jakiejś zimnej pieczarze.
Z westchnieniem patrzę na odgradzające mnie od świata złote pręty. W głębi duszy ich nienawidzę. Gdybym tylko miała dość siły, by móc je rozgiąć i wyśliznąć się z klatki! Nie, nie po to, by uciec. Tego bym nie zrobiła. Wiem, jak dobre mam tu warunki do życia. Chciałabym po prostu móc swobodnie przemieszczać się po zamku, dołączyć do Midasa w jego sypialni… Więcej wolności mi nie trzeba.
Dla zabawy chwytam dwa pręty i z całych sił ciągnę.
– No, cholerne złote patyki! Puszczać! – mamroczę pod nosem.
Nie ma co, zbyt potężnymi mięśniami nie mogę się pochwalić. Chyba choć część wolnego czasu powinnam przeznaczyć na ćwiczenia. Trudno zaprzeczyć, że mam go sporo…
Mogłabym wykonywać krótkie sprinty, wspinać się po okratowaniu, podciągać albo… Moje myśli przyprawiają mnie o parsknięcie śmiechem. Odrywam natychmiast ręce od krat. Tak, czasem mi się nudzi. Ale nie aż tak. Ten ślicznie wyrzeźbiony nowy chłopak ma z pewnością więcej motywacji niż ja.
Patrzę przez kraty na wiszącą nieopodal klatkę. Wewnątrz na żerdce siedzi nieruchomo ptak ze szczerego złota. Kiedyś był chyba śnieżką, ma brzuszek biały jak śnieg i rozpostarte skrzydełka, dzięki którym dawniej zmagał się z lodowatym wiatrem. Teraz jego upierzenie to już tylko ciąg linii w metalu. Skrzydła nie oderwą się już nigdy od smukłego ciałka. Z niemego, złotego gardła już nigdy nie wydobędzie się dźwięk.
– Nie patrz tak na mnie, Dukaciku – zwracam się do ptaszka, który zdaje się karcić mnie nieruchomym spojrzeniem. – Tak, wiem, jakie to dla Midasa ważne, żebym była bezpieczna. To dlatego trzyma mnie w klatce tak jak ciebie – mówię, przekrzywiając lekko głowę. Potem przesuwam wzrokiem po otaczających mnie luksusowych produktach. To jedzenie, te poduszki, te szaty… Są tacy, którzy zabiliby dla takiego luksusu. I nie, to nie jest przenośnia. Są ludzie, którzy byliby gotowi zabić, by mieć to, co mam ja. Nędza to źródło najokrutniejszej motywacji. Wiem to niestety aż za dobrze.
– Oczywiście widzę, jak dba o to, by było mi tu wygodnie – ciągnę. – Wiem, że nie powinnam być chciwa i domagać się więcej. To byłaby niewdzięczność z mojej strony. Mogłoby przecież być mi znacznie gorzej.
Ptak wciąż gapi się na mnie niewidzącym spojrzeniem, a ja przywołuję się do porządku i kończę tę rozmowę z martwym przedmiotem. Od chwili, gdy Dukat po raz ostatni odetchnął swoją drobną piersią, minęło wiele czasu. Nie pamiętam już nawet, jakie odgłosy wydawał za życia. Zapewne, nim stał się połyskującym złotym widmem, pięknie śpiewał.
Czy taki sam los czeka mnie?
Czy za pięćdziesiąt lat moje ciało też będzie nieruchomą złotą bryłą? Czy organy wewnętrzne przestaną funkcjonować, a głos w moim gardle bezpowrotnie zamrze? Czy z białek moich oczu ujdzie krew, a powieki na wieczność pozostaną otwarte, choć nigdy już niczego nie zobaczę? Czy będę jak ten złoty ptak na swojej żerdce? Stanę się przedmiotem? Mijający klatkę będą przyglądać mi się przez kraty, rzucając w moją stronę słowa, na które nie będę mogła zareagować?
Nigdy nie wypowiedziałam tych obaw na głos, ale towarzyszą mi one nie od dziś. Kto wie, co wydarzy się mocą magii. Może pewnego dnia naprawdę stanę się posągiem.
Teraz pozostaje mi śpiewać na cały głos i stroszyć piórka. Póki mogę, będę oddychać pełną piersią. Bo nie jestem jak Dukat.
Przynajmniej na razie.
Odwracając się, przesuwam dłońmi po kratach, by po chwili pozwolić rękom opaść.
Dobre strony, Auren. To o nich myśl!
No dobrze, muszę przyznać, że w klatce nie grozi mi ciasnota. Midas z biegiem lat rozbudował ją tak bardzo, że dziś zajmuje ona całą najwyższą kondygnację pałacu. Polecił rzemieślnikom wybić w pokojach dodatkowe otwory drzwiowe, przez które wprowadzono okratowane, rozszerzające się w głąb pomieszczeń alejki. Wszystko to specjalnie dla mnie!
Mogę teraz przemieszczać się swobodnie pomiędzy atrium, salonem, biblioteką, królewską małą jadalnią i moimi prywatnymi komnatami w północnym skrzydle. Mam więc dla siebie większą przestrzeń niż wielu ludzi w tym królestwie.
Moja prywatna kwatera obejmuje nie tylko sypialnię, ale też pokój kąpielowy i potężną garderobę. Całość urządzona jest z przepychem: to ciąg gigantycznych klatek, połączonych okratowanymi chodnikami pozwalającymi swobodnie przechodzić z pomieszczenia do pomieszczenia. Dzięki nim nie muszę nigdy opuszczać bezpiecznego zamknięcia – chyba że Midas zechce zabrać mnie gdzieś ze sobą. On jednak nigdy nie zabiera mnie dalej niż do sali tronowej.
O ja nieszczęsna – złota królewska faworyta… Tak, wiem, jaka muszę się wydawać niewdzięczna. I nie znoszę tego w sobie! To jak jątrząca się rana, którą raz za razem rozdrapuję, choć wiem doskonale, że powinnam zostawić ją w spokoju i pozwolić jej się zabliźnić.
A jednak – choć otaczają mnie elegancja i przepych – wrażenie życia w luksusie dawno przygasło. Chyba z czasem po prostu musiało się tak stać. Zresztą, czy to naprawdę takie istotne, że klatka, w której spędza się życie, jest ze szczerego złota? I tak nie można jej opuścić. Klatka to klatka – choćby wykuto ją z najszlachetniejszego kruszcu.
Sęk w tym, że to ja sama błagałam Midasa, by zatrzymał mnie u siebie i otoczył ochroną. Obiecał mi to i obietnicy dotrzymał. To ja próbuję podkopywać łączący nas układ. Mój własny umysł wodzi mnie na manowce i podsuwa mi myśli, do których nie mam prawa.
Czasem, gdy już wypiję dostatecznie dużo wina, udaje mi się zapomnieć, że jestem w klatce. Swędząca zadra choć na moment daje mi wtedy spokój.
Dlatego właśnie nie żałuję sobie wina.
Robiąc głęboki wydech, unoszę wzrok na szklany stop atrium. Z północy nadciąga jeszcze więcej gęstych chmur. Uciekły księżycowi, który teraz od tyłu oświetla ich pierzaste formy. Nocą na Highbell spadnie pewnie kolejne trzydzieści centymetrów śniegu. Nie zdziwię się, jeśli rankiem zza szyb atrium nie będzie widać zupełnie nic. Śnieg i lód kolejny raz sprawią, że przestanę widzieć niebo.
Jasna strona? Na razie wciąż mogę się cieszyć widokiem ostatniej gwiazdy.
Kiedy byłam mała, mama opowiadała mi, że gwiazdy to przyszłe boginie, czekające na wyklucie się ze światła. Ot, ładna historyjka dla kilkuletniej dziewczynki. Dziewczynki, która wkrótce miała stracić dom i całą rodzinę.
Miałam pięć lat, gdy pewnej nocy kazano mi szybko wstawać z łóżka. Ja i reszta dzieciaków z okolicy szliśmy rządkiem naprzód, słysząc w pobliżu odgłosy walki. Staraliśmy się przekraść w bezpieczne miejsce pod osłoną ciepłego zmierzchu. Gdy rodzice przytulili mnie i kazali uciekać, płakałam. Miałam być dzielna, a ja płakałam mimo ich pocałunków i zapewnień, że niedługo się zobaczymy.
Jedno polecenie, jedna obietnica, jedno kłamstwo.
Ktoś musiał wiedzieć o naszej ucieczce. Ktoś musiał donieść. Ani ja, ani inne dzieci nie dotarłyśmy w bezpieczne miejsce. Nim w ogóle zdążyliśmy wydostać się z miasta, z cienia runęli na nas rozbójnicy. Czekali na nas. Momentalnie zaszlachtowali naszych przewodników, nasze przerażone buzie zbryzgała gorąca krew. Na samo wspomnienie tamtej chwili wciąż chce mi się płakać. W tamtym momencie dotarło do mnie, że senny koszmar stał się rzeczywistością. Próbowałam wzywać pomoc. Wołałam rodziców. Na próżno. Zaraz zresztą zatkano mi usta skórzanym kneblem, smakującym dębową korą.
Mogłam tylko płakać. Gdy wykradano nas z miasta, po moich policzkach ciekły łzy. Z sercem ciężkim jak głaz wlokłam stopy po bruku, a gdzieś za mną znikał dom. Z oddali słyszałam krzyki i szczęk broni, ale potem zapadła cisza. I ta cisza była najgorsza.
Patrzyłam w gwiazdy, błagając, by narodziły się z nich boginie, które nas uratują; które zabiorą mnie do rodziców i pozwolą wrócić nam wszystkim do bezpiecznych, ciepłych łóżek.
Nic takiego się nie stało.
Ktoś mógłby pomyśleć, że od tamtej pory mam żal do gwiazd, ale tak nie jest. Wciąż są mi bliskie, bo ilekroć w nie spojrzę, widzę swoją mamę. A przynajmniej jakiś skrawek wspomnienia o niej. Skrawek, którego trzymam się rozpaczliwie od dwudziestu lat.
Upływ czasu i pamięć się nie lubią. Każde z uporem ciągnie w swoją stronę, naprężając łączącą je nić do granic możliwości. Choć pozornie nie uczestniczymy w ich sporze, to my tracimy na nim najbardziej.
Pamięć i czas. Gdy sprzymierzamy się z jednym, zawsze tracimy drugie.
Nie pamiętam już twarzy matki ani głosu ojca. Nie pamiętam ich dotyku, gdy przytulali mnie po raz ostatni. Pamięć o tym wszystkim się zatarła.
Z nieba mruga do mnie samotna gwiazda. Widzę ją jak przez mgłę, bo do oczu napłynęły mi łzy. Jeszcze chwila i zakrywają ją gęste chmury, przetaczające się po niebie, a ja czuję w sercu bolesne rozczarowanie.
Jeśli gwiazdy to naprawdę czekające na narodziny boginie, powinnam je przestrzec. Niech lepiej zostaną tam w górze, pośród mrugających świateł. Bo co czeka je tu, na dole? Życie tutaj to mrok, samotność, hałaśliwe dzwony i wieczny deficyt wina.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji