Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Głębia oceanu. Podróże do podwodnego świata - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
26 lutego 2025
E-book: EPUB, MOBI
49,99 zł
Audiobook
49,99 zł
49,99
4999 pkt
punktów Virtualo

Głębia oceanu. Podróże do podwodnego świata - ebook

Głębia oceanu Susan Casey to podwodny odpowiednik Odysei kosmicznej 2001 – tak samo zachwycający i efektowny wizualnie, tworzący obrazy tak przekonujące i autentyczne, że podczas lektury dosłownie zanurzamy się w otchłań. To epos o ciągle nie do końca poznanym i wciąż odkrywanym świecie – tak niepodobnym do wszystkiego, co znamy znad wody, tak nieprawdopodobnie złożonym, zachwycającym, niezwykłym i pięknym, że nie pozostaje nic innego, jak tylko stać się jego częścią.

Oceany zajmują trzy czwarte powierzchni naszej planety, a mimo to wciąż stanowią dla nas tajemnicę. Susan Casey zabiera nas w głąb ich sekretów, abyśmy przeżyli zachwyt nad nieskończonym pięknem oceanicznej otchłani, a dostrzegając ją i poznając, zdali sobie sprawę z tego, jak nierozerwalnie jesteśmy z nią związani, a co za tym idzie, jak bardzo za nią odpowiedzialni.

Ta książka to podróż, z której powrócimy spokojniejsi i pełni zachwytu, a przede wszystkim bardziej wrażliwi na świat.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-498-8
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AUTORKI

Gdy zamie­rzamy pisać o głębi oce­anu, od razu poja­wia się pyta­nie: Co to wła­ści­wie jest? W któ­rym momen­cie ocean staje się głę­bo­kim oce­anem? Zaska­ku­jące, że nawet naukowcy bada­jący oce­aniczne głę­biny nie są do końca zgodni w kwe­stii defi­ni­cji ich stref. Naj­czę­ściej przyj­muje się, że głę­biny zaczy­nają się tam, gdzie nie dociera już świa­tło sło­neczne – czyli od dwu­stu metrów w głąb. Na potrzeby tej książki przy­ję­łam podział głę­bin na nastę­pu­jące strefy: mezo­pe­la­gial – od dwu­stu do tysiąca metrów, baty­pe­la­gial – od tysiąca do czte­rech tysięcy metrów, aby­sal – od czte­rech do sze­ściu tysięcy metrów, oraz hadal – od sze­ściu do jede­na­stu tysięcy metrów. Te nazwy oraz podziały są powszech­nie przy­jęte, choć funk­cjo­nują i inne, szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o środ­kową część wód głę­binowych¹.

Strefa aby­salna to w skró­cie aby­sal, w języku angiel­skim to słowo ozna­cza też po pro­stu głę­bię, prze­paść, nie­zmie­rzoną, bez­denną otchłań, i używa się go rów­nież, mając na myśli oce­aniczną głę­binę. W tej książce uży­wać będę wymien­nie ter­mi­nów: „głę­biny”, „głę­bina”, „głę­bia” i „głę­boki ocean”, dla okre­śle­nia wszyst­kiego, co znaj­duje się poni­żej gra­nicy świa­tła sło­necz­nego.

Do aby­salu mogą dotrzeć nie­które pojazdy pod­wodne (nie­wiele jed­no­stek na świe­cie potrafi osią­gnąć taką głę­bo­kość), zwy­kłe łodzie czy okręty pod­wodne nie mają takich moż­li­wo­ści. Choć są zdolne do dłu­go­trwa­łych i nie­za­leż­nych pod­wod­nych ope­ra­cji, mają sto­sun­kowo płytki zasięg. Wszyst­kie pojazdy pod­wodne, które opi­suję w tej książce, to mówiąc ści­śle, statki zanu­rzalne (_sub­mer­si­ble_). Są dwa rodzaje tych pojaz­dów: zało­gowe i bezzało­gowe. Te pierw­sze mogą przy­jąć na pokład pasa­że­rów sie­dzą­cych w kabi­nie, w któ­rej kon­tro­lo­wane jest ciśnie­nie i która wypo­sa­żona jest w apa­ra­turę pod­trzy­mu­jącą życie. Mogą scho­dzić w głąb, wynu­rzać się i prze­miesz­czać nie­za­leż­nie, nato­miast potrze­bują pojazdu wspie­ra­ją­cego oraz załogi dla potrzeb trans­portu i ope­ra­cji zej­ścia pod wodę i wynu­rze­nia. Dzia­łają na aku­mu­la­tory, nie mogą więc tkwić zanu­rzone w oce­anie całymi tygo­dniami, tak jak łódź pod­wodna.

Bez­za­ło­gowe pojazdy pod­wodne to roboty. Zdal­nie kie­ro­wane pojazdy pod­wodne (ROV, _Remo­tely Ope­ra­ted Vehic­les_) przy­wią­zane są do statku i obsłu­gi­wane przez ope­ra­tora. Auto­no­miczne pojazdy pod­wodne (AUV, _Auto­no­mous Under­wa­ter Vehic­les_) rów­nież mogą być wypusz­czane ze stat­ków, wcze­śniej jed­nak zapro­gra­mo­wuje się je na kon­kretną trasę, zebra­nie danych i powrót do bazy, w czym nie musi już brać udziału ope­ra­tor.

Potocz­nie pojazdy pod­wodne czę­sto nazywa się łodziami pod­wod­nymi, używa się tej nazwy dla wszyst­kich pod­wod­nych jed­no­stek. W języku angiel­skim oba typy pojaz­dów dzieli jeden skrót: _sub_².

Głę­biny oce­anu zaj­mują dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent obję­to­ści wszyst­kich oce­anów. Choć tra­dy­cyj­nie mówi się o pię­ciu oce­anach: Spo­koj­nym (Pacy­fiku), Atlan­tyc­kim, Indyj­skim, Ark­tycz­nym i Połu­dnio­wym, to mimo że są od sie­bie oddzie­lone, two­rzą jeden ocean³, i gdzie to tylko moż­liwe, odno­szę się do niego, jakby był jed­nym, całym bytem.

Dział nauki zaj­mu­jący się pomia­rem głę­bo­ko­ści i ukształ­to­wa­nia dna zbior­ni­ków wod­nych, w tym oce­anu, to baty­me­tria – można ją postrze­gać jako pod­wodną wer­sję topo­gra­fii terenu. Mapy baty­me­tryczne pre­zen­tują gra­ficz­nie głę­bo­kość i kon­tury dna mor­skiego w trzech wymia­rach, odkry­wa­jąc przed nami jego góry i doliny, kaniony i rów­niny, roz­pa­dliny i rowy, i wszyst­kie inne ele­menty ukształ­to­wa­nia terenu.

Ame­ry­kań­scy i bry­tyj­scy czy­tel­nicy tej książki przy­zwy­cza­jeni są do postrze­ga­nia rze­czy­wi­sto­ści za pomocą mil, stóp, ton, stopni Fah­ren­he­ita, fun­tów na cal kwa­dra­towy. Mary­na­rze uży­wają mil mor­skich i sążni. Zde­cy­do­wa­łam się na impe­rialny sys­tem miar, choć gdy było to z korzy­ścią dla kla­row­no­ści, rów­nież miar metrycz­nych, podob­nie jak wtedy gdy zostały dosłow­nie zacy­to­wane⁴.PROLOG

Pro­log

O synku mój, w te ponure jakoś tu tra­fił ciem­no­ści,
Któ­ryś jest żywy? Wszak żywym, zaprawdę bar­dzo jest trudno
Prze­brnąć przez one ogromne stru­mie­nie i rzeki strasz­liwe,
Lecz oso­bli­wie przez strugę Oke­anosa!⁵

Homer, _Ody­seja_

18.70° N, 155.17° W OCEAN SPO­KOJNY 31 STYCZ­NIA 2021

Sta­łam na pokła­dzie statku, w bie­liź­nie ter­micz­nej i kom­bi­ne­zo­nie prze­ciw­o­gnio­wym, patrzy­łam na bla­do­sre­brzy­sty wschód słońca i mie­rzy­łam siłę wia­tru. Wiało z pręd­ko­ścią trzy­dzie­stu sze­ściu kilo­me­trów na godzinę, w pory­wach do pięć­dzie­się­ciu pię­ciu, przez całą noc z tą samą mocą zamie­nia­jącą ocean w zryty podmu­chami, wzbu­rzony, nie­zdy­scy­pli­no­wany prze­stwór. Jedno, co chcia­łam wie­dzieć, to jak bar­dzo nie­zdy­scy­pli­no­wany. Wie­dzia­łam już, że pro­ble­mem są galo­pu­jące z dwóch stron kipiące fale o bia­łych grzy­wach, wybrzu­szone na wyso­kość ponad trzech metrów. Prze­były już połowę drogi przez Pacy­fik, a że po dro­dze nie było ani kawałka lądu, który mógłby je przy­ga­sić, nabrały siły. Opar­łam się o reling i wycią­gnę­łam tele­fon, by spraw­dzić pro­gnozę pogody. Który to już raz…

Dziś dla mnie każdy kilo­metr pręd­ko­ści wia­tru i każdy cen­ty­metr wyso­ko­ści fal miały zna­cze­nie. Jeśli pozwolą na to warunki pogo­dowe, za dwie godziny, dokład­nie o ósmej, zespół inży­nie­rów, tech­ni­ków i mary­na­rzy podej­mie próbę opusz­cze­nia w morze jede­na­sto­to­no­wego pojazdu pod­wod­nego, a w nim dwójki ludzi – w tym mnie. Jeśli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, poko­ły­szemy się przez chwilę na falach, pilot wpom­puje wodę mor­ską do zbior­ni­ków bala­sto­wych i zaczniemy swo­bod­nie opa­dać przez dwie i pół godziny, dry­fu­jąc przez kilo­metry oce­anu, by w końcu wylą­do­wać w miej­scu, któ­rego nie widziały jesz­cze ludz­kie oczy. Tak miało być. Jed­nak nie wyda­wało się, żeby ocean miał na to pozwo­lić.

Pogoda musia­łaby się uspo­koić. Jeśli to się nie sta­nie dzi­siaj, mogłam nie dostać dru­giej szansy, a na tę cze­ka­łam całe życie. W histo­rii ludz­ko­ści tylko kilku śmiał­kom udało się zejść tak nisko. Oczy­wi­ście jest długa lista powo­dów, długi spis trud­no­ści i nie­bez­pie­czeństw, ale naj­bar­dziej oczy­wi­ste jest jedno: tam, na dnie, ciśnie­nie docho­dzi do pię­ciu­set sześć­dzie­się­ciu dwóch kilo­gra­mów na cen­ty­metr kwa­dra­towy⁶. Jeśli cho­dzi o tlen, komu­ni­ka­cję, nawi­ga­cję, schro­nie­nie – po pro­stu prze­ży­cie – będziemy mogli pole­gać tylko na naszym pojeź­dzie. Był to pierw­szy pojazd zdolny do wie­lo­krot­nego scho­dze­nia z pilo­tem i jed­nym pasa­że­rem na pełną głę­bo­kość oce­anu, czyli ponad jede­na­ście tysięcy metrów⁷, tak nowy i inno­wa­cyjny, że jego twórcy wciąż okre­ślali go mia­nem pro­to­typu. Żeby pojąć, jak ogromne wyzwa­nie sta­nęło przed inży­nie­rami two­rzą­cymi pojazd, który pora­dzi sobie w takiej głębi, zważ­cie, że ist­nieją trzy Mars Rovery (pojazdy mar­sjań­skie), a ta łódź była tylko jedna, jedyna w swoim rodzaju.

To wła­śnie nie­do­stęp­ność głę­bin tak mnie pocią­gała. Inni ludzie pra­gnęli zwie­dzić Paryż, Bora-Bora czy Seren­geti – ja marzy­łam, by zejść w otchłań. Świa­do­mość, że ist­nieje tam nie­znana pod­wodna kra­ina, nie­do­stępna naszym oczom, dopóki nie zde­cy­du­jemy się jej odwie­dzić – jed­no­cze­śnie nale­żąca do naszego świata, ale i nie, niczym zaświaty lub kra­ina cieni – budziła we mnie magiczną wręcz mie­szankę cie­ka­wo­ści i stra­chu, jakby ocean rzu­cał na mnie zaklę­cie.

Wyda­wa­łoby się, że te współ­ist­nie­jące emo­cje powinny się niwe­lo­wać, było jed­nak dokład­nie na odwrót. Gdy lęk zde­rzy się z pod­eks­cy­to­wa­niem, powstaje coś nowego, wznio­słego, pra­wie boskiego. „Namięt­no­ścią, którą powo­dują rze­czy natu­ral­nie wiel­kie i wznio­słe, gdy przy­czyny te dzia­łają naj­po­tęż­niej, jest zdu­mie­nie, ono zaś jest tym sta­nem duszy, w któ­rym wszyst­kie jej poru­sze­nia zostają zawie­szone, a do tego docho­dzi pewien sto­pień zgrozy”⁸ – pisał osiem­na­sto­wieczny filo­zof Edmund Burke. Dla niego trwoga jest „prze­wod­nią zasadą wznio­sło­ści”. Głę­biny oce­anu są prze­ra­ża­jące, jed­nak nawet tego nie odczu­jesz, za bar­dzo zajęty gapie­niem się na nie w zachwy­cie. Jest to więc, jak pisał Burke, rodzaj roz­kosz­nego prze­ra­że­nia. Tak sobie to przy­naj­mniej wyobra­ża­łam i bar­dzo chcia­łam spraw­dzić, czy mam rację.

Aby opo­wie­dzieć wam, jak to się stało, że wylą­do­wa­łam na tym statku, gotowa, by nie­długo wejść do pojazdu pod­wod­nego zapusz­cza­ją­cego się w naj­więk­sze głę­biny tego świata, muszę zacząć od początku. Moja obse­sja na punk­cie oce­anu zaczęła się wcze­śnie. Już w dzie­ciń­stwie czę­sto nawie­dzał mnie sen, w któ­rym pły­nę­łam nie­wielką łódką po morzu w świe­tle księ­życa, a pode mną nie­po­ko­jąco zata­czały kręgi wiel­kie ryby lub prze­my­kały obok jak zjawy. Sen nie dawał mi spo­koju, ale ni­gdy nie uwa­ża­łam go za senny kosz­mar. Może i nie­po­ko­iło mnie to, co mogłam zna­leźć pod lustrzaną, skry­wa­jącą tajem­nice powierzch­nią, jed­no­cze­śnie jed­nak zde­cy­do­wa­nie pra­gnę­łam to coś poznać.

W latach sie­dem­dzie­sią­tych, gdy _Pod­wodny świat_ Jacques’a Cousteau prze­ży­wał apo­geum popu­lar­no­ści, sia­dy­wa­łam przed tele­wi­zo­rem i zafa­scy­no­wana patrzy­łam, jak Cousteau i jego wesoła banda akwa­nau­tów prze­mie­rzają lasy kora­low­ców i groty pełne głod­nych reki­nów. Pod­czas odcinka, w któ­rym „Calypso”⁹ popły­nęła na połu­dniowy Pacy­fik, a załoga badała zato­pione w lagu­nie wraki stat­ków z dru­giej wojny świa­to­wej, nie dałoby się mnie odkleić od ekranu, nawet gdyby nasz dom sta­nął w ogniu. Wędro­wa­nie dookoła świata wła­snym stat­kiem i nur­ko­wa­nie w kolejne tajem­nice było dla mnie ucie­le­śnie­niem ide­al­nego spo­sobu życia, który wyda­wał się nie tyle nie­osią­galny, ile nie­re­alny. Ta nie­re­al­ność jed­nak, bajecz­ność przed­sta­wia­nych tre­ści wcale nie czy­niła tego doświad­cze­nia gor­szym – prze­ciw­nie, mogłam włą­czyć się w wyprawę z bez­piecz­nego lądu, co było o tyle istotne, że mimo wiel­kiego pra­gnie­nia, by na wła­sne oczy zoba­czyć pod­wodny świat, nauczy­łam się pły­wać dopiero w wieku dzie­się­ciu lat i na­dal nie szło mi to zbyt dobrze.

Wycho­wa­łam się na przed­mie­ściu Toronto, bar­dzo daleko od oce­anu, za to bli­sko do setek jezior tar­czy kana­dyj­skiej, wyżło­bio­nych w pre­kam­bryj­skim gra­ni­cie przez zachłanne lodowce. Te pół­nocne jeziora spra­wiają wra­że­nie ponu­rych, a nawet zło­wiesz­czych. Ich wody mają ciem­no­zie­lony, pra­wie czarny kolor, jak skon­den­so­wany zie­lony atra­ment, ocie­nione są ska­li­stymi urwi­skami i lasami bore­al­nymi. Nad ich powierzch­nię wystają ska­li­ste wyspy, pełne poro­stów i sosen, na któ­rych nury śpie­wają swoje smutne sere­nady.

Moja rodzina zwy­kle spę­dzała waka­cje w miej­scu, które nazy­wało się Port Severn, dwie godziny na pół­noc od mia­sta. Poło­żone jest na połu­dniowo-wschod­nim brzegu Geo­r­gian Bay, zatoki jeziora Huron, dru­giego co do wiel­ko­ści spo­śród Wiel­kich Jezior. W moim dzie­się­cio­let­nim umy­śle było to miej­sce pełne mrocz­nych tajem­nic. Sta­wa­łam na końcu nabrzeża i patrzy­łam w dół na nie­prze­zro­czy­stą wodę, wyobra­ża­jąc sobie stwory, które żyją w jej odmę­tach. Szczu­paki o cia­łach jak tor­pedy, oczach jak kora­liki i szczę­kach naje­żo­nych zębami ostrymi jak igiełki, szczu­paki ame­ry­kań­skie – wiel­kie jakby były na ste­ry­dach, potra­fiące zaata­ko­wać dziecko – i wresz­cie jesio­try, z kost­nymi tarcz­kami na grzbie­cie, wyglą­da­jące jak skrzy­żo­wa­nie suma i kro­ko­dyla: potra­fiły być ogromne jak kajak.

W nie­wiel­kiej odle­gło­ści od naszej chatki znaj­do­wał się stary, porzu­cony dom na łodzi. Drew­niane drzwi jęczały, gdy wcho­dziło się do środka z chwiej­nego pomo­stu w kształ­cie litery U. Wnę­trze było ponure, pełne paję­czyn, śmier­działo stę­chli­zną. Łódź prze­chy­lała się na prawą burtę. W poło­wie zato­piona, przy­po­mi­nała jaski­nię i stała się ide­alną kry­jówką dla gigan­tycz­nych ryb pro­wa­dzą­cych samot­ni­czy tryb życia. Wśli­zgi­wa­łam się do niej o zmierz­chu z latarką i rzu­ca­łam do wody kawałki jedze­nia, mając nadzieję, że w ten spo­sób zwa­bię ryby na powierzch­nię. Przez wiele dni igno­ro­wały przy­nętę, jed­nak pew­nego dnia wrzu­ci­łam kawa­łek hot doga i nagle praw­dziwa bestia, ogromna na ponad metr, wynu­rzyła się spod pomo­stu, unio­sła na chwilę głowę, pożarła mięso i zni­kła. W wątłym świe­tle latarki zoba­czy­łam tylko jej syl­wetkę, to jed­nak wystar­czyło. To było nie­zwy­kle eks­cy­tu­jące doświad­cze­nie, dowód, że pod­wodny świat jest pełen podob­nych nie­spo­dzia­nek.

Wszystko krę­ciło się wokół wody, tylko niej. Nic innego nie przy­cią­gało mnie z tak magne­tyczną siłą, nic się z tym nie rów­nało. Nie potra­fi­łam opa­no­wać tej obse­sji, więc zaczę­łam roz­wi­jać umie­jęt­no­ści, któ­rych potrze­bo­wa­łam, by zanu­rzyć się w tym świe­cie. Zaję­łam się pły­wa­niem wyczy­no­wym, potem pły­wa­niem na otwar­tych akwe­nach, nur­ko­wa­łam metodą fre­edi­vingu, na wstrzy­ma­nym odde­chu, i z butlą. Ocean Spo­kojny stał się moim ulu­bio­nym pla­cem zabaw, w końcu tu było naj­wię­cej wody. Prze­nio­słam się na Hawaje, by być bli­żej mojej muzy, a ona odwdzię­czyła się i pozwo­liła mi pły­wać z jej miesz­kań­cami: reki­nami, wie­lo­ry­bami, del­fi­nami, żół­wiami mor­skimi, węgo­rzami, rybami – stwo­rze­niami mor­skimi, któ­rych nie mia­łam oka­zji poznać wcze­śniej i któ­rych obec­ność dosłow­nie mnie hip­no­ty­zo­wała, robiła więk­sze wra­że­nie niż wszyst­kie zwie­rzęta lądowe razem wzięte.

Czy­sta nie­ziem­skość wszyst­kiego, co działo się pod falami, zakrę­ciła moim świa­tem. Było to impe­rium rzą­dzone tylko przez ocean, pozba­wione innych wład­ców tery­to­rium zaczy­na­jące się tam, gdzie prze­sta­wało docie­rać świa­tło sło­neczne. Być może na razie nie mogłam tego zoba­czyć w całej oka­za­ło­ści, ale gdy już pozwo­liło mi ujrzeć skra­wek swo­jej wiel­ko­ści, nie potra­fi­łam wyrzu­cić go z serca. Wtedy gdy weszłam do tego dziw­nego domu na łodzi, prze­kro­czy­łam próg, a teraz chcia­łam wie­dzieć wię­cej, widzieć wię­cej, zanur­ko­wać w ciem­ność.

Uwa­żam, że jeśli czło­wiek bar­dzo cze­goś pra­gnie, powi­nien o to zawal­czyć, ale marze­nie, by zanu­rzyć się głę­boko w wody oce­anu, napo­ty­kało pro­blemy natury tech­nicz­nej. Im czę­ściej roz­my­śla­łam o głębi oce­anu, tym bar­dziej czu­łam, że to tak, jakby zako­chać się w mirażu, ilu­zji: na chwilę w gło­wie poja­wia się obraz, a potem znika, jakby roz­pusz­czał się w wodzie, nie­uchwytny jak ona. „Kto z nas poznał ocean? Nie ty i nie ja, nie naszymi ziem­skimi zmy­słami”¹⁰ – ubo­le­wała bio­lożka mor­ska i pisarka Rachel Car­son¹¹.

I mnie nie była obca fru­stra­cja. Głę­bia mnie pocią­gała, a jed­no­cze­śnie, skoro mogłam zejść naj­ni­żej na trzy­dzie­ści metrów, wymy­kała mi się z rąk, sta­wała się abs­trak­cją, a nie miej­scem, do któ­rego można się udać. W mojej wyobraźni otchłań oce­aniczna jaśniała jak odle­gła galak­tyka i można jej było dotknąć mniej wię­cej tak samo jak roz­cho­dzą­cych się fal radio­wych. Jak wyglą­dała? Jaką miała naturę? Co bym tam zoba­czyła?

Nawet teraz, gdy nazwano ostatni kra­ter na Księ­życu, a na iPho­nie możesz obej­rzeć inte­rak­tywne, trój­wy­mia­rowe mapy Marsa, osiem­dzie­siąt pro­cent dna mor­skiego nie zostało opi­sane podob­nie szcze­gó­łowo¹². A prze­cież głę­boki ocean, zde­fi­nio­wany jako wody poni­żej dwu­stu metrów, zaj­muje sześć­dzie­siąt pięć pro­cent powierzchni Ziemi i aż dzie­więć­dzie­siąt pięć pro­cent prze­strzeni zdat­nej do życia¹³ (sam Pacy­fik potra­fiłby „połknąć” każdy kawa­łek lądu, każdy kon­ty­nent, każdą wyspę, i zosta­łoby mu miej­sce na jesz­cze jedną Ame­rykę Połu­dniową)¹⁴. Głę­biny oce­aniczne nie są po pro­stu czę­ścią naszej pla­nety – one są naszą pla­netą. Zatem warto byłoby poznać je tro­chę lepiej.

Nasza wie­dza doty­cząca oce­anów zwy­kle koń­czy się na naj­wyż­szej ich stre­fie, nazy­wa­nej strefą epi­pe­la­giczną lub strefą świa­tła sło­necz­nego. Jeśli sty­kasz się z żyją­cymi w morzu mor­skimi isto­tami i potra­fisz je nazwać, to wedle wszel­kiego praw­do­po­do­bień­stwa pły­wają wła­śnie w tych płyt­kich wodach. Jed­nak epi­pe­la­gial to zale­d­wie pięć pro­cent obję­to­ści oce­anu. Ow­szem, potrafi zachwy­cić, ale to tylko sufit. Praw­dziwy ruch zaczyna się poni­żej.

To tutaj, w stre­fie mezo­pe­la­gicz­nej (od 200 do 1000 m) odnaj­dziesz całą mena­że­rię bio­lu­mi­ne­scen­cyj­nych istot, świe­cą­cych i migo­czą­cych w ciem­no­ści, a głę­biej, w stre­fie baty­pe­la­gicz­nej (od 1000 do 4000 m) i w stre­fie aby­sal­nej (od 4000 do 6000 m) oto­czy cię wieczna noc i jej cudow­nie dzi­waczni miesz­kańcy. Miej­sce, gdzie ta strefa styka się z dnem mor­skim, nazywa się rów­niną aby­salną. To wypłasz­cze­nie pokryte niby weł­nia­nym kocem grubą war­stwą mor­skiego osadu, w któ­rym kryje się mnó­stwo cudow­nych istot o fine­zyj­nej budo­wie. Choć może się zda­wać, że panują tam spo­kój i cisza, to docho­dzi tu do naj­więk­szych geo­lo­gicz­nych dra­ma­tów.

Zda­wa­łoby się, że to jest dno świata, ale tak nie jest, bo pod aby­sa­lem leży hadal, strefa, któ­rej nazwa pocho­dzi od Hadesa, w mito­lo­gii grec­kiej boga pod­ziem­nego świata (i brata Posej­dona), ale także nazwy samej kra­iny umar­łych, którą wła­dał. Wody hadalu roz­po­czy­nają się na głę­bo­ko­ści sze­ściu tysięcy metrów i się­gają dużo niżej poprzez głę­bo­kie rowy oce­aniczne i niecki – więk­szość z nich znaj­duje się w Oce­anie Spo­koj­nym – przy­po­mi­na­jące kształ­tem odwrot­ność szczy­tów Hima­la­jów. Naj­głęb­szy z nich to Rów Mariań­ski – dłu­gie na dwa i pół tysiąca kilo­me­trów, a sze­ro­kie na sześć­dzie­siąt dzie­więć roz­cię­cie dna mor­skiego nie­da­leko Guam. Miej­sce zwane Głę­bią Chal­len­gera, o głę­bo­ko­ści pra­wie jede­na­stu tysięcy metrów¹⁵, uwa­żane jest obec­nie za naj­niż­sze miej­sce na Ziemi. Dla porów­na­nia Mount Eve­rest ma 8849 metrów.

Te głę­biny to kró­le­stwo cieni. W prze­szło­ści na nie­zna­nych obsza­rach map umiesz­czano ostrze­że­nie: „Tu żyją smoki”. Co prawda teraz już wiemy, że nie spo­tkamy ich w głę­bi­nach, ale te miej­sca mają podob­nie mityczną aurę. Ujrze­nie choć kawa­łeczka tego świata budzi fascy­na­cję, ponie­waż tak nie­ła­two się przed nami odkrywa. Wła­ści­wie nie odkrywa się wcale, chyba że przy uży­ciu naj­no­wo­cze­śniej­szych tech­no­lo­gii.

Jedy­nym spo­so­bem na to, by mimo blo­ku­ją­cych nas tysięcy metrów płyn­nej ciem­no­ści uzy­skać jasny obraz ukształ­to­wa­nia pod­wod­nego terenu, jest uży­cie dźwięku, który woda roz­nosi szyb­ciej i dalej niż powie­trze. Ta tech­no­lo­gia nazywa się obra­zo­wa­niem aku­stycz­nym lub sona­ro­wym i polega na wysy­ła­niu fal dźwię­ko­wych z dna statku i zmie­rze­niu czasu potrzeb­nego na ich powrót. Prze­twa­rza­jąc otrzy­mane w ten spo­sób dane, jeste­śmy w sta­nie zbu­do­wać szcze­gó­łowy trój­wy­mia­rowy model dna mor­skiego. Oczy­wi­ście nie da się tego zro­bić z daleka, urzą­dze­nie sona­rowe musi być umiesz­czone bez­po­śred­nio nad bada­nym obsza­rem. Two­rze­nie pre­cy­zyj­nych map baty­me­trycz­nych to sprawa ści­śle tech­niczna, w więk­szej czę­ści oce­anu nikt tego jesz­cze nie zro­bił.

Brak atlasu wód oce­anicz­nych może pro­wa­dzić do zaska­ku­ją­cych odkryć. Jedno z nich, w 2017 roku, roz­pa­liło moją cie­ka­wość. Podej­mo­wa­łam wszyst­kie moż­liwe wysiłki, aby dowie­dzieć się wię­cej o głę­bi­nach oce­anu, śle­dzi­łam donie­sie­nia naukow­ców, czy­ta­łam książki, oglą­da­łam filmy doku­men­talne. Każda nowinka przy­ku­wała mnie do biurka, więc wcale nie zdzi­wił mnie nagłó­wek: _Poszu­ki­wa­nia zagi­nio­nego samo­lotu MH370 odkry­wają nie­znany świat głę­boko w oce­anie_¹⁶.

Jak miliony innych ludzi z napię­ciem śle­dzi­łam histo­rię boeinga Malay­sia Air­li­nes, z nik­nącą nadzieją, długą listą pytań i wiarą w to, że w końcu znaj­dziemy odpo­wie­dzi. Bo jak mogłoby być ina­czej? Nie potra­fi­łam pojąć, że samo­lot z dwu­stu trzy­dzie­stoma dzie­wię­cioma pasa­że­rami na pokła­dzie może po pro­stu się zgu­bić. Mijały jed­nak lata i sprawa nie została roz­wią­zana. Mie­li­śmy tylko wyrzu­cone na plaże wschod­niej Afryki frag­menty skrzy­deł MH370 i w pew­nym momen­cie stało się jasne, że Ocean Indyj­ski po pro­stu pochło­nął samo­lot, a oce­any nie odpo­wia­dają na pyta­nia.

Całą sprawę kom­pli­ko­wało to, że – jak sądzono – samo­lot dotarł do naj­bar­dziej odda­lo­nych na połu­dnie wód Oce­anu Indyj­skiego, gdzie wichury potra­fią burzyć wodę aż na sie­dem kilo­me­trów w głąb. Nocą ósmego marca 2014 roku, gdy samo­lot znik­nął, nikt zbyt wiele nie wie­dział o tych obsza­rach – oprócz tego, że są bar­dzo nie­przy­ja­zne. Jedy­nymi pod­po­wie­dziami, jak może tam wyglą­dać dno morza, były modele pozy­skane dzięki alty­me­trii sate­li­tar­nej, która poprzez mie­rze­nie para­me­trów pola gra­wi­ta­cyj­nego Ziemi na powierzchni morza daje nam rów­nież wie­dzę o głę­bo­ko­ści i ukształ­to­wa­niu terenu (ponad dużym wybrzu­sze­niem dna powierzch­nia morza rów­nież będzie wyraź­nie wypu­kła, a nad rowem czy innym spad­kiem terenu deli­kat­nie niż­sza). Te modele, roz­ma­zane i w niskiej roz­dziel­czo­ści, przy­po­mi­nały bar­dziej sza­cunki niż fakty¹⁷. Aby mieć jaką­kol­wiek nadzieję na odna­le­zie­nie wraku samo­lotu, potrzeba było dokład­niej­szych infor­ma­cji.

Dopro­wa­dziło to do naj­więk­szego, naj­głę­biej się­ga­ją­cego, naj­trud­niej­szego, naj­dłuż­szego i naj­bar­dziej ambit­nego tech­nicz­nie prze­szu­ka­nia dna morza, jakie kie­dy­kol­wiek prze­pro­wa­dzono. Przez 1046 dni głę­biny mor­skie prze­trzą­sały roboty i sonary o wyso­kiej roz­dziel­czo­ści, two­rząc nowiu­sień­kie, szcze­gó­łowe, trój­wy­mia­rowe mapy głę­bin na obsza­rze wiel­ko­ści Nowej Zelan­dii¹⁸. Odna­le­ziono cztery wraki stat­ków i jeden z nich ziden­ty­fi­ko­wano jako „The West Ridge”, bry­tyj­ski sta­tek węglowy dłu­go­ści sie­dem­dzie­się­ciu metrów, zagi­niony w 1883 roku. Leżał pra­wie cztery kilo­me­try pod wodą¹⁹.

Choć nie udało się odna­leźć samo­lotu, poszu­ki­wa­nie było praw­dziwą kata­bazą – ratun­kową misją do kra­iny umar­łych. Zupeł­nie jak Orfe­usz, poszu­ki­wa­cze musieli zejść nie­wy­obra­żal­nie głę­boko, aby odna­leźć to, czego szu­kali, i przy­szło im wró­cić na powierzch­nię z pustymi rękami. Kata­baza jed­nak ni­gdy nie ozna­cza stra­co­nego czasu, gdyż pozwala nam dotknąć cze­goś nad­zwy­czaj­nego. Według notki, któ­rej nagłó­wek od razu zwró­cił moją uwagę, ta podróż nie była wyjąt­kiem.

Mapy odkryły, że dno Oce­anu Połu­dnio­wo­in­dyj­skiego jest nie­zwy­kle piękne, wręcz wido­wi­skowe. Przy­po­mi­nało sym­fo­nię eks­tre­mów, play­li­stę naj­więk­szych hitów geo­lo­gii. To było tak, jak­by­śmy odkryli Śród­zie­mie Tol­kiena ponad sześć kilo­me­trów pod wodą. Były tam góry wyż­sze niż Alpy Szwaj­car­skie, doliny, przy któ­rych Yose­mite zda­łaby się maleńka, roz­dzia­wione jak w ziew­nię­ciu ogromne szcze­liny skalne i pio­nowe klify opa­da­jące w prze­pa­ście. Dno pozna­czone było bli­znami, które pozo­sta­wił super­kon­ty­nent Gon­dwana, gdy roz­padł się na czę­ści, two­rząc Austra­lię, Indie i Antark­tykę.

Sto milio­nów lat temu, gdy Gon­dwana jako całość prze­stała ist­nieć, dno morza roz­warło się, jakby ktoś prze­su­nął zamek bły­ska­wiczny²⁰, otwie­ra­jąc płaszcz Ziemi i pozwa­la­jąc palą­cej wul­ka­nicz­nej mag­mie bez prze­szkód wypły­nąć przez roz­pa­dlinę. Magma wybrzu­szyła się w ogromną masę skały wul­ka­nicz­nej, która prze­obra­żała się potem i zmie­niała kształt w cza­sie: wypię­trzała się i opa­dała, prze­krę­cała i prze­ry­wała, gdy dwie płyty tek­to­niczne odda­lały się od sie­bie²¹. Roz­łam przy­niósł roz­cią­ga­jący się na tysiąc dwie­ście kilo­me­trów obszar po pęk­nię­ciu, oko­lony po obu stro­nach skarpą o nie­rów­nych brze­gach, się­ga­jącą ponad pięć tysięcy metrów w głąb, mija­jącą po dro­dze sześć kanio­nów i koń­czącą się jed­nym z naj­głęb­szych miejsc w Oce­anie Indyj­skim – Rowem Dia­man­tiny. Gdy­by­ście prze­szli się po tym rowie, wasze stopy zapa­dłyby się w grubą war­stwę osadu, który zebrał w sobie miliony lat opa­da­ją­cego wolno z góry mor­skiego śniegu – mniej­szych i więk­szych kawał­ków ciał mor­skich zwie­rząt, maleń­kich szkie­le­ci­ków i jesz­cze mniej­szych musze­lek, plank­tonu, bak­te­rii, orga­nicz­nych resz­tek i mułu, a także – od nie­dawna – mikro­pla­stiku. Nie każdy frag­ment dna jest jed­nak muli­sty.

W jed­nym z przy­le­ga­ją­cych do rowu obsza­rów geo­lo­dzy nali­czyli sto pięć­dzie­siąt cztery wul­kany, z któ­rych sie­dem­na­ście prze­kra­cza wyso­kość tysiąca metrów, co kwa­li­fi­kuje je jako góry pod­mor­skie: w pełni roz­wi­nięte i osobne. Wiele z nich oto­czo­nych jest fosami wyko­pa­nymi przez zaska­ku­jąco silne prądy, które prze­no­szą rów­nież poży­wie­nie. W głę­bi­nach poszu­ki­wa­nie cze­goś, co nadaje się do jedze­nia, to praca na pełen etat, dla­tego te góry stały się oazami przy­cią­ga­ją­cymi ruchliwą ple­jadę wyjąt­ko­wych stwo­rzeń. Są wszę­dzie: wci­śnięte w szcze­liny, wykwi­ta­jące na ska­łach, pły­wa­jące naokoło, zako­pane w osa­dzie. A na połu­dnie od tych szczy­tów natra­fiono na następne impo­nu­jące zna­le­zi­sko: Geelvinck Frac­ture Zone, pęk­nię­cie dna o głę­bo­ko­ści około dzie­wię­ciu­set metrów, które bie­gnie tak pro­sto i jest tak dłu­gie, że wygląda, jakby ktoś nary­so­wał je za pomocą linijki²².

Czy­ta­jąc o ukształ­to­wa­nym w tak nie­zwy­kły spo­sób nie­ziem­skim dnie morza, przy­po­mi­na­ją­cym pod­wodną sieć par­ków naro­do­wych stwo­rzoną dla gigan­tów, i uświa­da­mia­jąc sobie, że aż do teraz nikt o nim nie wie­dział, mogłam zadać tylko kolejne pyta­nie: „Co jesz­cze tam jest?”. Co wię­cej kryją głę­biny – i dla­czego nie rzu­camy wszyst­kiego innego, by się tego dowie­dzieć? Ile możemy zna­leźć tam nie­od­kry­tej jesz­cze histo­rii, ile wie­dzy, ile cudów geo­lo­gii? Ile nie­opi­sa­nych dotych­czas gatun­ków? Jaka omija nas dzika wrzawa, gdy tu, na górze, zajęci jeste­śmy wyku­pami kre­dy­to­wa­nymi, waśniami poli­tycz­nymi i apkami do robie­nia sel­fie?

A prze­cież tam, w głę­bi­nach, możemy spo­tkać orga­ni­zmy, o któ­rych do tej pory nie śniło się naukow­com. Stwo­rze­nia, które funk­cjo­nują w wodach nasą­czo­nych mine­ra­łami ze sko­rupy ziem­skiej, w tym głów­nie siarcz­kami, mają nie­zwy­kłą budowę szkie­le­tów, komu­ni­kują się przez skórę. Takie, które mogą prze­krę­cić się na lewą stronę jak swe­ter, mają parę ust, trzy serca, osiem nóg. Albo też ich ciała mogą być stwo­rzone z tysięcy innych, mniej­szych, jak dosko­nale zor­ga­ni­zo­wana armia. Przy­naj­mniej jedno z nich try­ska żół­tym świa­tłem. Nie­które mają prze­zro­czy­ste głowy. A naj­bar­dziej deli­katne z nich wytrzy­mują ciśnie­nie, które zgnio­tłoby cię­ża­rówkę!

Naj­mniejsi rezy­denci głę­bin to naj­po­tęż­niej­sza armia mikro­bio­lo­giczna Ziemi. To mikroby – bak­te­rie, pro­ti­sty i wirusy – orga­ni­zmy, które napę­dzają labo­ra­to­rium życia. Zmie­niają sub­stan­cje che­miczne w ener­gię, prze­twa­rzają węgiel, dostar­czają tlenu, prze­kształ­cają szczątki w skład­niki pokar­mowe i usu­wają tok­syny, żeby wymie­nić choć kilka z ich wyczy­nów. Nie byłoby tu nas, gdyby nie one. Ich liczba w oce­anie jest tak astro­no­miczna, że aby ją osza­co­wać, musimy użyć ter­minu z kosmo­lo­gii: kwin­ty­lion, czyli 1030. Gdyby 3,6 kwin­ty­liona mikro­bów mor­skich zebrać i poło­żyć na wadze, ich masa sta­no­wi­łaby dzie­więć­dzie­siąt pro­cent bio­masy oce­anu²³. Naukowcy nie wie­dzą, ile to gatun­ków – być może miliard. Zna­le­ziono tam takie, które ode­rwały się od dna mor­skiego, gdy wie­lo­ko­mór­kowe życie było zale­d­wie bły­skiem w pra­daw­nym oku Ziemi. Udało im się prze­trwać przez całe wieki w nie­zwy­kle cięż­kich warun­kach. Bada­jąc, co dało im taką odpor­ność, odkry­li­śmy nowe anty­bio­tyki i leki prze­ciw­wi­ru­sowe, nowe bio­ma­te­riały, związki che­miczne uży­wane w lecze­niu raka i nowe testy dia­gno­styczne, włą­cza­jąc ten uży­wany do wykry­wa­nia Covid-19²⁴.

Można odnieść wra­że­nie, że to wszystko nijak się ma do nas, ludzi, że te dziwne stwory są jak bata­lion kosmi­tów, ale to wła­śnie ich inność zachwyca i każe nam doce­niać świat głę­bin i zro­zu­mieć go takim, jaki jest, na jego wła­snych warun­kach. „Aby praw­dzi­wie odczuć wodny świat, zoba­czyć go oczami mor­skich stwo­rzeń, musimy pozbyć się ludz­kiego postrze­ga­nia świata za pomocą takich miar jak dłu­gość, sze­ro­kość, czas i miej­sce”²⁵ – pisała Rachel Car­son z wła­ściwą dla sie­bie poetycką prze­ni­kli­wo­ścią. Zapewne pomo­głoby nam też, gdy­by­śmy pozbyli się naszych uprze­dzeń, myl­nej wiary w to, że wszystko, co ważne, dzieje się na lądzie, bo tam żyjemy.

W rze­czy­wi­sto­ści trwa­nie naszego gatunku zależy od oce­anu. Im niżej scho­dzimy w obsza­rze naszych docie­kań, tym czę­ściej musimy zre­wi­do­wać nasze prze­ko­na­nia co do tego, jak funk­cjo­nuje Zie­mia, jak zacho­wuje się kli­mat, czego możemy nauczyć się z odle­głej prze­szło­ści o naszym miej­scu w ogól­nym sys­te­mie życia – a nawet samej jego defi­ni­cji. Stało się jasne, że natura to sys­tem wza­jem­nych połą­czeń, a głę­bo­kie morze można porów­nać do płyty głów­nej. Maj­stru­jemy wciąż przy tej maszy­ne­rii, doko­nu­jemy poten­cjal­nie nie­odwo­łal­nych zmian, wciąż mając jedy­nie blade poję­cie o tym, jak to wszystko działa. Głę­biny oce­anu są jak bufor dla nad­mier­nej ilo­ści dwu­tlenku węgla (przy­naj­mniej na razie), napę­dzają cyr­ku­la­cję wód (w ten spo­sób wpły­wają rów­nież na kli­mat), regu­lują geo­che­mię Ziemi (co jest ważne, choć to mało powie­dziane) i absor­bują nad­miar gorąca (jak wyżej). To tylko kilka przy­kła­dów ich dzia­ła­nia. Tęt­niący życiem obszar zanu­rzony w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści jest pod­stawą ist­nie­nia naszej pla­nety²⁶.

Świat pod powierzch­nią to eks­cy­tu­jąca zagadka, jed­nak ni­gdy jej nie roz­wią­żemy, bo nasza kul­tura znacz­nie bar­dziej upodo­bała sobie prze­strzeń kosmiczną. Na każ­dego dolara, któ­rego Natio­nal Oce­anic and Atmos­fe­ric Admi­ni­stra­tion wydaje na eks­plo­ro­wa­nie i bada­nie oce­anów, przy­pada sto pięć­dzie­siąt dola­rów dla NASA.

Sza­fu­jemy miliar­dami w nadziei, że uda nam się sko­lo­ni­zo­wać Marsa, jałową kupę pia­chu. Prze­strzeń oce­anu słabo się sprze­daje, ponie­waż ludz­kość wykształ­ciła w sobie nie­for­tunny nawyk igno­ro­wa­nia i oba­wia­nia się tego, czego nie może zoba­czyć. Układ Sło­neczny jest nad naszymi gło­wami, widoczny i gołym okiem, i za pomocą tele­sko­pów, nato­miast dno mor­skie znaj­duje się poza moż­li­wo­ścią bez­po­śred­niego postrze­ga­nia. Dla wielu ludzi jest jak nawie­dzona piw­nica Ziemi – ponura, okryta cału­nem ciem­no­ści, wyplu­wa­jąca z sie­bie lawę i tru­jące gazy nora dla prze­ra­ża­ją­cych istot i widm prze­szło­ści – wolą więc zostać na górze.

Kon­cept zej­ścia dokąd­kol­wiek znie­chęca nas sam w sobie. Można zejść na psy, zejść na złą drogę albo po pro­stu zejść – umrzeć. Możemy upaść moral­nie, upaść nisko, upaść na duchu czy upaść na głowę. Zosta­li­śmy zapro­gra­mo­wani tak, by patrzeć w górę, w stronę świa­tła. Tam jest prze­cież niebo. „Gdyby się gwiazdy uka­zy­wały jed­nej nocy na tysiąc lat, jak­żeby ludzie wów­czas wiel­bili je i czcili, i przez wiele poko­leń prze­cho­wy­wali pamięć o Pań­stwie Boga, które im się uka­zało”. – Tak zachwy­cał się noc­nym nie­bem Ralph Waldo Emer­son i doda­wał, że „gwiazdy budzą jakąś cześć, gdyż są nie­osią­galne, mimo że zawsze obecne”²⁷.

I takie same są prze­cież mor­skie głę­biny, a pomimo to nie darzy się ich podob­nym sza­cun­kiem. Góry, lasy, rzeki, jeziora, drzewa, ptaki, chmury, gwiazdy: wszyst­kie były wysła­wiane w lite­ra­tu­rze, poezji, sztuce, muzyce, ser­cem i umy­słem. Ocean, jeśli w ogóle się w nich poja­wia, robi za kojące lub wzbu­rzone tło, ewen­tu­al­nie medium pozwa­la­jące roz­cho­dzić się pro­mie­niom słońca lub księ­ży­co­wemu świa­tłu w urze­ka­jący spo­sób. W tych rzad­kich przy­pad­kach, gdy naprawdę zauwa­żamy ist­nie­nie mor­skich głę­bin, postrze­gamy je jedy­nie jako groźne, opo­wieść o nich zamie­niamy w opo­wiastkę ku prze­stro­dze. Jed­nym sło­wem, uwa­żamy dno oce­anu za denne. Tak jakby było zbyt dale­kie, zbyt prze­ra­ża­jące i zbyt brzyd­kie, by je poko­chać.

A co, jeśli jest zupeł­nie ina­czej? Co, jeśli w rze­czy­wi­sto­ści im niżej scho­dzimy, tym wię­cej piękna roz­ta­cza się przed naszymi oczami? Mnie samej wyda­wało się to prze­ko­nu­jącą moż­li­wo­ścią. I był tylko jeden spo­sób, żeby to spraw­dzić. Musia­łam zde­cy­do­wać się na wła­sną kata­bazę – zejść w głę­biny i powró­cić z opo­wie­ściami, które tam znajdę. Oczy­wi­ście łatwiej to powie­dzieć, niż zro­bić, ale zda­wa­łam sobie sprawę, że tech­no­lo­gia roz­wija się bar­dzo szybko, popra­wia­jąc nasze moż­li­wo­ści bada­nia głę­bin, a nawet pozwa­la­jąc zoba­czyć je na wła­sne oczy. Auto­no­miczne roboty bada­jące otchłań, wypo­sa­żone w sztuczną inte­li­gen­cję, zało­gowe pojazdy zanu­rzalne niczym pełne werwy maleń­kie statki kosmiczne, obser­wa­to­ria dna mor­skiego pod­łą­czone do inter­netu, ska­nery, które potra­fią już w wodzie doko­nać iden­ty­fi­ka­cji gatun­ko­wej. Mamy to wszystko, naresz­cie. A prze­cież za zakrę­tem cze­kają następne nowinki.

Tak jak przy każ­dej podróży w nie­czę­sto uczęsz­czane miej­sce, możesz się sporo nauczyć od tych, któ­rzy byli tam przed tobą. Prze­cież nie mnie jedyną pocią­gał świat głę­bin. Ogromna grupa bada­czy i naukow­ców prze­tarła już przede mną mor­skie ścieżki. Odszu­ki­wa­łam ich przez pięć lat i w końcu te podróże, w któ­rych dane mi było im towa­rzy­szyć, zapro­wa­dziły mnie do tego dnia, gdy wresz­cie mia­łam zejść w głąb, w samo serce Pacy­fiku.

Nie­któ­rzy z tych ludzi cie­szyli się sławą, innych nie znał nikt, choć mieli ogromną wie­dzę. Wszy­scy byli bar­dzo dzielni. I wie­dzieli z pierw­szej ręki, że decy­zja, by zejść tak głę­boko, ozna­cza walkę z jed­nym z naj­bar­dziej zako­rze­nio­nych, a jed­no­cze­śnie osła­bia­ją­cych prze­ko­nań: Jeśli odwa­żysz się tam zejść, możesz już ni­gdy nie wró­cić. Tego stycz­nio­wego dnia, w 2021 roku, sto­jąc na pokła­dzie statku w podmu­chach wyją­cego wście­kle wia­tru, czu­łam nie­po­kój, ale nie bałam się, że na zawsze zostanę pod wodą. Mimo okrop­nych warun­ków pogo­do­wych, mimo tego, że nasza łódź dostała swój przy­dział pro­ble­mów tech­nicz­nych, mimo świa­do­mo­ści, że zej­dziemy niżej, niż kie­dy­kol­wiek bym pomy­ślała – głę­boko wie­rzy­łam w to, że wrócę. Pokła­da­łam wiarę w powo­dze­nie tego przed­się­wzię­cia. W tam­tym momen­cie jedyne, czego się oba­wia­łam, to czy w ogóle się ono roz­pocz­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij