-
W empik go
Głębia oceanu. Podróże do podwodnego świata - ebook
Głębia oceanu. Podróże do podwodnego świata - ebook
Głębia oceanu Susan Casey to podwodny odpowiednik Odysei kosmicznej 2001 – tak samo zachwycający i efektowny wizualnie, tworzący obrazy tak przekonujące i autentyczne, że podczas lektury dosłownie zanurzamy się w otchłań. To epos o ciągle nie do końca poznanym i wciąż odkrywanym świecie – tak niepodobnym do wszystkiego, co znamy znad wody, tak nieprawdopodobnie złożonym, zachwycającym, niezwykłym i pięknym, że nie pozostaje nic innego, jak tylko stać się jego częścią.
Oceany zajmują trzy czwarte powierzchni naszej planety, a mimo to wciąż stanowią dla nas tajemnicę. Susan Casey zabiera nas w głąb ich sekretów, abyśmy przeżyli zachwyt nad nieskończonym pięknem oceanicznej otchłani, a dostrzegając ją i poznając, zdali sobie sprawę z tego, jak nierozerwalnie jesteśmy z nią związani, a co za tym idzie, jak bardzo za nią odpowiedzialni.
Ta książka to podróż, z której powrócimy spokojniejsi i pełni zachwytu, a przede wszystkim bardziej wrażliwi na świat.
| Kategoria: | Literatura faktu |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-8343-498-8 |
| Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdy zamierzamy pisać o głębi oceanu, od razu pojawia się pytanie: Co to właściwie jest? W którym momencie ocean staje się głębokim oceanem? Zaskakujące, że nawet naukowcy badający oceaniczne głębiny nie są do końca zgodni w kwestii definicji ich stref. Najczęściej przyjmuje się, że głębiny zaczynają się tam, gdzie nie dociera już światło słoneczne – czyli od dwustu metrów w głąb. Na potrzeby tej książki przyjęłam podział głębin na następujące strefy: mezopelagial – od dwustu do tysiąca metrów, batypelagial – od tysiąca do czterech tysięcy metrów, abysal – od czterech do sześciu tysięcy metrów, oraz hadal – od sześciu do jedenastu tysięcy metrów. Te nazwy oraz podziały są powszechnie przyjęte, choć funkcjonują i inne, szczególnie jeśli chodzi o środkową część wód głębinowych¹.
Strefa abysalna to w skrócie abysal, w języku angielskim to słowo oznacza też po prostu głębię, przepaść, niezmierzoną, bezdenną otchłań, i używa się go również, mając na myśli oceaniczną głębinę. W tej książce używać będę wymiennie terminów: „głębiny”, „głębina”, „głębia” i „głęboki ocean”, dla określenia wszystkiego, co znajduje się poniżej granicy światła słonecznego.
Do abysalu mogą dotrzeć niektóre pojazdy podwodne (niewiele jednostek na świecie potrafi osiągnąć taką głębokość), zwykłe łodzie czy okręty podwodne nie mają takich możliwości. Choć są zdolne do długotrwałych i niezależnych podwodnych operacji, mają stosunkowo płytki zasięg. Wszystkie pojazdy podwodne, które opisuję w tej książce, to mówiąc ściśle, statki zanurzalne (_submersible_). Są dwa rodzaje tych pojazdów: załogowe i bezzałogowe. Te pierwsze mogą przyjąć na pokład pasażerów siedzących w kabinie, w której kontrolowane jest ciśnienie i która wyposażona jest w aparaturę podtrzymującą życie. Mogą schodzić w głąb, wynurzać się i przemieszczać niezależnie, natomiast potrzebują pojazdu wspierającego oraz załogi dla potrzeb transportu i operacji zejścia pod wodę i wynurzenia. Działają na akumulatory, nie mogą więc tkwić zanurzone w oceanie całymi tygodniami, tak jak łódź podwodna.
Bezzałogowe pojazdy podwodne to roboty. Zdalnie kierowane pojazdy podwodne (ROV, _Remotely Operated Vehicles_) przywiązane są do statku i obsługiwane przez operatora. Autonomiczne pojazdy podwodne (AUV, _Autonomous Underwater Vehicles_) również mogą być wypuszczane ze statków, wcześniej jednak zaprogramowuje się je na konkretną trasę, zebranie danych i powrót do bazy, w czym nie musi już brać udziału operator.
Potocznie pojazdy podwodne często nazywa się łodziami podwodnymi, używa się tej nazwy dla wszystkich podwodnych jednostek. W języku angielskim oba typy pojazdów dzieli jeden skrót: _sub_².
Głębiny oceanu zajmują dziewięćdziesiąt pięć procent objętości wszystkich oceanów. Choć tradycyjnie mówi się o pięciu oceanach: Spokojnym (Pacyfiku), Atlantyckim, Indyjskim, Arktycznym i Południowym, to mimo że są od siebie oddzielone, tworzą jeden ocean³, i gdzie to tylko możliwe, odnoszę się do niego, jakby był jednym, całym bytem.
Dział nauki zajmujący się pomiarem głębokości i ukształtowania dna zbiorników wodnych, w tym oceanu, to batymetria – można ją postrzegać jako podwodną wersję topografii terenu. Mapy batymetryczne prezentują graficznie głębokość i kontury dna morskiego w trzech wymiarach, odkrywając przed nami jego góry i doliny, kaniony i równiny, rozpadliny i rowy, i wszystkie inne elementy ukształtowania terenu.
Amerykańscy i brytyjscy czytelnicy tej książki przyzwyczajeni są do postrzegania rzeczywistości za pomocą mil, stóp, ton, stopni Fahrenheita, funtów na cal kwadratowy. Marynarze używają mil morskich i sążni. Zdecydowałam się na imperialny system miar, choć gdy było to z korzyścią dla klarowności, również miar metrycznych, podobnie jak wtedy gdy zostały dosłownie zacytowane⁴.PROLOG
Prolog
O synku mój, w te ponure jakoś tu trafił ciemności,
Któryś jest żywy? Wszak żywym, zaprawdę bardzo jest trudno
Przebrnąć przez one ogromne strumienie i rzeki straszliwe,
Lecz osobliwie przez strugę Okeanosa!⁵
Homer, _Odyseja_
18.70° N, 155.17° W OCEAN SPOKOJNY 31 STYCZNIA 2021
Stałam na pokładzie statku, w bieliźnie termicznej i kombinezonie przeciwogniowym, patrzyłam na bladosrebrzysty wschód słońca i mierzyłam siłę wiatru. Wiało z prędkością trzydziestu sześciu kilometrów na godzinę, w porywach do pięćdziesięciu pięciu, przez całą noc z tą samą mocą zamieniającą ocean w zryty podmuchami, wzburzony, niezdyscyplinowany przestwór. Jedno, co chciałam wiedzieć, to jak bardzo niezdyscyplinowany. Wiedziałam już, że problemem są galopujące z dwóch stron kipiące fale o białych grzywach, wybrzuszone na wysokość ponad trzech metrów. Przebyły już połowę drogi przez Pacyfik, a że po drodze nie było ani kawałka lądu, który mógłby je przygasić, nabrały siły. Oparłam się o reling i wyciągnęłam telefon, by sprawdzić prognozę pogody. Który to już raz…
Dziś dla mnie każdy kilometr prędkości wiatru i każdy centymetr wysokości fal miały znaczenie. Jeśli pozwolą na to warunki pogodowe, za dwie godziny, dokładnie o ósmej, zespół inżynierów, techników i marynarzy podejmie próbę opuszczenia w morze jedenastotonowego pojazdu podwodnego, a w nim dwójki ludzi – w tym mnie. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, pokołyszemy się przez chwilę na falach, pilot wpompuje wodę morską do zbiorników balastowych i zaczniemy swobodnie opadać przez dwie i pół godziny, dryfując przez kilometry oceanu, by w końcu wylądować w miejscu, którego nie widziały jeszcze ludzkie oczy. Tak miało być. Jednak nie wydawało się, żeby ocean miał na to pozwolić.
Pogoda musiałaby się uspokoić. Jeśli to się nie stanie dzisiaj, mogłam nie dostać drugiej szansy, a na tę czekałam całe życie. W historii ludzkości tylko kilku śmiałkom udało się zejść tak nisko. Oczywiście jest długa lista powodów, długi spis trudności i niebezpieczeństw, ale najbardziej oczywiste jest jedno: tam, na dnie, ciśnienie dochodzi do pięciuset sześćdziesięciu dwóch kilogramów na centymetr kwadratowy⁶. Jeśli chodzi o tlen, komunikację, nawigację, schronienie – po prostu przeżycie – będziemy mogli polegać tylko na naszym pojeździe. Był to pierwszy pojazd zdolny do wielokrotnego schodzenia z pilotem i jednym pasażerem na pełną głębokość oceanu, czyli ponad jedenaście tysięcy metrów⁷, tak nowy i innowacyjny, że jego twórcy wciąż określali go mianem prototypu. Żeby pojąć, jak ogromne wyzwanie stanęło przed inżynierami tworzącymi pojazd, który poradzi sobie w takiej głębi, zważcie, że istnieją trzy Mars Rovery (pojazdy marsjańskie), a ta łódź była tylko jedna, jedyna w swoim rodzaju.
To właśnie niedostępność głębin tak mnie pociągała. Inni ludzie pragnęli zwiedzić Paryż, Bora-Bora czy Serengeti – ja marzyłam, by zejść w otchłań. Świadomość, że istnieje tam nieznana podwodna kraina, niedostępna naszym oczom, dopóki nie zdecydujemy się jej odwiedzić – jednocześnie należąca do naszego świata, ale i nie, niczym zaświaty lub kraina cieni – budziła we mnie magiczną wręcz mieszankę ciekawości i strachu, jakby ocean rzucał na mnie zaklęcie.
Wydawałoby się, że te współistniejące emocje powinny się niwelować, było jednak dokładnie na odwrót. Gdy lęk zderzy się z podekscytowaniem, powstaje coś nowego, wzniosłego, prawie boskiego. „Namiętnością, którą powodują rzeczy naturalnie wielkie i wzniosłe, gdy przyczyny te działają najpotężniej, jest zdumienie, ono zaś jest tym stanem duszy, w którym wszystkie jej poruszenia zostają zawieszone, a do tego dochodzi pewien stopień zgrozy”⁸ – pisał osiemnastowieczny filozof Edmund Burke. Dla niego trwoga jest „przewodnią zasadą wzniosłości”. Głębiny oceanu są przerażające, jednak nawet tego nie odczujesz, za bardzo zajęty gapieniem się na nie w zachwycie. Jest to więc, jak pisał Burke, rodzaj rozkosznego przerażenia. Tak sobie to przynajmniej wyobrażałam i bardzo chciałam sprawdzić, czy mam rację.
Aby opowiedzieć wam, jak to się stało, że wylądowałam na tym statku, gotowa, by niedługo wejść do pojazdu podwodnego zapuszczającego się w największe głębiny tego świata, muszę zacząć od początku. Moja obsesja na punkcie oceanu zaczęła się wcześnie. Już w dzieciństwie często nawiedzał mnie sen, w którym płynęłam niewielką łódką po morzu w świetle księżyca, a pode mną niepokojąco zataczały kręgi wielkie ryby lub przemykały obok jak zjawy. Sen nie dawał mi spokoju, ale nigdy nie uważałam go za senny koszmar. Może i niepokoiło mnie to, co mogłam znaleźć pod lustrzaną, skrywającą tajemnice powierzchnią, jednocześnie jednak zdecydowanie pragnęłam to coś poznać.
W latach siedemdziesiątych, gdy _Podwodny świat_ Jacques’a Cousteau przeżywał apogeum popularności, siadywałam przed telewizorem i zafascynowana patrzyłam, jak Cousteau i jego wesoła banda akwanautów przemierzają lasy koralowców i groty pełne głodnych rekinów. Podczas odcinka, w którym „Calypso”⁹ popłynęła na południowy Pacyfik, a załoga badała zatopione w lagunie wraki statków z drugiej wojny światowej, nie dałoby się mnie odkleić od ekranu, nawet gdyby nasz dom stanął w ogniu. Wędrowanie dookoła świata własnym statkiem i nurkowanie w kolejne tajemnice było dla mnie ucieleśnieniem idealnego sposobu życia, który wydawał się nie tyle nieosiągalny, ile nierealny. Ta nierealność jednak, bajeczność przedstawianych treści wcale nie czyniła tego doświadczenia gorszym – przeciwnie, mogłam włączyć się w wyprawę z bezpiecznego lądu, co było o tyle istotne, że mimo wielkiego pragnienia, by na własne oczy zobaczyć podwodny świat, nauczyłam się pływać dopiero w wieku dziesięciu lat i nadal nie szło mi to zbyt dobrze.
Wychowałam się na przedmieściu Toronto, bardzo daleko od oceanu, za to blisko do setek jezior tarczy kanadyjskiej, wyżłobionych w prekambryjskim granicie przez zachłanne lodowce. Te północne jeziora sprawiają wrażenie ponurych, a nawet złowieszczych. Ich wody mają ciemnozielony, prawie czarny kolor, jak skondensowany zielony atrament, ocienione są skalistymi urwiskami i lasami borealnymi. Nad ich powierzchnię wystają skaliste wyspy, pełne porostów i sosen, na których nury śpiewają swoje smutne serenady.
Moja rodzina zwykle spędzała wakacje w miejscu, które nazywało się Port Severn, dwie godziny na północ od miasta. Położone jest na południowo-wschodnim brzegu Georgian Bay, zatoki jeziora Huron, drugiego co do wielkości spośród Wielkich Jezior. W moim dziesięcioletnim umyśle było to miejsce pełne mrocznych tajemnic. Stawałam na końcu nabrzeża i patrzyłam w dół na nieprzezroczystą wodę, wyobrażając sobie stwory, które żyją w jej odmętach. Szczupaki o ciałach jak torpedy, oczach jak koraliki i szczękach najeżonych zębami ostrymi jak igiełki, szczupaki amerykańskie – wielkie jakby były na sterydach, potrafiące zaatakować dziecko – i wreszcie jesiotry, z kostnymi tarczkami na grzbiecie, wyglądające jak skrzyżowanie suma i krokodyla: potrafiły być ogromne jak kajak.
W niewielkiej odległości od naszej chatki znajdował się stary, porzucony dom na łodzi. Drewniane drzwi jęczały, gdy wchodziło się do środka z chwiejnego pomostu w kształcie litery U. Wnętrze było ponure, pełne pajęczyn, śmierdziało stęchlizną. Łódź przechylała się na prawą burtę. W połowie zatopiona, przypominała jaskinię i stała się idealną kryjówką dla gigantycznych ryb prowadzących samotniczy tryb życia. Wślizgiwałam się do niej o zmierzchu z latarką i rzucałam do wody kawałki jedzenia, mając nadzieję, że w ten sposób zwabię ryby na powierzchnię. Przez wiele dni ignorowały przynętę, jednak pewnego dnia wrzuciłam kawałek hot doga i nagle prawdziwa bestia, ogromna na ponad metr, wynurzyła się spod pomostu, uniosła na chwilę głowę, pożarła mięso i znikła. W wątłym świetle latarki zobaczyłam tylko jej sylwetkę, to jednak wystarczyło. To było niezwykle ekscytujące doświadczenie, dowód, że podwodny świat jest pełen podobnych niespodzianek.
Wszystko kręciło się wokół wody, tylko niej. Nic innego nie przyciągało mnie z tak magnetyczną siłą, nic się z tym nie równało. Nie potrafiłam opanować tej obsesji, więc zaczęłam rozwijać umiejętności, których potrzebowałam, by zanurzyć się w tym świecie. Zajęłam się pływaniem wyczynowym, potem pływaniem na otwartych akwenach, nurkowałam metodą freedivingu, na wstrzymanym oddechu, i z butlą. Ocean Spokojny stał się moim ulubionym placem zabaw, w końcu tu było najwięcej wody. Przeniosłam się na Hawaje, by być bliżej mojej muzy, a ona odwdzięczyła się i pozwoliła mi pływać z jej mieszkańcami: rekinami, wielorybami, delfinami, żółwiami morskimi, węgorzami, rybami – stworzeniami morskimi, których nie miałam okazji poznać wcześniej i których obecność dosłownie mnie hipnotyzowała, robiła większe wrażenie niż wszystkie zwierzęta lądowe razem wzięte.
Czysta nieziemskość wszystkiego, co działo się pod falami, zakręciła moim światem. Było to imperium rządzone tylko przez ocean, pozbawione innych władców terytorium zaczynające się tam, gdzie przestawało docierać światło słoneczne. Być może na razie nie mogłam tego zobaczyć w całej okazałości, ale gdy już pozwoliło mi ujrzeć skrawek swojej wielkości, nie potrafiłam wyrzucić go z serca. Wtedy gdy weszłam do tego dziwnego domu na łodzi, przekroczyłam próg, a teraz chciałam wiedzieć więcej, widzieć więcej, zanurkować w ciemność.
Uważam, że jeśli człowiek bardzo czegoś pragnie, powinien o to zawalczyć, ale marzenie, by zanurzyć się głęboko w wody oceanu, napotykało problemy natury technicznej. Im częściej rozmyślałam o głębi oceanu, tym bardziej czułam, że to tak, jakby zakochać się w mirażu, iluzji: na chwilę w głowie pojawia się obraz, a potem znika, jakby rozpuszczał się w wodzie, nieuchwytny jak ona. „Kto z nas poznał ocean? Nie ty i nie ja, nie naszymi ziemskimi zmysłami”¹⁰ – ubolewała biolożka morska i pisarka Rachel Carson¹¹.
I mnie nie była obca frustracja. Głębia mnie pociągała, a jednocześnie, skoro mogłam zejść najniżej na trzydzieści metrów, wymykała mi się z rąk, stawała się abstrakcją, a nie miejscem, do którego można się udać. W mojej wyobraźni otchłań oceaniczna jaśniała jak odległa galaktyka i można jej było dotknąć mniej więcej tak samo jak rozchodzących się fal radiowych. Jak wyglądała? Jaką miała naturę? Co bym tam zobaczyła?
Nawet teraz, gdy nazwano ostatni krater na Księżycu, a na iPhonie możesz obejrzeć interaktywne, trójwymiarowe mapy Marsa, osiemdziesiąt procent dna morskiego nie zostało opisane podobnie szczegółowo¹². A przecież głęboki ocean, zdefiniowany jako wody poniżej dwustu metrów, zajmuje sześćdziesiąt pięć procent powierzchni Ziemi i aż dziewięćdziesiąt pięć procent przestrzeni zdatnej do życia¹³ (sam Pacyfik potrafiłby „połknąć” każdy kawałek lądu, każdy kontynent, każdą wyspę, i zostałoby mu miejsce na jeszcze jedną Amerykę Południową)¹⁴. Głębiny oceaniczne nie są po prostu częścią naszej planety – one są naszą planetą. Zatem warto byłoby poznać je trochę lepiej.
Nasza wiedza dotycząca oceanów zwykle kończy się na najwyższej ich strefie, nazywanej strefą epipelagiczną lub strefą światła słonecznego. Jeśli stykasz się z żyjącymi w morzu morskimi istotami i potrafisz je nazwać, to wedle wszelkiego prawdopodobieństwa pływają właśnie w tych płytkich wodach. Jednak epipelagial to zaledwie pięć procent objętości oceanu. Owszem, potrafi zachwycić, ale to tylko sufit. Prawdziwy ruch zaczyna się poniżej.
To tutaj, w strefie mezopelagicznej (od 200 do 1000 m) odnajdziesz całą menażerię bioluminescencyjnych istot, świecących i migoczących w ciemności, a głębiej, w strefie batypelagicznej (od 1000 do 4000 m) i w strefie abysalnej (od 4000 do 6000 m) otoczy cię wieczna noc i jej cudownie dziwaczni mieszkańcy. Miejsce, gdzie ta strefa styka się z dnem morskim, nazywa się równiną abysalną. To wypłaszczenie pokryte niby wełnianym kocem grubą warstwą morskiego osadu, w którym kryje się mnóstwo cudownych istot o finezyjnej budowie. Choć może się zdawać, że panują tam spokój i cisza, to dochodzi tu do największych geologicznych dramatów.
Zdawałoby się, że to jest dno świata, ale tak nie jest, bo pod abysalem leży hadal, strefa, której nazwa pochodzi od Hadesa, w mitologii greckiej boga podziemnego świata (i brata Posejdona), ale także nazwy samej krainy umarłych, którą władał. Wody hadalu rozpoczynają się na głębokości sześciu tysięcy metrów i sięgają dużo niżej poprzez głębokie rowy oceaniczne i niecki – większość z nich znajduje się w Oceanie Spokojnym – przypominające kształtem odwrotność szczytów Himalajów. Najgłębszy z nich to Rów Mariański – długie na dwa i pół tysiąca kilometrów, a szerokie na sześćdziesiąt dziewięć rozcięcie dna morskiego niedaleko Guam. Miejsce zwane Głębią Challengera, o głębokości prawie jedenastu tysięcy metrów¹⁵, uważane jest obecnie za najniższe miejsce na Ziemi. Dla porównania Mount Everest ma 8849 metrów.
Te głębiny to królestwo cieni. W przeszłości na nieznanych obszarach map umieszczano ostrzeżenie: „Tu żyją smoki”. Co prawda teraz już wiemy, że nie spotkamy ich w głębinach, ale te miejsca mają podobnie mityczną aurę. Ujrzenie choć kawałeczka tego świata budzi fascynację, ponieważ tak niełatwo się przed nami odkrywa. Właściwie nie odkrywa się wcale, chyba że przy użyciu najnowocześniejszych technologii.
Jedynym sposobem na to, by mimo blokujących nas tysięcy metrów płynnej ciemności uzyskać jasny obraz ukształtowania podwodnego terenu, jest użycie dźwięku, który woda roznosi szybciej i dalej niż powietrze. Ta technologia nazywa się obrazowaniem akustycznym lub sonarowym i polega na wysyłaniu fal dźwiękowych z dna statku i zmierzeniu czasu potrzebnego na ich powrót. Przetwarzając otrzymane w ten sposób dane, jesteśmy w stanie zbudować szczegółowy trójwymiarowy model dna morskiego. Oczywiście nie da się tego zrobić z daleka, urządzenie sonarowe musi być umieszczone bezpośrednio nad badanym obszarem. Tworzenie precyzyjnych map batymetrycznych to sprawa ściśle techniczna, w większej części oceanu nikt tego jeszcze nie zrobił.
Brak atlasu wód oceanicznych może prowadzić do zaskakujących odkryć. Jedno z nich, w 2017 roku, rozpaliło moją ciekawość. Podejmowałam wszystkie możliwe wysiłki, aby dowiedzieć się więcej o głębinach oceanu, śledziłam doniesienia naukowców, czytałam książki, oglądałam filmy dokumentalne. Każda nowinka przykuwała mnie do biurka, więc wcale nie zdziwił mnie nagłówek: _Poszukiwania zaginionego samolotu MH370 odkrywają nieznany świat głęboko w oceanie_¹⁶.
Jak miliony innych ludzi z napięciem śledziłam historię boeinga Malaysia Airlines, z niknącą nadzieją, długą listą pytań i wiarą w to, że w końcu znajdziemy odpowiedzi. Bo jak mogłoby być inaczej? Nie potrafiłam pojąć, że samolot z dwustu trzydziestoma dziewięcioma pasażerami na pokładzie może po prostu się zgubić. Mijały jednak lata i sprawa nie została rozwiązana. Mieliśmy tylko wyrzucone na plaże wschodniej Afryki fragmenty skrzydeł MH370 i w pewnym momencie stało się jasne, że Ocean Indyjski po prostu pochłonął samolot, a oceany nie odpowiadają na pytania.
Całą sprawę komplikowało to, że – jak sądzono – samolot dotarł do najbardziej oddalonych na południe wód Oceanu Indyjskiego, gdzie wichury potrafią burzyć wodę aż na siedem kilometrów w głąb. Nocą ósmego marca 2014 roku, gdy samolot zniknął, nikt zbyt wiele nie wiedział o tych obszarach – oprócz tego, że są bardzo nieprzyjazne. Jedynymi podpowiedziami, jak może tam wyglądać dno morza, były modele pozyskane dzięki altymetrii satelitarnej, która poprzez mierzenie parametrów pola grawitacyjnego Ziemi na powierzchni morza daje nam również wiedzę o głębokości i ukształtowaniu terenu (ponad dużym wybrzuszeniem dna powierzchnia morza również będzie wyraźnie wypukła, a nad rowem czy innym spadkiem terenu delikatnie niższa). Te modele, rozmazane i w niskiej rozdzielczości, przypominały bardziej szacunki niż fakty¹⁷. Aby mieć jakąkolwiek nadzieję na odnalezienie wraku samolotu, potrzeba było dokładniejszych informacji.
Doprowadziło to do największego, najgłębiej sięgającego, najtrudniejszego, najdłuższego i najbardziej ambitnego technicznie przeszukania dna morza, jakie kiedykolwiek przeprowadzono. Przez 1046 dni głębiny morskie przetrząsały roboty i sonary o wysokiej rozdzielczości, tworząc nowiusieńkie, szczegółowe, trójwymiarowe mapy głębin na obszarze wielkości Nowej Zelandii¹⁸. Odnaleziono cztery wraki statków i jeden z nich zidentyfikowano jako „The West Ridge”, brytyjski statek węglowy długości siedemdziesięciu metrów, zaginiony w 1883 roku. Leżał prawie cztery kilometry pod wodą¹⁹.
Choć nie udało się odnaleźć samolotu, poszukiwanie było prawdziwą katabazą – ratunkową misją do krainy umarłych. Zupełnie jak Orfeusz, poszukiwacze musieli zejść niewyobrażalnie głęboko, aby odnaleźć to, czego szukali, i przyszło im wrócić na powierzchnię z pustymi rękami. Katabaza jednak nigdy nie oznacza straconego czasu, gdyż pozwala nam dotknąć czegoś nadzwyczajnego. Według notki, której nagłówek od razu zwrócił moją uwagę, ta podróż nie była wyjątkiem.
Mapy odkryły, że dno Oceanu Południowoindyjskiego jest niezwykle piękne, wręcz widowiskowe. Przypominało symfonię ekstremów, playlistę największych hitów geologii. To było tak, jakbyśmy odkryli Śródziemie Tolkiena ponad sześć kilometrów pod wodą. Były tam góry wyższe niż Alpy Szwajcarskie, doliny, przy których Yosemite zdałaby się maleńka, rozdziawione jak w ziewnięciu ogromne szczeliny skalne i pionowe klify opadające w przepaście. Dno poznaczone było bliznami, które pozostawił superkontynent Gondwana, gdy rozpadł się na części, tworząc Australię, Indie i Antarktykę.
Sto milionów lat temu, gdy Gondwana jako całość przestała istnieć, dno morza rozwarło się, jakby ktoś przesunął zamek błyskawiczny²⁰, otwierając płaszcz Ziemi i pozwalając palącej wulkanicznej magmie bez przeszkód wypłynąć przez rozpadlinę. Magma wybrzuszyła się w ogromną masę skały wulkanicznej, która przeobrażała się potem i zmieniała kształt w czasie: wypiętrzała się i opadała, przekręcała i przerywała, gdy dwie płyty tektoniczne oddalały się od siebie²¹. Rozłam przyniósł rozciągający się na tysiąc dwieście kilometrów obszar po pęknięciu, okolony po obu stronach skarpą o nierównych brzegach, sięgającą ponad pięć tysięcy metrów w głąb, mijającą po drodze sześć kanionów i kończącą się jednym z najgłębszych miejsc w Oceanie Indyjskim – Rowem Diamantiny. Gdybyście przeszli się po tym rowie, wasze stopy zapadłyby się w grubą warstwę osadu, który zebrał w sobie miliony lat opadającego wolno z góry morskiego śniegu – mniejszych i większych kawałków ciał morskich zwierząt, maleńkich szkielecików i jeszcze mniejszych muszelek, planktonu, bakterii, organicznych resztek i mułu, a także – od niedawna – mikroplastiku. Nie każdy fragment dna jest jednak mulisty.
W jednym z przylegających do rowu obszarów geolodzy naliczyli sto pięćdziesiąt cztery wulkany, z których siedemnaście przekracza wysokość tysiąca metrów, co kwalifikuje je jako góry podmorskie: w pełni rozwinięte i osobne. Wiele z nich otoczonych jest fosami wykopanymi przez zaskakująco silne prądy, które przenoszą również pożywienie. W głębinach poszukiwanie czegoś, co nadaje się do jedzenia, to praca na pełen etat, dlatego te góry stały się oazami przyciągającymi ruchliwą plejadę wyjątkowych stworzeń. Są wszędzie: wciśnięte w szczeliny, wykwitające na skałach, pływające naokoło, zakopane w osadzie. A na południe od tych szczytów natrafiono na następne imponujące znalezisko: Geelvinck Fracture Zone, pęknięcie dna o głębokości około dziewięciuset metrów, które biegnie tak prosto i jest tak długie, że wygląda, jakby ktoś narysował je za pomocą linijki²².
Czytając o ukształtowanym w tak niezwykły sposób nieziemskim dnie morza, przypominającym podwodną sieć parków narodowych stworzoną dla gigantów, i uświadamiając sobie, że aż do teraz nikt o nim nie wiedział, mogłam zadać tylko kolejne pytanie: „Co jeszcze tam jest?”. Co więcej kryją głębiny – i dlaczego nie rzucamy wszystkiego innego, by się tego dowiedzieć? Ile możemy znaleźć tam nieodkrytej jeszcze historii, ile wiedzy, ile cudów geologii? Ile nieopisanych dotychczas gatunków? Jaka omija nas dzika wrzawa, gdy tu, na górze, zajęci jesteśmy wykupami kredytowanymi, waśniami politycznymi i apkami do robienia selfie?
A przecież tam, w głębinach, możemy spotkać organizmy, o których do tej pory nie śniło się naukowcom. Stworzenia, które funkcjonują w wodach nasączonych minerałami ze skorupy ziemskiej, w tym głównie siarczkami, mają niezwykłą budowę szkieletów, komunikują się przez skórę. Takie, które mogą przekręcić się na lewą stronę jak sweter, mają parę ust, trzy serca, osiem nóg. Albo też ich ciała mogą być stworzone z tysięcy innych, mniejszych, jak doskonale zorganizowana armia. Przynajmniej jedno z nich tryska żółtym światłem. Niektóre mają przezroczyste głowy. A najbardziej delikatne z nich wytrzymują ciśnienie, które zgniotłoby ciężarówkę!
Najmniejsi rezydenci głębin to najpotężniejsza armia mikrobiologiczna Ziemi. To mikroby – bakterie, protisty i wirusy – organizmy, które napędzają laboratorium życia. Zmieniają substancje chemiczne w energię, przetwarzają węgiel, dostarczają tlenu, przekształcają szczątki w składniki pokarmowe i usuwają toksyny, żeby wymienić choć kilka z ich wyczynów. Nie byłoby tu nas, gdyby nie one. Ich liczba w oceanie jest tak astronomiczna, że aby ją oszacować, musimy użyć terminu z kosmologii: kwintylion, czyli 1030. Gdyby 3,6 kwintyliona mikrobów morskich zebrać i położyć na wadze, ich masa stanowiłaby dziewięćdziesiąt procent biomasy oceanu²³. Naukowcy nie wiedzą, ile to gatunków – być może miliard. Znaleziono tam takie, które oderwały się od dna morskiego, gdy wielokomórkowe życie było zaledwie błyskiem w pradawnym oku Ziemi. Udało im się przetrwać przez całe wieki w niezwykle ciężkich warunkach. Badając, co dało im taką odporność, odkryliśmy nowe antybiotyki i leki przeciwwirusowe, nowe biomateriały, związki chemiczne używane w leczeniu raka i nowe testy diagnostyczne, włączając ten używany do wykrywania Covid-19²⁴.
Można odnieść wrażenie, że to wszystko nijak się ma do nas, ludzi, że te dziwne stwory są jak batalion kosmitów, ale to właśnie ich inność zachwyca i każe nam doceniać świat głębin i zrozumieć go takim, jaki jest, na jego własnych warunkach. „Aby prawdziwie odczuć wodny świat, zobaczyć go oczami morskich stworzeń, musimy pozbyć się ludzkiego postrzegania świata za pomocą takich miar jak długość, szerokość, czas i miejsce”²⁵ – pisała Rachel Carson z właściwą dla siebie poetycką przenikliwością. Zapewne pomogłoby nam też, gdybyśmy pozbyli się naszych uprzedzeń, mylnej wiary w to, że wszystko, co ważne, dzieje się na lądzie, bo tam żyjemy.
W rzeczywistości trwanie naszego gatunku zależy od oceanu. Im niżej schodzimy w obszarze naszych dociekań, tym częściej musimy zrewidować nasze przekonania co do tego, jak funkcjonuje Ziemia, jak zachowuje się klimat, czego możemy nauczyć się z odległej przeszłości o naszym miejscu w ogólnym systemie życia – a nawet samej jego definicji. Stało się jasne, że natura to system wzajemnych połączeń, a głębokie morze można porównać do płyty głównej. Majstrujemy wciąż przy tej maszynerii, dokonujemy potencjalnie nieodwołalnych zmian, wciąż mając jedynie blade pojęcie o tym, jak to wszystko działa. Głębiny oceanu są jak bufor dla nadmiernej ilości dwutlenku węgla (przynajmniej na razie), napędzają cyrkulację wód (w ten sposób wpływają również na klimat), regulują geochemię Ziemi (co jest ważne, choć to mało powiedziane) i absorbują nadmiar gorąca (jak wyżej). To tylko kilka przykładów ich działania. Tętniący życiem obszar zanurzony w całkowitej ciemności jest podstawą istnienia naszej planety²⁶.
Świat pod powierzchnią to ekscytująca zagadka, jednak nigdy jej nie rozwiążemy, bo nasza kultura znacznie bardziej upodobała sobie przestrzeń kosmiczną. Na każdego dolara, którego National Oceanic and Atmosferic Administration wydaje na eksplorowanie i badanie oceanów, przypada sto pięćdziesiąt dolarów dla NASA.
Szafujemy miliardami w nadziei, że uda nam się skolonizować Marsa, jałową kupę piachu. Przestrzeń oceanu słabo się sprzedaje, ponieważ ludzkość wykształciła w sobie niefortunny nawyk ignorowania i obawiania się tego, czego nie może zobaczyć. Układ Słoneczny jest nad naszymi głowami, widoczny i gołym okiem, i za pomocą teleskopów, natomiast dno morskie znajduje się poza możliwością bezpośredniego postrzegania. Dla wielu ludzi jest jak nawiedzona piwnica Ziemi – ponura, okryta całunem ciemności, wypluwająca z siebie lawę i trujące gazy nora dla przerażających istot i widm przeszłości – wolą więc zostać na górze.
Koncept zejścia dokądkolwiek zniechęca nas sam w sobie. Można zejść na psy, zejść na złą drogę albo po prostu zejść – umrzeć. Możemy upaść moralnie, upaść nisko, upaść na duchu czy upaść na głowę. Zostaliśmy zaprogramowani tak, by patrzeć w górę, w stronę światła. Tam jest przecież niebo. „Gdyby się gwiazdy ukazywały jednej nocy na tysiąc lat, jakżeby ludzie wówczas wielbili je i czcili, i przez wiele pokoleń przechowywali pamięć o Państwie Boga, które im się ukazało”. – Tak zachwycał się nocnym niebem Ralph Waldo Emerson i dodawał, że „gwiazdy budzą jakąś cześć, gdyż są nieosiągalne, mimo że zawsze obecne”²⁷.
I takie same są przecież morskie głębiny, a pomimo to nie darzy się ich podobnym szacunkiem. Góry, lasy, rzeki, jeziora, drzewa, ptaki, chmury, gwiazdy: wszystkie były wysławiane w literaturze, poezji, sztuce, muzyce, sercem i umysłem. Ocean, jeśli w ogóle się w nich pojawia, robi za kojące lub wzburzone tło, ewentualnie medium pozwalające rozchodzić się promieniom słońca lub księżycowemu światłu w urzekający sposób. W tych rzadkich przypadkach, gdy naprawdę zauważamy istnienie morskich głębin, postrzegamy je jedynie jako groźne, opowieść o nich zamieniamy w opowiastkę ku przestrodze. Jednym słowem, uważamy dno oceanu za denne. Tak jakby było zbyt dalekie, zbyt przerażające i zbyt brzydkie, by je pokochać.
A co, jeśli jest zupełnie inaczej? Co, jeśli w rzeczywistości im niżej schodzimy, tym więcej piękna roztacza się przed naszymi oczami? Mnie samej wydawało się to przekonującą możliwością. I był tylko jeden sposób, żeby to sprawdzić. Musiałam zdecydować się na własną katabazę – zejść w głębiny i powrócić z opowieściami, które tam znajdę. Oczywiście łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, ale zdawałam sobie sprawę, że technologia rozwija się bardzo szybko, poprawiając nasze możliwości badania głębin, a nawet pozwalając zobaczyć je na własne oczy. Autonomiczne roboty badające otchłań, wyposażone w sztuczną inteligencję, załogowe pojazdy zanurzalne niczym pełne werwy maleńkie statki kosmiczne, obserwatoria dna morskiego podłączone do internetu, skanery, które potrafią już w wodzie dokonać identyfikacji gatunkowej. Mamy to wszystko, nareszcie. A przecież za zakrętem czekają następne nowinki.
Tak jak przy każdej podróży w nieczęsto uczęszczane miejsce, możesz się sporo nauczyć od tych, którzy byli tam przed tobą. Przecież nie mnie jedyną pociągał świat głębin. Ogromna grupa badaczy i naukowców przetarła już przede mną morskie ścieżki. Odszukiwałam ich przez pięć lat i w końcu te podróże, w których dane mi było im towarzyszyć, zaprowadziły mnie do tego dnia, gdy wreszcie miałam zejść w głąb, w samo serce Pacyfiku.
Niektórzy z tych ludzi cieszyli się sławą, innych nie znał nikt, choć mieli ogromną wiedzę. Wszyscy byli bardzo dzielni. I wiedzieli z pierwszej ręki, że decyzja, by zejść tak głęboko, oznacza walkę z jednym z najbardziej zakorzenionych, a jednocześnie osłabiających przekonań: Jeśli odważysz się tam zejść, możesz już nigdy nie wrócić. Tego styczniowego dnia, w 2021 roku, stojąc na pokładzie statku w podmuchach wyjącego wściekle wiatru, czułam niepokój, ale nie bałam się, że na zawsze zostanę pod wodą. Mimo okropnych warunków pogodowych, mimo tego, że nasza łódź dostała swój przydział problemów technicznych, mimo świadomości, że zejdziemy niżej, niż kiedykolwiek bym pomyślała – głęboko wierzyłam w to, że wrócę. Pokładałam wiarę w powodzenie tego przedsięwzięcia. W tamtym momencie jedyne, czego się obawiałam, to czy w ogóle się ono rozpocznie.