- promocja
- W empik go
Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów - ebook
Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów - ebook
"Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów" to wciągająca i trzymająca książka napisana przez Izę Komendełowicz. To pełen obraz środowiska, które decyduje o najważniejszych i najbardziej intymnych obszarach życia Polek.
Autorka rozmawia z postaciami ekstremalnie kontrowersyjnymi i zderza ze sobą skraje opinie specjalistów.
Co takiego dzieje się w gabinetach ginekologicznych, że dla ponad połowy Polek wizyty w nich wiążą się ze wstydem, z traumą i upokorzeniem? Izabela Komendołowicz w swoich rozmowach z lekarzami oraz pacjentkami nie tylko ujawnia sekrety gabinetów - czasem zabawne, a czasem przerażające - ale porusza także kontrowersyjne i szalenie ważne tematy: aborcji, in vitro, dostępności antykoncepcji…
Czy można zmusić kobietę do porodu? Dlaczego Polki nie korzystają z darmowych badań w ramach profilaktyki nowotworowej?
Czy ginekologów powinna obowiązywać klauzula sumienia? To nieliczne z wielu pytań, które zadaje swoim rozmówcom Komendołowicz. Z ich odpowiedzi wyłania się skomplikowany obraz polskiej ginekologii, w której przekonania i wartości wyznawane przez lekarzy ścierają się z potrzebami i wymaganiami pacjentek.
To obowiązkowa lektura nie tylko dla kobiet, ale także dla ich mężów i ojców.
Iza Komendełowicz – dziennikarka z ponaddwudziestoletnim doświadczeniem, ma na koncie setki wywiadów i reportaży. Autorka Elki, biografii Elżbiety Czyżewskiej, współautorka Podwójnie urodzonego, wywiadu rzeki z Witoldem Pyrkoszem. Dziennikarstwo to jej praca, pasja i miłość. Ale kiedyś marzyła, żeby zostać lekarzem i ratować ludzi. I trochę to marzenie zrealizowała w trakcie zbierania materiałów do książki "Ginekolodzy. Tajemnice gabinetów".
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6104-0 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rzadko ją widuję, chociaż mieszka na tej samej klatce co ja. Samotnie wychowuje kilkuletnią córeczkę. Czasem odwiedzają ją rodzice. Dopiero niedawno dowiedziałam się, że pracuje w jednym z warszawskich szpitali.
Dlaczego zostałaś ginekologiem?
Odkąd pamiętam, rodzice powtarzali mi, że to dobry zawód, że zawsze będę miała pracę, ludzie będą mnie szanować. No i że zarobki są niezłe. Pochodzę z małego miasta na południu Polski. Brat mojego ojca pracował w miejscowym szpitalu, a po południu przyjmował w swoim gabinecie. Zbudował ładny dom, miał dobry samochód, stać go było na zagraniczny urlop kilka razy w roku. To naprawdę coś. Byłam niezła z biologii, chemii, pomyślałam: „Dlaczego nie? Może to rzeczywiście dobry pomysł”.
Mam wrażenie, że żałujesz swojego wyboru.
Nie wiem, czy żałuję. Może czasem. Nic nie jest takie, jak mi się wydawało. Ani prestiż, ani satysfakcja, ani pieniądze. Tylko pracy jest. Aż nadto. Powinnaś mnie zobaczyć, jak wracam po dyżurze. Wchodzę do domu i zasypiam w ubraniu. W szpitalu brakuje lekarzy, biegam od porodu do porodu. Niekiedy dosłownie nie mam kiedy pójść do toalety. A na przykład moja koleżanka na okulistyce w czasie dyżuru czyta książki, ogląda seriale, śpi.
Może powinnaś zostać okulistką?
Myślisz, że każdy dostaje się na taką specjalizację, na jaką chce? Zresztą ja akurat chciałam na ginekologię.
Pracujesz w świetnej klinice. Masz szansę się rozwijać.
Żeby się tutaj dostać, zaczynałam od wolontariatu. Wiesz, co to znaczy? Za swoją pracę nie dostajesz pieniędzy, zarabiasz tylko na dyżurach. W końcu udało mi się dostać ćwierć etatu, potem połówkę, a teraz wreszcie cały etat. Z tym rozwojem to gruba przesada. Rozwija to się córka profesora. Ciągle zagraniczne staże, wyjazdy na sympozja. A takie szaraki jak ja w kółko robią to samo. Czyli porody, porody, porody. Wiesz, co mnie wkurza? Do południa przyjmujemy pacjentki szpitalne, a po południu zaczynają się cięcia pacjentek z gabinetów prywatnych. Przecież ci lekarze mają z tego zysk dla siebie, a cała reszta pracuje za darmo, to znaczy, za państwowe.
Też kiedyś będziesz miała „swoje” pacjentki.
Kiedyś tak. Niedawno zdałam egzamin specjalizacyjny. Mam 34 lata, ciągle się uczę i zarabiam 3500 złotych brutto. Kredyt za mieszkanie spłacają moi rodzice, dorzucają się do moich opłat, kupili mi samochód. Myślę, że gdybym poszła, na przykład, na prawo, tobym sobie lepiej radziła.
Za to masz poczucie, że robisz coś z sensem.
To są momenty. Ale potem spotykasz pacjentkę, która ci mówi, że na niczym się nie znasz, obraża cię i od razu masz dość. Starsi lekarze wspominają czasy, kiedy pacjenci traktowali lekarza z szacunkiem. Dziś to rzadkość. Większość uważa: „Należy mi się”. A jeśli coś się im nie spodoba, to grożą nam sądem. Lekarze naprawdę boją się procesów. To już prawdziwa plaga. A przecież w czasie porodu naprawdę może się wydarzyć wszystko.
Ciągle czytamy w mediach historie tragedii, które wydarzyły się z winy lekarza.
Znam ginekologów przepracowanych, ginekologów niemiłych, ginekologów sfrustrowanych, ginekologów skoncentrowanych na zarabianiu pieniędzy, ale nie poznałam ani jednego, który chciałby zaszkodzić pacjentce.
* * *
Co można znaleźć w pochwie?
Na przykład plik banknotów studolarowych.
Nie dziwię się, że pacjentka chciała go wyjąć.
Nie ona chciała, tylko boss, który ją przyprowadził, chciał odzyskać pieniądze. Może kazał jej przewieźć je przez granicę? Nie wiem.
Duży był ten plik?
Bardzo duży.
Nie mogła go wyciągnąć sama?
Nie wiem, czy nie mogła, czy się bała.
Co jeszcze potrafią sobie włożyć pacjentki?
Były jakieś spinki, koraliki, końcówka od dezodorantu.
Przez przypadek?
Myślę, że nie przez przypadek. Nie sądzę, żeby dezodorant przez przypadek znalazł się w pochwie.
Izabela Falkowska, ginekolog położnik ze Szpitala Klinicznego im. ks. Anny Mazowieckiej przy ul. Karowej
Izba przyjęć. Ostry stan zapalny u pacjentki, młodej dziewczyny. Razem z nią jest jej matka. Szybka decyzja, wypisanie recepty, po czym tekst mamusi: „Czy mógłby pan przepisać jeszcze jedno opakowanie, bo mamy tego samego partnera seksualnego?”.
Profesor dr hab. med. Romuald Dębski, szef Kliniki Ginekologii i Położnictwa CMKP w Szpitalu Bielańskim
Wigilia Bożego Narodzenia, godzina druga w nocy. SMS z nieznanego mi numeru: „Proszę pani, właśnie miałam stosunek i znalazłam w pochwie coś białego. Wydaje mi się, że mogę być w ciąży. Co pani o tym myśli? Wesołych świąt”. Nie żartuję, na końcu dołączono życzenia.
Następnego dnia ta kobieta do mnie zadzwoniła. Odebrałam i mówię: „Proszę pani, pani mi napisała jakiegoś SMS-a w nocy”. „No tak, bo się bardzo zmartwiłam”. „Ile pani ma lat?” „Osiemnaście”. „A czy pani nie wie, że do obcych ludzi nie pisze się i nie dzwoni z takimi problemami?”. Nie rozumiała, o co mi chodzi…
Marta, Ginekolog z dużego miasta w centralnej Polsce
Młoda kobieta dzwoni i mówi, że zaszła w ciążę. Super, moje gratulacje. „Ale zaszłam w tę ciążę w czasie stosunku przerywanego”. „Proszę pani, to nie jest najlepsza metoda antykoncepcji” – odpowiadam. „Panie doktorze, czy jeśli mieliśmy stosunek przerywany, to dziecko urodzi się w całości?”. Ona nie żartowała.
Piotr, ginekolog ze szpitala powiatowego na Śląsku
Przez jakiś czas miałem dyżury w pogotowiu. Kiedyś, o trzeciej, czwartej nad ranem, otwierają się drzwi, patrzę – nikogo nie ma. Mówię do pielęgniarki: „Niech pani zobaczy, co się dzieje”. Ona wygląda i krzyczy przerażona: „O Jezu, leżą na podłodze!”. Ludzie z pierwszych stron gazet: znana aktorka i równie znany aktor. On prosi: „Panie doktorze, niech pan jej to wyjmie. To ja jej wsadziłem”. I wyciągnąłem z pochwy kieliszek do wódki.
Marek, specjalista z zakresu ginekologii i położnictwa oraz endokrynologii
Raz mówię pacjentce: „Proszę pani, zakażenie wirusem HPV w pochwie jest tak rozległe, że nie wyleczy go pani samodzielnie, tylko stosując maści i kremy. Trzeba zrobić zabieg”. Pacjentka kiwa głową, zapisuje się na zabieg, a trzy dni później dzwoni i mówi: „Pani doktor, ja to przemyślałam. Nie poddam się zabiegowi, ponieważ my z moim partnerem się kochamy i ufamy sobie. Nie będę się leczyła”. I czuję, że pacjentka ma do mnie ukryte pretensje, bo sugerowałam, że partner mógł ją zdradzić (czego rezultatem było nasilenie zakażenia). Obraża się na mnie.
Anna, Ginekolog z Warszawy
Zdarzają się też inne historie. Na przykład pacjentka z cebulą włożoną do pochwy.
Co takiego?
Mąż jej włożył na siłę, bo się źle zachowywała w domu. Trafiają się pacjentki, którym trzeba wyjąć z pochwy prezerwatywę albo utknięte tampony. Różne rzeczy można znaleźć w pochwie.
Kiedyś była żarówka, ale to akurat u mężczyzny, w odbycie. Włożona szkłem na zewnątrz. Ktoś mu to zrobił. Tego nie da się samemu wyjąć.
Dorota, ginekolog ze szpitala powiatowego
W gabinecie. Pacjentka z silnymi upławami. Smród okropny. Musiałam otworzyć okna. Delikatnie ją pytam: „Nie przeszkadza pani ten zapach?”. A ona: „Trochę przeszkadza, ale mąż tak lubi”.
Joanna, ginekolog ze szpitala klinicznego w Warszawie
W tamtym roku przyjechała do kliniki pacjentka, która nie wiedziała, że jest w ciąży, a była w dwudziestym ósmym tygodniu. Dziecko miało powyżej tysiąca gramów. Jej chłopak stoi pod porodówką, oburzony, że nikt go o niczym nie informuje, więc mu mówię: „Pana dziewczyna jest w ciąży, będziemy rodzić”. „Aha – odpowiada. – A czy dziecko jest zdrowe?”. „Dlaczego pan pyta?” „Bo gdybym wiedział o ciąży, tobyśmy tak nie imprezowali”.
Profesor dr hab. med. Hubert Huras, szef Kliniki Położnictwa i Perinatologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie
Banalna sprawa. Przewlekły stan zapalny w pochwie. Pacjentka oświadcza, ma do tego prawo, że nie chce być badana. W takiej sytuacji w kartę wpisuje się: „odmowa badania”. Najpierw przepisuję jedne leki dopochwowe, po jakimś czasie ona przychodzi i mówi, że jej nie pomagają. Przepisuję inne leki, też okazują się nieskuteczne. „Proszę pani, przepraszam bardzo, muszę jednak panią zbadać”. Badam i co znajduję w pochwie? Gazę, a w środku zawinięty liść. Wyciągam to wszystko, może pani sobie wyobrazić, jak to pachniało, jak wyglądało. Włożyła sobie liść kapusty, bo koleżanka jej powiedziała, że pochwę najlepiej zakwasić kapustą.
Marek, specjalista z zakresu ginekologii i położnictwa oraz endokrynologii
Na izbę przyjęć zgłaszają się pacjentki z bólem brzucha, przychodzi chirurg na konsultację, a okazuje się, że ona rodzi. Donoszona ciąża. Dziewiąty miesiąc.
Nie wiedziała, że jest w ciąży?!!!
Mówi, że nie wiedziała. Nie wiem, jak to możliwe, że te kobiety nie czują ruchów płodu. Może wypierają to, że są w ciąży. Najczęściej rodzą zdrowe dzieci, chociaż przez całą ciążę były bez opieki, nie oszczędzały się. To przeważnie są pacjentki bardzo młode albo czterdzieści plus. Często bardzo otyłe, może dlatego ich rodziny czy znajomi nic nie zauważyli. Ale całkiem niedawno pogotowie przywiozło dziewczynę dwudziestoparoletnią. To była akurat mała ciąża, trzydzieści dwa tygodnie. Szczupła. Tak naprawdę tego brzucha było tylko odrobinę więcej. Pacjentka wjechała na porodówkę i urodziła. Z kolei ostatnio inna na obchodzie pyta, czy będzie mogła wyjść do domu po dwóch dobach. Mówimy, że jeśli z dzieckiem będzie wszystko w porządku, to naturalnie tak. A pacjentka tłumaczy: „Bo wie pani, jestem nieprzygotowana, ja się dopiero tutaj dowiedziałam, że byłam w ciąży”. Oczywiście w takim przypadku pacjentka nie wychodzi ze szpitala szybko, bo u noworodka trzeba zrobić wszystkie badania.
Brak okresu przez dziewięć miesięcy, rosnący brzuch. Jak pacjentki to sobie tłumaczą?
Często mówią, że były plamienia, więc myślały, że to miesiączka. Jest mnóstwo kobiet, które w ogóle nie chodzą do ginekologa. Jedna z takich zaskoczonych porodem pacjentek miała pofarbowane włosy, makijaż permanentny. Na pierwszy rzut oka zadbana. Takie historie zdarzają się też w Warszawie, choć może rzadziej niż na prowincji.
Joanna, ginekolog w trakcie specjalizacji z warszawskiego szpitala klinicznego
Przychodzą z rzadka, zazwyczaj bardzo zawstydzone. Przełożona zakonu prosi o to, by przyjmować je po godzinach. Powód? Habit w poczekalni budzi niezdrową sensację, zupełnie jakby zakonnice nie miały żadnych narządów płciowych. A przecież to też człowiek, też pacjentka. Dla mnie nie ma żadnej różnicy. Wszystkie jesteśmy zbudowane podobnie. Oczywiście takie wizyty są nieco inne, bo zakonnice nie współżyją, nie proszą o środki antykoncepcyjne. Dla nich najważniejsze jest tylko to, czy są zdrowe, czy nic złego się nie dzieje. Kiedyś u jednej młodej zakonnicy znalazłam zmianę nowotworową. Powiedziała: „Będę się modliła, na pewno wyzdrowieję”. Tej wiary im zazdroszczę, pewnie łatwiej się z nią żyje.
Krystyna, ginekolog z dużego miasta w centralnej Polsce
Jedną z najbardziej zdumiewających pacjentek była pani, którą przyjęliśmy zeszłego roku jesienią. Ósma ciąża, do ósmego cięcia cesarskiego, kobieta lat trzydzieści dwa. Wyszła od nas po tym cięciu z macicą, co jest rzadkie, bo przy tylu porodach zdarza się, że jest krwotok i trzeba macicę usunąć. Spodziewamy się, że ta pacjentka może jeszcze przyjść w niejednej ciąży.
Profesor dr hab. med. Anita Olejek, kierownik Katedry I Oddziału Klinicznego Ginekologii, Położnictwa i Ginekologii Onkologicznej w Bytomiu
Pewna młoda kobieta w ciąży przyszła do mojego gabinetu na pierwsze USG. Z przerażeniem stwierdziłem, że wygląda to na skomplikowaną wadę płodu, bezczaszkowca. Matka może podjąć próbę porodu, jednak musi mieć świadomość, że dziecko umrze.
Napisałem, że zachodzi podejrzenie takiej wady, i mówię do pacjentki: „Bardzo panią proszę o pilne skontaktowanie się ze specjalistą (tu podałem nazwisko). Sprawa jest naprawdę bardzo poważna”. Kobieta zabrała wyniki i poszła.
Po wielu dniach do mojego gabinetu wchodzi pacjentka zapisana na USG, dwudziesty któryś tydzień ciąży. Patrzę na nią, przyglądam się jej i pytam: „A czy pani nie jest tą pacjentką, która miała pojechać pilnie do szpitala?”. „Tak”. „A zatem proszę mi pokazać wynik wykonanego tam USG”. „Ale ja tam nie pojechałam”. „A dlaczego nie?” „No bo myślałam, że nic złego się nie dzieje i że dziecko jakoś się naprawi”. Horror.
Musiała donosić tę ciążę z płodem bez głowy aż do porodu naturalnego.
Piotr, ginekolog z WarszawyRozdział 1. Dziwne przypadki
Miałam taki ciekawy przypadek na stażu w Płońsku. Przyszła Rosjanka do porodu, urodziła dziecko, gratuluję jej, a ona mówi: „Ale ja miałam bliźniaki”. A przecież urodziła jedno! Słucham tętna, brzuch duży. Myślę: „No, może jest jeszcze jedno”. Wkładam rękę do macicy, szukam tego bliźniaka, ale się okazało, że nie ma. Pewnie na początku miała ciążę bliźniaczą, a później jeden płód obumarł. To jeszcze były czasy, gdy USG nie było tak popularne, jakość obrazu była dużo gorsza. Pamiętam, że ta sytuacja mnie wystraszyła.
Co się dzieje z takim obumarłym płodem?
Zależy, w którym momencie obumrze. Jeżeli bardzo wcześnie, to zostanie wchłonięty. Natomiast jeżeli to będzie piętnasty, dwudziesty tydzień, to martwy płód zostanie trochę zmacerowany, czasami znajdzie się w wodach płodowych albo doklei się do łożyska. Taka jakby masa plastyczna, sinozielona, ale gdy ją pogładzimy, to czasami czuć elementy kostne.
Izabela Falkowska, ginekolog położnik
Chyba najlepiej pamiętam dyżur na izbie przyjęć, jeszcze przed specjalizacją. Przyszła pacjentka z plamieniem po zabiegu wyłyżeczkowania macicy z powodu poronienia zatrzymanego. Poronienie zatrzymane oznacza, że zarodek się nie rozwinie. To była wczesna ciąża, zabieg wykonano w szpitalu. Oglądam macicę na USG i widzę żywy zarodek. O co chodzi?
Co się okazało?
Prawdopodobnie pacjentka miała podwójną macicę.
To możliwe?
Tak, są różne wady macicy: może być dwurożna, podwójna, może być podwójna macica z jedną szyjką, z dwoma. Może być ciąża w każdej macicy, może być ciąża w każdym rogu. Prawdopodobnie usunięto zarodek z jednej macicy, a ten drugi przetrwał. Jak ona się cieszyła! Rozpłakała się ze szczęścia.
Iga, ginekolog położnik ze szpitala klinicznego w Warszawie
Miałam taką pacjentkę, po czterdziestce. Mówimy jej, że jest w ciąży pozamacicznej, ona, że niemożliwe. Dlaczego niemożliwe? „Bo byłam sterylizowana” – tłumaczy. Faktycznie, miała przecięte jajowody, wszystko było zrobione jak należy, a jednak ten plemnik gdzieś się boczkiem przedostał. To była ciąża pozamaciczna, do usunięcia.
Izabela Falkowska, ginekolog położnik
Trzydzieści, może nawet czterdzieści lat temu. Poród się zaczął, wszystko przebiegało normalnie, urodziła się główka dziecka, czyli wydawało się, że praktycznie już po porodzie. Reszta powinna pójść w sekundę, a tutaj poród się zatrzymał. Wiadomo było, że coś się zaklinowało. Musiałem zrobić tak zwaną dekapitację, czyli odciąć głowę dziecka, ono i tak było już martwe. A resztę wyjąłem przez cięcie cesarskie. Okazało się, że płód miał ciężkie uszkodzenie genetyczne, wodobrzusze. Przez ten wielki brzuch nie mógł się urodzić. Matce natomiast nic się nie stało. Tragiczne, fatalne, niesamowite. Natychmiast poszła plotka po mieście, że doktor uciął głowę dziecku. Tu każdy zna kogoś, kto ma kogoś w szpitalu. Nic się nie ukryje.
Tadeusz, ginekolog ze szpitala powiatowego w województwie mazowieckim
Dwadzieścia kilka lat temu. Żona mojego nieżyjącego już przyjaciela, kobieta przed pięćdziesiątką, zjawia się u mnie w gabinecie, a ja od razu widzę, że ma duży, znacznie większy niż kiedyś brzuch. Wziąłem przyjaciela na bok i mówię: „Słuchaj, co się dzieje? Dlaczego ona tak wygląda?”. On zaczyna mi tłumaczyć: „Wiesz, mieliśmy wypadek samochodowy i dopiero wtedy zobaczyłem, że ona ma taki brzuch”. Pytam go: „Zrobiliście USG?”. „No nie” – słyszę.
Dociekam: „Krzysiu, ale jak mogłeś w łóżku nie zauważyć, że ona ma wielki brzuch?!”. „Wiesz, ja też mam duży brzuch, to jakoś sobie radziliśmy”. Robimy badanie USG – widzę wielki guz z płynem. Jajnik nie jest specjalnie powiększony, ale nie musi być, bo nawet dwumilimetrowy guz złośliwy może spowodować tak wielkie zmiany. Przyjaciel pyta mnie, czy zoperuję żonę. Mówię, że dobrze, zoperuję, ale muszę mieć urologa, chirurga w obstawie, drugiego ginekologa do pomocy. Operacja. Biorę skalpel do ręki, nacinam brzuch, a skóra rozchodzi się jak napięty materiał. Wkładam rękę i okazuje się, że to zawieszona na szypułce cysta o objętości co najmniej trzydziestu litrów. Założyłem dwa szwy i przeciąłem między nimi. Cystę wyjąłem do wielkiej michy, dwie salowe to wynosiły, jedna się potknęła i wszystko się rozlało na podłogę w sali operacyjnej. Na tym się skończyło. Łagodna cysta o objętości trzydziestu litrów, którą pani sama sobie wyhodowała.
Marek, specjalista z zakresu ginekologii i położnictwa oraz endokrynologii
Końcówka lat siedemdziesiątych. Pacjentka, z zawodu pielęgniarka, miała być w ciąży bliźniaczej – tak jej lekarz zobaczył na USG. Ja też ją zbadałem i wydawało mi się, że coś za dużo tych nóżek i rączek, ale wtedy obraz na aparacie był strasznie zamazany. W naszym szpitalu było akurat pierwsze urządzenie do KTG, wtedy nowość. Podłączyłem aparat. Jedno dziecko w porządku, drugie chyba też, ale coś mi w tym zapisie nie pasowało, jakieś zaburzenia. Pomyślałem, że trzeba zakończyć ciążę, wywołać poród. Pierwsze dziecko urodziło się zdrowe, naturalnie. Drugie rodziło się z położenia miednicowego. Też wszystko poszło dobrze. Pacjentka odpoczywa po porodzie. Myślę sobie, że niezbyt przydatne jest to KTG, bo przecież z dziećmi wszystko w porządku. Nagle przychodzi pani Władzia, salowa, i mówi: „Panie doktorze, niech pan podejdzie, bo macica pacjentki coś za wysoko”. Był wtedy taki zwyczaj, że po porodzie salowa kładła na brzuchu pacjentki specjalny pojemnik z lodem, żeby macica się szybko obkurczyła. I wtedy właśnie pani Władzia zauważyła, że coś jest nie tak. Pobiegłem, badam tę pacjentkę, jest jeszcze jedno dziecko. Okazało się, że to był hypotrofik, czyli dziecko słabiej odżywione wewnątrzmacicznie. Noworodek był w niezłym stanie klinicznym, żywy, chociaż wody płodowe były już zielone. To dlatego zapis KTG był zaburzony. Kiedy położna wyszła do stojącego na korytarzu męża i powiedziała mu: „Ma pan trzy dziewczynki, wszystkie zdrowe”, to on zemdlał.
Dr hab. med. Antoni Marcinek, ordynator oddziału położniczo-ginekologicznego szpitala na Siemiradzkiego w Krakowie
Kiedyś pacjentka, która była umówiona z oddziałową na poród, zadzwoniła do niej, że coś wychodzi jej z pochwy. Po chwili przysłała zdjęcie. Okazało się, że to wypadnięte kłęby pępowiny. W takiej sytuacji dziecko za chwilę się udusi. Matka musi natychmiast rodzić.
Gdzie wtedy była?
W domu, w Warszawie. Ciąża była donoszona, trzydziesty ósmy tydzień. Powiedzieliśmy, żeby natychmiast wzywała pogotowie i jechała do najbliższego szpitala. Oczywiście przyjechała do nas. My już wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja, czekaliśmy zwarci i gotowi, daliśmy znać na izbę przyjęć. Przyjechali na sygnale. Gdy tylko usłyszeliśmy ten sygnał, to od razy wszyscy stawiliśmy się na bloku operacyjnym. Pech chciał, że na izbie przyjęć była doktor, która akurat nie wiedziała, że może przyjechać taka pacjentka, więc kiedy to zobaczyła, to mało nie dostała zawału.
A co zobaczyła?
Z pochwy wystawało ze trzydzieści centymetrów pępowiny. Ucisk dziecka, skurcze, ucisk dziecka, skurcze, czyli niedotlenienie. Wszyscy przerażeni. Pacjentka od razu wjechała na salę operacyjną, zrobiliśmy cięcie, wyjęliśmy zdrowego, żywego dzidziusia. Trwało to – od telefonu do momentu cięcia – czterdzieści minut, może godzinę. Oczywiście było mnóstwo gapiów, wszyscy bili brawo, ci z karetki też, bo czekali, czy wszystko dobrze się skończy. Skończyło szczęśliwie, to był cud. Dziecko mogło przyjechać już obumarłe.
Izabela Falkowska, ginekolog położnik
Wiele lat temu jako młody lekarz uczestniczyłem w konsultacji kobiety z olbrzymim guzem w okolicy biodra. Pacjentce, lat dwadzieścia kilka, świeżo upieczonej mężatce, towarzyszył małżonek, również młody człowiek. Na pytanie „Od kiedy pani to rośnie?” – wszyscy byliśmy bowiem przerażeni wielkością guza o bardzo niepokojącym wyglądzie, z elementami martwicy – padła jakaś data, kilka miesięcy wstecz. Wtedy ku naszemu zdumieniu pan małżonek powiedział: „To ja państwu pokażę, jak to rosło”. I wyjął plik zdjęć. Okazało się, że fotografował swoją żonę z obnażonym biodrem przez parę miesięcy w odstępach tygodniowych, prowadząc swego rodzaju obserwację. Kobieta przyszła do lekarza dopiero wtedy, kiedy guz zaczął krwawić, a jego masa była tak duża, że pacjentka miała problemy z utrzymaniem równowagi. Trudno było jej się poruszać. Takie kuriozum.
Jak skończyła się ta historia?
Źle. Kobieta była operowana w jednej z klinik Instytutu Onkologii. Bardzo zaawansowany nowotwór, nieginekologiczny. Chyba tkanek miękkich.
Profesor dr hab. med. Grzegorz Panek, onkolog zajmujący się nowotworami narządu rodnego, ordynator oddziału ginekologiczno-położniczego w Szpitalu im. Orłowskiego w Warszawie
Ciekawy przypadek? Było mi dane wykonać cięcie cesarskie, żeby wyjąć zroślaki. Nawet teraz, gdy to mówię, cierpnie mi skóra. Zroślaki to wyjątkowa patologia. W tym przypadku rozpoznano je rentgenologicznie. Wiedziałem, że są zrośnięte narządami jamy brzusznej i klatką piersiową.
Na czym polegała największa trudność w porodzie zroślaków cięciem cesarskim?
Trzeba tak naciąć, żeby móc równocześnie wydobyć jedno i drugie dziecko. To co innego niż ciąże mnogie, kiedy wyciąga się jednego noworodka po drugim. Nie umniejszam trudności, ale wtedy jest jakieś pole manewru. W przypadku zroślaków nie ma żadnego. Są dwie głowy, dwa tułowia, osiem kończyn – i to wszystko naraz.
Jak długo trwała ta operacja?
Nie pamiętam, ale nie mogła trwać długo. Otwarta macica krwawi, łożysko się oddziela. Zarazem trzeba tak naciąć macicę, żeby jej nie rozerwać, bo jeśli się ją rozerwie, to krwotok i w najlepszym wypadku pacjentka straci macicę. Pamiętam dobrze każdy moment. Naciąłem, zobaczyłem jedną głowę, drugą głowę, potem pośladek. Na szczęście nie było łożyska na przedniej ścianie macicy – gdyby jeszcze do tego doszło, że trzeba by przez nie przejść, to byłby koszmar. Wydobyłem noworodki, do cieplarki i do karetki. Pojechały do Centrum Zdrowia Dziecka.
Profesor dr hab. med. Longin Marianowski, legendarny ginekolog położnik, długoletni szef Kliniki Ginekologii i Położnictwa na placu Starynkiewicza w Warszawie
Cztery lata temu mieliśmy pacjentkę z ciążą, w której były zrośnięte bliźnięta. To jest bardzo rzadki przypadek. Ciąża była już zaawansowana, trzydziesty piąty, trzydziesty szósty tydzień, dwoje dużych dzieci połączonych ze sobą brzuszkami. Muszą być wyjęte w całości. Tylko raz, dwadzieścia lat temu, byłem świadkiem, jak mój mistrz, profesor Marianowski, robił cięcie u pacjentki ze zroślakami. Przypomniałem sobie wszystko, co wtedy widziałem.
Profesor Mirosław Wielgoś, szef Klinki Ginekologii i Położnictwa na placu Starynkiewicza w Warszawie, rektor Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego
Mój znajomy, lekarz, przyprowadził do mnie na konsultację swoją siostrę. Spodziewaliśmy, że ona lada moment umrze – rak jajnika z przerzutami. Mówiłem znajomemu, że szanse są niewielkie, że trzeba się zastanowić, czy rzeczywiście powinniśmy się decydować na operację, bo pacjentka może jej nie przeżyć, tak jest wyniszczona. On na to: „Nie daruję sobie, jeśli nie wykorzystamy każdej szansy”. Pacjentka po operacji odbyła chemioterapię i trafiła na onkologię w innym mieście. Bałem się pytać kolegi, co z siostrą. Spotkałem ją po sześciu latach, w pełni sił. To był przypadek z kategorii: cud.
Adam, profesor onkologii z południa Polski
Raz w życiu zdarzyło mi się, że przetoczyłem krew kobiecie, która była świadkiem Jehowy. W trakcie operacji wyszedłem przed salę operacyjną, gdzie stali jej mąż i syn. Pilnowali, żeby czasem ktoś krwi nie wniósł na salę. Mówię do niech: „Decyzja zależy od panów, tu chodzi o jej życie. Ratujemy czy nie?”. Oni zdecydowali, żeby jednak toczyć krew. Uratowaliśmy życie tej pacjentki. Przeżyła. Ale przez cały pobyt w szpitalu nie odezwała się do mnie ani razu, wyszła bez karty informacyjnej.
Grzegorz, ginekolog ze wschodniej części Polski
Jedna z moich znajomych jako młoda kobieta była operowana z powodu niezłośliwej zmiany nowotworowej. Wycięto jej przydatek. Zgłosiła się ponownie i znaleziono zmianę w drugim jajniku, ale wziąwszy pod uwagę młody wiek pacjentki, lekarz podczas zabiegu zostawił fragmencik jajnika. Powiedziałem jej, że szanse na ciąże są prawie żadne, ona w to uwierzyła i… zaszła w ciążę. Ma teraz wspaniałą córkę, która wkrótce zostanie lekarzem.
Profesor dr hab. med. Marian Szamatowicz, były kierownik Kliniki Ginekologii Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku