- W empik go
Glatz. Zamieć - ebook
Glatz. Zamieć - ebook
Hrabstwo Kłodzkie kilka lat po wojnie. Kraina Pana Boga stoi u progu kryzysu, który dotyka Republikę Weimarską. Mroźna zima skuła lodem malownicze okolice Kłodzka, Bystrzycy Kłodzkiej i Lądka Zdroju. Malownicze krajobrazy stają się scenerią brutalnych zbrodni. To zapowiedź ciężkich czasów dla społeczności hrabstwa. Klucz do rozwiązania zagadki morderstw tkwi w przeszłości, może mieć jednak decydujący wpływ na przyszłość i losy wielu ludzi. Wraz z roztopami nadchodzi nowa rzeczywistości dla mieszkańców Glatz.
Śnieżnik, zima 1923 roku. Miejscowy przewodnik odnajduje na szczycie Wieży Wilhelma zwłoki turysty okaleczone w okrutny i przemyślny sposób. Tego samego dnia zostaje zamordowany ceniony naukowiec. Zabójca w pozostawionej wiadomości przedstawia się jako bohater lokalnych legend, Duch Gór, Rübezhal.
Do prowadzenia sprawy zostaje wyznaczony szef Kłodzkiego Wydziału Kryminalnego nadwachmistrz Franz Koschella. Szybko staje się jasne, że Rübezahl wybiera ofiary nieprzypadkowo, a tropy prowadzą do podberlińskiego szpitala w Beelitz.
Na drodze kłodzkiego policjanta staje dawny znajomy, wojskowy śledczy, kapitan Wilhelm Klein. Koschella jest pewien, że klucz do ujęcia sprawcy tkwi w jego przeszłości. Wie, że konfrontacja z Kleinem jest nieunikniona, a prawda, którą dzięki niej odkryje, okaże się brzemienna w skutki.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8210-236-9 |
Rozmiar pliku: | 3,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
26 LUTEGO 1923 ROKU
Markus Henke wyczuwał w powietrzu coś więcej niż zapowiedź pogorszenia pogody. Po raz pierwszy od dawna miał złe przeczucia, których nie potrafił uzasadnić. Kletno przysypane było tonami śniegu. Białe czapy szczelnie otuliły drzewa, gałęzie uginały się pod ich ciężarem. Markus dobrze znał ten pogodowy scenariusz. Zbliżał się kolejny niż, wiatr w ciągu kilkunastu godzin zejdzie w doliny, temperatura podniesie się o kilka stopni. Śnieg stanie się cięższy, wiele drzew nie wytrzyma naporu i z trzaskiem runie na szlak prowadzący do Śnieżnika.
Musiało zmienić się ciśnienie, bo Henkego rozbolała głowa. Kwadrans wcześniej opuścił pensjonat Villa Agnes i skierował się w stronę szlaku. Zobowiązał się, że utoruje drogę turystom, teraz smacznie śpiącym pod puchowymi kołdrami w hotelu Kaisersruh. Skorzystają na tym także inni amatorzy pieszych wędrówek, nocujący w gospodach i kwaterach prywatnych.
W ostatnich dniach nieprzerwanie padało. Nie było już gdzie odgarniać śniegu, zaspy przy domach sięgały w wielu miejscach nawet dwóch metrów. Zanosiło się na to, że kolejne tygodnie będą równie śnieżne. Markus miał czasem wrażenie, że masyw Śnieżnika ściąga na siebie ołowiane chmury z najodleglejszych zakątków Sudetów.
Wszystko miał wyliczone: pochód turystów wyruszy za nim w ciągu godziny. Wtedy on powinien być już pod szczytem.
Na szlaku otoczyła go błoga cisza. Chwilami przystawał, chłonął wzrokiem nieskazitelnie biały krajobraz, wciągał w nozdrza mroźne powietrze.
Zaskrzypiały drzewa, gdzieś w oddali jedno z nich trzasnęło i runęło w dół stoku. Świat zmieniał barwę. Metal stał się płynny, rozmyty, biel wybiła się z tej ciemnej struktury na pierwszy plan.
Henke ruszył pod górę. Wyminął kilka dawnych wyrobisk, z których pozyskiwano marmur, udeptywał trasę starannie, nie spieszył się. Było na tyle ciepło, że rozpiął kożuch.
Przypomniał sobie zdarzenie sprzed wielu lat. Szedł tą trasą wraz z ojcem. Stary Henke podczas takich wędrówek często opowiadał różne historie. Jedna z nich, legenda o Duchu Gór, Rübezahlu, szczególnie utkwiła Markusowi w pamięci. Dzień był wtedy mglisty, nieprzyjemny, jeden z tych, w które spełniają się najgorsze przeczucia. Ojciec przedstawiał Ducha Gór jako diabła, przebiegłego i budzącego odrazę upiora, i chłopcu wydawało się, że wśród mgły dostrzega cień. Towarzyszył im przez cały czas, przez wszystkie ojcowskie opowieści. Poruszał się bezszelestnie, pozostając gdzieś na granicy mgły, płatał umysłowi figle, przeistaczał się w pień drzewa, w mglisty opar, który rozwiewał się wśród omszałych skał. Później Henke obwiniał o tamte przywidzenia bujną dziecięcą wyobraźnię, wtedy jednak jego wzrok wyławiał z szarówki włochatą postać podobną do koguciej, z wielkim łbem zwieńczonym krętymi rogami.
– To muflon, synu, muflon…
Ojciec także zobaczył ten fantastyczny kształt, z jego zapewnień nie przebijała jednak przesadna pewność. Przyspieszyli, już się nie rozglądając, a ojciec milczał, póki nie dotarli na szczyt.
Markus nie wiedział, dlaczego przypomniał sobie to zdarzenie akurat teraz. Może spowodowała to mgła, równie gęsta jak wtedy. Spowijała wszystko nieprzeniknionym całunem, a odgłos oddechu i bicia serca wsiąkał w nią i zanikał z jakąś zmartwiałą nutą.
Z daleka na leśnej przecince Markus dostrzegł dwie kozice. Gdyby nie wprawne oko, pewnie nie odróżniłby ich od pni drzew. Sięgnął do plecaka po butelkę, odkorkował ją i upił kilka łyków wody. Nie czuł jeszcze głodu, śniadanie złożone z chleba ze smalcem wciąż stanowiło wystarczające paliwo dla wyrobionych mięśni.
Poprawił szelki ciężkiego plecaka, wypełnionego zaopatrzeniem dla schroniska. Świeczki, kilka nowych przyborów kuchennych, cukier i sól. Nie patrzył dokładnie, co Beate wkłada do środka, dostrzegł jednak wśród pakunków jedną rzecz, która go zdziwiła. Książkę, sporą, w grubej oprawie. Wydawało mu się, że kiedyś ją już widział, w biblioteczce znajomych ze Stronia Śląskiego. Nie przyszło mu do głowy, żeby spojrzeć na tytuł. Teraz nie dawało mu to spokoju. Helena i Georg musieli mieć jakiś powód, skoro obarczyli Markusa dodatkowym ciężarem. Jeszcze nigdy nie zażyczyli sobie, by przyniósł do schroniska książki. Owszem dużo czytali, ale uzupełniali swoją biblioteczkę na własną rękę. Markusowi przyszło do głowy, że książkę zamówił jakiś turysta. Zdarzali się tacy, którzy spędzali dłuższy czas na hali pod Śnieżnikiem. Helena miała miękkie serce i często szła swoim gościom na rękę. Traktowała ich jak rodzinę.
Henke się uśmiechnął. Tak, to przypuszczenie wydało mu się najbardziej prawdopodobne. Kilka minut odpoczynku zupełnie mu wystarczyło. Ruszył jednostajnym tempem pod najbardziej strome podejście na trasie. W tych warunkach czekało go ponad półgodzinne torowanie drogi do Przełęczy Śnieżnickiej.
Przykryte śniegiem drzewa przypominały zamarzniętych mnichów czekających wiosny. W kilku miejscach na oko było już ponad dwa i pół metra śniegu. Szlak, który Markus torował niemal codziennie, stawał się coraz głębszy, zaspy po obu stronach ścieżki sięgały mu aż do pasa.
Ostatni fragment podejścia był najtrudniejszy. Henke zwolnił. Serce tłukło mu się w piersi mocniej niż zwykle. Nie wiedział, skąd ten stan. Wywołało go przemęczenie czy wzburzenie, że uległ podszeptom wyobraźni? Obejrzał się za siebie i wstrzymał oddech. Od kilku chwil wydawało mu się, że słyszy skrzypienie śniegu. Jakby ktoś podążał za nim krok w krok.
Podjął wędrówkę i wkrótce wyszedł na przełęcz. Do Szwajcarki pozostał mu niecały kilometr. Szlak był tu szerszy i mniej stromy, mimo to ten odcinek często dłużył się turystom. Zwłaszcza w trudnych warunkach, gdy – tak jak teraz – nie było widać dalej niż na kilkanaście metrów. Droga do schroniska wydłużała się wtedy jak za sprawą czarów.
Dwa kruki poderwały się ze śniegu i wzbiły w powietrze. Henke skulił się, walcząc z wiatrem. W Kletnie niemal go nie odczuwał, tu wiało wprost niemiłosiernie i Markus był pewien, że turyści dotrą jedynie do Szwajcarki, żadnemu w tych warunkach nie będzie się chciało przedzierać na szczyt Śnieżnika. W spowijającej go mgle zauważyliby wieżę dopiero, gdyby dotknęli jej czubkiem nosa.
Szarość po obu stronach ścieżki zniknęła, pojawiło się więcej światła. Wiatr nadciągnął z zachodu, a to był niewątpliwy znak, że Markus znalazł się na hali. Wytężał wzrok, próbując w mlecznej zawiesinie dostrzec ciemniejszy trójkąt dachu i bryłę budynku. Był przyzwyczajony do niskich temperatur, mimo to wbijające się w policzki igiełki zmarzniętego śniegu zdawały mu się szczególnie uciążliwe.
Wreszcie z mgły wyłoniły się kontury Szwajcarki. Henke odruchowo popatrzył na ślady na przecięciu szlaków. Ktoś zaledwie kilka godzin wcześniej nadszedł od strony Międzygórza, co jednak ciekawe, ominął schronisko i skierował się bezpośrednio w stronę Śnieżnika.
Markus pokręcił głową. W ostatnich latach pojawiało się coraz więcej lekkomyślnych turystów. Nie zważali na ostrzeżenia, choć pokrywa śnieżna była w minionych dniach niestabilna, ryzyko zsuwu śniegu, a nawet lawiny wydawało się bardzo prawdopodobne.
Markus stanął przed drzwiami schroniska, zdjął rakiety śnieżne i oparł je o ścianę. Potupał nogami, starając się strzepnąć zamarznięte bryłki przyczepione do spodni. Po chwili nacisnął klamkę i wszedł do sieni.
Cisza. Zwykle już tutaj dobiegał go gwar rozmów i szczęk sztućców. Turyści budzili się wcześnie, wyskakiwali z łóżek, by zjeść śniadanie i ruszyć pieszo na szlak lub na narty. Ci bardziej leniwi korzystali z „rogatych sań”, które ciągnione były spod gospody aż do Międzygórza. Wyglądało jednak na to, że trudne warunki pogodowe przegnały turystów z wyższych partii gór.
– Dobrze, że jesteś. – Helena Zinger otworzyła przed nim drzwi, zanim zdążył zdjąć czapkę i rozpiąć kurtkę.
Henke zauważył, że żona zarządcy gospody jest podenerwowana. To było do niej niepodobne. Skinął głową i dał się poprowadzić do środka, a następnie posadzić przy jednym ze stolików blisko kominka.
– Chcesz kawy?
Podziękował. Ten napój stawał się coraz bardziej popularny. Pito go do śniadania, obiadu i kolacji. Jednak starzy górale byli oszczędni, z piętnastu ziaren kawy potrafili przygotować szesnaście filiżanek. Przez tę lurę można było zobaczyć ze Śnieżnika Góry Stołowe.
– Herbaty daj, proszę.
Markus wyciągnął dłonie w stronę ognia i poczuł, jak ciepło przenika do szpiku kości, zdejmując z członków lodową obręcz. Nie zdawał sobie sprawy, że tak przemarzł. Zaraz pojawiła się przed nim słodka herbata z rumem. Nie zdążył jej nawet upić, gdy Helena usiadła naprzeciw i odezwała się drżącym głosem:
– Georg wyjechał, jestem sama z obsługą. Jeszcze wczoraj miałam tu gości. Większość przed zmierzchem zeszła do Międzygórza. Zostało dwóch, jednemu przyszło do głowy, żeby w nocy pójść na szczyt. Odradzałam mu, czułam w kościach, że pogoda się załamie.
Markus skinął głową. Jeszcze wczoraj wieczorem niebo było bezchmurne, świat wokół ściął mróz i wydawało się, że śnieg nie spadnie. Wystarczyła chwila, by nadciągnęły chmury, a temperatura podskoczyła o kilka stopni. Wraz z niżem przyszły porywisty wiatr, śnieżyce, a potem mgła.
– Siłą nie zatrzymam przecież. Ten człowiek zresztą wyglądał na zaprawionego w wędrówkach, zdaje się, jakiś były wojskowy. Tak się sztywno nosi jak mój stary, wąsa tylko podkręcał, a jak mówił, to jakby miał wydawać rozkaz do ataku. To od razu było widać, że go nie przekonam.
– Czemu się uparł iść na szczyt po nocy?
– Księżyc. Chciał podobno zobaczyć go z wieży, nawet lornetkę zabrał. Klucze mu dałam, bo wszystko tam teraz zawarte. Chciał wrócić nad ranem. Planował zejść do Międzygórza, stamtąd miał transport do Kłodzka. Mówił, że musi zdążyć do nas przed piątą. A to już przecie wpół do siódmej…
– Lawiny nie zeszły, więc bym się nie martwił. Może zmienił plany.
Helena pokiwała głową, ale bez przekonania. Markus się domyślił, że zaraz pozna powód jej niepokoju.
– Jakieś dwa kwadranse po wojskowym ruszył za nim ten drugi gość… Przemknął ino, nawet nie chciał gadać. W ogóle trzymał się cały czas na uboczu, albo w swoim pokoju, albo gdzieś na zewnątrz. Nie wiem… coś mi się w nim nie spodobało. Byłam nawet pewna, że unika tego wojskowego, jakby nie chciał, żeby go zobaczył. Wiesz, Markusie, że nie jestem wścibska, ludzie przyjeżdżają tu odpocząć od innych, nie mnie tam wnikać w ich sprawy. Widziałam tu już niejednych, co próbowali podreperować zdrowie. Temu drugiemu turyście za nic nie mogłam się dobrze przyjrzeć. Albo szalikiem opatulony, albo kapelusz z rondem wciśnięty na czoło. Jakby nie chciał twarzy pokazać. – Kobieta się zawahała. – Widziałam, jak wychodził. Zabrał wszystkie swoje rzeczy i ruszył za wojakiem.
– Może zszedł w dolinę? – Markus upił herbaty, była gorąca i mocna. Alkohol wchodził w nogi.
– Patrzyłam za nim. Szedł w górę, na wieżę.
Henke starał się powstrzymać parsknięcie śmiechu. Mina pani Heleny świadczyła o jednym: całą noc nie spała, wyobrażając sobie różne makabryczne rzeczy. Zresztą niemal wszystkie dostępne w Szwajcarce książki poświęcone były detektywom i rozwiązywanym przez nich zagadkom kryminalnym. Gdyby Helena Zinger miała turystów i pełne ręce roboty, nie znalazłaby czasu na lekturę tych bzdur. Z nudy przychodzą człowiekowi do głowy różne głupstwa.
– Pójdę, sprawdzę, co z wojakiem i tym drugim, tajemniczym osobnikiem… – Markus uśmiechnął się, dopił herbatę. – I tak obiecałem turystom z Kletna, że przetrę szlak na szczyt. A przy okazji, kilkunastu tu za mną człapie, myślę, że nie zdecydują się iść w tych warunkach na wieżę, ale kto wie, co im do łba strzeli.
– Ja już się tu nimi zajmę, ty się nie martw. Idź, sprawdź, co z tamtymi dwoma, bo mam złe przeczucia.
Henke ponownie skinął głową, poważniejąc. Przeczuć nie ignorował, ani swoich, ani cudzych. Na własnym przykładzie wiedział, że ludzie tu żyjący mieli jakiś dodatkowy zmysł, szczególnie wyczulony na wszelkie nietypowe sygnały otoczenia.
Wstał od stołu, zapiął kurtkę i włożył czapkę.
– Ten drugi zabrał wszystkie swoje rzeczy. A wojak?
– Poszedł z jakimś małym plecakiem, to na pewno.
Markus pogrzebał w torbie i wyjął raki, po czym ruszył w stronę drzwi. Gdy wyszedł z sieni w zawieruchę, silny poryw wiatru zdawał się jak cios w twarz otwartą dłonią.
Nie podzielił się z Heleną wcześniejszym odkryciem. Widział przecież ślady prowadzące z Międzygórza na szczyt. Zastanawiał się teraz, dlaczego zachował to dla siebie. Czyżby także kierował się jakimś przeczuciem?
Popatrzył w dal i znów wydało mu się, że ktoś lub coś czai się we mgle, wpatrując się w niego nieruchomą, podłużną źrenicą. Zamocował raki do butów i ruszył pod górę. Z jakiegoś powodu wcale mu się nie spieszyło na ten szczyt.
Po wyjściu na odsłonięty teren przystanął. Ślady zostawione przez poprzednich wędrowców niemal zupełnie zniknęły. Znów sypnęło śniegiem, drobne, twarde kuleczki pokrywały wgłębienia niczym piasek. Markus parł do przodu, walcząc z porywistym, zmieniającym kierunki wiatrem. Ostrożnie stawiał kroki, starając się unikać oblodzonych głazów. Okoliczne gołoborza stanowiły najlepszy i najłatwiejszy do pozyskania budulec wykorzystany do wzniesienia Wieży Cesarza Wilhelma. Ojciec Markusa był jednym z budowniczych, którzy przez cztery lata stawiali kamień na kamieniu, by w końcu wznieść dwie wieże, z których większa osiągnęła blisko trzydzieści cztery metry. Markus miał wtedy dziesięć lat i często przyglądał się pracy robotników. Niezliczoną ilość razy przejechał się na wozie pełnym beczek, które później napełniano przy pobliskim źródle Morawy.
Ojciec obrabiał piaskowiec ściągany na Śnieżnik z Piekielnej Doliny w pobliżu Polanicy-Zdroju. Śmiał się, że nadeszły czasy, gdy budulec z Piekielnej Doliny wwozi się na diabelską górę. Uważał, że Rübezahl wcale nie będzie z tego zadowolony. Wtedy Markus poznał najwięcej opowieści o Duchu Gór. Kilku murarzy w przerwach na śniadanie znalazło sobie upodobanie w snuciu barwnych historii. Robili to pewnie dlatego, że widzieli w Markusie wdzięcznego słuchacza.
I rzeczywiście, chłopiec słuchał wtedy z zapartym tchem. Żadna z tych opowieści nie kończyła się dobrze, a Rübezahl jawił się w nich jako okrutna, nieobliczalna postać. Kilkakrotnie Markus budził się w nocy z krzykiem, wydawało mu się, że podczas snu ktoś go dusi, przykłada zakrzywione szpony do jego szyi i uciska klatkę piersiową. Otwierał oczy w chwili, gdy ostry sopel lodu sunął po skórze wokół jego twarzy.
Mgła rozrzedziła się i świat stał się mlecznobiały, gdy promienie słońca próbowały przebić się przez lepką powłokę otaczającą szczyt. Na niebie pojawił się jaśniejszy okrąg słonecznej tarczy. Henke pomyślał, że silny wiatr rozwieje mgłę lada chwila, a śnieg zaskrzy się złotem.
Ślady na szlaku nagle znikły, jakby natura chciała wymazać jakikolwiek przejaw ludzkiej bytności. Śnieg stał się zbity, w niektórych miejscach widać było lód. Warstwa puchu musiała być stąd w ostatnich dniach regularnie zwiewana, bo na twardej powierzchni jedynie raki Markusa pozostawiały wyraźne żłobienia. Chyba wtedy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że jeden z turystów mógł się tu pośliznąć i zjechać w dół. Śnieżnik wydawał się łatwy do zdobycia, ale przy załamaniu pogody nietrudno było tu o nieszczęście.
Po szczycie przetoczył się huk. W dolinę, przy jednym z lejów, zsunął się śnieg. Przez chwilę Markusowi wydawało się, że pęka niebo i ziemia. Nie zatrzymywał się. Do celu zostało mu zaledwie kilkadziesiąt metrów.
Dostrzegł szczyt wieży. Zmrużywszy oczy, nietrudno było sobie wyobrazić, że mgła spowija ogromny zamek: średniowieczne gniazdo rozbójników z powiewającym na blankach proporcem.
Markus zwolnił, przetarł rękawicą czoło i oczy. Promienie słońca przebiły się przez mleczną zawiesinę, a strzępy mgły opadły wzdłuż stoków.
W pierwszej chwili nie rozumiał, na co patrzy. To, co wziął za nietoperza zwisającego z korony wyższej z wież, wcale nietoperzem nie było. Wydało mu się, że doznał przywidzenia, jakiemu można ulec, gdy światło się rozszczepia, wyławiając z otoczenia cienie i półcienie tam, gdzie ich być nie powinno.
Mężczyzna wisiał głową w dół. Sznur, którym związane były jego nogi, kołysał się na wietrze niczym wahadło. Ruch nie był znaczny, ale słychać było wyraźnie chrobot towarzyszący ocieraniu się liny o kamień. Krew stężała od mrozu, tworząc spory sopel na włosach ofiary.
Markus poczuł słabość rozlewającą się po ciele. Potykając się, ruszył w stronę głównego wejścia. Wiszący mężczyzna miał szeroko otwarte oczy – czyżby wciąż żył? Drzwi były otwarte, pchnął je więc barkiem i wbiegł do nakrytej szklanym dachem sali. Zaraz znalazł się na schodach wyższej wieży, pokonując po kilka stopni naraz. U szczytu przy jednym z prostokątnych okien dojrzał cień. Pośliznął się, uderzył kolanami o kamienny stopień. Podniósł się szybko i szarpnął za klamkę. Twarz wisielca miał na wysokości swoich oczu. Oddalony był zaledwie półtora metra od ściany wieży.
Markus zwymiotował na swoje buty. To, że z dołu był w stanie dostrzec szeroko otwarte oczy mężczyzny, nie było przypadkiem. Wisielec nie miał powiek, zostały wycięte, jak zresztą cała skóra twarzy; gałki oczne zdawały się wychodzić z czerwonych oczodołów. Wyraźnie widać było mięśnie okrężne oka.
Henke drżał na całym ciele.
– Rübezahl – wyszeptał.
Cofnął się o krok, niemal tracąc równowagę. Czuł, jak przestrzeń wokół się kurczy.
Zbiegł po schodach i wypadł na zewnątrz. Przypomniał sobie o drugim turyście, o którym mówiła Helena. Tym, który poszedł za wojskowym. Henke był pewny, że tamten zdążył już uciec.
Puścił się pędem w dół zbocza. Jego koszmar dzieciństwa, czort z legendy, właśnie ożył. Zmieniał swoje oblicze. Oddał twarz, którą się znudził, i zabrał sobie nową.KŁODZKO,
26 LUTEGO 1923 ROKU
Nadwachmistrz Franz Koschella szedł spokojnym krokiem z Dolnego Rynku w stronę kłodzkiego magistratu. Przepełniało go poczucie zadowolenia i był świadom, że ów nastrój mocno się w ostatnim czasie uzewnętrznił. Zdradzały to spore zaokrąglenie w pasie i pełne, zarumienione policzki.
Franz nie miał z tego powodu żadnych kompleksów. Wręcz przeciwnie, uznał, że jest to oznaką osiągniętego statusu. Przemyślał tę sprawę dogłębnie i doszedł do wniosku, że taka jest w tym kraju moda. Ktoś, kto wyglądał jak łamliwy patyk, w oczach społeczeństwa jest osobnikiem słabym. Takimi stojącymi nad grobem suchotnikami, którym ledwie starczało na chleb, wypełniony był cały świat i nikt nie brał ich na poważnie. Co innego postawny, spasiony jak wieprz mężczyzna. Ten stawał się godnym zaufania mężem stanu. Wszak jeszcze niedawno wychudzony jak szkapa Koschella pięścią musiał udowadniać, że słabości w nim za grosz, a celnymi kopniakami budował respekt i szacunek.
Wystarczyło też popatrzeć na najwyższych urzędników kłodzkiego ratusza: wiceburmistrza, a zarazem szefa policji, Conrada Goebela, czy na pierwszego po Bogu komisarza Richtera. O! Ten ledwie się mieścił w mundurze, a z każdym kilogramem wydawało się, że przybywało mu powagi i cieszył się większym respektem wśród podwładnych. Choć akurat w tym wypadku nie bez znaczenia był fakt, że Heinrich Richter budował swoją pozycję terrorem. Z wiekiem rzucał pieczątkami coraz celniej, nie przeszkadzały mu w tym pijące w dupę spodnie.
– Dobrego dnia, panie wachmistrzu!
Koschella uchylił od niechcenia kapelusza dyrektorowi Kasy Oszczędnościowej mieszczącej się w dawnej części Odwachu. Miasto miał u stóp, można wręcz było powiedzieć, że pociąga za sznurki. W Kłodzku już wszyscy przyjęli do wiadomości, że Koschella wie wszystko o wszystkich, wyciąga informacje jak z rękawa, nie przyrównując, niczym wróżbita z jakiejś kryształowej kuli. Tak, szacunek odczuwał na każdym kroku i był on bardzo przyjemnym dodatkiem do pełnej poświęcenia służby.
Nadwachmistrz przeszedł obok sklepu sióstr Kinzel. Nie popatrzył nawet na witrynę. Mydło i powidło, wedle reklamy prasowej najwyższa jakość w najniższej cenie. Jeszcze niedawno Barbara, żona Koschelli, robiła tam zakupy, dwa razy oglądając każdego feniga. Teraz już nie musiała, mogli sobie pozwolić na szynkę z delikatesów i ubrania z domów towarowych. Czasy się zmieniały, Kłodzko się zmieniało i on, Franz, też ulegał tej przemianie.
Nadwachmistrz przystanął przy sklepie Georga Löwy’ego, bo mało brakowało, a na oblodzonym chodniku wywinąłby orła. Spojrzał na wystawę. Liczba zabawek, sprzętów kuchennych i najrozmaitszych bibelotów przyprawiała o zawrót głowy. Za każdym razem Franz dostrzegał w tej ekspozycji jakiś nowy element, na który wcześniej nie zwracał uwagi. Tak było i teraz. Koń na biegunach zajmował centralne miejsce w górnej części witryny; gdyby go zabrakło, ta chwiejna konstrukcja niechybnie by się zawaliła. Koschelli przeszło przez myśl, że z życiem jest zupełnie jak z wystawą Löwy’ego: jest pełne gratów, wydawałoby się, nikomu niepotrzebnych śmieci, jednak wystarczy naruszyć jeden element, by to, co dotąd było pewne i stabilne, runęło z hukiem.
Franz, tknięty przeczuciem, obejrzał się za siebie. Wydało mu się, że dostrzegł swoją żonę. Czyżby wyszła właśnie ze sklepu sióstr Kinzel? Jej sylwetka mignęła mu i zaraz zniknęła za rogiem, gdy kobieta skręciła w Baderberg. Stare przyzwyczajenia, skonstatował z irytacją Franz. Tak trudno było Barbarze przywyknąć do nowego życia? Postanowił, że z nią porozmawia. Z drugiej strony nie był to dobry pomysł. Barbara po prostu mogła lubić zachodzić do sióstr Kinzel i niesprawiedliwością byłoby stawianie jej w tym względzie jakichkolwiek zakazów. I tak był z niej dumny: jeszcze niedawno obawiał się bowiem, że nie odnajdzie się w nowej rzeczywistości. Miała konwersować z żonami dyrektorów i innymi ważnymi osobistościami w hrabstwie, gdy on również zdobywał szlify na salonach. Początkowo niechętnie przyjmował zaproszenia na uroczystości i rauty, zmuszał go do tego komisarz Richter, wychodząc z założenia, że leży to w ramach obowiązków nadwachmistrza, szefa Wydziału Kryminalnego miasta Kłodzka. I choć Koschella się wzbraniał, to z czasem przywykł do nowych obowiązków, zaczął je nawet traktować jak coś w rodzaju rozrywki.
Barbara radziła sobie w nowych kręgach towarzyskich zaskakująco dobrze. Nie plątał jej się język, a przy tym potrafiła utemperować potok słów, którym zazwyczaj zalewała męża i znajomych. Franz był z niej dumny, a w nowych sukniach, zakupionych specjalnie na uroczyste okazje, prezentowała się tak znakomicie, że pożycie małżeńskie Koschellów rozkwitło na nowo.
Nadwachmistrz podszedł do drzwi sklepu, przy którym wciąż stał, i nacisnął klamkę. Wszedł do środka w towarzystwie brzęku dzwoneczka. Zaraz znalazł się przy nim młody ekspedient. Franz pamiętał go bardzo dobrze, jeszcze niedawno chłopak włóczył się po okolicy, szukając mniej lub bardziej legalnego zajęcia. Nadwachmistrz mógł uznać, że duża w tym była jego własna zasługa, iż ten młodzieniec nie zszedł na manowce. Od roku trzymał w ryzach podejrzane szajki i_ _różnych ciemnych typów; kraść czy wdawać się w bójki po prostu się w Kłodzku nie opłacało. Groził za to nie tylko areszt, ale i garbowanie skóry w ramach nauki na przyszłość. Ten tutaj, Alex Fonke, trzymał się przy wachmistrzu prosto jak struna, jakby dopiero co odbył wojskową musztrę. Zapewne odruchowo chronił tylną część ciała przed butami Baty, które Koschella niedawno zakupił u Dzialoszynskiego.
Nadwachmistrz wskazał palcem zabawkę, która przyciągnęła jego wzrok. Młody podskoczył do witrynki i otworzył ją kluczykiem, zawieszonym na łańcuszku przy szyi. Franz, gdy zobaczył samochodzik w pełnej krasie, skinął głową z ukontentowaniem. Metalowe części lśniły w świetle żarówki, a czerwień karoserii była głęboka i intensywna.
Koschella kazał zapakować prezent do torby. Zaskoczyła go wysoka cena, ale machnął na nią ręką. Przed wyjściem nie omieszkał chłodnym głosem poinstruować chłopaka:
– Chodnik do porządku doprowadź, Fonke. Piasek wysyp, bo ludzie sobie nogi połamią.
Po chwili znalazł się na owym niebezpiecznym chodniku. Pamiętał, żeby ostrożnie stawiać kroki na wyślizganej powierzchni. Przemierzył ulicę na skos, kierując się w stronę ratusza. Wyciągnął zabawkę z torby, by jeszcze raz się jej przyjrzeć. Piękny pożarowóz miał być prezentem dla Opitza i Haima. Bardzo podobny chłopcy pokazywali mu ostatnio. Nowoczesność, postęp, technika. Może kiedyś zawitają i do Kłodzka, pomyślał Koschella. Przydałoby się. Przed oczami pojawiły mu się te rozklekotane, wciąż ciągnione przez konie wozy strażackie. Nagle doznał przedziwnego uczucia: wydało mu się, jakby to on miał gasić jakiś pożar. Ta niewesoła myśl towarzyszyła mu do drzwi ratusza. Pożarowóz wpakował do kieszeni przepastnego płaszcza.ŚNIEŻNIK,
26 LUTEGO 1923 ROKU, WCZEŚNIEJ
Spóźnił się najwyżej dwie godziny. Mniej więcej tyle dzieliło go od mordercy. Szedł po jego śladach, ten jednak zachował ostrożność. Wszystko zdawał się mieć wyliczone, zaplanowane, co czyniło go szczególnie niebezpiecznym przeciwnikiem.
Mężczyzna przystanął, przetarł gogle. Serce z wysiłkiem pompowało krew. Ostatnie kilometry pokonał w znacznym tempie, miał mroczki przed oczami. Nie jadł nic od dwudziestu czterech godzin. Pracujące na wysokich obrotach ciało domagało się paliwa.
Sięgnął do plecaka po butelkę. Wypił kilka łyków lodowatej wody. Odetchnął głęboko i ruszył po wciąż wyraźnych śladach. Tydzień pogoni, poszukiwania tropów, odrzucanie tych, które tamten pozostawił, by go zmylić. Dotarł za nim aż tutaj, na Śnieżnik.
Przy wieży widokowej zatrzymał się tylko na kilka sekund. Wiatr ciskał mu w twarz mroźne lodowe opiłki, nie czuł już jednak bolesnych ukłuć na policzkach. Zmrożone grudki śniegu przedostały się pod kożuch, topniejąc, szukały miejsca, przez które mogłyby przeniknąć przez gruby sweter i zagnieździć się w okolicach serca.
Dobrze wiedział, w jaki sposób okaleczono ofiarę. Był pewny, że wiszący wysoko nad ziemią mężczyzna umarł w podobnych okolicznościach co jego poprzednik. Może mniej cierpiał, oprawca miał bowiem niewiele czasu. Wiedział, kto idzie jego tropem, sam zaprosił tu łowcę.
Mężczyzna dostrzegł kolejne ślady prowadzące w kierunku schroniska na czechosłowacką stronę. Poczuł uderzenie adrenaliny. Ciepło rozeszło się po jego ciele, mięśnie zaczęły pracować ze zdwojoną siłą. Ściągnął z pleców narty i założył je na buty. Ruszył pochylony w dół stoku, by w ciemnościach nie zgubić śladów. Chwilę później zatrzymał się przy schronisku księcia Lichtensteina. Popatrzył w zaciemnione okna. Ślad urywał się przy zabudowaniach gospodarczych, nie wierzył jednak, by tamten na niego tu czekał.
Mężczyzna objechał budynek. Kolejne ślady, które odnalazł, prowadziły w kierunku Stříbrnic. Morderca musiał ukryć tu wcześniej narty, bawił się z nim. Odhaczył kolejny punkt planu, jakby sprawdzał czujność ścigającego. Starał się, by tamten za szybko nie stracił zapału. A może po prostu go to bawiło?
Popatrzył w dół, mgła gęstniała, ale ślady pozostawione przez narty wyraźnie przecinały zmrożony śnieg. Zapraszały, by za nimi podążyć. Mężczyzna rozważył argumenty za i przeciw. Musiał podjąć decyzję: jechać w ślad za tamtym, czy wrócić do Wieży Cesarza Wilhelma. Wiedział, że ścigany dobrze zaplanował ucieczkę. Jeśli nawet balansował na krawędzi, to wciąż był ostrożny i minimalizował ryzyko. Gdzie mógł popełnić błąd? Tylko tam, na miejscu kolejnej zbrodni.
Łowca zawrócił w stronę Wieży Cesarza Wilhelma. Jemu także brakowało czasu – niedługo w stronę szczytu ruszą turyści.KŁODZKO,
26 LUTEGO 1923 ROKU
Franz Koschella przed wejściem do ratusza zlustrował, jak to miał w zwyczaju, północno-wschodni narożnik rynku. Ruch na chodnikach i ulicach miasta był już spory. Kilku mężczyzn podjechało wozami z towarem pod pobliskie kamienice. Kurier taszczył dwie duże paki do sklepu Felixa Tichauera, mieszczącego się w budynku magistratu. Z pakunkami obchodził się ostrożnie, asortyment w owym przybytku stanowiły bowiem szkło i porcelana. Uwagę Koschelli przykuł rubaszny śmiech dochodzący spod hotelu Neu Breslau. Tragarze pokrzykiwali na siebie ze śmiechem. Szkolili młodszego kolegę, wrzucając mu na barki najcięższe worki z mąką i cukrem. Franz uśmiechnął się krzywo. Nowi wszędzie mieli ciężko.
– Dzień dobry, panie nadwachmistrzu! Mróz straszny, dawno takiej zimy nie było.
Koschella odkłonił się stróżowi, który wyłonił się zza rogu ratusza z szuflą i workiem piasku.
– Zima, to trudno, żeby nie było zimno.
Koschella nie znosił takich nic niemówiących sentencji, ale same mu się wyrywały z ust, gdy ktoś go zagadywał o pogodę. Nie nawykł do rozmów. Nie czuł się swobodnie w konwersacjach, a niestety musiał ich ostatnio prowadzić coraz więcej. Ludzie co rusz zagadywali go z byle powodu. Jeszcze kilka lat temu nikt oprócz miejskich szumowin się z nim nie liczył. Znali go z knajp, w których sam przesiadywał. Wyciągał z melin łajdaków, paserów i złodziejaszków i wyciskał z nich informacje, ale nawet wtedy nie był przesadnie rozmowny. To oni przecież mieli gadać. I prawdę mówiąc, tego milczącego Koschelli, zadającego raz na jakiś czas jedno krótkie pytanie, bali się jak ognia. Wystarczyła chwila, by przeciągające się milczenie wypełniali słowotokiem, którego nie powstydziliby się najwięksi krasomówcy z Reichstagu.
Dzieciaki idące do szkoły zrobiły sobie przystanek przy miejskiej studni mieszczącej się nieopodal wejścia do ratusza. Dwóch chłopców rzucało śnieżkami w czeskiego lwa stojącego na ozdobionej czterema delfinami konsze. Franz z uznaniem podziwiał ich celność. Trafiali w sam środek tarczy herbowej, na której wspierał się lew.
– Poszli stąd. Do szkoły, trutnie!
– Co się pan tak wydzierasz, panie Kastner? – Franz spojrzał krzywo na dozorcę, który wymachiwał szuflą, jakby miał nią zamiar przetrzepać skórę chłopakom. – Myślisz pan, że śniegiem strącą temu lwu koronę?
– W okna też rzucają, zacieki się robią. Zimą myć okna to udręka. Nie mają nic lepszego do roboty?
Chłopcy ze śmiechem uciekli spod szufli dozorcy. Franz zastanawiał się, czy wśród tych, którzy uprzykrzali życie Kastnerowi, nie było czasem jego Opitza.
Obszedł dozorcę bez słowa i ruszył w stronę wejścia do kłodzkiego magistratu. Na schodach wyminął kilku zaspanych urzędników i skierował się do niewielkiego pokoiku, który przydzielono jego zespołowi.
Zdjął płaszcz, wraz z nakryciem głowy odłożył go na wieszak i zasiadł za biurkiem.
Popatrzył najpierw w okna, a potem na blat, przy którym spędzał całe dnie. Kilka teczek, które kazał sobie przynieść z archiwum, czekało na lepsze czasy. Było więcej niż prawdopodobne, że lada dzień nadwachmistrz odeśle je z powrotem, nawet do nich nie zajrzawszy. Koschella nie miał wiele do roboty, nauczył się jednak stwarzać pozory ciągłego zaangażowania. Nie mógł dopuścić do sytuacji, w której ktoś zarzuciłby mu nieprzydatność. Prawda jednak piła go w sumienie, jak portki komisarza w jego pokaźną dupę. Franz wcale przydatny się nie czuł. Jeśli dochodziło do zabójstw, to tych przy kieliszku, o rozbojach i większych aferach od dawna nie słyszano. Szulerka wygasła, w pobliżu knajp i hoteli regularnie pojawiali się policyjni agenci, a każdemu, kto miał bogatą kartotekę, przydzielono stałą obserwację. Wyglądało na to, że w ostatnich latach Kłodzko wyczerpało limit tragicznych historii kryminalnych. Na powrót stało się sennym, prowincjonalnym miasteczkiem, jakich na Śląsku było na pęczki. Franz co jakiś czas uświadamiał sobie, że czeka usilnie na jakieś wydarzenie, które pozwoli mu odegnać bezczynność. Na sprawę, która znów puści w ruch trybiki pokrytej kurzem maszyny. Koschella wiedział, że wiązałoby się to z czyimś nieszczęściem i tragedią, ale wyrzutów mieć nie mógł. Przecież to natura ludzka pchała do zbrodni, a nie życzeniowe myślenie szefa Wydziału Kryminalnego.
Koschella ziewnął przeciągle. Zapowiadał się kolejny leniwy dzień. Zdążył się do nich przyzwyczaić. Niegdyś czuł nieustająco wyrzuty sumienia, poczucie obowiązku kazało mu wciąż działać, dopilnowywać ludzi, sprzętu, porządku. Z czasem zmienił nastawienie i zbił tę wewnętrzną gorączkę do zwykłej temperatury pokojowej. Dzień zaczynał od kawy i porannej prasy. Potem zwoływał odprawę w obecności swojej prawej ręki, Lothara Schulza. Pojawiał się na niej także człowiek zasługujący na miano lewej ręki Franza, czyli młody asystent policyjny Leon Czosek. Więcej rąk, oprócz własnych, Koschella w wydziale nie miał. Podczas tych spotkań wysłuchiwał raportów, udzielał wskazówek, dzielił się doświadczeniem. Potem z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku odwiedzał gabinet swojego bezpośredniego przełożonego.
Początkowo codzienne rozmowy z Richterem go mierziły, z trudem panował nad nerwami, czego komisarz nie omieszkał wykorzystywać. Napięcia na linii Richter – Koschella były w kłodzkim magistracie znane i pilnie śledzone. Urzędnicy traktowali je jako przedpołudniową rozrywkę. Zły humor Richtera najczęściej skupiał się właśnie na nadwachmistrzu Koschelli. Ten, niczym piorunochron, przyjmował na siebie najcięższe wyładowania przełożonego. Za to pracownicy czuli doń niewysłowioną wdzięczność.
Z czasem jednak Koschella pogodził się z tą niechcianą rolą. Nie wił się ani nie skomlał pod butem Richtera. Był twardy jak zasuszona wołowina i zarazem giętki niczym trzcina przy brzegu Nysy. To Richter poranił się o jego szorstką osobowość i w końcu gnębienie Koschelli przestało sprawiać komisarzowi satysfakcję. Równie dobrze mógł się wyżywać na ciężkim, topornym biurku.
Wybuchy Richtera zaczęły przygasać, a ostatnie miesiące w stosunkach obu policjantów zdawały się wręcz idylliczne. Zakopali topór wojenny i zza zamkniętych drzwi gabinetu komisarza przestały dobiegać krzyki i przekleństwa. Przyczynę tego stanu rzeczy stanowił zapewne fakt, że w Kłodzku panował względny spokój i Richter do działań Koschelli nie mógł się, mimo szczerych chęci, przyczepić. Nie bez znaczenia była też zmiana postawy samego nadwachmistrza. Franz miał na tyle oleju w głowie, by nie stawać okoniem wobec pomysłów szefa, nauczył się też podstaw dyplomacji i rozgrywania spraw na swoją korzyść.
Coś jednak w powietrzu wisiało. Ta komitywa dwóch odmiennych typów wydawała się czymś niezwykłym i niezrozumiałym. Trudno było uwierzyć w przemianę cholerycznej osobowości Richtera. Dla nikogo nie stanowiło tajemnicy, że komisarz od lat liczył na awans i przenosiny do Wrocławia, a stagnacja zawodowa była powodem jego licznych frustracji. To chwilowe wyciszenie nie mogło trwać długo. Każdy pracownik magistratu spodziewał się momentu, w którym nastąpi niekontrolowany wybuch. Zupełnie jak z ogniem, którego pozbawia się tlenu: żywioł wydaje się przyduszony, zmartwiały, wystarczy jednak, by ktoś przez nieuwagę uchylił drzwi…
– Może pan wejść, nadwachmistrzu Koschella. Komisarz czeka.
Franz spojrzał na stojącego w progu sekretarza Thomasa Zendera. Nowy pracownik kłodzkiej policji, ściągnięty przed kilkoma miesiącami prosto z Wrocławia, niemal nikomu w magistracie nie przypadł do gustu. Miał w sobie coś z piskorza czy może śledzia. Wystarczyło zamienić z nim słowo, by wiedzieć, że jest przymilnym, fałszywym typem. Do tego Richter, zatrudniając go, ponoć wyświadczył przysługę swojemu znajomemu. Zrobił to być może dlatego, żeby mieć dostęp do świeżych plotek z nadodrzańskiego miasta, Zender w każdym razie przypadł mu do gustu i komisarz szybko uczynił go swoim sekretarzem. Ambicje młodego karierowicza sięgały jednak znacznie dalej_ –_ krążyła opinia, że ma chrapkę na szefostwo jednego z wydziałów. W najbliższych tygodniach sprowadzał z Wrocławia swoją żonę i dzieci, niewątpliwie liczył więc na karierę w Kłodzku.
– Śmiało! Komisarz Richter prosi do siebie! – Sekretarz przynaglająco potrząsnął głową, nie zważając na stan zazwyczaj nienagannie przylizanej blond grzywki.
W oczach urzędnika dostrzegł błysk, którego nie potrafił zidentyfikować. Zender, zdaje się, ubolewał nad tym, że nie robi na nadwachmistrzu odpowiedniego wrażenia. Chciał chyba jeszcze coś dodać, ale odpuścił. Odwrócił się i ruszył do swojego biurka.
Koschella uczynił kilka kroków w stronę gabinetu szefa. Zrobił to wolno i ostentacyjnie, jakby chciał samego siebie przekonać, że nigdzie mu się nie spieszy. Uniósł dłoń w stronę klamki. Wydało mu się naraz, że coś się zmieniło w otoczeniu, coś ledwie uchwytnego. Wisząca w powietrzu zawiesina ożyła. Pobudził ją do życia ruch powietrza dochodzący z korytarza, z szeroko otwartych drzwi licznych gabinetów. Powietrze naelektryzowało się, ładunki przeskoczyły z miejsca na miejsce. Franz przeanalizował swoją drogę z wydziału do gabinetu Richtera. Już na klatce schodowej czuł na sobie spojrzenia urzędników. Dwóch młodych wachmistrzów zeszło mu z drogi, przylgnęli do poręczy, jakby w obawie, że w pobliżu Koschelli dojdzie do nagłego wyładowania. W ich oczach dało się dostrzec ten sam błysk, który widział w oku sekretarza Zendera. Franz domyślił się przyczyny owej zmiany. W urzędzie zagnieździł się mający swą własną świadomość twór: pracujący tu ludzie, wchodząc do budynku, wpadali w niewidoczną dla ludzkiego oka sieć, która brała w posiadanie kolejne piętra. Rozrastała się w korytarzach, sięgała pokoi i zakamarków. Roznosiło się nią coś niezwykłego, nie tylko dźwięk, ale i myśli. Jakby działała na zasadach przekaźnika. W głowach urzędników wykształciły się mimowolnie odbiorniki tych niewidzialnych fal. Teraz i on zaczynał je odbierać. Dochodziły z głębi gabinetu, z wielkiej zaciemnionej nory, w której rozsiadł się niczym wielki, tłusty pająk komisarz Heinrich Richter. To on rozparty za swoim biurkiem trzymał pulchne dłonie na wszystkich odnogach sieci. Jedna z nich drgała, co Franz wyczuwał niemal fizycznie.
Koschella powinien czuć podenerwowanie, przygotować się na konfrontację. Paradoksalnie jednak odetchnął z ulgą. Wszystko wracało do normy. Poprzedni stan trwał wbrew naturze.SZWAJCARKA,
HALA POD ŚNIEŻNIKIEM, 26 LUTEGO 1923 ROKU
Markus po odnalezieniu ciała w pierwszym odruchu chciał zbiec w dolinę, do Stronia. Tam powiadomiłby miejscowy posterunek policji. Dopiero po chwili przypomniał sobie, że w schronisku Lichtensteina po czechosłowackiej stronie niedawno uruchomiono linię telefoniczną.
W ciągu kilku minut dotarł na miejsce i zdał zarządcy relację z tego, co zobaczył na szczycie Śnieżnika. To właściciel wykonał połączenie telefoniczne, bo Markus był zbyt roztrzęsiony i nie potrafił wykręcić poprawnie numeru centrali. Po przyjęciu zgłoszenia policjant kazał mu czekać na miejscu i obiecał, że niebawem się z nim skontaktuje. Rzeczywiście, kilka minut później w schronisku rozdzwonił się telefon. Markus podniósł słuchawkę i wysłuchał instrukcji. Miał się przenieść do Szwajcarki i tam czekać na mundurowych, którzy już ruszyli ze Stronia Śląskiego na szczyt. Policjant wydał też instrukcje dzierżawcy schroniska, Oskarowi Gutwinskiemu. Ewentualnych turystów zmierzających do Lichtensteina miał trzymać z daleka od szczytu. Gutwinski poinformował oschle policjanta, że takowych u siebie nie ma ze względu na cholerną pogodę.
Niedługo później Markus ruszył do Szwajcarki. Przechodząc obok wieży widokowej, zerknął na nią, jakby chciał się upewnić, że wcześniej nie uległ przywidzeniu. Niestety, trup wciąż wisiał u szczytu, a wzmagający się wiatr kołysał nim coraz bardziej.
Tuż przy gospodzie na drodze Markusa stanęło dwóch policjantów. Trasę z Kletna na halę musieli pokonać ekspresowo, nie mieli nawet zadyszki. Henke znał dobrze bliźniaków Schwartz i na ich widok mu ulżyło. Zrelacjonował im wszystko, a potem patrzył, jak ruszają niczym dwa charty w stronę szczytu. Wkrótce rozpłynęli się we mgle.
Dopiero wtedy wszedł do Szwajcarki, oddając się w ręce Heleny Zinger.
– Boże, co tam się wydarzyło, Markusie! – Gospodyni załamała ręce. – Wiedziałam, miałam przeczucie, że stanie się coś złego. Mówże, Henke!
Markus zasiadł na ławie, z dala od turystów, których teraz w gospodzie było już kilkunastu. Rozpoznał ich – to oni szli wydeptanym przez niego szlakiem. Nikt na jego wejście nie zwrócił uwagi. Przy stołach było gwarno, lało się piwo, niektórzy raczyli się drugim śniadaniem. Markus pomyślał, że żadnemu z nich nie będzie się dziś chciało iść na szczyt. Nie przy tej pogodzie. Wiało tak, że niemal urywało głowę.
–_ _Słyszysz mnie, Henke?
Markus skinął głową, ale nie mógł dobyć z siebie głosu. Zingerowa gdzieś się ulotniła, zaraz jednak w jego dłoniach znalazło się grzane piwo. Wypił je duszkiem. Był strasznie spragniony. Płyn nieprzyjemnie zabuzował mu w żołądku, przeczekał więc cierpliwie moment złego samopoczucia. Gdy alkohol wszedł mu w nogi, nieco się rozluźnił.
– Co tam się stało? – Ton Heleny Zinger był ponaglający, acz teraz delikatniejszy niż przed kilkoma minutami. – Co widziałeś, Henke?
– Trup. Wisi na wieży.
Zingerowa przymknęła oczy, przeżegnała się.
– Jeden trup? – zapytała cicho, popatrując na rozbawionych gości.
– Jeden – potwierdził. – Tylko tego widziałem.
– Jaką kurtkę miał: szarą czy czarną?
Henke przywołał w myślach obraz, który przez cały ten czas starał się wyrzucić z pamięci. Pobladł, znów ścisnęło go w żołądku, gdy przypomniał sobie to, co zostało z twarzy nieboszczyka.
– Szarą…
– To musi być ten żołnierz.
Markus uzmysłowił sobie, że nie powiedział policji, co wcześniej o obu mężczyznach opowiadała mu pani Helena. Zupełnie wyleciało mu to z głowy.
– Wiedziałam. – Zingerowa zadrżała i znów rozejrzała się wokół. – Ten drugi, ten, co się tak chował po kątach, go zabił. Boże… miałam mordercę u siebie, mógł nas wszystkich przecież pomordować w nocy, we śnie…
Henke milczał. Pomyślał, że rzeczywiście zabójca miał możliwość załatwić wszystko w nocy. Bez trudu zaszlachtowałby żołnierza, państwa Zingerów i ich kuchenną pomoc na miejscu, w schronisku.
– A jak wróci?
– Kto? – Henke potrząsnął głową, jakby budził się ze snu. Zaraz zrozumiał sens tego pytania. – Po co miałby wracać?
– A ja wiem? Tych wariatów wokoło coraz więcej. Sam powiedz: po wielkiej wojnie ludzie powracali do domów już nie jak ludzie, tylko jak zwierzęta. Wojna wyciągnęła z nich najgorsze, a bieda, która teraz jest wszędzie wokół, tylko pogarsza sprawę. Co się niedawno w Kłodzku działo, pamiętasz?
Henke skinął głową. Pamiętał, całym hrabstwem wstrząsnęła seria morderstw. Gdy słuchał opowieści na ich temat albo gdy czytał o nich w gazetach, miał wrażenie, że rozgrywają się gdzieś daleko, w innym kraju, nie niemal tuż za miedzą. Teraz jednak mieli morderstwo u siebie. Równie, a może nawet bardziej okrutne niż te, do których dochodziło pod kłodzką twierdzą.
– Zawiadomiłeś policję? – dopytywała Zingerowa.
– Byłem u Lichtensteina, dzwoniłem do nich, bracia Schwarz już na pewno dotarli na szczyt, mijałem ich obok Szwajcarki.
– Ci to są szybcy, jak śmigają, to nikt ich nie dogoni, może jeszcze złapią tego…
Helenie zabrakło słów, była mocno wzburzona, cała się trzęsła.
– Siedź – poleciła Henkemu. – Zupy ci zaraz dam. Zrobię promocję na piwo, schleją się, to nie ruszą pod górę, tylko wrócą do Kletna.
– I mam tu siedzieć i czekać na jakiegoś śledczego? Zaraz powinno być na górze więcej policjantów, zamkną pewnie szlak i od naszej, i od czechosłowackiej strony.
– To dobrze. – Zingerowa skinęła głową.
Henkemu wydało się, że patrzy na jego nogi. Przeszła go nagle fala gorąca. Plecak. Zupełnie o nim zapomniał, zostawił go pod ławą, gdy wychodził na górę. Miał tu dostarczyć książkę dla turysty. Pomyślał, że pewnie dla tego martwego lub tego, który przyczynił się do jego śmierci.