Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Gildia Hordów - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
20 grudnia 2021
E-book: EPUB, MOBI
19,99 zł
Audiobook
34,99 zł
19,99
1999 pkt
punktów Virtualo

Gildia Hordów - ebook

Wdzięczność za uratowanie życia potrafi uczynić z człowieka niewolnika.

W Dolinie Gruaronu rozpoczyna się długi okres strachu i cierpienia. Nad spowitą w mroku prowincję nadciągają krwiożercze grychty. Mieszkańcy, jak co roku, usiłują przeczekać inwazję w ukryciu. Tymczasem nieświadoma niebezpieczeństwa Newia Tremor zostaje podstępem zwabiona w te strony. Kto życzy jej aż tak źle? I czy uda jej się ujść z życiem? Pierwsza część trylogii o Dolinie Mroku.

Doskonała lektura dla sympatyków mrocznego fantasy w stylu utworów Mai Lidii Kossakowskiej.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-7868-6
Rozmiar pliku: 459 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Zapadał zmierzch, ale na głównym szlaku biegnącym przez Gruaron kurz nie opadał ani na chwilę. Wydawało się, że nad całą krainą słychać tętent końskich kopyt. Niezliczone karoce, powozy i używane przez miejscowych wozy zwane szpulkami opuszczały miasta graniczne: Tyngę na wchodzie i Omorg na zachodzie, a także wszystkie zamki, miasteczka i osady znajdujące się pomiędzy nimi. Wyruszano w ostatnie podróże tego roku: w interesach, by odwiedzić krewnych, zdobyć zawód w wielkich miastach Cesarstwa, albo też po prostu po to, by przez najbliższe sześć miesięcy być jak najdalej od Dolin Gruaronu. Kto tylko mógł, pakował dobytek i jechał na wschód czy zachód, licząc, że przezimuje na łasce rodziny, przyjaciół lub w ostateczności w wynajętym pokoju w oberży. Podróże te były najczęściej pospieszne i trochę już niebezpieczne, choć na razie tylko z powodu wałęsających się po pustkowiach band kriroksów, czyli pospolitych rzezimieszków. Wiedziano powszechnie, że jeszcze przez trzy tygodnie na trakcie nie wydarzy się nic niezwykłego. A właśnie trzech tygodni potrzeba było, by przemierzyć Doliny Gruaronu szlakiem łączącym Tyngę i Omorg.

Słońce skryło się już za horyzontem, ale mimo to w miejscu odległym o dwa dni drogi od Tyngi, gdzie główny trakt po raz pierwszy stykał się z Puszczą Kryto, nadal było dość jasno. Po zbliżeniu się do lasu szlak biegł prosto na zachód. Stamtąd właśnie wypływały ostatnie różowe poświaty i delikatnie osuwały się na ziemię. Przed chwilą przejechały tędy dwa koślawe chłopskie wozy, szpulki, wiozące miejscowych z osad położonych na skraju Puszczy. Ich pojawienie się zapowiedział charakterystyczny dźwięk, przypominający szczęk oręża, bezustanny i drażniący charkot. Kiedy szpulki minęły zakręt, hałas wzmógł się do nieznośnego poziomu, po czym stopniowo rozpłynął w oddali. Zapadła cisza, której nie mącił ani szelest liści, ani krzyk nocnych ptaków. Znad Puszczy zaczął napływać chłód.

I wtedy właśnie na wzgórzu pojawił się powóz. Wysoki, elegancki, nie przypominał niczym używanych przez miejscowe rycerstwo. Wydawało się, że musiał zostać zbudowany daleko od krainy, przez którą się toczył – nie pasował ani do rozjechanej drogi, ani do kryjącej w sobie coś złowrogiego ciszy. Także ciągnące go konie musiały urodzić się poza Gruaronem – stąpały zbyt pewnie i zbyt śmiało strzygły uszami. Stangret i dwóch jeźdźców, podążających stępa za powozem, nosili szaty z herbem margrabiego Tyngi.

Połączenie to - nieznany pojazd i słudzy lokalnego władcy – budziło szacunek wszystkich, którzy mijali powóz na szlaku. W ten sposób podróżować mógł tylko ktoś spoza Dolin Gruaronu i to ktoś na tyle znaczny, że margrabia uznał za niezbędne otoczyć go względami i przydzielić eskortę. Na dodatek okna powozu zakrywały zasłony, a na drzwiach nie umieszczono żadnego herbu, najwyraźniej podróżny chciał zachować incognito. Podejrzewano, że to jakiś wysoki urzędnik Cesarstwa odbywa z polecenia Tyrona Śmiałego ostatnią tego roku podróż. A może to ktoś z dworu, ścigany niełaską, postanowił przezimować w Omorgu? Albo sam margrabia Tyngi po raz ostatni tej jesieni wypuścił się do któregoś ze swoich okolicznych zamków? Na jednej ze szpulek, które zaraz za wzgórzem przepuściły powóz, padła jeszcze jedna sugestia: to pewnie Stary Człowiek hrabiego Omorg wraca do swojego pana pochwalić się kolejną zbrodnią. Ciekawe, w której części Gruaronu odbywa się właśnie stypa?

Tymczasem w powozie znajdowały się dwie osoby, nijak nieodpowiadające żadnemu z tych przypuszczeń.

Przodem do kierunku jazdy siedziała młoda kobieta. Ubrana była w szarą, skromną suknię, pozbawioną jakichkolwiek ozdób: wstążek, kokard, klejnotów. Jej ręce spoczywały nieruchomo na poduszce, którą miała na kolanach. Trzymała się prosto, nawet trochę sztywno. Patrzyła bez przerwy przez okno. To znaczy, patrzyłaby, gdyby okno było odsłonięte; na razie wpatrywała się z natężeniem w zakrywającą je szczelnie firankę. Bladość twarzy i nieruchomość ciała powodowały, że dziewczynę tę można było przy pierwszym spojrzeniu wziąć za posąg, a nie człowieka z krwi i kości. Wrażenie to potęgowały nieruchome ciemne oczy.

Natomiast drugi pasażer, dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna, nieustannie się wiercił. Bez przerwy trząsł krótkimi rękami, podrywał się z siedzenia i przez szparę między firanką a oknem wyglądał na zewnątrz. Następnie wyciągał z kieszeni brudnego kaftana wielką kraciastą chustkę i wycierał nią mokre od potu czoło. Potem kręcił się, przekładał poduszki i znów uchylał rąbek zasłony. Od czasu do czasu rzucał niespokojne spojrzenie na kobietę, chrząkał, wzdychał, sapał i zaczynał machać rękami. Był niewielkiego wzrostu, pękaty, z głową w kształcie jajka osadzoną na krótkiej czerwonej szyi. Jego twarz pokrywała niezdrowa wysypka - wielkie krosty panoszyły się na tłustych policzkach i podbródku, znaczyły nawet ociekające potem czoło. Niewielkie bladoniebieskie oczy wpatrywały się w kobietę z nieukrywanym przerażeniem.

- To wielkie ryzyko wyruszać w drogę tak późno rzekł nagle cicho i szybko, przerywając panujące w powozie milczenie. Starał się mówić spokojnie, ale jego głos zabrzmiał chrapliwie i jakoś mało grzecznie.

Siedząca naprzeciwko kobieta nie drgnęła. Przez chwilę wydawało się, że nie usłyszała w ogóle wypowiedzianej przez towarzysza podróży uwagi. W końcu jednak przeniosła na niego wzrok, ale tylko wzrok. Jej twarz nadal pozostała zwrócona w stronę zasłoniętego okna.

- Nie ma żadnego niebezpieczeństwa - powiedziała ze znużeniem.

- Tego nie wiemy, tego nie wiemy - wykrzyknął mężczyzna i nie wiadomo czemu zatarł ręce. Podskoczył do okna i lekko uchylił zasłonę. - One już tam mogą być.

Kobieta nic nie powiedziała.

- Tylko trzy tygodnie, trzy tygodnie! A jeśli oni wszyscy się mylą? Za późno na podróż! Cofnijmy się! – Na chwilę przysiadł nieruchomo i złożył ręce jak do modlitwy.

Upłynęła może minuta. Mężczyzna nie wytrzymał, opuścił ręce i znów zaczął się kręcić. Mówił jeszcze szybciej niż poprzednio.

- Za panowania prapradziadka naszego najmiłościwszego cesarza, sto sześćdziesiąt lat temu, pojawiły się dwadzieścia dni przed przesileniem jesiennym. Dziesięć lat później przyszły miesiąc wcześniej, a za panowania dziadka cesarza, siedemdziesiąt lat temu, dostrzeżono je już czterdzieści dni przed przesileniem...

- Wszyscy teraz podróżują - przerwała kobieta. Patrzyła teraz na swoje ręce złożone na poduszce.

- Nie, nie wszyscy! - zapiszczał mężczyzna. - Margrabia Tyngi nigdy nie rusza się z miasta po zakończeniu miesięcy letnich. Nigdy! Wie doskonale, że jeszcze sześćdziesiąt lat temu przyszły czternaście dni przed przesileniem jesiennym.

- Ale od tej pory przychodziły zawsze po nim - odpowiedziała z widoczną niechęcią i nawet smutkiem.

- Nie jesteś stąd, nie rozumiesz tego. Tu nie ma żadnej reguły. Nikt jeszcze jej nie znalazł. Nikt! Nigdy nie narodził się taki mędrzec, który potrafiłby z niezachwianą pewnością orzec, kiedy w danym roku przyjdą. Nie ma księgi, która to wyjaśnia, nawet w Hroście. Nie ma żadnej zasady. Wracajmy... - zajęczał nagle, bliski łez.

Cudzoziemka nadal się nie poruszyła. Widać było, że wszystko to już słyszała wielokrotnie. Mimo to kolejne zdania wypowiedziała tak, jak gdyby mówiła je po raz pierwszy.

- Nie prosiłam cię o towarzystwo. W każdej chwili możesz wrócić. Ktoś na pewno zabierze cię z traktu do Tyngi. Dam ci list do margrabiego...

- Mogę wrócić tylko z tobą - przerwał jej. - Wiesz o tym doskonale.

- ...a w drodze powrotnej, za pół roku, sama wyjaśnię margrabiemu, że wycofałeś się za moją zgodą.

- Nie, nie, to niemożliwe! - wykrzyknął mężczyzna. - Mogę wrócić tylko z tobą.

- Nie rozumiem cię - powiedziała ze zmęczeniem.

W powozie na chwilę zapanowała cisza. Mężczyzna jakby ważył coś w sobie, po czym znów zamachał rękami. Już miał się odezwać, zastanowił się, machinalnie wyjął z kieszeni chusteczkę i wytarł nią czoło. Podskoczył dwa razy na siedzeniu, trzy razy zaklaskał w dłonie, wreszcie spojrzał na kobietę i zebrał się na odwagę.

- Nie wiem, dlaczego jedziesz do Omorgu, ale mamy wybór, to znaczy ty masz wybór...

- Nie rozumiem cię, panie Sorso - powiedziała jeszcze raz kobieta i zmarszczyła brwi. - Margrabia Tyngi wcale nie zmusił cię do towarzyszenia mi, w każdym razie nie miał żadnego powodu, by tak zrobić. Gdyby istniało choćby najmniejsze niebezpieczeństwo, wynajęłabym jednego z Hordów.

- Wynajęłabyś Horda! - pisnął mężczyzna i jakoś bez związku dodał: - Miałaś przyjechać do Tyngi tydzień wcześniej.

- Skąd o tym wiesz? - zapytała zaskoczona.

- Wspomniał o tym margrabia - rzekł szybko Sorso.

Kobieta zastanawiała się przez chwilę, usiłując coś sobie przypomnieć. Najwidoczniej jednak nie zdołała, bo w końcu lekko wzruszyła ramionami. Nie spostrzegła, że mężczyzna obserwuje ją bardzo uważnie, wzrokiem przenikliwym, o jaki trudno było podejrzewać takiego człowieka jak on. Sorso widząc, że jej wysiłek spełzł na niczym, znów zaczął chrząkać i kręcić się, a jego oczy zaszkliły się łzami.

Tymczasem na zewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno. Konie zwolniły. Stangret zdjął z głowy kapelusz, podniósł go wysoko i zamachał. Na dany znak jeden z jeźdźców spiął swego wierzchowca i zbliżył się do drzwiczek. Delikatnie zastukał w szybę i poczekał, aż pasażerka podniesie zasłonę i uchyli okno. Potem lekko skłonił głowę i powoli, mocno rozciągając słowa, zapytał:

- Kiedy rozkażesz zatrzymać się na noc?

Cudzoziemka zastanowiła się.

- Czy w pobliżu znajduje się jakaś karczma?

Jeździec wyglądał na zaskoczonego.

- Karczma? Nie, tu nie ma czegoś takiego.

- Nie ma karczmy? Przy głównym trakcie? Nie rozumiem.

- Tłumaczyliśmy ci to już wczoraj - wtrącił Sorso. - W Dolinach Gruaronu nie ma czegoś takiego jak przydrożne karczmy. Są w miasteczkach i na zamkach, ale nie przy drodze. Za blisko Puszczy Krytów. I nie opłaca się. Interes tylko na pół roku, a potem trzeba by go zostawić na pastwę kriroksów. Kiedyś jedna była o pięć dni drogi od Tyngi, lecz kiedy właściciel pojechał na zimę do miasta, kriroksi zdążyli ją spalić. Ale to było wiele lat temu.

- I wszyscy podróżni nocują tak po prostu na szlaku? - zapytała z niedowierzaniem.

- Tak. Tak zawsze było w Gruaronie.

Jeździec ponownie pochylił się w stronę okna. Widząc to, kobieta machnęła ręką.

- Jedźmy jeszcze godzinę.

- Konie zmęczone... - wtrącił żywo Sorso.

- Jedźmy jeszcze godzinę - powtórzyła.

Jeździec skłonił się lekko.

- Zatrzymaj się za jakąś godzinę - krzyknął do stangreta.

Kobieta zamknęła okno, ale nie zasłoniła zasłony. Patrzyła na mijane drzewa.

- Zasłoń zasłonę lub zgaśmy światło - powiedział po chwili Sorso, wskazując na dwie palące się nad drzwiami świece, sprytnie unieruchomione w szklanych lampionach. - Ktoś nas może wypatrzyć.

- Kto? - spytała. Nadal przyglądała się drzewom.

- Kriroksi albo... - zawahał się - one.

- One widzą? Słyszałam jakieś historie... - powiedziała cicho. Najwyraźniej myślała o czymś innym. Nagle odwróciła się i wskazując na drzewa, zapytała głośniej: - Czy to są właśnie kryty?

Mężczyzna aż podskoczył na siedzeniu. Zatrząsł się i parę razy prychnął. Nawet w niewielkim świetle jego krosty wyglądały odpychająco. Chwycił właśnie jedną z nich i próbował wycisnąć.

- Nie, to nie są kryty. To zwyczajne, pospolite drony, rosną tutaj wszędzie. A one... One widzą, widzą doskonale. Zasłoń zasłonę! - krzyknął nagle. - Czy naprawdę nikt tam nic nie wie o naszym przekleństwie?

Towarzyszka podróży znów wydawała się znużona. Jak poprzednio znieruchomiała, a jej wzrok stracił blask. Podniosła rękę, by dotknąć firanki, ale zawahała się. Ręka wróciła na poduszkę. Kobieta opuściła głowę i w powozie na długi czas zapadła cisza.

Szlak skręcił teraz na południowy zachód, oddalając się od Puszczy. Za oknem nie było już widać drzew. Powóz toczył się po łagodnych wzgórzach, jak okiem sięgnąć pustych i w miarę jak zapadał zmierzch coraz bardziej szarych.

- Od kiedy przekroczyłam bramy Tyngi, ciągle słyszę to samo – odezwała się wreszcie cudzoziemka. – Wszyscy mówią o przekleństwie, wszyscy rozpaczają i złorzeczą. A coś można chyba zrobić. Słyszałam, że Hord potrafi sobie poradzić nawet z kilkoma, potrafi je zwodzić i zabijać. Dlaczego więc mężczyźni z Gruaronu nie ruszą na północ? Pytałam nawet o to margrabiego Tyngi.

- Tak było, tak było kiedyś - zaskrzeczał Sorso. - Stare księgi o tym mówią. Chodziły na północ, do Puszczy Krytów, całe wyprawy. Setki mężów. Czterysta lat temu poszło pięciuset. Wielka Wyprawa Olefa. Olef, najdzielniejszy z dzielnych. Śpiewano o nim pieśni. Olef nie wrócił i nikt nigdy nie wrócił. Zabrały, wszystkich zabrały.

Kobieta pokręciła głową, jakby usiłując coś zrozumieć.

- Zabrały? Jak to? Gdzie? Chyba zabiły?

- To nasza klątwa, nasze przekleństwo. Żaden cudzoziemiec tego nie zrozumie - zajęczał mężczyzna. –One nie zabijają, one...

***

W tym momencie z rozciągającego się za oknami półmroku dobiegł bardzo dziwny dźwięk. Nie był głośny, a przecież wszyscy usłyszeli go wyraźnie. Syk, długi i przeciągły, zabrzmiał tak, jakby w okolicy odezwało się nagle tysiąc węży. „Ssss" dobiegało przez kilka sekund z ciemności.

Kobieta zamarła. Nie tylko nie słyszała nigdy czegoś takiego, ale nawet nie podejrzewała, że taki dźwięk może w ogóle istnieć. Przez jej twarz przebiegł skurcz. Szybko odwróciła się w stronę współtowarzysza podróży. I aż krzyknęła.

Sorso wyglądał na bliskiego szaleństwa. Trzęsące się ręce przyciskał z całej siły do uszu, drżał, a jednocześnie zaczął się bujać, przechylając ciało do przodu i do tyłu. Wyglądało to tak, jakby bił siedzącej naprzeciwko kobiecie pokłony. Najbardziej jednak zmieniła się jego twarz. Szeroko wytrzeszczone oczy niemal wyskakiwały z orbit, a z otwartych ust zaczęły dobiegać przeciągłe jęki.

- Co ci jest? - zawołała. - Czy coś cię boli? Panie Sorso?

Nic nie wskazywało, że mężczyzna ją słyszy. Nie przestawał się dziwnie kiwać. Nadal stękał, jakby przed chwilą ktoś uderzył go w brzuch.

- Panie Sorso! - zawołała jeszcze raz kobieta. Nie dało to jednak żadnego efektu. Pochyliła się więc do przodu i krzywiąc się, jakby pokonywała obrzydzenie, chwyciła mężczyznę za ręce, usiłując oderwać je od jego głowy. Przez chwilę siłowała się z Sorso w milczeniu, po czym widząc, że jej wysiłki na nic się nie zdają, odsunęła się i wymierzyła mu policzek.

W tym momencie mocne szarpnięcie rzuciło ją na poduszki. Usłyszała krzyk stangreta, świst i konie poszły galopem, uciekając w panice. Powóz zaczął podskakiwać na wybojach. Jednocześnie ktoś kilka razy uderzył pięścią w drzwi.

Ku zdumieniu kobiety Sorso błyskawicznie oprzytomniał. Uprzedził ją i otworzył okno. Natychmiast pojawiła się w nim głowa mężczyzny, który uprzednio pytał o nocleg.

- Musisz wykonać rozkazy! - krzyknął jeździec, zwracając się najwyraźniej do Sorso. - Pamiętaj! Postaramy się uciec, ale ty musisz szybko wykonać rozkazy! Masz! - W tym momencie do powozu wpadł krótki, żelazny miecz i głośno szczęknął o podłogę. - I zgaś światło!

- Natychmiast skręcajcie na południe! - wrzasnął Sorso i z trzaskiem zamknął okno. Zaciągnął zasłonę i rozejrzał się po powozie. Jego wzrok zatrzymał się na suficie. Nie zwracając uwagi na oniemiałą towarzyszkę, wskoczył na siedzenie, które przed chwilą zajmował. Jednym ruchem zrzucił umieszczone na górnej półce bagaże.

- Co robisz?! - zawołała cudzoziemka.

Chciała wstać, ale nagle powóz zachybotał się gwałtownie i oboje potoczyli się w lewo. Sorso spadł z siedzenia i uderzył się o klamkę. Kiedy trzymając się dygoczących ścian, próbował wstać, z jego nosa pociekła krew.

- Mamy mało czasu - wychrypiał, łapiąc kobietę za ręce i zbliżając do jej twarzy swoją zakrwawioną twarz. - Słuchaj uważnie. Widzisz ten uchwyt w suficie? - Machnął ręką do góry. - Ten powóz ma podwójny dach. Pociągając za uchwyt, otworzysz schowek. Może się w nim ukryć jedna osoba. Weź to - wcisnął jej w dłoń nóż, który pojawił się nie wiadomo skąd - i wdrap się tam. Szybko! - wrzasnął, odsuwając się od niej.

- Co się dzieje? - krzyknęła, ściskając w obu dłoniach chłodną rękojeść.

Sorso stanął na nogach. Ponieważ powozem trzęsło znacznie mocniej niż poprzednio, trzymał się jedną ręką półki. Drugą chwycił miecz, który przed chwilą wrzucił do środka jeździec.

- Mamy mało czasu. Rób natychmiast, co mówię!

Kobieta zrozumiała, że on nie żartuje. Wahała się tylko sekundę. Zadrżała. Spojrzała szybko na sufit.

- Jak mam się tam wdrapać? - spytała.

- Wejdź na siedzenie, o tak, dobrze - dodał zadowolony, że błyskawicznie spełniła jego rozkaz. - Sięgnij do uchwytu i otwórz zasuwę. Mocniej, musisz mocniej szarpnąć! Dobrze! - Powóz podskoczył i oboje znów omal się nie przewrócili. - Wrzuć do środka nóż. Tak. Teraz oprzyj się na moich rękach...

Co takiego? - Stojąc na siedzeniu, kobieta sięgała otworu ponad swoją głową. Był on szerokości połowy powozu. Podniosła rękę i włożyła ją do środka, jednak nie była w stanie wymacać sufitu. - To jest jak trumna! - zawołała z rozpaczą. - Błagam, powiedz mi, co się dzieje!

Pan Sorso pochylił się i splótł dłonie w koszyczek.

- Stań na moich rękach. Potem wsuń się do otworu. No już, szybko! - krzyknął, widząc że się waha.

Posłusznie podniosła stopę i postawiła ją na zaimprowizowanym oparciu. Następnie położyła dłonie na krawędziach otworu. Spojrzała w górę. Nic, ciemność. Zagryzła wargi i powoli podciągnęła się wyżej.

- Dobrze! Poszukaj nad głową uchwytu!

Powozem trzęsło teraz okropnie i kobieta o mało nie uderzyła się o krawędź schowka. Za moment jej głowa znalazła się w ciemnościach. Wyciągnęła rękę i wreszcie wymacała właściwy sufit. Przesunęła po nim palcami, aż natrafiła na uchwyt.

- Mam! - krzyknęła.

W tym momencie Sorso, sapiąc z wysiłku, wyprostował się. Napięła mocno wszystkie mięśnie i leżała już w środku na brzuchu. Zaczęła szukać w ciemnościach przed sobą i natrafiła na ścianę, a na niej na drugą klamrę. Podciągnęła się i dzięki pomocy pana Sorso wciągnęła nogi do otworu. Leżała płasko, mając tuż nad głową dach powozu. Nagle krzyknęła – dotknęła twarzą ostrza, które wcześniej wrzuciła do schowka.

- Zamykam! - zawołał z dołu Sorso. - Bądź cicho i czekaj. Jak nam się uda, pomogę ci zejść. Jak nie, idź z powrotem do Tyngi. Trzymaj nóż w pogotowiu. I bądź cicho!

- Co to jest?! - wrzasnęła. - Co to jest?! Usłyszała ostatnie słowa, jakie wypowiedział:

- To one! Grychty!

W schowku zapanowała ciemność.

Powóz bez przerwy podskakiwał. Najwyraźniej od jakiegoś czasu nie jechał już po drodze. Raz po raz wpadał na jakiś kamień i wtedy ukryta pod sufitem kobieta całym ciałem uderzała o dach. Zęby jej szczękały. Zaraz po tym, jak Sorso zasunął klapę, usłyszała dźwięk tłuczonego szkła - widocznie mężczyzna rozbił lampiony, by jak najszybciej zgasić świece.

Było już jednak za późno.

Przez chwilę cudzoziemce wydało się, że słyszy jakieś krzyki na zewnątrz. Konie zarżały przeraźliwie i ktoś na cały głos zaryczał „Z prawej!!!". Powozem szarpnęło i gdzieś z boku dobiegło zupełnie nieludzkie „Aghhh!". „Nie!" - krzyknął ktoś inny, chyba stangret, i jednocześnie konie znów zarżały, tak jakby stanęły dęba. Zazgrzytało żelazo, miecze ze świstem przecinały powietrze.

Odgłosy walki trwały jednak krótko. Kobieta poczuła nagle, że się zatrzymali. Zrobiło się cicho.

***

Minęło kilka sekund i raptem szczęknęła klamka. Sorso krzyknął i jednocześnie rozległ się przeraźliwy pisk. Na dole rozpoczęła się szamotanina. Buch, buch, buch - coś waliło w ściany powozu, który trząsł się na wszystkie strony. Znów szczęknęło żelazo. Potem coś piszczało, jednocześnie Sorso wrzasnął „Nieeeeee!". Na koniec wydał z siebie warkot i całym pojazdem mocno szarpnęło. Ostatnią rzeczą, jaką kobieta usłyszała, było głośne stęknięcie.

I syk.ROZDZIAŁ 2

Tego samego wieczoru, kiedy pan Sorso bezskutecznie błagał swą towarzyszkę o powrót do Tyngi, w osadzie Galleck, położonej we wschodniej części Puszczy Krytów, przygotowywano się do smutnej ceremonii.

Gdy słońce zniknęło za horyzontem, mieszkańcy kilkunastu chat, skleconych byle jak z gliny i słomy, zebrali się na pobliskiej polanie. Polana ta, oddalona o kilkaset kroków od sadyby, znajdowała się na niewielkim wzniesieniu. Otaczał ją rząd drzew o pniach tak potężnych, że do objęcia najmniejszego z nich potrzeba było kilku osób. Wysoko nad głowami pnie dzieliły się na pięć konarów, które gięły się i skręcały. Z konarów odchodziły kolejne gałęzie, coraz cieńsze i coraz liczniejsze. Wysoko na głowami gęstwina tworzyła ciasno zbite zielone czapy. Mimo że drzewa, zwane przez wszystkie ludy Gruaronu krytami, dźwigały nie liście, ale drobne igiełki, w dzień ich korony pochłaniały niemal całe docierające z nieba światło.

Ludzie zebrani pod zielonymi czapkami krytów wyglądali i zachowywali się uroczyście. Wszyscy ubrani byli w płócienne koszule i szerokie spodnie w różnych odcieniach brązu. Każdy mężczyzna miał przypięty do boku miecz lub przynajmniej nóż. Kobiety, prawie tak samo wysokie jak mężczyźni i podobnie jak oni potężnie zbudowane, przyprowadziły ze sobą dzieci. Ich włosy, tak jak włosy dorosłych, splecione były w cienkie warkoczyki ozdobione czerwonymi lub pomarańczowymi wstążkami.

Kolory te - czerwony i pomarańczowy - wskazywały, że cała osada pogrążona jest w żałobie.

Ledwie mieszkańcy Galleck znaleźli się na polanie, podzielili się na kilka grup. Jedną stanowili starsi mężczyźni, o siwych, niekiedy zupełnie białych włosach i wyważonych, oszczędnych ruchach. Skupili się blisko siebie i trwali nieruchomo w milczeniu. Obok zatrzymało się kilka rodzin z małymi dziećmi, które, trzymane przez matki za ręce, szybko zaczęły się wiercić i rozglądać ciekawie na boki. Podobnie zachowywały się dziewczęta, zmuszone do pozostania przy rodzinach. Niektóre z nich od początku czuwania kręciły się i strzelały naokoło wzrokiem. Jedna czy dwie, skarcone przyciszonym głosem przez starszych, wpatrywały się tępo przed siebie.

Dalej prostowali się młodzi mężczyźni. Goszcząca na ich twarzach powaga szybko ustąpiła miejsca nudzie. Pogrzeb, w którym mieli uczestniczyć, nie robił na nich wrażenia. Należał do kategorii spraw, które jeszcze ich nie dotyczyły i którymi w tym momencie życia nie zamierzali sobie zaprzątać głowy.

Nad polaną górowało starannie zbudowane rusztowanie. Obok piętrzyły się przyniesione z lasu suche gałęzie. Gdy zrobiło się ciemno, kilka osób zapaliło pochodnie. W ich blasku kobiety przywiązywały nasączone oliwą czerwone szmaty do gałęzi. Następnie mężczyźni układali je pod rusztowaniem. W zupełnej ciszy, przerywanej tylko szumem w konarach drzew, powstawał stos.

Czas sączył się powoli. Upłynęły długie godziny, nim ostatnie gałęzie dotknęły podwyższenia.

W tym czasie zmienił się wygląd zgromadzenia. Oczekiwanie sprawiło, że ludzie w sile wieku stali się posępni. Młodsi, znudzeni do szczętu, bez nadziei patrzyli na rosnące palenisko. Zazdrościli tym spośród rówieśników, którzy wcześniej zgłosili się do budowy stosu i w ten sposób uniknęli przynajmniej bezsensownego sterczenia w ciemnościach.

Uniknęły tego również dzieci. Większość z nich spała skulona w objęciach rodziców.

Gdy stos był gotowy, wysoki starzec o krótkich, siwiejących włosach, podniósł rękę. Spomiędzy drzew, gdzie zalegała już ciemność, na polanę wkroczył kondukt. Wszyscy drgnęli, jakby ocknęli się ze snu, i odsunęli się na boki. Kiedy pochód wkroczył w zasięg światła, można było dostrzec, że na noszach, dźwiganych przez czterech mężczyzn, leży owinięte w płótno ciało. Tragarze położyli je razem z noszami na rusztowaniu.

Jeden z mężczyzn podał przywódcy osady pochodnię. Starzec podszedł do stosu i powiedział wyraźnie, ale niezbyt głośno:

- Zegnaj, Morcie. Niech twoja dusza odnajdzie drogę między konary Lotra.

Następnie przyłożył ogień do najbliższej gałęzi owiniętej szmatą. Zajęła się natychmiast, a od niej zapaliły się kolejne. Po kilku minutach cały stos stanął w płomieniach.

Kiedy ogień rozpalił się na dobre, przywódca osady odwrócił się i wyciągnął przed siebie nóż o ostrzu wygiętym w łuk. Przez chwilę nikt się nie poruszył. Wreszcie jedna z kobiet podeszła i wzięła z jego rąk narzędzie. Podniosła je do góry, a metal zaświecił na czerwono.

Kobieta cofnęła się na skraj polany. Zatrzymała się przed najbliższym drzewem i na chwilę pochyliła. Gdy zbliżyła się z powrotem do ognia, oprócz ostrza, trzymała w rękach niewielką gałązkę.

Gałąź ta, mierząca nie więcej niż stopę, była przedziwnego kształtu. Wyglądała jak drzewo, jedno z tych, które okalały polanę, ale pomniejszone kilkadziesiąt razy. W połowie długości gałązka rozdzielała się na pięć części, z których każda znów dzieliła się na pięć i jeszcze raz na pięć. Poszczególne rozgałęzienia kończyły się drobnymi i ostrymi igiełkami.

Kobieta podeszła do przywódcy osady i podała mu maleńkie drzewko. Ten ucałował je, wyszeptał kilka słów, po czym odwrócił się i wrzucił gałąź w płomienie.

W tej chwili wszyscy jak jeden mąż pochylili głowy.

Mieszkańcy osady Galleck należeli do ludu krywów, jednego z trzech zamieszkujących Puszczę Krytów. Rytuał pogrzebowy krywów składał się z dwóch części. Po zapaleniu stosu, którego ułożenie zajmowało zwykle kilka godzin, do ognia wrzucano młody pęd krytu, świętego drzewa Gruaronu. Krywi wierzyli, że tylko wtedy gdy gałąź krytu spłonie razem z ciałem zmarłego, dusza nieboszczyka ma szansę zbliżyć się do Lotra, bóstwa czczonego przez wszystkie ludy Dolin.

***

Gdy gałązkę krytu objął pierwszy język ognia, na ścieżce, którą przed chwilą przyniesiono zwłoki, pojawiła się jeszcze jedna postać.

Był to średniego wzrostu, około trzydziestoletni mężczyzna. Krótko obcięte blond włosy okalały szeroką twarz o lekko zgrubiałych, na pierwszy rzut oka, wydawałoby się, pospolitych rysach. Miał prosty, szeroki nos, wyraźnie zarysowany podbródek i zapadnięte policzki. Był mocno zbudowany, ale poruszał się zwinnie. Jego sylwetka wskazywała, że przyzwyczajony jest do ciągłego wysiłku fizycznego. Pod wysokim czołem błyszczały bystre oczy.

Człowiek ten, w przeciwieństwie do zebranych na polanie krywów, ubrany był od stóp do głów na czarno – w ciasno dopasowany kaftan z mnóstwem kieszeni i wąskie spodnie, wpuszczone w wysokie buty o miękkich podeszwach. Całe jego ciało opinały niezliczone paski. Największy przebiegał przez bark i ginął pod ramieniem. Do przedramion obcy nosił przypięte dwie długie i wąskie rurki, których otwory znajdowały się na wysokości nadgarstków. Z kolei do paska przebiegającego przez bark przymocowano sprytnie dwa mniejsze kawałki skóry, połączone z pasem biodrowym. Czyjaś wprawna ręka nawlekła na nie rząd strzałek, nie większych od palca. W pochwie wiszącej u pasa krył się jednoręczny miecz o zwężającej się głowni i krótkiej rękojeści. Obok niego znajdowała się druga pochwa - z nożem. Co dziwne, mimo tylu klamer i kawałków metalu, które miał na sobie, mężczyzna poruszał się prawie bezszelestnie.

Kiedy wyszedł spomiędzy drzew i zobaczył skupionych ludzi, zawahał się. Spojrzał uważnie na polanę. Wysoki, rozchybotany płomień strawił już suche gałęzie i powoli uginał się, jakby pod naporem cisnących się zewsząd ciemności. Nikt nie dorzucał świeżych drew. Zebrani czekali, aż ogień się wypali.

To już nie potrwa długo, pomyślał nieznajomy i zatrzymał się.

Niedostrzeżony przez nikogo usiadł na ziemi i oparł się plecami o pień drzewa. Do jego uszu docierały niezrozumiałe, dziwnie brzmiące frazy. Mimo że nie widział ognia, wyraźnie czuł smród palonego ciała.

***

Tak jak przewidywał, kilkanaście minut później ceremonia pogrzebowa krywów dobiegła końca. Ogień dogasał. Większość ludzi się rozeszła. Tylko kilku mężczyzn krzątało się jeszcze przy stosie, zagarniając do środka niedopalone szczapy. Przywódca osady przyglądał się temu w milczeniu.

Nieznajomy podniósł się lekko. Ruszył przed siebie, szurając nogami. Nie chcąc zaskoczyć krywów, starał się wywołać jak największy hałas.

Na dźwięk jego kroków przywódca Galleck odwrócił się gwałtownie. Jego towarzysze natychmiast porzucili porządkowanie paleniska. Wyprostowali się. Dwóch obdarzonych najlepszym refleksem skoczyło do przodu, zasłaniając sobą starca.

Po twarzy przybysza przemknął cień uśmiechu. Zatrzymał się i powoli wyciągnął przed siebie otwartą prawą rękę.

Mimo podeszłego wieku przywódca osady pierwszy go rozpoznał. Dał znak pobratymcom, a następnie powiedział kilka słów w szorstkim, gardłowym języku. Krywi patrzyli jeszcze przez chwilę na przybysza, po czym odwrócili się na pięcie. Udając, że wysłannik Gildii Hordów w ogóle ich nie interesuje, wrócili do swoich zajęć.

Mężczyźnie było to na rękę. Szybko podszedł do starca.

- Witaj. Mam...

- Witaj, Hordzie. Jestem Meron, Sługa Krytów w Galleck. - Starzec mówił głośniej, niż było potrzeba, uroczyście przeciągając każde słowo. - Dziękujemy, że Gildia bez zwłoki odpowiedziała na nasze wezwanie. – Na jego twarzy widać było cień lekceważenia, a w głosie dało się słyszeć lekką drwinę.

Krywów drażnił fakt, że tak jak wszyscy w Dolinach Gruaronu, w zimie muszą korzystać z usług Gildii Hordów. Skąpi z natury, zawsze kłócili się o to, ile mają Gildii zapłacić za dostarczanie przesyłek i przekazywanie wiadomości.

Przybysz popatrzył kątem oka za plecy Sługi Krytów. Starzec specjalnie mówił głośno, tak by słyszeli go towarzysze. Nieznajomy pomyślał, że ledwie ceremonia pogrzebowa dobiegła końca, uroczysty nastrój mieszkańców Puszczy uleciał z dymem. Krywi z powrotem byli krywami.

- Jak zawsze nie ociągając się spieszycie tam, gdzie was potrzebują... - kontynuował Meron, jeszcze bardziej wysilając gardło. Między słowami pojawiły się poświsty.

Krywi przy stosie uśmiechnęli się szeroko.

Twarz Horda, dotychczas bez wyrazu, zrobiła się nagle poważna. Sięgnął do kieszeni. Uważnie obserwując Sługę Krytów, wyciągnął przed siebie rękę, odwrócił ją i rozłożył palce.

Na jego dłoni leżało trójkątne ucho pokryte brunatnymi łuskami. Mimo słabego światła wyraźnie było widać, że jest umazane świeżo zakrzepłą krwią.

Meron odetchnął gwałtownie. Odruchowo cofnął się o krok. Podniósł głowę i popatrzył na Horda. W jego oczach czaiło się pytanie, którego najwyraźniej nie chciał czy też nie był w stanie wypowiedzieć.

Hord zrozumiał to spojrzenie.

- Grychty są już w Dolinach Gruaronu - powiedział cicho.

Sługa Krytów patrzył na niego przez kilka sekund. Następnie zamknął na moment oczy. Z jego twarzy odpłynęła cała krew. Nagle drgnął.

- Czy... - wskazał na otaczający ich las.

- Nie, na razie nic wam nie grozi. - Przybysz po raz drugi odpowiedział na niewypowiedziane pytanie. - Zanim tu przyszedłem, zbadałem okolicę. Macie kilka godzin.

Meron odetchnął. Popatrzył jeszcze raz na ucho grychty, a potem odwrócił się szybko i skinieniem ręki przywołał do siebie jednego z krywów.

- Niech kobiety przeniosą wszystkie zapasy, jakie zdołaliśmy zgromadzić, na kryty. Niech natychmiast ukryją tam dzieci.

Kryw otwierał już usta, ale nim zdążył powiedzieć choć jedno słowo, zatrzymał wzrok na ciągle otwartej dłoni Horda. Na widok zakrwawionego strzępu jego oczy rozszerzyły się.

- Spiesz się - rzucił ostro Meron.

- Platformy nie są jeszcze gotowe. I mamy za mało jedzenia - odpowiedział kryw drżącym głosem.

- Naprawcie, co się da. Zbierz myśliwych i idźcie na polowanie. Może wam się poszczęści. Jak daleko mogą odejść od Galleck? - spytał Horda.

- Niedaleko.

Kryw szybko odszedł. Meron dotknął ręką czoła.

- Trzy tygodnie...

Hord opuścił dłoń. Nieznacznym ruchem wsunął ucho do jednej z kieszeni kaftana. Pochylił głowę, a jego wzrok uciekł gdzieś w bok.

Puszcza Krytów była ulubionym miejscem polowań grycht. Przychodzące co roku z północy stwory tylko zimą wypuszczały się na rozległe południowe równiny. W pierwszych tygodniach po przesileniu wolały pozostawać w lasach, krążąc po kilka wokół ludzkich osad. Ich mieszkańcy ukrywali się wtedy na krytach, na których mocowali szerokie drewniane platformy. Kryty były potężnymi drzewami. Na jednym, mając odpowiednie zapasy, mogło bezpiecznie przezimować nawet kilkanaście osób. Każda sadyba w Puszczy zbudowana była wokół skupiska krytów.

Gdyby grychty przyszły wtedy, kiedy wszyscy ich się spodziewali, czyli po przesileniu jesiennym, za trzy tygodnie, mieszkańcy Puszczy zdążyliby zgromadzić na drzewach wszystko, co potrzebne do przetrwania zimy - zapasy jedzenia, ciepłe ubrania, broń. Teraz jednak byli nieprzygotowani. Hord pomyślał, że dla osady Galleck, tak samo jak dla każdej sadyby w Puszczy, zima w tym roku będzie wyjątkowo ciężka.

- Gdzie je spotkałeś? - zadał w końcu pytanie Sługa Krytów. - Jak to się stało? - dodał, mając na myśli odcięte ucho.

Przybysz spojrzał na niego. Zazwyczaj krywi nie pytali o szczegóły wędrówek Hordów, a gdy pytali – rzadko odpowiadał. Gildia patrzyła na to niechętnie. Jednak teraz, wobec przedwczesnego nadejścia grycht, sytuacja była szczególna.

- Godzinę przed zmrokiem byłem w miejscu, gdzie droga biegnąca z Tyngi zbliża się do Puszczy Krytów. Już miałem skręcić w las, gdy niespodziewanie mój koń się spłoszył. Ukryłem się między drzewami. Najpierw zobaczyłem cztery grychty, które wracały z równiny. Pewnie zdążyły napaść na jakiś przejeżdżający wóz. Potem przeszły jeszcze dwie grupy po trzy. W sumie dziesięć grycht, ogromne stado. Każda grupa miała już łup, jedna nawet podwójny. Musiały porwać czterech ludzi.

Meron zacisnął usta.

- Mogłem się ukryć, ale chciałem ratować konia - ciągnął Hord. - Miałem nadzieję, że mnie ominą. Jednak jedna grychta zatrzymała się, a potem ruszyła w moją stronę. Najpierw zaatakowała konia.

- Co było dalej? - zapytał Sługa Krytów.

- Dalej? - powtórzył Hord. - Nic. Zabiłem grychtę i odciąłem jej ucho. Miałem szczęście. Pozostałe nie zainteresowały się mną, najwidoczniej miały już to, po co tu przyszły, i pognały do lasu. Szedłem za nimi przez dwie godziny, aby się upewnić, że pójdą prosto na północ. Minęły z daleka waszą osadę. Zbadałem uważnie okolicę. Przez noc nie macie się czego obawiać.

- Przez noc? - powtórzył Meron. - Za cztery godziny nadejdzie świt.

Gałęziami krytu nad ich głowami poruszył lekki wiatr. Kryty nie gubiły na zimę igieł, ale gdy przez Puszczę przelatywał podmuch, kilkanaście kłujących szpilek opadło na ziemię z cichym, charakterystycznym szelestem.

- Czy nadal masz jakieś zlecenie dla Gildii? - zapytał Hord.

Sługa Krytów zastanowił się.

- Tak - powiedział - zwróciłem się do was, ponieważ potrzebowałem posłańca, który zaniesie list do Omorgu. Teraz, co prawda, nie mam już po co wysyłać listu, ale za to chciałbym cię prosić, żebyś zabrał prochy jednego z naszych. - Odwrócił się i wskazał na stos. - Niech jego szczątki spoczną jak najdalej od tej przeklętej ziemi.

Hord zmarszczył brwi.

- Omorg znajduje się na drugim krańcu Dolin, a Tynga tylko o trzy dni drogi stąd. Dlaczego nie chcecie pochować go na wschodzie?

- Tak byłoby znacznie prościej - Meron popatrzył na nieznajomego spod oka - i taniej. Ale ten człowiek pragnął, by jego prochy zatopiono w jeziorze Dren na Ziemiach Zachodnich. Rozumiem - zawahał się - że teraz policzysz już zimową stawkę?

Hord kiwnął głową.

- Czyli...?

- Czterysta gri.

Meron poruszył rękami, jakby chciał protestować.

Hord przymknął oczy. Krywi uwielbiali się targować, czego on sam nie znosił.

Sługa Krytów milczał jednak. Spojrzał na ciemne drzewa. Przypomniał sobie, że ma tylko cztery godziny, w ciągu których musi dopilnować, by na krytach znalazło się wszystko co potrzebne na zimę. Czekało go mnóstwo pracy. Nie miał czasu na targi.

- Dobrze - stwierdził z westchnieniem. - Zapłacimy ci tyle, ile mówisz. Kiedy chcesz wyruszyć?

Hord popatrzył na kręcących się nieopodal ludzi. Część rozgrzebywała palenisko, tak by ogień jak najszybciej wygasł. Inni zagarniali stygnące popioły.

- Jak tylko przesyłka będzie gotowa.ROZDZIAŁ 3

Wieść o pojawieniu się grycht rozeszła się po Dolinach Gruaronu błyskawicznie. Po trzech dniach nawet w osadach położonych najdalej na południu panował harmider i zgiełk. Kto tylko mógł, pakował dobytek na szpulkę i wyruszał do najbliższych otoczonych murami miast. Drzwi i okna zabijano deskami, a cenniejsze rzeczy, których nie dało się zabrać ze sobą, zakopywano w pospiesznie przygotowanych kryjówkach. Ludzie wiedzieli, że zanim nadejdzie wiosna i grychty znikną z Gruaronu, niejedną osadę zdążą splądrować kriroksi.

Im dalej na północ, tym ruch ten był bardziej gorączkowy. W środkowej części Dolin, na równinach Grolon, na wiadomość o pojawieniu się grycht chwytano tylko parę ciepłych ubrań i bez zwłoki uciekano. Część zamieszkujących Równiny ludzi kryła się w pobliskich zamkach, część zimowała na krytach. Niestety na równinach Grolon, tak samo jak na południu, drzew tych było niewiele. Co więcej, w tym rejonie Dolin widać je było z daleka, a więc nie stanowiły bezpiecznej kryjówki. Wprawdzie grychty nie były w stanie się na nie wspiąć, ale potrafiły krążyć u stóp jednego drzewa nawet kilkanaście dni, nie pozwalając chowającym się na nim ludziom ani na chwilę zejść na ziemię.

Najgorszy los spotkał tych, którzy mieszkali w PuszczyKrytów. To ich sadyby były pierwsze na szlaku przychodzących z północy grycht. Zwykle gdy na Doliny Gruaronu spadało przekleństwo, mieszkańcy Puszczy znajdowali się już na platformach i tylko z góry obserwowali przemarsze kolejnych stad. W tym roku jednak dopiero rozpoczynano przygotowania do przeniesienia się na kryty.

Grychty obłowiły się jak nigdy. Niewiele było osad takich jak Galleck, które dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności nie straciły ani jednego mieszkańca.

***

O świcie tego dnia, kiedy grychty pojawiły się w leśnych ostępach, na zachodzie Dolin Gruaronu, w Omorgu, panował całkowity spokój. Bramy zamknięto wprawdzie na noc, ale tylko po to, by uniemożliwić kriroksom wśliznięcie się do miasta.

