- W empik go
Glatz. Kraj Pana Boga - ebook
Glatz. Kraj Pana Boga - ebook
1921 rok. W pobliżu Zieleńca zostają odkryte zwłoki. To zaginiona w 1916 roku Sabine Hunfeld, córka znanego importera cygar. Sprawę przejmuje kłodzka policja w osobie Franza Koschelli, szefa nowo utworzonego Wydziału Kryminalnego.
Koschella mozolnie odkrywa okoliczności zaginięcia dziewczyny. Przez pięć lat ktoś skutecznie zacierał ślady. Wkrótce dochodzenie przybiera nieoczekiwany obrót, a Franz zostaje okrzyknięty Mścicielem z Kłodzka. Czy zasłużył na ten przydomek?
Do miasta przybywa kapitan Wilhelm Klein. Wojskowy śledczy ma niewiele czasu by pomóc... lub przeszkodzić wachmistrzowi Koschelli w jego szaleńczych planach.
Kto stał za porwaniem Sabine? Jak głęboko sięga sieć wzajemnych powiązań w strukturach kłodzkiego hrabstwa? Ile jeszcze tajemnic kryje Kraj Pana Boga?
Znakomity kryminał i porywająca opowieść o ambicji, lojalności i ciemnej stronie lat 20.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8129-758-5 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z niespokojnego snu wyrwał ją ból. Przeszywał całą dłoń i nadgarstek, odzywał się też pulsowaniem w piersi. Wraz z bólem przyszła świadomość, że wszystko, czego doświadczyła w ciągu ostatnich kilkunastu godzin, działo się naprawdę. Jeszcze przez chwilę pielęgnowała w sobie strzępki snu, jakby miało ją to uchronić przed rzeczywistością.
W głowie wciąż rozbrzmiewały dźwięki fortepianu, strun pobudzanych delikatnymi muśnięciami klawiszy. Śniła tamtą rozmowę sprzed kilku dni, gdy ojciec pokazywał jej pomnik Chopina w Dusznikach-Zdroju. Przechadzali się wśród willi i budynków kąpielowych, aż trafili do „kursalu”, niewielkiego dworku położonego w centrum parku. Tu ojciec zaczął opowiadać, jak zwykle z pasją i przejęciem, które budziły w niej uśmiech zażenowania. Papa od dziecka przymuszał ją do nauki gry na fortepianie. Podejrzewała, że w ten sposób realizował własne, niespełnione marzenia. Dostrzegał w niej talent i naciskał, by go pielęgnowała, wierzył, że rozkwitnie z siłą, jakiej nikt się nie spodziewał.
Początkowo sprzeciwiała się nauce. Przeszła wszystkie etapy buntu, by za każdym razem podczas rodzinnych prezentacji okazywać swojemu nauczycielowi i rodzicom chłodną obojętność. Nauczono ją skrywać niechęć. Po jakimś czasie okazało się, że musi skrywać coś zupełnie innego. Gra zaczęła sprawiać jej przyjemność, pociągały ją systematyka i powtarzalność, w nich odnalazła także miejsce dla własnej interpretacji. Coraz bardziej zatracała się w muzyce. Pewnie dlatego tak bardzo cieszyła się na wieść, że tato zamówił jej nowy instrument od Wilhelma Olbricha, wytwórcy fortepianów z Kłodzka.
Szczęknął zamek, drzwi zaskrzypiały i stanęły otworem. Podkurczyła nogi, okrywając się jednocześnie starym śmierdzącym kocem.
Kilka głuchych, ciężkich kroków. Zbliżał się do niej mężczyzna. Przyglądała mu się. Na głowie miał worek z wyciętymi otworami na oczy. Ten sam co wcześniej. Na stoliku przy łóżku położył talerz z jedzeniem i kubek z wodą. To już trzeci posiłek, poprzednich nawet nie tknęła.
Sprawdził nocnik. Tym razem z niego nie skorzystała, było to dla niej upokarzające, a w dodatku bolesne, gdy wykręcając unieruchomioną w potrzasku dłoń, próbowała zsunąć się z łóżka i załatwić potrzebę. Szarpnął kajdankami, które przypięte były do solidnej, żelaznej ramy. Syknęła z bólu, choć nie chciała okazywać słabości. Nie pomogło zagryzanie wargi.
Przyglądała się ciemnej postaci z lękiem i nienawiścią. Przestała już zadawać pytania, wiedziała, że ten milczący osobnik nie odezwie się nawet słowem. Nie dawał się sprowokować. Przez chwilę była pewna, że uda jej się wolną ręką sięgnąć okrycia, które miał na głowie, zrezygnowała jednak z tego pomysłu. Taki impulsywny odruch mógł być poważnym błędem. Może lepiej, by nie wiedziała, kim jest. Zamiast tego łowiła w powietrzu jego zapach. Łapczywie wciągała przez nozdrza zatęchłe powietrze.
Mężczyzna przypatrywał jej się przez chwilę, w końcu odwrócił się i wyszedł z pokoju, zamknął drzwi na klucz.
Znajdowała się w piwnicy przesiąkniętej cierpką wonią starych ziemniaków. Było tu jednak sucho, a pomieszczenie przy braku oświetlenia mogło się wydawać zwykłym pokoikiem w zapuszczonej oficynie. Przez cały czas analizowała i nasłuchiwała. Miała na to dużo czasu. Źródło dochodzących do niej dźwięków znajdowało się piętro wyżej. Chwilami słyszała kroki więcej niż jednej osoby, czasem szuranie krzesła, mamrotanie, które bardziej przypominało burczenie wody w rurach.
Inaczej było na zewnątrz budynku. Tam panowała cisza. Najpewniej znajdowali się na jakimś odludziu – przecież przez pierwsze godziny od porwania pozwolili jej krzyczeć aż do ochrypnięcia. Potem znów otworzyły się drzwi. Była pewna, że zechcą ją uspokoić, zakneblują usta, a nawet uderzą. Nic z tych rzeczy. Zamaskowany osobnik położył przed nią jedzenie, sprawdził kajdanki i wyszedł. Była zbyt zaskoczona i zmęczona, by wydać z siebie jakikolwiek nowy dźwięk. Już wiedziała, że nikt nie usłyszy jej rozpaczliwego wołania.
Ten człowiek kulał. Robił to jednak nieporadnie, jakby nie mógł się zdecydować, czy obciążać lewą, czy prawą nogę. Doszła do wniosku, że robi to specjalnie, jakby chciał ją zmylić i odwrócić jej uwagę. Musiał mieć więc powód takiego postępowania. Była już niemal pewna, że to ktoś, kogo zna, albo przynajmniej jest w stanie rozpoznać. Milczał, przez cały czas nie odezwał się nawet słowem. Dlaczego?
Oczywiście był to dobry znak. Do tej pory nie zrobili jej większej krzywdy. Przetrzymywali w zamknięciu, ale nic poza tym. Wierzyła, że nie będą chcieli jej zabić. Po co inaczej byłyby im te wszystkie środki ostrożności?
W tej konkluzji znajdowała pocieszenie. Podejrzewała, że porwali ją dla okupu. Jej ojciec, kłodzki importer i producent cygar, znalazł się na celowniku. Drogę do jego portfela miała utorować córka.
Zmarszczyła brwi. Ten zapach, gdy porywacz stał obok niej. Było w nim coś znajomego.
Zaledwie wczoraj zażywała kąpieli borowinowych i musiała opijać się niczym bąk wodą z leczniczych źródeł, która w zapachu i smaku przypominała wywar ze zgniłych jajek. Uzbrojona w szklaneczkę z rurką starała się zejść z oczu matce i wypić napój w spokoju, bo pod jej czujnym okiem wszystko podchodziło jej do gardła.
Gdy ojciec opowiedział jej o przebywającym w Dusznikach Chopinie, zastanawiała się, czy on też krzywił się, przełykając to paskudztwo. Szukała podobieństw do młodego Fryderyka zwłaszcza teraz, leżąc na niewygodnej pryczy i próbując zająć czymś myśli. Ją też zabierano do uzdrowisk. Co więcej, wierzyła, że oboje, ona i słynny pianista, podobnie postrzegają świat i wynoszą z owych obserwacji zbliżone wnioski. Sama, podobnie jak on, także próbowała przelać je na papier.
Mierziło ją, że obłożnie chorzy już o szóstej rano ustawiali się w kolejce przy źródle. Chopin potrafił obrazowo to ująć. Na wspomnienie jego zapisków uśmiechnęła się w myślach. Tak, im bardziej ktoś był dotknięty jakimś schorzeniem, tym szybciej przebierał nóżkami, starając się być pierwszym przy wodopoju. Woda ze źródełek i błotne kąpiele musiały mieć uzdrawiającą moc. Już w pierwszy dzień pobytu niemal wszyscy odzyskiwali tutaj siły, zwłaszcza kobiety, które potrafiły po kilka razy w ciągu dnia zmieniać kreacje.
Dlaczego właśnie teraz o tym myślała, o rzeczach bez znaczenia? Borowina. Ten człowiek musiał niedawno korzystać z kąpieli borowinowych albo też pił regularnie wodę przesyconą kwasem węglowym.
Ta nowa myśl znów ją pobudziła. Porywacz nie był sam, na pewno było ich kilku. Planowali wszystko od dawna, musieli kręcić się w pobliżu, obserwować, może nawet mieszkali w tym samym hotelu.
Zacisnęła dłonie, w inny sposób nie była w stanie dać upustu emocjom.
Powróciła myślami do dnia porwania. Przymknęła oczy, jakby to miało jej pomóc w osiągnięciu skupienia. Zieleniec. Pojechali tam w trójkę, korzystając z automobilu użyczonego przez rodzinę hrabianki von Magnis. Dużo czasu spędzili na stoku, a potem w gospodzie. Widziała wtedy kogoś znajomego? Kogoś, kto tak jak oni odpoczywał w Dusznikach?
Nie, wtedy niemal na nic nie zwracała uwagi. Miała podły nastrój po tym, czego była świadkiem z samego rana. Gabriele Magnis robiła wszystko, by poprawić jej humor, ale jej wysiłki spełzły na niczym. Żałowała, że zgodziła się na ten wyjazd.
Zrobiła to pod wpływem impulsu, chyba tylko po to, by skonfrontować się z ich towarzyszem, Bastianem Rabem. To, co zobaczyła tuż przed wyjazdem… Bastian tam był, stał z nią przy oknie. Zupełnie jakby oboje byli pewni, że nikt ich nie zobaczy. Ta, która chciała uchodzić za jej przyjaciółkę, dopuściła się tak strasznej zdrady… Jak Sabine mogła być tak głupia, by jej ufać?
Rabe grał. Teraz dopiero to zobaczyła. Gdy kilkukrotnie spotkała go w hotelu, był otoczony gazetami i rozprawiał o krachach finansowych i inwestycjach, jakby to miało zrobić na kimś wrażenie. Wydawało się, że chce jej zaimponować. Czy dała się na to nabrać? Może miał smykałkę do interesów, ale na razie żył z pieniędzy wuja, Fritza Scholza, właściciela Germanii. Smykałkę niewątpliwie miał do czego innego, o tak. Jak widać, potrafił zawrócić w głowie każdej kobiecie.
Już na stoku w Zieleńcu dołączył do nich Thomas Zuber, znajomy i rówieśnik Bastiana. Przystojny wojskowy szybko wpasował się w towarzystwo. Dzięki niemu Sabine niemal zapomniała o swoich zmartwieniach. Ignorowała Bastiana na rzecz jego kolegi. Rabe, zdaje się, szybko pożałował, że zaprosił młodego wojskowego do paczki. Uwielbiał być w centrum uwagi.
Gospoda – teraz to do niej Sabine przeniosła się myślami. Na chwilę wyszła na zewnątrz, by zaczerpnąć powietrza… Taką wersję „sprzedała” znajomym. W rzeczywistości chciała zapalić papierosa, którego dostała od młodego wojskowego. Musiała się uspokoić, bo wciąż była roztrzęsiona.
Właśnie tam to się stało. Obok miejsca, w którym wcześniej wbiła w śnieg narty. Poczuła mocne szarpnięcie. W pierwszej chwili myślała, że ktoś się wygłupia i chce ją nastraszyć, ale zaraz straciła oddech, a czyjeś palce zacisnęły się na jej szyi. Błyskawicznie skrępowano jej dłonie, w usta wepchnięto kawałek jakiejś szmaty. Potem otoczyły ją ciemności, bo wciśnięto na jej głowę worek. Pamiętała, że gdy ktoś zarzucił ją sobie na ramię, w ogóle nie stawiała oporu. Teraz była na siebie zła, mogła przecież walczyć, kopać, gryźć. Strach był jednak paraliżujący, nieśli ją bezwolną, bezwładną, jak owcę na rzeź.
Wspomnienie uleciało. Poczuła pod powiekami pieczenie. Zdołała jednak zdusić łzy.
Otworzyła oczy i wolną dłonią dotknęła unieruchomionego nadgarstka. Opuchlizna zeszła. Na to czekała, starała się nie urazić tego miejsca.
Miała plan. Na początku wydawał się zupełnie irracjonalny, lecz teraz nabrała przekonania, że się uda.
Sięgnęła po leżącą na talerzu kromkę. Była nierówno ucięta i grubo posmarowana. Porywacze nie żałowali masła. Przesunęła miąższem pieczywa po skórze dłoni. Ten dotyk był przyjemny, łagodził ból i przyjemnie schładzał.
Masło rozprowadziła dokładnie, weszło pod metalowe okucie. Upewniła się, że zużyła całe, i wtedy dopiero wstrzymując oddech i ignorując ból, przycisnęła kciuk do wnętrza dłoni. Starała się przy tym wypchnąć go jak najdalej naprzód.
Niemal parsknęła śmiechem z zaskoczenia. Udało się! Dłoń wysunęła się z kajdanek, wystarczyło mocno ciągnąć do siebie całe ramię.
Co teraz? Wszystko poszło nadspodziewanie gładko. Cały jej plan kończył się na tym momencie. Chyba nie wierzyła w to, że może się powieść. Powstał po to, by zająć czymś myśli i nie zwariować.
Zaczęła nasłuchiwać. W budynku panowała kompletna cisza. Mężczyzna zabierał talerz co najmniej godzinę po jego przyniesieniu. Nie miał powodów, by wracać do piwnicy. Ci ludzie czuli się strasznie pewni siebie, jakby nie dopuszczali myśli, że ktoś może stąd uciec.
Rozejrzała się. Zdążyła już dokładnie zlustrować pokój. Zapamiętała każdy sprzęt i rysę na ścianie, jakby te mogły dać jej jakieś wskazówki. Tuż za nią, wysoko, niemal pod sufitem znajdowało się piwniczne okienko. Docierało z niego niewiele światła. Wcześniej uznała, że to przez zaspę śniegu, która mogła nagromadzić się przy budynku. Wiedziała, które sprężyny wydają nieznośny, skrzypiący dźwięk, więc zsunęła się z łóżka bardzo ostrożnie. Bose stopy dotknęły wreszcie chłodnej podłogi. Nie miała tu swoich butów, musieli je zabrać, nie zważała jednak na chłód. Zrobiło jej się gorąco, serce odezwało się w piersi niespokojnym rytmem, w głowie huczało, jakby tętnicami popłynął spieniony potok.
Przy pierwszym kroku ugięły się pod nią kolana. Nie przewidziała tego. Była osłabiona, a ciało odmawiało posłuszeństwa. Mimo to z trudem zebrała się w sobie. Zdjęła ze stolika talerzyk, kubek z herbatą, odłożyła je na podłogę. Mebel nie był ciężki. Przeniosła go pod ścianę.
Dłuższą chwilę starała się opanować podniecenie. Postawiła stopę na blacie, ostrożnie, niepewna, czy ten wytrzyma ciężar jej ciała. Potem, zapierając się o ścianę, uniosła się i postawiła obok drugą stopę. Mebel był lichy, zaskrzypiał żałośnie, ale na szczęście się nie rozpadł.
Sięgnęła dłonią i dotknęła przeraźliwie zimnej szyby, następnie przesunęła opuszkami w stronę okiennej ramy. Zadrżała, gdy palce natrafiły na zasuwkę.
Musiała chwilę odczekać, by uspokoić serce, które znów szamotało się w klatce piersiowej. Wreszcie nacisnęła palcami wystającą część skobla, podwoiła wysiłki. W tym momencie stolik się zachwiał. Rozpaczliwie przylgnęła do ściany, pewna, że runie wraz z meblem na podłogę, ściągając hałasem porywaczy, odzyskała jednak równowagę. Zasuwka szczęknęła, rama odskoczyła z suchym trzaskiem.
Do wnętrza piwnicy wpadł śnieżny puch. Uniosła głowę, chwytając w płuca ożywczy podmuch powietrza.
Zapadał zmrok. Przez szparę widziała zarys ciemniejącego nieba i czubki drzew. Próbowała mocniej odchylić ramę okna, ale coś ją blokowało. Czyżby na tym miała się zakończyć jej próba ucieczki?
Z żalem zamknęła okno. Niecierpliwie przesunęła dłońmi wzdłuż bocznej ramy i wkrótce natrafiła na dwa zabezpieczenia, które umożliwiały kilkustopniowe podnoszenie i opuszczanie okienka na oczekiwaną wysokość. Uspokoiła się, wiedziała już, że da radę. Znów otworzyła okno, starając się, by ruch był płynny, a skobel zatrzymał się na ostatniej zasuwce.
Udało się. Poczuła się jak w czasach, kiedy wykradała pączki z kuchni starej Hanny. Wtedy też przeciskała się przez mały lufcik. Ta radość była niezrozumiała, jakby zupełnie zapomniała, że ucieka z rąk porywaczy.
Znów zaczęła nasłuchiwać. Nie doszedł do niej jednak żaden dźwięk, ani z wnętrza domu, ani z podwórza.
Podjęła decyzję błyskawicznie. Poczuła przypływ siły, który postanowiła wykorzystać. Lekcje gimnastyki, których nie cierpiała, miały się wreszcie przydać w sposób zupełnie zaskakujący.
Dziewczyna wspięła się na palce, wystawiła dłonie poza ramę i zacisnęła dłonie na krawędzi parapetu. Stopy przesunęły się na chropowatym murze, a ona sama uniosła się do góry. Przez chwilę obawiała się, że drżący nadgarstek odmówi posłuszeństwa, znalazła jednak oparcie w mocnych palcach stopy i wsunęła się w otwór piwnicznego okienka.
Uderzyła o coś głową, mocno. Poczuła pieczenie, krople krwi spłynęły z czoła i kapnęły na ramę okna. Na to już jednak nie zważała. Wypuściła powietrze z płuc, z myślą, żeby tylko się nie zaklinować, i sięgnęła dłonią dalej, podciągając ciało w stronę wyjścia.
*
Bose stopy zapadały się w śniegu, lodowe opiłki raniły skórę, ale nie zwracała na to uwagi. Biegła pokrytą głębokim puchem ścieżką, nie odwracając się za siebie. Zaledwie kilkanaście kroków od budynku usłyszała zajadłe szczekanie. Dopiero w tej chwili dotarło do niej, na co się zdecydowała. Wcześniej wykonywała narzucone sobie zadania, nie brała pod uwagę ewentualnych konsekwencji decyzji. Zupełnie nie pomyślała o tym, że mogą mieć tutaj psa, przecież wcześniej nie słyszała go ani razu.
Czuła mrowienie na karku, cierpła jej skóra na szyi i głowie, zupełnie jakby szczekająca bestia miała za chwilę wbić w te miejsca kły.
Nie miała wiele czasu na decyzję. Budynek, w którym ją trzymano, obrzuciła zaledwie szybkim spojrzeniem. Drewniana chatka pokryta była grubą śnieżną czapą, z komina unosił się dym. Wokół rozciągał się nieprzenikniony las.
Dwie koleiny w śniegu – dostrzegła je w świetle księżyca. Ruszyła wzdłuż nich w stronę prześwitu pomiędzy drzewami. To musiała być droga dojazdowa do posesji. Modliła się, by zza zakrętu wyłoniły się jakieś budynki, by ktoś usłyszał jej wołanie o pomoc.
Dobiegło ją trzaśnięcie drzwi i czyjś okrzyk. Strach znów niemal ją sparaliżował. Zabrakło jej tchu, serce biło jak szalone. Nigdy w swoim życiu nie biegła tak szybko.
Pogoń już za nią ruszyła. Przekleństwa zdawały się coraz głośniejsze.
Las. Za zakrętem widziała jedynie nieprzeniknioną czerń szpaleru drzew. Musiała zbiec z drogi, wiedziała, że tu dopadną ją w ciągu kilku minut. Uskoczyła w bok i zapadając się w śniegu po kolana, ruszyła pomiędzy drzewami w dół stoku. Bała się, że zaraz ugrzęźnie w jakiejś zaspie. Na szczęście śnieżna skorupa pod stopami wkrótce stała się płytsza i twarda, jakby gęsty baldachim gałęzi nad jej głową ochronił ziemię przed śniegiem.
Wreszcie coś zaczęło się dziać po jej myśli. Teraz potrzebowała przede wszystkim odrobiny szczęścia. Wiedziała, że jeśli wybrała zły kierunek ucieczki, odmrozi stopy i opadnie z sił, zanim znajdzie pomoc. Jeśli nawet uda jej się umknąć przed porywaczami, to umrze z wychłodzenia.
Jak długo biegła? Wydawało jej się, że wieczność, choć w rzeczywistości pokonała nie więcej niż kilometr. Na szczęście nie słyszała za sobą głosów pogoni. Ci, którzy ją ścigali, musieli podążyć dalej ścieżką, nie zauważyli, że uskoczyła w bok. Zanim się zorientują, że popełnili błąd, minie kilka kolejnych minut.
Dotarł do niej szum wody. A więc potok. Czy zdoła go pokonać? Już w tej chwili bose stopy wydawały się zamieniać w sople lodu. Nie czuła jeszcze bólu, ale wiedziała, że ten nadejdzie.
Nagle zadrżała, słysząc wściekłe ujadanie zaledwie kilkaset metrów za sobą. Pies. Wrócili po psa, by podążył jej śladem.
Strach powinien teraz dodać jej sił, ale stało się przeciwnie. Biegła coraz wolniej, mięśnie sztywniały, nawet usta odmawiały posłuszeństwa. Nie poddawaj się, powtarzała sobie w myślach, jeszcze nie teraz, walcz! Przed oczami zawirowały świetliste plamy. Wstrząsnął nią szloch. To sprawiło, że niemal się zatrzymała.
Teren wznosił się. Szum potoku zanikł, jakby się od niego oddaliła. Śniegu znowu było po kolana. Nie była w stanie biec. Szła krok za krokiem przed siebie. Zaczynała rozumieć, że nie uda jej się uciec, i zaskoczyło ją, z jakim przyjęła to zobojętnieniem. Po prostu szła przed siebie na dwóch marmurowych kolumnach, w które zamieniły się jej nogi.
Znów usłyszała szum potoku, gdzieś w dole, za skarpą, wiedziała jednak, że to koniec. I tak nie miała siły iść dalej. Odwróciła się w stronę pogoni. Dwóch mężczyzn i pies. Poruszali się szybko. Pomyślała, że gdyby miała buty albo chociaż gdyby owinęła stopy prześcieradłem, zwiększyłoby to jej szanse. Niemal się roześmiała. Matka zawsze jej powtarzała, że wszystko robi bez pomyślunku. Miała rację.
Ten mężczyzna na przedzie. Nie kulał, teraz poznała jego charakterystyczny chód bez problemu. Już wiedziała, kim jest, nie był w stanie jej oszukać.
Pies zawarczał i wyrwał się naprzód. Dziewczyna odruchowo cofnęła się kilka kroków, uniosła rękę w obronnym geście. Straciła oparcie pod nogami. Mężczyzna dobiegł do niej i chwycił za nadgarstek. Popatrzyła mu w oczy. Trwało to ułamek sekundy. Wtedy poczuła, że palce porywacza rozluźniają uchwyt. Stopy ześliznęły się z zamarzniętej skały i upadła do tyłu, na plecy. Pęd powietrza zaszumiał jej w uszach. Przygotowała się na bolesne uderzenie, ale ono nie nastąpiło od razu. Szum potoku odezwał się ze zdwojoną siłą, potem przyszły ból i ciemność.
*
W głowie rozbrzmiewały czystymi tonami dźwięki walca cis-mol… Jej myśli były postrzępione i chaotyczne, ale ta muzyka wydawała się ją wypełniać i przejmować kontrolę nad strachem. Na krótką chwilę otworzyła oczy, zobaczyła nad sobą skalny występ. Leżała w jakiejś szczelinie, której ściany oświetlał blady blask księżyca. Starała się poruszyć, przesunąć dłoń lub nogę, i nie rozumiała, dlaczego nie jest w stanie. Zupełnie jakby ktoś umieścił jej świadomość w kłodzie drewna.
Próbowała krzyczeć, ale nie była w stanie wydobyć głosu. Znów uniosła powieki, bo wydało jej się, że coś delikatnego dotyka jej policzka. Księżyc zniknął za chmurami. W ciemności wirowały blade płatki śniegu. Uśmiechnęła się. Wyobraziła sobie ciepłą białą kołdrę, która lada chwila opatuli jej ciało. Serce zwalniało, dźwięki wydłużały się, ich brzmienie rozciągało się w nieskończoność, tak jak dźwięki jej ulubionego walca…DUSZNIKI–ZDRÓJ, 4 MAJA 1921 ROKU
Komisarz Wilfried Mott, szef policji w Dusznikach-Zdroju, miał zły dzień. Jego współpracownicy, gdyby ktokolwiek zapytał ich o zdanie, przyznaliby zgodnie, że ten zły dzień ich szefa trwa już od kilku ładnych lat. Nachmurzone, marsowe oblicze policjanta było dobrze znane w miasteczku i niemal każdy, gdy tylko mógł, schodził Mottowi z drogi. Bywały jednak chwile jak ta, w której kontakt z komisarzem był nieunikniony. Tym, który miał nieszczęście kierować się do gabinetu przełożonego w dusznickiej komendzie, był asystent policyjny Klaus Bausch.
Bausch wiedział, jak będzie przebiegać ta rozmowa. Na pierwsze słowa asystenta komisarz wydmie wargi, jakby sięgał nimi w stronę oddalonego pożywienia, potem jego brwi ułożą się w literkę V. Najgorsze jednak będą szare oczy – staną się zimne i odpychające. Co gorsza, gdy Mott zda sobie sprawę, że będzie musiał poświęcić większą uwagę sprawie, z którą przyszedł podwładny, wybuchnie. Rykoszetem dostaną wszyscy pracownicy komendy, włączając w to sekretarkę i woźnego.
– Siadać, Bausch! Co się tak gapicie jak cielę na malowane wrota? – Mott odsunął od siebie szklankę z musującym płynem. Pocierał skronie, co świadczyło o tym, że ma nawrót migreny.
Oczy Motta były małe, mrużył je, zapewne migrenie towarzyszył światłowstręt. Niemal nie poruszał ogromną łysą głową, osadzoną sztywno na karku, jakby mężczyzna bał się, że nieostrożny ruch spowoduje wzrost ciśnienia krwi w potylicy.
– Mieliśmy telefon…
Bausch zacinał się, zdając relację z przeprowadzonej przed kilkoma minutami rozmowy. Było to spowodowane nie tyle drastycznością opisu przekazanego przez świadka, ile reakcją komisarza, zupełnie inną, niż się spodziewał.
Mott ani razu nie przerwał asystentowi. Jego oczy rozszerzały się w trakcie opowieści do tego stopnia, że wydawało się, iż przekrwione gałki oczne opuszczą oczodoły.
– Zbierz ludzi, Bausch, jedziemy tam – polecił komisarz, gdy upewnił się, że podwładny nie ma nic do dodania. Sięgnął zaraz po szklankę i duszkiem wypił płyn, bo zaschło mu w ustach. Odbiło mu się, więc uderzył pięścią w klatkę piersiową i odkaszlnął. – Za pięć minut ekipa ma czekać w samochodzie. Tylko niech któryś zmitręży, z dupy nogi powyrywam!
*
Kilkanaście minut później komisarz Mott siedział w jednym z dwóch policyjnych samochodów, zmierzających w stronę wsi Graniczna. Teren wznosił się dosyć stromo. Zimą jeździło tędy coraz więcej turystów w kierunku Zieleńca, najwyżej położonej wsi w Sudetach. Mikroklimat tych terenów był znany i ceniony. W niektórych miejscach można było natknąć się na śnieg aż do późnej wiosny.
Mott nienawidził śniegu i wszelkiej aktywności związanej z zimowymi sportami. Jego żona często starała się wyciągnąć go do Zieleńca na narty, a syn próbował nawet swoich sił na miejscowej skoczni. Wilfried jednak, jeśli już zmuszony był do wyjazdu na stok, to czas spędzał w miejscowych gospodach przy kuflu piwa. Wydawało mu się, że przynajmniej w ten sposób uchroni kości i stawy przed kontuzjami. Wymazał z pamięci fakt, że kilka lat temu złamał nogę, wychodząc z zielenieckiej knajpy.
Cholerna zima. Mott zadrżał na samą myśl o ostatnich miesiącach. Od ciągłego kurczenia się w sobie i prób utrzymania pod płaszczem resztek ciepła bolały go mięśnie i kark. Nadtopione zaspy, które dostrzegał przez okno, przyprawiały go o jeszcze większy ból głowy. Kolejne specyfiki, które przyjmował, próbując złagodzić objawy migreny, okazywały się kompletnie nieefektywne. Podejrzewał, że zatruwa go to miejsce, wsącza się w jego żyły jakaś substancja, która powoduje uczulenie całego ciała. Może to świństwo dostawało się do jego organizmu z miejscową wodą? Może chodziło o zapach, który dobiegał z hoteli, łaźni i domów zdrojowych? Woń, na której wspomnienie dostawał mdłości. Siarka, żelazo, węglany. Cała pieprzona tablica Mendelejewa. Nikt nie mógł mu wmówić, że to cholerstwo pomaga na jakiekolwiek choróbska. Uważał, że ludziom w głowach namącili właściciele pensjonatów i hoteli oferujący odmładzające kąpiele. Robili to skutecznie, bo coraz więcej naiwnych turystów płaciło krocie, by taplać się w tej śmierdzącej brei.
Kierowca kluczył miejscowymi drogami, a Mott zaczynał tracić cierpliwość. Las pokrywający zbocza gęstniał, zakręty stawały się coraz liczniejsze. Na szczęście droga była czarna i jechali bez przeszkód.
W końcu samochód się zatrzymał, gdy dostrzegli machającego do nich nerwowo mężczyznę. Wachmistrz uznał, że to właśnie on musiał zadzwonić na komendę. Jego spostrzeżenie potwierdził asystent policyjny Bausch:
– Heinrich Kern, panie komisarzu. On znalazł ciało.
Mott otworzył drzwi i wysiadł z automobilu. Rozprostował kości i wciągnął w płuca powietrze. Tutaj przynajmniej nie docierał dym z dusznickich kominów. Ludzie palili w chałupach czym popadnie, a potem zatruwali całą okolicę. W dolinie czasem trudno było oddychać. Kuracjusze zimą, nawet jeśli rzeczywiście podleczyli w zdrojach żołądki i układ krążenia, to narażali na szwank płuca.
– Prowadź pan, panie Kern – Mott pominął grzecznościowe formułki. Widział wzburzenie blisko sześćdziesięcioletniego mężczyzny i nie miał zamiaru o nic teraz go wypytywać. Uznał, że podczas wędrówki na miejsce odnalezienia ciała Kern uspokoi się nieco i będzie lepszym materiałem na rozmówcę.
Drugi samochód także zatrzymał się na poboczu. Wysiedli z niego fotograf, lekarz i dwóch policyjnych asystentów. Mott ocenił ich szybkim spojrzeniem. Byli uważni i skupieni, wiedzieli, że przełożony zrugałby ich, gdyby czuli się zbyt swobodnie i potraktowali wyjazd jak wycieczkę krajoznawczą.
Ruszyli w dół zbocza ścieżką, której Mott sam nigdy by nie odnalazł. Gleba była wilgotna i komisarz musiał uważać, żeby się nie pośliznąć. Po kilkudziesięciu metrach poczuł, jak koszula przykleja mu się do pleców. Co prawda w paru zacienionych miejscach powietrze było zimne, ale zaraz pojawiały się prześwity, które rozświetlało słońce, a wtedy temperatura skakała ładnych parę stopni w górę.
Mott popatrywał na Kerna, który szedł bardzo szybko i chwilami musiał przystawać, by poczekać na policjantów. Bausch w samochodzie zdążył wspomnieć, że mężczyzna, który znalazł ciało, niegdyś pracował przy wyrębie lasu. To akurat nie ulegało wątpliwości, jego sylwetka wciąż budziła respekt. Był żylasty i szeroki w barkach, sprawiał wrażenie człowieka małomównego i zamkniętego w sobie, tym bardziej znaczące było jego wzburzenie. Mott coraz intensywniej zastanawiał się, co znajdą na miejscu, w które prowadził ich drwal.
Nie musiał długo czekać, by się o tym przekonać.
Ciało uległo niemal całkowitemu rozkładowi. Szkielet był podobny do tych, które Mott widywał w gabinetach przyrodniczych. Materiał mocnych spodni o dziwo przetrwał. W kilku miejscach był poszarpany, ale zachował kolor, widoczny był nawet charakterystyczny wzór ozdobnej jodełki. Mott zauważył jeszcze, że jedna z kończyn trupa jest oderwana. Zapewne do ciała dobrały się dzikie zwierzęta. Dopiero po dłuższej chwili dostrzegł pod czaszką coś, co mogło być kiedyś włosami. Zsunęły się z warstwą skóry.
– Nie podchodzić – zakomenderował. – Sprawdzić dokładnie teren, zrobić zdjęcia.
– Musiała spaść. – Kern wskazał palcem w górę. – Nieszczęśliwy wypadek…
Komisarz podążył wzrokiem za palcem drwala. Las był tutaj gęsty, nad nimi rozciągała się kilkumetrowa skarpa. Mężczyzna mógł mieć rację. Ofiara spadła, nieszczęśliwie uderzyła głową o skały, być może złamała kręgosłup. Jej ciało zaklinowało się pomiędzy głazami w szczelinie. Nawet przechodząc kilka metrów od tego miejsca, można było nie zauważyć trupa.
– Co pan tu robił? – zapytał Mott. – Na grzyby chyba nie pora.
– Dużo chodzę po lasach. – Kern wzruszył ramionami. Widać doszedł już do siebie. – Dziś akurat podkusiło mnie, żeby pójść wzdłuż Białego Potoku…
Mott spojrzał w bok, słyszał wyraźnie szum płynącej rzeczki.
– Trochę pan się od wody oddalił – zauważył.
– Bo skałki tutaj ciekawe… – odparł Kern, jakby to była oczywistość.
– Chyba aż nazbyt ciekawe. – Mott obserwował poczynania swoich ludzi. Teren badali dokładnie, fotograf zrobił już pierwsze zdjęcia. – Jak widać, od kilku ładnych lat nikt tu się nie zapuścił oprócz pana, Kern.
Drwal skinął głową. Znów popatrzył na zwłoki, jakby miały działanie hipnotyczne.
Mott ruszył do swoich ludzi. Stanął na jednym z kamieni, by mieć lepszy ogląd sytuacji. Obok niego pojawił się asystent Bausch.
– Turysta? Będzie trzeba przejrzeć zgłoszenia zaginionych.
– Nie musisz, Bausch. – Mott westchnął ciężko i złożył usta w dzióbek, wydając przy tym dziwny dźwięk. Popatrzył na ciało. Na bransoletkę widoczną na nadgarstku. Zauważył ją od razu, rozpoznał też zniszczone ubranie, którego opis wyrył mu się dokładnie w pamięci. – Wiem, kto to jest. Przygotuj się, Bausch, na tornado. Ono przeleci przez naszą dolinę i ani się obejrzysz, a zostaną tu tylko zgliszcza.
*
Wilfried Mott, gdy tylko znów znalazł się w swoim gabinecie, podniósł słuchawkę z widełek. Ta jednak zastygła w połowie drogi do ucha, a komisarz siedział w bezruchu przez kilka minut. Jego wzrok zatrzymał się na nagłówku najświeższego wydania „Grafschaft Glatz”, jakby dostrzegł w nim zapowiedź nadchodzących wydarzeń. Wahanie szefa obserwował z dużym zainteresowaniem asystent Bausch, przezornie jednak nie odzywał się słowem, choć napięcie, które towarzyszyło komisarzowi, udzieliło się także i jemu.
W końcu Mott nacisnął widełki i połączył się z centralką.
– Z Kłodzkiem chcę rozmawiać, z komisarzem Richterem.
Mott błądził teraz wzrokiem po ścianie, na której zawieszono mapę Dusznik i kilka zdjęć najbardziej reprezentacyjnych budynków. Zamglony wzrok świadczył jednak o tym, że komisarz pogrążony jest w głębszych rozważaniach.
Asystent Bausch dowiedział się już, czyje zwłoki odnaleźli przy Białym Potoku. Dla Motta i innych policjantów było to oczywiste. Sprawa zaginięcia Sabine Hunfeld kilka lat temu mocno wstrząsnęła Dusznikami. Bausch nie był jeszcze wtedy zatrudniony w policji, jednak tak jak mieszkańcy całego hrabstwa żył doniesieniami prasowymi na temat dziewczyny. Poszukiwania zakrojone były na szeroką skalę, pamiętał, że w ekipie poszukiwawczej, która miała przeczesać okolice Zieleńca, znalazł się nawet jego ojciec. Początkowo sądzono, że Sabine zabłądziła w lesie, wkrótce jednak okazało się, że została porwana. Josef Hunfeld zgłosił się na policję po tym, jak zniknął okup złożony w umówionym miejscu, a nie odzyskał córki. Poszukiwania w lasach przerwano, skupiono się na znalezieniu porywaczy. Kolejne dni nie naprowadziły policji na trop przestępców. Porwanie przypisano międzynarodowej szajce porywaczy kobiet. Grupa działała w różnych miejscach kraju, uprowadzając młode kobiety i sprzedając je potem do zagranicznych burdeli. Podejrzewano, że taki właśnie los spotkał biedną Sabine Hunfeld.
Wkrótce wielka wojna weszła w decydującą fazę, Stany Zjednoczone dołączyły do konfliktu i jego echa zburzyły spokój, wydawałoby się, pozostającego na uboczu tych wydarzeń hrabstwa kłodzkiego. Skutki wojny odczuli jednak już wszyscy, widmo głodu zajrzało w oczy każdemu z mieszkańców, a obawa o dalsze losy hrabstwa sprawiła, że o Sabine zapomniano.
Ponad pięć lat. Tyle czasu minęło od zaginięcia dziewczyny. Bauschowi cisnęło się na usta wiele pytań, lecz przezornie milczał. Zwłaszcza że – był niemal pewien – i w głowie Motta pojawiały się podobne znaki zapytania.
Czy to komisarz prowadził wtedy śledztwo? Tak, na pewno, przecież już wcześniej objął w niepodzielne władanie dusznicką komendę. Poszukiwania zostały przerwane dosyć szybko i Bausch zastanawiał się, czy nie za sprawą Motta. Może gdyby wtedy działano bardziej energicznie, odnaleziono by zaginioną.
– Była boso, Klaus… uciekała boso…
Asystent przełknął ślinę. Oczy komisarza wciąż były puste, przerażały bardziej niż w chwilach, gdy widać w nich było żądzę mordu wobec niekompetentnych podwładnych.
– Może zwierzęta…
– Czy ty jesteś imbecylem, Bausch? Miały jej zjeść te buty? Zabrać na pamiątkę, do jasnej cholery?! W pobliżu nic nie znaleźliśmy, nawet strzępów obuwia!
Klaus skinął głową, starając się przeczekać wybuch.
Teraz przypomniał sobie okoliczności tamtej sprawy. Mott nie prowadził wtedy śledztwa. Zdaje się, że na prośbę wpływowego ojca zaginionej dochodzenie przejął ktoś inny.
– Komisarz Heinrich Richter? Tu komisarz Wilfried Mott. Tak, to ważne i nie może poczekać…
Bausch wstrzymał oddech, patrząc na przełożonego. Wiało od niego chłodem, zupełnie jak na stokach Zieleńca, na których śnieg utrzymywał się długimi miesiącami.
– Znaleźliśmy zwłoki, zdaje się Sabine Hunfeld. Została przewieziona do prosektorium. Pan prowadził wtedy sprawę porwanej, dlatego dzwonię… – Mott zamilkł, na jego twarzy pojawiło się coś na kształt złośliwego uśmiechu. Odezwał się po chwili, przerywając rozmówcy: – Jeśli chce pan osobiście powiadomić rodzinę dziewczyny, proszę bardzo. Co do samej sprawy… pora chyba, żeby zajęły się tym właściwe osoby…
Przerwa była tym razem dłuższa. Wydawało się jednak, że Mott zupełnie nie słucha, co ma mu do powiedzenia Richter.
– Niech pan przyśle swojego człowieka, jeśli pan chce. Proszę bardzo. Jeśli jednak znów zamierzacie wszystko spieprzyć jak przed laty, to ja na siebie odpowiedzialności za to nie wezmę!
Słuchawka tępo uderzyła o widełki. Mott jednak nie wyglądał na wzburzonego. Popatrzył na Bauscha i powiedział:
– Jak chce, to niech bierze na siebie i trupa, i całą tę śliską sprawę. Niech się nią udławi! Teraz mu się już nie upiecze, tym razem ta afera nie przejdzie bez echa. – Komisarz oparł się w fotelu i złożył dłonie na brzuchu. – Zwłoki zaginionej wypływają po tylu latach. A mieliśmy ją pod nosem! Ta sprawa będzie gwoździem do trumny Richtera… Zapamiętaj moje słowa, Klaus.
Asystent skłonił głowę. Gwóźdź do trumny Richtera. Już jakiś czas temu mówiło się, że Mott miał chrapkę na ciepłą posadkę w Kłodzku. Akurat to nie było dla nikogo tajemnicą, mówiono nawet, że Mott przed laty otrzymał nominację i miał się przenosić do kłodzkiego ratusza. Dziwna sprawa, ale w tych staraniach o szefostwo ubiegł go wtedy nie kto inny, jak Heinrich Richter. Może miał większe plecy, znajomości, których Mott nigdy się nie dorobił. W każdym razie pewna, wydawałoby się, nominacja okazała się lipą.
– Przyślą tu kogoś. Uważaj na tego farfocla od Richtera. Będziemy się opierać, walczyć jak lwy, ale w końcu oddamy im sprawę Sabine Hunfeld. Nie chcemy się w tym babrać. – Mott spojrzał surowo na podwładnego. – Nie rób takiej miny, Bausch… Uwierz, że lepiej tej sprawy nie tykać. Śmierdzi na kilometr. To akurat coś w sam raz dla Richtera. Gdybyś go znał, wiedziałbyś, o co mi chodzi. Ciesz się, że nie pracujesz dla tego człowieka. Komisarz Richter cały czas krzywi się, jakby miał gówno pod nosem.
Bausch parsknął śmiechem. Mott odebrał błędnie tę reakcję, wydawało mu się, że wesołość podwładnego wywołało obrazowe porównanie. Tak naprawdę asystent policyjny uznał, że ten opis pasuje jak ulał do samego komisarza Motta.
– Rozumiemy się, Klaus?
– Tak jest, komisarzu.
– Mam dla ciebie zadanie. – Mott znów błądził gdzieś myślami, wydawało się, że z trudem powstrzymuje odruch, by nie zacierać z zadowoleniem dłoni. To knucie bardzo do niego pasowało. – Tak zupełnie tego nie zostawimy, Bausch. Będziesz blisko tego psa, który tu przyjedzie. Będziesz trzymał się z boku, w cieniu, i niech ci nawet nie przejdzie przez myśl, żeby się wychylać. Masz widzieć wszystko i notować. Już ja będę wiedzieć, jak wykorzystać te informacje.
Dla Bauscha owo użycie przez zwierzchnika liczby mnogiej miało duże znaczenie. Ponownie skłonił głowę. Zastanawiał się jedynie, kogo do Dusznik przyśle komisarz Richter.