Głęboki grób - ebook
Głęboki grób - ebook
Londyn 1896
Miasto żyje kolejnym sukcesem Sherlocka Holmesa. Znany detektyw jest ulubieńcem śmietanki towarzyskiej, na jego usługi mogą sobie pozwolić tylko najbogatsi. Jednak zbrodnia kwitnie też w mrocznych zaułkach południowego Londynu, gdzie zabójstwa zleca się równie łatwo, jak uszycie nowej koszuli. To pole działania Williama Arrowooda, który uważa się za najlepszego prywatnego detektywa w mieście, chociaż daleko mu do sławy i bogactwa Holmesa.
Kiedy Arrowood dostaje nowe zlecenie, jest pewien, że to będzie jedna z najłatwiejszych spraw w jego karierze. Odnaleźć zaginioną dziewczynę? Nic prostszego. Tyle że śledztwo szybko zamienia się w pogoń za mordercą, a droga do prawdy jest równie bezpieczna, jak spacer nad przepaścią. Wystarczy jeden fałszywy krok, by Arrowood przegrał walkę z wszechobecnym złem.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-3998-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Osoby, o których dzisiaj mówi się, że posiadają braki w wykształceniu, rozwoju czy potencjale intelektualnym, w latach 90. dziewiętnastego wieku określano mianem „idiota” lub „imbecyl”. Zespół Downa nazywano „mongolizmem”, zaś osoby dotknięte tą przypadłością „idiotami mongolskimi”, „mongoloidami” lub „mongołami”. Dzisiaj epitety te brzmią niewłaściwie i obraźliwie. Trzeba jednak pamiętać, że termin „zespół Downa” wszedł do powszechnego użytku dopiero w latach 60. dwudziestego wieku.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Południowy Londyn, rok 1896
Prawdziwa potworność potrafi pojawić się ze zniewalającym uśmiechem na twarzy. Tak właśnie było w przypadku Birdie Barclay.
Zdarzyło się to tuż po Nowym Roku. Mróz ściął uliczne błoto, sadza snuła się wśród mgły jak czarny śnieg, konie poganiane przez ponurych furmanów o czerwonych twarzach wlokły się bez przekonania, dygocząc z zimna. Zamiatacze ulic czekali cierpliwie, aż jakiś przechodzień rzuci im pensa lub dwa, a starcy dysząc i zrzędząc, charcząc i spluwając obficie na zalegające wszędzie sterty końskiego łajna, przytrzymywali się ścian i poręczy, żeby nie wywrócić się na śliskim bruku.
Od pięciu tygodni nie dostaliśmy żadnej sprawy, dlatego zaproszenie na wieczór od niejakiego pana Barclaya przyjęliśmy z prawdziwą radością. Pan Barclay mieszkał przy Saville Place w dzielnicy niewielkich trzypokojowych domów ciągnących się wzdłuż linii kolejowej między Lambeth Palace a Bethlem. Zbliżając się pod wskazany adres, usłyszeliśmy kobiecy śpiew i dźwięki pianina. Zamierzałem zapukać do drzwi, ale szef złapał mnie za rękę i szepnął:
– Zaczekaj, Barnett.
Staliśmy przed wejściem w gęstniejącej mgle, słuchając pieśni, którą często śpiewano w pubach tuż przed zamknięciem. Nigdy jednak nie słyszałem jej w wykonaniu tak pięknym i tak głęboko przepojonym smutkiem:
O zmierzchaniu, moja miła,
Kiedy gasną światła w mroku
I gdy cicho się skradają
Ciemne cienie wszędzie wokół.
W miarę jak słowa pieśni zmierzały ku refrenowi, szef, przymknąwszy oczy, zaczął kołysać się w rytm akordów z błogim wyrazem twarzy srającego wieprza. Przy ostatnim wersie dołączył matowym tenorem, fałszując i zagłuszając smętny głos solistki:
Kiedy wiatr zawodzi z cicha,
Kiedy skarży się w oddali,
Czy pokochasz mnie jak kiedyś,
Gdyśmy razem się kochali?
Wyglądało na to, że znał tylko ten fragment, bo najpełniej przemawiał do jego umęczonego serca. Na zakończenie zabrakło mu tchu i wstrząsnął nim dreszcz, a ja ścisnąłem go za grube ramię. Wtedy otworzył wreszcie oczy i skinieniem głowy pozwolił mi zapukać do drzwi.
Stanął w nich barczysty jegomość o różowej twarzy. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to wielki, czerwony i zaokrąglony na końcu nos, który niczym agrest porośnięty był krótką i jasną szczeciną. Pod nosem puszył się czarny sumiasty wąs, mimo że łysą czaszkę okalał wianuszek siwych włosów. Pan Barclay przywitał nas i żwawym krokiem zaprowadził do frontowego pokoju, gdzie przy pianinie stała wysoka kobieta. Sądząc po stroju, była Hiszpanką, Portugalką czy kimś w tym guście, bo od stóp do głów ubrana była na czarno.
– Kochanie, to są panowie Arrowood i Barnett, detektywi – powiedział, z ożywieniem zacierając ręce. – A to moja żona, pani Barclay.
Na dźwięk naszych nazwisk ciepły uśmiech pojawił się na jej twarzy. Po sposobie, w jaki szef się skłonił i przyłożył dłoń do piersi, domyśliłem się, że jest onieśmielony jej śpiewem, głębokim wejrzeniem brązowych oczu i wyrazem życzliwości na twarzy.
Pani Barclay poprosiła, byśmy usiedli, wskazując sofę.
Niewielki salon był mocno zagracony. Fortepian z trudem mieścił się między sekretarzykiem a oszklonym kredensem, fotel przylegał do sofy, a pozłacany zegar z Neptunem, który zajmował większą część półki nad kominkiem, tykał tak głośno, że nawet trochę przeszkadzał w rozmowie.
– A zatem – zaczął szef – może zechcą nam państwo opowiedzieć, na czym polega problem, a my zobaczymy, jak możemy wam pomóc.
– Chodzi o naszą córkę Birdie – odparła pani Barclay. – Pół roku temu poślubiła pewnego farmera i od tego czasu nie mamy od niej żadnej wiadomości. Dosłownie żadnej. Ani odwiedzin, ani listów, nawet życzeń świątecznych. Wybrałam się tam dwa razy, żeby się z nią zobaczyć, ale nawet nie wpuszczono mnie do domu. Powiedziano mi, że Birdie wyjechała gdzieś z wizytą, ale ja w to nie wierzę, proszę pana.
– Dlaczego? Przecież młode damy lubią odwiedzać znajomych – zaoponował szef.
– Tylko że, widzi pan, akurat ona nie lubi. Gdyby ją pan znał, z pewnością by pan zrozumiał dlaczego. Bardzo się niepokoimy, panie Arrowood, jesteśmy bliscy szaleństwa z tego strachu. Bo wszystko wskazuje na to, że nasza córka gdzieś zniknęła.
– Czy przed ślubem doszło do jakiejś rodzinnej sprzeczki? To zdarza się dość często przy takiej okazji.
– Ona nie jest taka, panie Arrowood – odparła pani Barclay. W odróżnieniu od nieco porywczego małżonka, była niezwykle opanowana. Trzymała się prosto, śniadą pociągłą twarz okalały czarne włosy opadające luźno na plecy. Na policzku, pod okiem, miała trzy drobne pieprzyki, jeden pod drugim. Widząc, że ją obserwuję, uśmiechnęła się skromnie, po czym dodała: – Birdie nigdy się nie kłóci. Postępuje tak, jak się ją prosi, jak się od niej oczekuje, nawet jeśli sprawia jej to przykrość. Właśnie dlatego tak bardzo się o nią martwimy. To po prostu nieprawdopodobne, by z własnej woli zerwała z nami kontakt. Podejrzewamy, że rodzina męża jej to uniemożliwia.
– Rzeczywiście, macie państwo powód do niepokoju – przyznał szef, kiwając wielką kartoflastą głową pokrytą zmierzwionymi kępkami rzadkich, sztywnych włosów. Wyjął notes i pióro z kieszeni wytartego karakułowego płaszcza, który z trudem dopinał się na wzdętym brzuchu. – Proszę opowiedzieć nam wszystko o jej małżonku. Naprawdę wszystko, niczego nie ukrywając.
– Nazywa się Walter Ockwell – powiedział pan Barclay. Strzepnął dłońmi tak, jakby mówienie o zięciu sprawiało mu ból. – Rodzina Ockwellów mieszka nieopodal Catford i prowadzi hodowlę trzody chlewnej. Nie mamy do Waltera zaufania. Jest jakiś dziwny. Nie patrzy ludziom w oczy, nie zachowuje się jak farmer… Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się, że siedział w więzieniu za udział w bójce, podczas której prawie kogoś zabił. Opowiadał mi o tym miejscowy pastor, kiedy byliśmy tam po raz ostatni. Podobno Walter uderzył jakiegoś mężczyznę tak silnie, że wypłynęło mu oko. Po prostu zmiażdżył mu oczodół, a oko zwisało na policzku na kawałku żyłki… – Pan Barclay zadrżał. – Nie uważa pan, że pastor powinien nas o tym powiadomić, zanim doszło do ślubu? Na domiar złego okazuje się, że Walter był już raz żonaty. Jego żona zmarła przed dwoma laty.
Szef przerwał pisanie i rzucił mi znaczące spojrzenie.
– Czy wiadomo, w jakich okolicznościach zmarła? – zapytał.
– Podobno została przygnieciona przez wóz. Tak twierdzi pastor. Byliśmy na policji, ale twierdzą, że nic nie mogą zrobić. Sierżant Root pocieszał nas, że Birdie na pewno wkrótce nas odwiedzi, tylko musi do tego dojrzeć. Właśnie, dlatego zwróciliśmy się do pana, sir. Może ten cały Walter zrobił jej jakąś krzywdę, a oni próbują to przed nami ukryć.
Łagodny uśmiech zniknął z twarzy szefa, z surową powagą spojrzał na pana Barclaya i spytał:
– Czy od tego czasu nie odezwała się do państwa ani razu?
– To wygląda tak, jakby gdzieś znikła. Albo nawet umarła.
– Kto jeszcze mieszka na tej farmie?
– Jest ich tam pięcioro. Matka, która jest przykuta do łóżka, Rosanna, niezamężna siostra Waltera, i Godwin, jego brat z żoną Polly. To właśnie Rosanna nie chciała mnie wpuścić do domu za pierwszym i za drugim razem. Pytałem o Waltera, ale powiedziała, że dogląda świń gdzieś tam, na jakimś północnym polu. Zapewniam pana, że nie byłem tam mile widziany. Domagałem się, żeby mnie wpuściła, ale za każdym razem stanowczo odmawiała. Co miałem robić? Powiedziałem tylko, żeby przekazała Birdie, że prosimy o jej przyjazd w pilnej sprawie. Ale nie wiem nawet, czy jej to przekazała. Podobnie jest z listami. Jak pan widzi, panie Arrowood, nasza córka stała się duchem!
– W jaki sposób się poznali? – zapytał szef.
– Przez pewnego współpracownika firmy, w której pracuję. Liczyliśmy wprawdzie na znacznie lepszą partię, ale ona się uparła. Poza tym… – spojrzał na żonę – nie mieliśmy pewności, czy w ogóle znajdzie się ktoś, kto ją zechce.
– Dunbar! – krzyknęła oburzona pani Barclay.
– Kochanie, panowie powinni wiedzieć o wszystkim – oznajmił stanowczo, po czym zwrócił się do nas spokojnym tonem: – Birdie doznała urazu podczas porodu i jest lekko upośledzona, dlatego wymaga szczególnej opieki. Zdaniem lekarzy cierpi na amencję, czyli jest niedorozwinięta umysłowo. Zresztą podobnie jak Walter, moim zdaniem… I zgodziliśmy się co do tego, prawda, kochanie?
– Czyli córka jest upośledzona umysłowo, tak? – zapytał szef i zapisał coś w notatniku.
– Birdie ma bardzo wątłą psychikę – wyjaśniła pani Barclay. – Wszystko doskonale rozumie, ale trochę wolniej mówi. Zupełnie nie widać tego po niej. Jest przy tym bardzo pracowita, więc nie powinni mieć powodów do narzekań. I zawsze robi to, o co się ją prosi.
– Czego zatem oczekują państwo od nas?
– Chcielibyśmy, żeby panowie sprowadzili ją z powrotem do domu – odparł pan Barclay, podchodząc do żony, chociaż po kilku krokach zmienił zamiar i zawrócił w stronę kominka.
– A jeśli ona nie zechce wrócić, sir? Co wtedy?
– Panie Arrowood, ona nie potrafi samodzielnie podejmować decyzji – stwierdził Barclay. – Jest łatwowierna, zaufa każdemu i zrobi to, co jej każą. Jeżeli nastawiono ją przeciwko nam, to koniecznie musimy ją stamtąd zabrać. A kiedy ją tu sprowadzimy, wezwiemy znajomego lekarza, który zezna pod przysięgą, że małżeństwo nie powinno być uznawane za ważne z powodu jej upośledzenia umysłowego. I zostanie anulowane.
– Oczekuje pan od nas, że uprowadzimy pańską córkę, panie Barclay? – zapytał szef najsłodszym tonem, na jaki go stać.
– Nie chodzi o porwanie, lecz o powrót dziecka do rodziców.
– Przykro mi, panie Barclay, ale obawiam się, że to jednak kidnaping.
– Proszę przynajmniej sprawdzić, czy jest bezpieczna i czy nic jej nie zagraża – wtrąciła pani Barclay drżącym głosem, przykładając chusteczkę do oczu. – Czy nie dzieje jej się krzywda.
Szef pokiwał głową i uspokajającym gestem dotknął jej dłoni.
– To z pewnością zawsze możemy zrobić, madame.
Klepnął mnie w kolano.
– Cena usługi wynosi dwadzieścia szylingów dziennie plus wydatki bieżące – powiedziałem. – A ze względu na charakter sprawy, zaliczka za dwa dni z góry.
Szef tymczasem podniósł się, by przyjrzeć się z bliska wiszącemu na ścianie przy drzwiach obrazowi żaglowca. Przyjęliśmy taką zasadę, że chociaż szef był z natury oszczędny, a nawet skąpy, i chociaż zawsze brakowało mu pieniędzy, to nigdy nie rozmawiał z klientami na temat honorarium. Miał o sobie bardzo wysokie mniemanie i uważał, że prawdziwy dżentelmen nie powinien oczekiwać wynagrodzenia za swoje usługi.
– Jeżeli zajmie nam to mniej czasu, zwrócimy niewykorzystaną kwotę – dodałem, podczas gdy pan Barclay wyjął z kieszeni portmonetkę i zaczął odliczać monety. – Wyznajemy uczciwe zasady. Wszyscy mogą to potwierdzić.
Kiedy transakcja dobiegła końca, szef odwrócił się od obrazu i zapytał:
– Od jak dawna państwo tu mieszkają, madame?
– Od jak dawna? – powtórzyła pani Barclay, zwracając się do męża.
– O, będzie już kilka lat – odparł, opierając się o kominek, po czym gwałtownie oderwał rękę, jakby się oparzył. – Sądzę, że około pięciu.
– Pięć lat… – Szef pokiwał głową.
– Tak. To bardzo porządna dzielnica. Przy naszej ulicy mieszkał brat Rudyarda Kiplinga, tego słynnego pisarza.
– Ach tak? To doskonale – mruknął szef, po czym dodał: – Czy wolno spytać, czym zajmuje się pan zawodowo?
– Jestem urzędnikiem wyższego szczebla w agencji ubezpieczeniowej.
– Tasker and Sons – wyjaśniła żona. – Dunbar pracuje tam od dwudziestu dwóch lat. A ja uczę śpiewu.
– Podziwialiśmy pani śpiew, pani Barclay – wyznał szef.
– Żona jest uczennicą pani Welden, zresztą jedną z najlepszych. Śpiewała wraz z Irene Adler w Oksfordzie i otrzymała osobiste gratulacje od samego lorda Ulverstona.
– Ależ Dunbar, kiedy to było! – zaprotestowała pani Barclay, skromnie spuszczając wzrok. Podeszła do sekretarzyka, wysunęła szufladę i wyjęła z niej jasnoniebieskie pawie pióro. – Proszę przekazać to Birdie. Proszę powiedzieć jej, że bardzo ją kocham i bardzo za nią tęsknię.
– I że kiedy wróci, kupimy jej nową sukienkę do tego pióra – dodał pan Barclay.
– Zrobimy, co w naszej mocy, żeby państwu pomóc – zapewnił szef. – Słusznie państwo zrobili, zwracając się z tym właśnie do nas.
Przed wyjściem poprosiliśmy o fotografię Birdie i wskazówki, jak dotrzeć do farmy.
W drodze powrotnej, jeszcze na Saville Place, natknęliśmy się we mgle na chłopca z głową szczelnie owiniętą szalami.
– Hej, synek! – zaczepił go szef i wskazując dom, z którego właśnie wyszliśmy, zapytał: – Wiesz może, gdzie przenieśli się ludzie, którzy tu przedtem mieszkali?
– Pan Avery? Mieszka teraz w Bedford, sir – odpowiedział chłopak, wydychając obłoki pary i ogrzewając dłonie pod pachami. – Moja mama chyba zna jego adres.
– Dziękuję ci. A Barclayowie kiedy się tu sprowadzili?
– Będzie jakieś dwa albo trzy miesiące temu, sir.
Skręciliśmy w Lambeth Road. Kiedy zdziwiłem się, że szef o to zapytał, wyjaśnił:
– Zauważyłem, że wszystkie meble są nowe.
Wyjął z kieszeni papierową tutkę gwiazdek czekoladowych i poczęstował mnie. Czekoladki były gorące i rozmiękłe od ciepła jego ciała. Sięgnął do tutki, wyjął garść czekoladek i wrzucił sobie do ust wszystkie naraz.
– Na meblach nie było ani jednej rysy. A kiedy zapytałem panią Barclay, jak długo tam mieszkają, nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Zastanowiło mnie to. Czy zauważyłeś na ścianie ślady po obrazach, które tam kiedyś wisiały, Barnett? W kominku palą najwyżej od kilku miesięcy, więc tamte obrazy musiały wisieć w niezbyt dalekiej przeszłości. Tymczasem wisiał tylko jeden, ten z wielkim żaglowcem. Przyjrzałem się dokładnie tapecie i nie dostrzegłem pod spodem żadnego śladu. Czyli wisi tam od niedawna.
– I to są pana przypuszczenia, szefie, tak?
Uśmiechnął się.
– Bo widzisz, Barnett, na początku zawsze mamy tylko przypuszczenia. Mamy tylko je, dopóki się nie potwierdzą. W każdym razie musimy mieć oko na tych dwoje. Moim zdaniem państwo Barclayowie coś ukrywają.
Mnie też chciało się śmiać, bo czasem Szef zachowywał się zupełnie jak Sherlock Holmes, chociaż byłby wściekły, gdybym mu to powiedział. Wrzucił do ust ostatnią czekoladkę, zmiął tutkę i rzucił na trotuar.
– A co pan sądzi o całej sprawie, szefie? – zapytałem.
– Może to nic poważnego, ale gdyby chodziło o moją córkę, też bym się martwił. Młoda kobieta o wątłej psychice zostaje pozbawiona możliwości odwiedzania swoich rodziców. Do tego być może porywczy małżonek… – Oblizał palce i wytarł o spodnie. – Nieszczęsna Birdie naprawdę może mieć kłopoty. Rzecz w tym, że nie bardzo wiem, jak temu zaradzić.ROZDZIAŁ DRUGI
Nazajutrz rano wsiedliśmy do pociągu na stacji London Bridge. Pociąg telepał się, jakby zaprzęgnięto go w woły, mijał okopcone sadzą podwórza i magazyny dzielnicy Bermondsey, a potem snuł się wśród zabudowań Deptford, New Cross i Lewisham. W miarę jak oddalaliśmy się od centrum Londynu, mgła rzedła, aż wreszcie w Ladywell rozwiała się zupełnie.
Szef odłożył gazetę, otworzył nowo nabytą teczkę na dokumenty i wyjął z niej fotografię, którą dostaliśmy od Barclayów. Przedstawiała pięć stojących w parku kobiet w letnich czepkach na głowie. Birdie, najniższa z nich, stała z otwartymi ustami między matką a młodą damą, którą trzymała za rękę. Miała na sobie prostą, smutną bawełnianą sukienkę i patrzyła na sąsiadkę, przekrzywiając głowę. Sprawiała wrażenie osoby zanurzonej w błogim śnie.
– Powiem ci, Barnett, że nie jestem zbyt obeznany z osobami upośledzonymi umysłowo – stwierdził szef, sapiąc tak głośno, że bokobrody zatrzęsły mu się na policzkach jak wełniane pompony. – Nie jestem pewien, czy potrafię stwierdzić, czy taka osoba jest przymuszana do robienia czegoś wbrew swojej woli. Czy sądzisz, że takich ludzi trudniej jest zrozumieć?
– Kiedy byłem mały, jeden taki mieszkał obok nas – powiedziałem. – Często się wściekał o byle co. Ale o ile pamiętam, zawsze trzymał się blisko matki.
– Ja znam tylko Małego Alberta – odparł, wpatrując się w fotografię. – Ale nigdy nie wiedziałem, co tak naprawdę dzieje się w jego głowie. Isabel miała do niego słabość.
– A dała jakiś znak na Boże Narodzenie?
Żona szefa, Isabel, odeszła od niego jakiś rok temu i zamieszkała z pewnym prawnikiem w Cambridge. Ostatnio zaproponowała, żeby szef wniósł pozew o rozwód z powodu jej niewierności, ale tego nie zrobił.
– Przysłała życzenia – odparł, machnąwszy ręką. – Wygląda na to, że wreszcie przejrzała tego swojego drobnego oszusta.
– Co pisze?
– Pyta, kiedy skończą się prace remontowe.
Wytrzymałem jego spojrzenie, kiwając powoli głową.
– Staram się czytać między wierszami, Barnett – powiedział z lekką irytacją. – Jeżeli interesuje ją termin wykończenia mieszkania, to znaczy, że myśli o powrocie do Londynu. Zresztą to przecież on wszystko na niej wymuszał.
– Ja na pana miejscu nie robiłbym sobie zbyt wielkich nadziei – skwitowałem, a po chwili dodałem: – Niech pan nie zapomina, jak to się skończyło ostatnim razem.
Szef zamilkł. Pociąg przystanął między stacjami i czekaliśmy w ciszy, aż ruszy dalej.
– Dlaczego zabrał pan tę teczkę? – zapytałem.
– Zamierzam przeprowadzić pewien eksperyment. Ale, ale! Zapomniałem zapytać, jak spędziłeś Boże Narodzenie, Barnett. Dobrze się bawiłeś?
Przytaknąłem ruchem głowy. Święta spędziłem samotnie, uwalając się w pubie przy Bankside, gdzie nikt mnie nie zna. Nie mogłem się do tego przyznać, podobnie jak nie mogłem wyjawić szefowi, dlaczego tak się stało. Minęło już ponad pół roku, a ja wciąż nie potrafiłem się zdobyć na to, żeby mu powiedzieć.
– Moja siostra Ettie przyrządziła indyka – powiedział szef. – Chociaż nasz gospodarz Lewis, jako Żyd, nie obchodzi świąt, to jadł za dwóch. Przez pół dnia Ettie rozdawała ulicznikom cukrowe myszki, a potem Lewis poszedł się położyć, bo dostał skurczu żołądka. To potworny żarłok, a jeśli wspomnieć o mojej siostrze… Ta kobieta naprawdę potrafi jeść! I jeszcze ma czelność mnie namawiać, żebym zażywał środki na przeczyszczenie. A właśnie, przypomniałem sobie. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął jakiś niewielki pakunek. – To prezent świąteczny dla ciebie, Barnett. Szalik. Ten, który nosisz, wygląda tragicznie.
Nigdy przedtem nie dostałem od szefa żadnego prezentu, więc poczułem się wzruszony. Rozwinąłem pakunek i zobaczyłem gruby, wełniany, czerwono-szary szalik. Zawinąłem go wokół szyi.
– Bardzo dziękuję, sir.
– Żebyś o tym nie zapomniał na przyszłe Boże Narodzenie – powiedział szef, klepiąc mnie w kolano i zabrał się ponownie do czytania gazety, a gdy pociąg wreszcie ruszył, oznajmił: – Znowu piszą o tej zbrodni w Swaffam Prior. Domagają się czystek personalnych w policji, zdymisjonowania inspektora. Spójrz, jest cała kolumna o tym biedaku. A tępy redaktorek nie ma zielonego pojęcia, na czym polega materiał dowodowy. Nie daj Bóg, żeby kiedykolwiek się dobrali do jakiejś naszej sprawy. Rozpętali wielką kampanię publiczną, w którą włączył się szeryf z Ely oraz sam biskup i inni dobroczyńcy wszelkiej maści. Tylko co oni mogą wiedzieć? Nie mieści im się w głowie, że czternastolatek odciął głowę staruszce. Co za bzdura! Czternastolatek potrafi zrobić to samo co dorosły mężczyzna! – Przewrócił stronę. – Boże drogi! – jęknął. – Co się dzieje z tą gazetą? Ten szarlatan po prostu nie zna umiaru!
– A co? Znowu Sherlock Holmes narozrabiał, szefie?
– Został poproszony o zbadanie sprawy zniknięcia ze szkoły młodego lorda, syna księcia Holdernesse’a. Nareszcie coś w sam raz dla niego. – Czytał jeszcze przez chwilę, otwierając coraz szerzej fioletowe usta między skołtunionymi bokobrodami. – Co takiego!? No nie! To niemożliwe! – wykrzyknął, mrugając oczami z wyrazem kompletnego zdumienia na twarzy. – Posłuchaj tylko, Barnett. Dają sześć tysięcy funtów nagrody. Sześć tysięcy funtów! A ja choćbym rozwiązał pięćset tysięcy zagadek kryminalnych, nie dostanę nawet połowy tej kwoty. Sześć tysięcy funtów, rozumiesz, Barnett? Sześć tysięcy!
– To arystokratyczna rodzina, szefie – zaoponowałem. – Czy ten książę nie jest przypadkiem kawalerem Orderu Podwiązki?
Szef parsknął z oburzeniem.
– Kiedyś Holmes potrafił zachowywać większą powściągliwość.
– Skąd pan wie, że to Holmes poinformował prasę?
– Masz rację. To z pewnością ten Watson, który gotów jest zrobić wszystko, byle tylko sprzedać jak najwięcej tych swoich książczydeł.
Na stacji Catford Bridge nie było ani jednej dorożki, więc ruszyliśmy pieszo do centrum wsi. Po drodze minęliśmy kilka stojących obok siebie przytułków dla ubogich. Dzień był mroźny, ciemne chmury zwisały nisko nad dachami, choć jednak nie było słońca, przyjemnie było odetchnąć innym powietrzem niż pełen sadzy miejski smog. Czułem, że idzie mi się lżej i myśli jaśniej.
Catford to stara wioska rolnicza, którą powoli wchłaniało miasto Londyn. Wszędzie wokół prowadzone były prace budowlane: układano tory tramwajowe do Greenwich, obok głównej pompy wodnej murarze stawiali mury nowego banku, drążono wykop pod fundamenty wielkiego pubu. W pewnej odległości od stacji kolejowej, ale wciąż przy głównej ulicy otoczonej niewielkimi domami, powstawały wielkie rezydencje kupców i miejskich urzędników. Były też biedniejsze zaułki, na przykład przy zajezdni tramwajowej czy w pobliżu kuźni, gdzie w krzywych budach wciśniętych między nędzne rudery z połamanymi rynnami, za oknami zabitymi deskami albo w wilgotnych piwnicach gnieździły się wielodzietne rodziny robotników rolnych.
Gospoda Pod Pługiem i Broną wyglądała jak większość podmiejskich przybytków tego typu: zabłocona kamienna podłoga, której od dawna nie zamiatano ani nie myto, ściany wyłożone ciemnym drewnem i stare drzwi służące za kontuar. W rogu sali przy kominku siedziała za stołem posępna staruszka z nieco młodszym jegomościem o twarzy bez wyrazu, a po przeciwnej stronie trzej starsi mężczyźni, każdy z fajką w zębach, grali zawzięcie w domino. U ich stóp leżał stary pies ze skołtunioną sierścią i pracowicie obgryzał kawałek kija.
– Czy można tu wezwać dorożkę, madame? – zwrócił się szef do barmanki, u której zamówiliśmy po piwie.
– Chłopak może was podwieźć furmanką, jeśli nie będzie za daleko – odparła. Na głowie miała duży kowbojski kapelusz z rodzaju tych, jakie widuje się na widowiskach Bufallo Billa.
– Chcemy się dostać na farmę Ockwellów. Czy pani ich zna?
– Godwin Ockwell to stały bywalec. A o co chodzi?
– Mamy tam coś do załatwienia. – Szef pociągnął łyk piwa i uśmiechnął się do barmanki. – Ładny ma pani kapelusz.
– A dziękuję. – Ucieszona przeciągnęła palcem po krawędzi ronda. – Dostałam od jednego Amerykanina.
– Ockwellowie to porządna rodzina – mruknął jeden ze starców przy dominie. – Mieszkają tu już sto lat albo i więcej.
– Zachowują się uczciwie, jak się z nimi gra uczciwie – dorzucił drugi i kopnięciem przegonił psa spod stołu. – Nie dadzą się wykiwać, gdyby ktoś próbował.
Do pubu weszli dwaj brodaci murarze. Widać było, że to bracia w sensie rodzinnego podobieństwa, choć zarazem sporo się różnili: jeden bardzo wysoki, potężnej budowy i łysy, w ubłoconej bawełnianej kurtce i czapce z daszkiem z wełnianym pomponem na czubku, drugi niższy i szczuplejszy, w czerwonej chustce owiniętej wokół szyi i w poszarpanej, połatanej byle jak sztruksowej kapocie. Spod czapki wystawała gęsta czupryna i opadała na rozczochraną brodę.
– Skulky! Edgar! Cześć, chłopaki! – pozdrowiła ich barmanka, stawiając na kontuarze dwa pełne kufle. Rzucili się na nie łapczywie bez słowa. – Bracia Ockwellowie są na farmie, bo pogłębiają studnię – dodała. – Prawda, chłopaki?
– A o co chodzi? – zapytał chudy.
– Panowie pytali o farmę, Skulky – wyjaśniła. – Mają do nich jakąś sprawę.
– Panowie z Londynu, co? – zapytał.
– Z południowego Londynu – powiedziałem. – Zna pan tę rodzinę?
– Wyjaśnij im, Bella, że tu nie Londyn – zwrócił się łysy do barmanki, drapiąc się po brodzie. – Tutaj nie wsadzamy nosa w cudze sprawy.
Dopili piwo i wyszli.ROZDZIAŁ TRZECI
Nim upłynęło pięć minut, pojawił się na oko dziesięcioletni chłopiec, który zaprowadził nas do antycznej bryczki. Minęliśmy porośnięty trawą plac w centrum wsi, potem skręciliśmy w dół w wąską drogę gruntową, gdzie domostwa ustąpiły miejsca polom uprawnym.
Bryczka trzęsła się i podskakiwała na wybojach, po chwili zwolniła i zaczęła piąć się mozolnie pod górę. Na szczycie wzgórza skręciliśmy w polną drogę, która okazała się jeszcze bardziej wyboista. Po obu stronach ciągnęły się pola pokryte zamarzniętym błotem i oszronioną trawą. Tu i tam stały małe szałasy, a między nimi świnie, które wyglądały jak wiejskie przygłupy. Po całej okolicy hulał zimny wiatr.
– O, to już tam – wskazał chłopak w kierunku zabudowań widocznych w oddali na wzgórzu.
Były tam dwie stodoły, stajnia, kilka walących się szop pokrytych rdzewiejącą blachą falistą, a po przeciwnej stronie pokaźnych rozmiarów dom mieszkalny. Wszystkie te zabudowania krzyczały o remont. Na dachach brakowało dachówek, wrota były powykrzywiane, z rynien wyrastały chwasty, a przed bramą wjazdową leżało kilka rozpadających się ze starości pługów. Innymi słowy, nic w tym obejściu nie wyglądało jak trzeba.
Kiedy podjechaliśmy bliżej, przywitało nas głośne ujadanie psów. Strzegły wejścia do gospodarstwa, szarpiąc wściekle powrozy, na których były uwiązane. Jeden z tych psów, biały bulterier, składał się z samych splecionych ciasno mięśni i żółtych kłów. Drugi, krótkowłosy i jasnobrązowy z czarnym pyskiem, był największy ze wszystkich bulmastifów, jakie w życiu widziałem. Zamiast minąć psy, nasz woźnica skręcił tuż przed bramą i jadąc wzdłuż jednej ze stodół, dotarł do bocznej bramy i wjechał nią tuż przed budynek mieszkalny. Psy, ujrzawszy nas ponownie po drugiej stronie podwórza, rzuciły się ku nam z diabelskim ujadaniem. Na szczęście postronki, na których były uwiązane, zatrzymały je z gwałtownym szarpnięciem, co jednak nie ostudziło ich zapału.
– Pan Godwin wystawia je w walkach psów – powiedział chłopak. – Ludzie mówią, że są najlepsze w całym hrabstwie Surrey.
Dwaj niechlujnie ubrani mężczyźni weszli na podwórze główną bramą i skierowali się w stronę jednej z szop po przeciwnej stronie. Mieli na sobie stare, zgrzebne parciane ubrania i fartuchy tak bardzo czymś wypchane, jakby podłożono pod nie worki. Jeden z mężczyzn spojrzał w naszą stronę. Szczupłą i surową twarz miał umazaną błotem. Drugi, młodszy, o rysach mongoidalnych, uśmiechnął się szeroko i pozdrowił nas machnięciem ręki. Odmachałem mu. Na głowie miał stary kapelusz z obciętym rondem. Mastif podniósł łeb i złapawszy w nozdrza zapach przybyłych, odwrócił się i skoczył w ich stronę. Mongoł wrzasnął przerażony, a chudzielec chwycił go za rękaw i wciągnął do szopy, zanim pies zdążył ich dopaść.
Zeszliśmy z bryczki. Szef nie spuszczał oka z białego bulteriera, który wciąż warczał groźnie niecały metr od nas, napinając powróz do granic możliwości. Podwórze, które przy cieplejszej aurze było zapewne pokryte grząskim błotem, teraz przypominało brudne zamarznięte jezioro, tak nierówne i śliskie, że trudno było utrzymać się na nogach. Pod ścianą jednego z chlewów wznosiła się ogromna sterta gnoju, tak wielka, jak wóz drabiniasty wyładowany sianem. W budynku mieszkalnym doliczyłem się siedmiu okien na piętrze i sześciu na parterze. Na rogu budynku mieściła się obłożona zielonymi płytkami mleczarnia. Wszystko było zaniedbane i zrujnowane: ściany domu zachlapane błotem aż po okap, krzywe i spękane kominy, strzecha przegniła i wystrzępiona, miejscami nawet wyłysiała.
Szef zapukał głośno do drzwi, ale nikt nie odpowiedział. Pukaliśmy nadal, aż w drzwiach jednej z szop pojawił się mężczyzna w długim, sięgającym do ziemi i połatanym płóciennym fartuchu. Fartuch, oprócz błota, pokrywały krwawe plamy, do których przylgnęły kawałki żółtego tłuszczu. W głębi szopy widać było białe, zwisające z belki łbem do dołu, podrygujące, pochrząkujące i otumanione świnie. Mężczyzna miał twarz mokrą od potu, rzadkie jasne włosy zaczesane gładko do góry, czoło przecięte czerwoną pręgą odciśniętą przez czapkę. Jasne brwi i rzęsy nadawały mu wygląd nieopierzonego pisklęcia. Ruszył w naszym kierunku, zatrzymując się po drodze, żeby pogłaskać psy, które uspokoiły się pod jego dłonią.
– Eńdobry – przywitał nas, przyglądając nam się z dziwną, jakby niewinną ciekawością.
– Mamy urzędową sprawę do pani Birdie Ockwell, sir – poinformował go szef, nie mogąc oderwać oczu od poplamionego fartucha. – Czy pan jest może jej mężem?
Mężczyzna wszedł do domu i zamknął drzwi.
Szef chciał zapukać, ale go powstrzymałem, mówiąc:
– Zaczekajmy chwilę, dobrze?
Szef przyłożył ucho do drzwi i nasłuchiwał, a po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta. Była szczupła, wręcz drobnej budowy, o ostrym i bystrym wejrzeniu, a kąciki ust wyraźnie jej opadały. Na jej szyi wisiał srebrny krzyż.
– Taak? – rzuciła pytająco, lustrując nas szybkim spojrzeniem.
– Nazywam się Arrowood – odparł szef. – A to jest mój asystent Norman Barnett. Chcielibyśmy zobaczyć się z panią Birdie Ockwell.
– Jestem panna Ockwell, szwagierka Birdie – powiedziała kobieta oschle. Mówiła z akcentem osoby wykształconej, co stało w sprzeczności z jej ubogim odzieniem. – Opiekuję się Birdie. Mogę rozmawiać o wszystkim, co jej dotyczy. Więc o co chodzi?
– O kwestię prawną, która dotyczy jej rodziny. – Szef uniósł teczkę na dokumenty. – Jestem pewien, że ta wiadomość ją ucieszy.
Zmierzyła teczkę krótkim spojrzeniem i zaprosiła nas do salonu. Był pięć razy większy od salonu Barclayów, solidnie umeblowany sprzętami niegdyś kosztownymi, obecnie szacownymi antykami. Obicia na długiej sofie i krzesłach były wytarte i postrzępione, dębowy kredens wyszczerbiony i porysowany. Wielki wyblakły perski dywan tu i ówdzie świecił plackami wyjedzonymi przez mole. Przy oknie stał nasz znajomy nieopierzony blondyn, nerwowo skubiąc brudnymi palcami skraj zakrwawionego rzeźnickiego fartucha.
– Panowie są prawnikami, Walter – oznajmiła kobieta. – Mają jakieś dobre wieści dla Birdie. – Zwróciła się do nas. – To jest Walter Ockwell, mąż Birdie, panie Arrowood. Chyba jemu może pan przekazać tę wiadomość? – Przemierzyła pokój, usiadła na niskim krześle pod lampą i zajęła się robótką.
– Ale o co chodzi? – zapytał Walter. Mówił z podobnym jak siostra akcentem, lecz znacznie wolniej i zbyt głośno. – Ktoś jej zapisał w spadku pieniądze, tak?
– Panie Ockwell, musimy porozmawiać z pańską małżonką, z nią samą, bez pośredników – oznajmił szef tonem stanowczym i twardym niczym sędzia ogłaszający surowy wyrok. – Proszę ją tu natychmiast przyprowadzić.
– Nie ma jej tutaj – odparł Walter.
– Byłbym zobowiązany, gdyby wyrażał się pan bardziej konkretnie. Mamy dzisiaj do załatwienia jeszcze kilka innych ważnych spraw. Więc gdzie przebywa pańska żona?
– Jest z wizytą u swoich rodziców, prawda, Rosanna? – odparł Walter, spoglądając na siostrę.
– To ci dopiero! – Szef zacmokał teatralnie. – A my przyjechaliśmy taki kawał drogi, żeby się z nią zobaczyć! W takim razie musimy bezzwłocznie udać się do domu państwa Barclayów. – Sięgnął po teczkę i zwrócił się do mnie: – A zatem chodźmy, panie Barnett. Jeśli się nie mylę, państwo Barclayowie mieszkają przy Saville Place, czy tak?
– Tak jest, sir.
– Mój Boże, co za strata czasu. – Ruszył do drzwi, a ja za nim.
– Chwileczkę, panie Arrowood! – zawołała Rosanna Ockwell, podnosząc się z krzesła. Z uśmiechem wygładziła suknię i wyjaśniła: – Birdie nie pojechała do swoich rodziców, lecz do rodziców Polly, żony naszego brata Godwina. Walter nigdy nie słucha uważnie, a potem wszystko przekręca. To dlatego, że spędza tyle czasu ze świniami. Lubimy sobie z niego czasem pożartować. Mama Polly to biedna staruszka, więc raczej nie byłoby wskazane, żeby panowie szukali tam Birdie. Lepiej będzie, jeśli po prostu powiecie, o co chodzi, a my z pewnością jej to przekażemy.
– Bardzo panią przepraszam, panno Ockwell, ale jestem człowiekiem zajętym i nie lubię się powtarzać. Kiedy Birdie będzie z powrotem?
– Jutro.
– W takim razie musi stawić się w moim biurze w Londynie. Proszę o przesłanie propozycji terminu spotkania jutro lub pojutrze, w żadnym razie później. Pilnie musimy zakończyć tę sprawę.
– Oczywiście, sir – zgodziła się panna Ockwell.
Szef podał jej adres kawiarni U Pani Willows przy Blackfriars Road, gdzie zazwyczaj się spotykaliśmy.
Rosanna odprowadziła nas do drzwi i otwierając je, obiecała:
– Przekażemy Birdie wiadomość, jak tylko tu wróci. Chodzi zapewne o sprawy spadkowe, czy tak?
– Jak najprędzej, proszę pani – odparł szef, wciskając kapelusz na głowę. – Życzę miłego dnia.
Chłopak czekał na zewnątrz, trzęsąc się z zimna. Psy bawiły się po przeciwnej stronie podwórza z Edgarem, jednym z robotników budowlanych, których spotkaliśmy w pubie Pod Pługiem i Broną. Przykucnąwszy, głaskał je czule i karmił czymś, co miał zawinięte w szmatę. Na nasz widok podniósł się i mruknął coś do brata, który w otwartych na oścież drzwiach chlewni obrabiał coś tłuczkiem do mięsa, zasłoniwszy usta czerwoną chustką. Skulky zastygł z uniesionym tłuczkiem. Bracia odprowadzali nas wzrokiem, kiedy wyjeżdżaliśmy z podwórza.
Bryczka przetoczyła się na tyłach długiej stodoły, po czym drogą zrytą koleinami minęła bramę główną. Kiedy znaleźliśmy się poza zasięgiem wzroku Edgara i Skulky’ego, szef poprosił chłopaka, żeby się zatrzymał. Obejrzał się za siebie i patrzył przez chwilę na zapuszczone zabudowania. Wyraz twarzy miał surowy, zmrużył oczy przed wiatrem. To zaniedbane gospodarstwo, położone malowniczo na szczycie wzgórza, pod ciężkim sinym niebem wyglądało z daleka na spokojną, wręcz wymarzoną przystań, którą niechętnie się opuszcza.
– Patrz, Barnett! – mruknął.
Ktoś otwierał jedno z okien na piętrze. Za grubą brudną szybą trudno było rozpoznać osobę, ale pojawiła się ręka i wyrzuciła na zewnątrz coś lekkiego, coś, co natychmiast porwał wiatr. Zaraz potem okno zamknięto. Nawet z tak dużej odległości – widząc, jak wyrzucony przedmiot unosił się i tańczył na wietrze, aż zniknął za ścianą stodoły – domyśliliśmy się, że było to ptasie pióro.
Szef odwrócił się do mnie i oznajmił:
– Ona tam jest.ROZDZIAŁ PIĄTY
Wracaliśmy Blackfriars Road w milczeniu. Szef nucił z cicha smutną melodię pieśni śpiewanej przez panią Barclay, wybijając rytm laską o krawężnik. Nie przerywałem mu, bo wiedziałem, że planuje nasz kolejny ruch.
– Opowiedz mi jeszcze raz, Barnett, przebieg wydarzeń na dworcu. Ale dokładnie, ze wszystkimi szczegółami – poprosił w końcu, potrząsając głową, jakby chciał uporządkować plątaninę myśli.
Opowiedziałem jeszcze raz, a on dopytywał się, jaki mieli wyraz twarzy, jak stali, jak na siebie patrzyli, jak się do siebie zwracali i jakim mówili tonem. Spodziewałem się, że będzie mnie o to pytał, więc po drodze, dla pamięci, odtworzyłem sobie w głowie wszystkie szczegóły tego spotkania. Szef patrzył na ludzi inaczej niż ja, znacznie dokładniej niż ktokolwiek inny, i właśnie dlatego był tak dobrym detektywem. W dodatku bez przerwy się doskonalił i czytał książki z psychologii umysłu. Kupował też wszystkie nowe opracowania i zbierał artykuły, starając się śledzić najgłośniejsze zagadki kryminalne. Na przykład ostatnio czytał książkę niejakiego Carpentera o „myśleniu nieświadomym” i ciągle o niej opowiadał. Ale od kilku lat jego ulubioną lekturą było dzieło Charlesa Darwina na temat uczuć. Znał doskonale wszystkie zamieszczone tam opisy sposobów, w jaki ludzkie ciało potrafi wyrażać emocje.
– Nie ulega wątpliwości, że oni sprawują nad nią ścisły nadzór – podsumował moją relację. – Jednak o wiele bardziej interesuje mnie, dlaczego Birdie nie odpowiedziała na twoje pytania. Może nie chciała postąpić wbrew temu, czego oczekiwała od niej każda ze stron? To zgadzałoby się z tym, co mówili Barclayowie o jej potulności. – Przeciągnął końcem laski po szczeblach barierki biegnącej wzdłuż trotuaru. – Albo nie jest pewna własnych decyzji. Może nie nawykła do podejmowania ich samodzielnie.
– Może nie zrozumiała, o co proszę.
– Rodzice twierdzą, że wszystko rozumie, ma tylko pewne trudności z mówieniem.
Przerwał, bo głośno zaburczało mu w brzuchu, gdy mijaliśmy sprzedawcę grochówki. Potrząsnął jednak głową i szedł dalej.
– A Walter powiedział: „On nie ma prawa ci rozkazywać”, tak? To ciekawe. Mógł przecież powiedzieć „Nie słuchaj go, Birdie. Nie musisz go słuchać, Birdie”. Albo mógł ci powiedzieć, żebyś zostawił ją w spokoju. Ale wybrał właśnie takie zdanie. To znaczy, że dla niego jest ważne, kto może jej rozkazywać. Barclayowie twierdzą, że Walter nie jest zbyt bystry. Czy ty też odniosłeś takie wrażenie?
– Trudno powiedzieć, szefie. Głos ma jakiś taki płaski, bez wyrazu, no i trochę jest niezdarny. Chyba to siostra nim rządzi.
– To samo pomyślałem wczoraj na farmie. Ciekawe, czy mu to przeszkadza, że ludzie mu rozkazują. Bo powiedział: „On nie ma prawa rozkazywać”. Może uważa, że na tym właśnie polega małżeństwo. Na prawie do rozkazywania.
Zeszliśmy z trotuaru na ulicę, żeby wyminąć staruszkę uginającą się pod ciężarem dwóch wypchanych worów. Głowę miała owiniętą kawałkiem starego dywanu, a brudne poły zbyt dużego płaszcza ciągnęły się za nią po mokrej ulicy. Nieco dalej, z tyłu, szedł młody człowiek cały ubrany na czarno i wysysał szpik ze świńskiej nogi.
– Nie wlecz się! – zaskrzeczała starucha i młodzieniec przyśpieszył kroku. Światło gazowej latarni prześlizgnęło się po lśniącej od brudu czarnej kurtce, którą miał na sobie.
– Niepokoi mnie ten nagły wybuch Waltera. Naprawdę rzucił się na ciebie z pięściami, Barnett?
– Tak to wyglądało.
– I nie podoba mi się rana na jej głowie. Czy Birdie potwierdziła, że to od maglownicy?
– Powiedziała tylko, że tego nie zrobiła. Nie wiem, czy chodziło jej o to, że nie zawiązała włosów, czy że to nie jej wina.
Przed nami pojawił się chłopak w brudnej kapocie, za dużej i podartej czapce na głowie, z zawieszoną na szyi tacą pełną muffinek.
– Muffinki! Wybooorne muffinkiiii! – krzyczał wśród tłumu drepczących w obie strony zmęczonych przechodniów, którzy dźwigali na plecach pełne worki albo pchali wyładowane wózki.
– Neddy! Jak się masz?! – przywitał go szef radośnie.
– Pan Arrowood! – ucieszył się chłopiec. Neddy był sąsiadem szefa z Coin Street. Zatrudnialiśmy go czasem, kiedy trzeba było kogoś śledzić lub przekazać wiadomość. Miał nie więcej niż jedenaście lat i był zawsze chętny, żeby zarobić parę pensów. Jego matka nadużywała alkoholu, toteż w domu, gdzie mieszkał razem z dwoma małymi siostrzyczkami, często nie było co włożyć do garnka. Ostatniej zimy widywaliśmy go rzadko, ponieważ z powodu napadu rabunkowego i pożaru w mieszkaniu szefa przy tej samej ulicy, szef wraz z siostrą Ettie przenieśli się na czas remontu do domu Lewisa, przyjaciela z dzieciństwa.
– Jak tam twoje siostry, Neddy? – zapytał szef, ściskając chłopca za ramiona.
– Bez przerwy głodne, sir. Im więcej jedzenia przyniosę, tym więcej chcą. Na święta młodsza chorowała na płuca. Musiałem wzywać lekarza.
– Ale już jej przeszło?
– Tak, tylko teraz bez przerwy płacze, sir.
Szef przyjrzał się chłopcu uważniej, bo zatrzymaliśmy się akurat między dwiema latarniami.
– A kiedy ty się ostatnio myłeś, synku, co?
– Dzisiaj rano, sir – odparł, marszcząc nos.
– Akurat! – roześmiał się szef. – No dobrze, daj nam tu parę tych swoich wybornych muffinek, ty mały szatanie.
Wziął kilka ciastek i wręczył chłopcu monetę. Potem sięgnął jeszcze do kamizelki i wyjął szylinga.
– Masz, na wypadek gdybyś znowu musiał wzywać lekarza.
– O! Bardzo dziękuję, sir.
– Może niedługo będziemy mieli dla ciebie coś do roboty – dodał szef, podając mi jedną muffinkę.
– Twarda jak kamień – zauważyłem. – Ile mają tygodni?
– Tyle ile trzeba, panie Barnett – odpalił Neddy, śmiejąc się głośno spod opadającej grzywki i odsłaniając szparę po zębie, który stracił podczas naszej wspólnej pracy nad sprawą nielegalnej sprzedaży broni Irlandczykom z Bractwa Fenian.
Szef też się uśmiechnął. Widać było po nim, że ma słabość do tego chłopaka.
– A moja wciąż jest ciepła – ucieszył się i odgryzł kawałek. – Trafiłeś na gorszy egzemplarz, Barnett. W każdym razie, Neddy, czekaj cierpliwie, aż damy znać, że jesteś potrzebny.
– Zawsze jestem gotowy, panie Arrowood. Proszę tylko o wiadomość.
Odprowadzaliśmy go wzrokiem, dopóki nie zniknął w tłumie, wciąż pokrzykując:
– Muffinki! Wybooorne muffinkiiii!
– Powiedz mi, Norman, czy twoim zdaniem Birdie wyglądała w pociągu na przygnębioną? – zapytał szef, wpychając do paszczy ostatni kawałek ciepłej muffinki.
– Chyba tak. I chyba chciała, żebym o tym wiedział. Ale przysiąc nie mogę. Było już ciemno, no i widziałem ją tylko przez krótką chwilę.
– Każdy potrafi rozpoznać smutek – stwierdził szef. – Darwin pisze, że smutek jest uniwersalny: uniesione brwi, zmarszczone czoło, opuszczone kąciki ust. Hindusi, Malaje czy starożytni Grecy, w ogóle wszyscy reagują tak samo. Gdybyśmy nie umieli rozpoznawać smutku u bliźnich, nie potrafilibyśmy im współczuć. A czymże byłoby społeczeństwo bez współczucia, Barnett?
– Myślę, że tym, czym czasami jest Londyn, sir.
Dotarliśmy do St George’s Circus, gdzie mieliśmy się rozdzielić, szef do domu Lewisa, a ja do mojego mieszkania w dzielnicy Borough.
– A co myślisz o pani Barclay? – zapytał, zatrzymując się przed schodami do kościoła. Wyjął fajkę, odsunął pokrywkę i kciukiem docisnął tytoń. – Co za niezwykle opanowana kobieta! A przecież trudno o większą obelgę dla matki niż to, że skrzywdziła własną córkę. – Ożywił się i z podnieceniem szybko poruszał brwiami. – No i wreszcie ta kartka…
– Jaka kartka? Czyja kartka?
– No przecież pani Barclay podała jej kartkę. Nie zauważyłeś? – Roześmiał się, widząc moje zdziwienie. – Kiedy wpadły na siebie tuż przed drzwiami, pani Barclay wsunęła kartkę do ręki panny Ockwell. Nie widziałeś tego?
– Nie widziałem.
– Postanowiłem, że jej o to nie zapytam. Jeżeli chciała ukryć to przed mężem, to z pewnością by się do tego nie przyznała. – Zapalił fajkę i oczy mu rozbłysły w świetle gazowej latarni. – Barnett, spotkajmy się jutro na dworcu London Bridge o wpół do pierwszej. Pojedziemy jeszcze raz do Catford. Pomożemy biednej Birdie bez względu na to, w jakie wpakowała się kłopoty.
Patrzyłem, jak oddalał się w głąb Elephant and Castle, podrzucając zadem jak perszeron. Uśmiechnąłem się w duchu, bo chyba w końcu zapalił się do tej sprawy.