Omorg był mniejszy od Tyngi, ale znacznie od niej piękniejszy. Leżał u stóp gór Dren i strzegł jedynego wąskiego przesmyku, którym można było opuścić Doliny kierując się na zachód. Przesmyk ten nazywano tunelem Iri. Wszyscy, którzy chcieli wjechać do lub wyjechać z Gruaronu, podróżowali właśnie nim.

Miasto czerpało z tego mnóstwo korzyści. Za przejazd przez tunel Iri trzeba było płacić i to - szczególnie zimą - słono.

Dzięki swemu położeniu Omorg wyglądał niezwykle malowniczo. Kolejne podgrodzia rozlewały się u stóp gór Dren jak falbany kobiecej sukni. Nawet w najniższych dzielnicach rzadko widać było skleconą z gliny lepiankę czy koślawą drewnianą chatę. Mieszkańcy Omorgu byli ludźmi bogatymi i wcale się z tym nie kryli. W grodzie przeważały domy budowane z kamienia i cegieł. Idąc wyżej, pokonując kolejne schody i bramy, trafiało się w coraz wspanialsze okolice. W środku Omorgu zachwyt wzbudzały ogromne pałace o złoconych balkonach i marmurowych schodach. Do wielu z nich przylegały rozległe ogrody, starannie wypielęgnowane, z rzędami fontann, którymi płynęła chłodna górska woda. Z tarasów roztaczał się wspaniały widok na zachodnią część Puszczy Krytów, która ciągnęła się aż po horyzont.

Rejony te przybysz z zewnątrz mógł podziwiać jedynie latem. Dzielnice, w których znajdowały się domy najbogatszych rodów Omorgu, zamykano na zimę. Uciekinierzy z okolicznych osad nie mieli do nich wstępu. Pilnowała tego straż miejska, której członkowie rekrutowali się z ludów pochodzących spoza Dolin Gruaronu. Rada miejska Omorgu płaciła im przez całą zimę mnóstwo gri, ale dzięki temu zyskiwała pełną kontrolę nad miastem.

Nad grodem górował zamek Omorg, trzybasztowa kamienna budowla, jedna z najstarszych w całych Dolinach. Poniżej znajdowały się znacznie wspanialsze pałace, ale tylko z niego w jasny dzień można było dostrzec rozpościerające się w oddali równiny Grolon. Został wzniesiony pospiesznie - okna zamkowe były różnej wielkości i rozmieszczone przypadkowo. W Omorgu opowiadano, że powstał w pierwszych latach po tym, jak na Gruaron spadła klątwa. Co znamienne, twórcy zamku, jakby chcąc odgrodzić się od świata, wznieśli najpierw mur, a dopiero potem zbudowali baszty i część mieszkalną.

Przez długi czas mur zamkowy nie miał bramy. Jedynym sposobem wejścia i wyjścia była spuszczana platforma, podobna do tych, jakie później pojawiły się na krytach. Z koni trzeba było zsiąść pod murami i następnie zdać się na skrzypiący mechanizm. Wierzchowce odprowadzano do znajdującej się nieopodal niewielkiej stajni.

Dopiero pradziadek ostatniego władcy zamku zerwał z tą tradycją. Kazał wykuć w środkowej części muru otwór, w który wprawiono niewielkie drzwiczki.

Wiekowa budowla niszczała. Wiatry wiejące z głębi Dolin rozbijały się o nią, przyspieszając rozpadanie budulca. Niektóre okna w zamku nie miały szyb. Dwie z trzech baszt były bliskie zawalenia. Ich ściany pokryła pleśń. Mur kruszał - jego fragmenty, wielkie kamienne bloki pokryte mchem, od czasu do czasu odrywały się od ściany i toczyły w dół, wpadając do położonych niżej ogrodów. Ich właściciele usuwali je po cichu, nie próbując protestować - zamek Omorg należał do jednego z najstarszych i najbogatszych rodów nie tylko Dolin Gruaronu, ale w ogóle całego Cesarstwa.

O tym, dlaczego popadał w ruinę, w górskim grodzie opowiadano niechętnie i z przestrachem.

***

Graf Orinu i Ostii, hrabia Omorg - tak brzmiały tytuły, jakie odziedziczył ojciec obecnego władcy zamku. Podobnie jak większość członków rodziny, urodził się poza Gruaronem. Wychował się na cesarskim dworze razem z dziećmi wielkich panów. W dzieciństwie był ponoć ulubionym towarzyszem zabaw cesarza, Tyrona Śmiałego. Wysoki, zgrabny, miał piękne niebieskie oczy i ciemne włosy. Szeptano, że jest słońcem, przy którym gaśnie nawet blask przyszłego władcy.

Mimo to Tyron nie był zazdrosny. Kochał całym sercem swojego towarzysza. To dzięki jego wstawiennictwu Orin, mimo bardzo młodego wieku, otrzymał godność Wielkiego Koniuszego Cesarstwa. Wszyscy byli pewni, że gdy Tyron zasiądzie na tronie, hrabia Omorg zostanie jego najbliższym doradcą.

Stało się jednak inaczej.

Trzydzieści trzy lata przed fatalną jesienią, kiedy grychty przedwcześnie przyszły z północy, w tunelu Iri pojawił się wspaniały orszak. Za wysoką karetą, którą ciągnęły śnieżnobiałe konie, toczyło się kilkadziesiąt wozów. Wszystkie uginały się pod ciężarem zdobionych skrzyń, mebli obitych jedwabiem, wysokich na kilka stóp luster. Mieszkańcy Omorgu wylegli tłumnie na ulice, starając się zgadnąć, do którego z pałaców zdąża kolumnada, wspaniałością nieustępująca orszakowi cesarskiemu.

Kareta jechała coraz wyżej i wyżej. Mijała kolejne bramy, aż w końcu, ku zdumieniu gapiów, minęła ostatni z pięknych pałaców Omorgu i zatrzymała się przed niewielkimi drewnianymi drzwiczkami prowadzącymi do zamku.

Zamek niszczał już wtedy, ale nie był jeszcze w opłakanym stanie. Gdy białe rumaki zatrzymały się przed pokrytymi mchem murami, mieszkała w nim tylko jedna osoba - rządca z miejscowego rodu, siedemdziesięcioletni starzec. Minęło trochę czasu, zanim usłyszał łomotanie do drzwi i poczłapał otworzyć je wielkim żelaznym kluczem. Gdy w końcu odsunął skobel i zaskrzypiały pordzewiałe zawiasy, stary ujrzał przed sobą przystojnego młodzieńca w wyszywanych srebrem szatach.

- Kto tu? - warknął nieprzyjaźnie, patrząc podejrzliwie na wystrojonego pięknisia. Miał bardzo krótki wzrok, a więc nie dostrzegł ani karety, ani wozów, ani kilkudziesięciu jeźdźców w szatach z herbem Orinu, którzy tłoczyli się z tyłu.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij