- promocja
Glint - ebook
Glint - ebook
Przez dziesięć lat żyła w złotej klatce na zamku króla Midasa. Jedna noc zmieniła wszystko.
Pojmana przez Armię Czwartego Królestwa, Auren stała się kartą przetargową. Mogła okazać się wodą, która zagasi płomień, albo iskrą, od której zacznie się wojenna pożoga.
Głównym powodem jej obaw i lęków był teraz on – marszałek Rip, brutalny i bezwzględny na polu bitwy. Tylko ona wie, kim jest naprawdę.
To Fae, członek rasy zdrajców i morderców. Sprawców spustoszenia Orei i zagłady Siódmego Królestwa. Rip nosi w sobie potężną moc, a spojrzenie jego czarnych źrenic zniewala. Auren czuje, jakby ją schwytano i spętano. Nie mieszka już w klatce, ale nie znaczy to, że jest wolna.
Stała się złoconym pionkiem w rozgrywce pomiędzy królami i ich armiami. Czy potrafi poruszać się w tej grze zręczniej niż oni?
„Glint” to druga część "Sagi o złotej niewolnicy". Wcześniej ukazała się „Gild”.
Książka dla czytelników 18+
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-2738-0 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KRÓLOWA MALINEA
Złoto. Jak okiem sięgnąć – złoto. Każdy cal zamku Highbell skrzy się blaskiem, którego nie sposób pomylić z czymkolwiek innym. Już od dekady ludzie zjeżdżają się z całej Orei, by choć na niego spojrzeć. Zamek słynie ze swojej wspaniałości i na każdym robi przytłaczające wręcz wrażenie. Ja jednak dobrze pamiętam czasy, gdy wyglądał inaczej. Pamiętam kamienne gzymsy i żelazne wrota. Pamiętam, że miałam suknie we wszystkich kolorach, a zastawa stołowa była biała – tak by pasowała odcieniem do bieli włosów Colierów. Pamiętam wreszcie, że dzwon na wieży był miedziany, a jego dźwięk – wyrazisty, ale i łagodny.
Przedmioty dawniej lekkie jak piórko musi dziś dźwigać kilku rosłych mężczyzn. Fragmenty zamku, które niegdyś zdradzały jego wiek i przywodziły na myśl jego historię, teraz lśnią jak nowe. Nawet róże w atrium, padłszy ofiarą złotego dotyku, nigdy już nie wydadzą pączków i nie obdarzą nas swoim zapachem.
Spędziłam na zamku Highbell dzieciństwo i młodość. Znałam tu nierówności każdego kamienia i każdą cętkę na murach klatek schodowych. Znałam fakturę drewna w oknach i do dziś pamiętam, jaki był w dotyku tron mojego ojca – wykuty w kamieniu i wysadzany diamentami wydobytymi w górach na wschodzie. Choć minęło tyle lat, to czasem gdy ocknę się w nocy zaplątana w złotą pościel, wciąż nie wiem, gdzie jestem. Nie poznaję miejsca, w którym się wychowałam.
Mało tego, zwykle nie poznaję już siebie samej.
Odwiedzający zamek dostojnicy rozwodzą się nad jego blaskiem i przepychem. Podziwiają precyzję, z jaką odmieniono każdy jego skrawek, wysławiając potęgę Midasa. Ja tymczasem tęsknię za dawnym wyglądem Highbell. Brakuje mi szarzyzny zaułków i szorstkości krzeseł, a nawet nieładnych niebieskich gobelinów, które wisiały w mojej starej sypialni. Zabawne, za czym potrafimy tęsknić, gdy zostaniemy tego pozbawieni. Gdy wychodziłam za mąż, wiedziałam, że będzie mi brakować realnej władzy nad Szóstym Królestwem. Wiedziałam, że po śmierci ojca długo będę godzić się z jego stratą. Wiedziałam nawet, że zatęsknię za byciem tytułowaną królewną Malineą Colier. Nie sądziłam jednak, że kiedykolwiek będzie mi brakować dawnego pałacu. Tego zupełnie się nie spodziewałam. Tęsknota jednak przyszła – wraz z tym, jak pomieszczenie po pomieszczeniu i przedmiot po przedmiocie zniknęło wszystko, co znałam. Aż po ostatni kielich i poduszkę.
Przyznaję, z początku ekscytowałam się zmianami. Szczerozłoty zamek pośród ośnieżonych gór wyglądał jak z bajki. Pojawił się też król, przy którym miałam zostać królową. Nasze małżeństwo gwarantowało, że będę mogła pozostać w swoim rodzinnym domu. Linia, z której się wywodziłam, miałam zostać podtrzymana.
Teraz jednak siedzę sama w złoconym saloniku, a po mrzonkach, które naiwnie snułam, nie pozostał nawet ślad. Nie mam dzieci ani rodziny. Nie mam magicznych mocy. Z mężem nie łączy mnie partnerska więź i niemal nie poznaję już miejsca, w którym się wychowałam. Otacza mnie bogactwo, które nie ma dla mnie żadnej wartości. Zamek, w którym matka wydała mnie na świat i z którego moi ojciec i dziadek władali Szóstym Królestwem, stał się dla mnie obcą przestrzenią. Żadne inne miejsce nie było mi tak drogie, a dziś nie czuję tu nawet cienia radości czy otuchy.
Gości zamku jego widok olśniewa, za to ja wychwytuję wzrokiem każdą, choćby najmniejszą rysę. Dostrzegam każde miejsce, w którym miękki kruszec zaczął się wycierać lub zbladł; każdy skrawek, którego służba nie wypolerowała na wysoki połysk. Złoto uwodzi blaskiem, ale nie wytrzymuje próby czasu. Wyciera się i blaknie, by z czasem stać się niczym więcej niż nietrwałą, miękką, żebrzącą o uwagę powłoką. Nienawidzę go. Tak samo jak z czasem znienawidziłam jego – mojego osławionego męża. To przed nim, a nie przede mną ludzie padają na kolana, ale Tyndall jeszcze pożałuje. Może nie mam magicznych mocy, jednak karmiona latami uraza to też potężne źródło siły. Nie zapomnę mu tego, ile razy spychał mnie na boczny tor; tego, jak mnie lekceważył i tego, jak pozbawił mnie królestwa. Zapłaci mi za to wszystko – tyle że nie złotem.
– Czy życzysz sobie, pani, żebym ci zaśpiewał? – Na dźwięk tych słów przenoszę wzrok na siedzącego naprzeciw mnie dworzanina. Ma nie więcej niż dwadzieścia lat. Jest urodziwy i ma dźwięczny głos. Jak wszyscy moi dworzanie.
Ich też nienawidzę.
Brzęczą jak owady, pochłaniając kolejne eleganckie dania, i zaśmiecają przestrzeń czczą paplaniną. Ilekroć próbuję się od nich uwolnić, po chwili znów zlatują się do mnie.
– A czy ty masz chęć zaśpiewać? – odpowiadam pytaniem. Moje słowa i tak nie mają większego znaczenia, o czym zaraz mam szansę się przekonać.
– Mam chęć robić to, co uraduje moją królową. – Młodzieniec szczerzy się w uśmiechu.
Fałszywa odpowiedź fałszywego towarzysza. Ten jest taki sam jak wszyscy inni. Pozerzy i plotkarze, mający rozpraszać moją uwagę i dostarczać mi uciech. Jakbym była przygłupią, mizdrzącą się paniusią, która znajduje upodobanie w takich bezmyślnych rozrywkach.
Tyndall wyjechał. Udał się do Piątego Królestwa, którego mieszkańcy z pewnością padną na kolana przed Złotym Królem. Midas będzie zachwycony, a i ja nie mam nic przeciwko temu – bo póki on będzie tam, ja będę tutaj, sama. Po raz pierwszy mogę pobyć w Highbell wolna od niego i jego efekciarskiej obecności.
Jakby sam Najwyższy dawał mi znak. Oto jestem wolna od męża, którego woli podlegam. Wolna od króla, któremu muszę się kłaniać. Wolna od widoku złotej lalki u jego boku, ucieleśnienia jego chciwości, której złoty blask ma maskować szpetotę podłych kłamstw.
Takiej sposobności potrzebowałam. Tyndall jest daleko, zajęty podporządkowywaniem sobie Piątego Królestwa, a ja nie mogę zmarnować swojej szansy. Może nie rozpoznaję już tych wnętrz, ale to wciąż mój zamek. Wciąż jest też we mnie ta sama ambicja, którą miałam jako mała dziewczynka – zanim stało się jasne, że nie mam magicznej mocy. Zanim mój zaślepiony blaskiem złota ojciec wydał mnie za Tyndalla.
Na mnie jego złoto nie robi wrażenia. Już nie. To ja powinnam władać Highbell. Takie było moje marzenie i moje prawo. Nie powinnam być winna posłuszeństwa mężowi. Nie powinnam być lekceważona ani traktowana jak rozpieszczone popychadło. Tyndall Midas położył złotodajną łapę na całym moim życiu. Pozwoliłam mu na to. Pozwolił mu na to mój ojciec. I całe to cholerne królestwo.
Ale koniec z tym.
Mam dość wysiadywania miękkich foteli, haftowania, deserów, których słodycz przyprawia mnie o mdłości, i wysłuchiwania paplaniny dwórek o sukniach. Mam dość bycia milczącą królową śniegu, która nigdy nie opuszcza zamku.
Tyndall wyjechał, a ja po raz pierwszy od wstąpienia na tron poczułam się władczynią.
I zamierzam nią pozostać.
Noszę koronę całe życie, ale teraz zamierzam zrobić z niej użytek.ROZDZIAŁ 2
AUREN
Kręcą się drewniane koła wozu, a mnie skręca w żołądku. Z każdym obrotem zdają się wyrzucać spod siebie kolejne wspomnienia. Te stają mi przed oczami w niekończącym się, raz po raz ponawianym cyklu. Jakby sępy zrzucały na mnie padlinę wyrwaną z trzewi niepamięci.
Śmierć się mnie uczepiła.
Tak bardzo chciałam opuścić klatkę. Móc poruszać się swobodnie po zamku Midasa. Moja nuda i samotność były jak niekończące się ziewnięcie, przez które nie mogłam oddychać, nie mogłam przełykać, nie mogłam zamknąć ust. Wyczekiwałam rozpaczliwie, kiedy w końcu uda mi się zaczerpnąć świeżego powietrza i wyrwać się zza krat.
Jednak teraz…
Mam na rękach krew, choć jej czerwień nie plami mojej skóry. Ja jednak ją czuję, ilekroć potrę opuszek palca, jakby była wrośnięta w linie losu na moich dłoniach.
To wszystko moja wina – śmierć Saila, ból Rissy, nieobecność Digby’ego. Wszystko to stało się przeze mnie.
Unoszę wzrok ku zachmurzonemu niebu, ale przed oczami mam coś innego. Zamiast mglistych odmętów szarości i bieli wciąż widzę wspomnienia, które uporczywie napływają spomiędzy moich skroni. Widzę, jak odjeżdżający Digby niknie u zbiegu bezkresnej nocy i białego pustkowia. Widzę płomienie buchające z łap ogniopazurów i pióropusze śniegu wzbijane przez korsarskie statki. Widzę płaczącą Rissę i Fane’a stojącego nad nią z pasem. Przede wszystkim jednak – widzę Saila. Kapitan przebija jego serce sztyletem z taką łatwością, jak wrzeciono przekłuwa skórę palca. Krew spływa meandrami na ziemię, aż na śniegu powstaje czerwona kałuża. Wciąż czuję w ciele krzyk, który wydałam z siebie na widok Saila opadającego w objęcia śmierci.
Po nocy, która zdawała się nie mieć końca, mam zdarte gardło. Najpierw wypełniało je zawodzenie rozpaczy i szoku. Potem moja krtań się zacisnęła, więżąc resztki nadziei na oddech. Coś ją zablokowało, gdy patrzyłam, jak Czerwoni Kamraci przywiązują Saila do masztu, szydząc z jego imienia. Nie zapomnę widoku jego wiszącego, sztywniejącego ciała. Nie zapomnę spojrzenia martwych niebieskich oczu, szeroko otwartych mimo smagającego śniegiem wiatru. Wreszcie – nie zapomnę, jak ostatkiem sił zepchnęłam ciało Saila za burtę, by korsarze nie mogli dalej go bezcześcić. Moje obolałe wstęgi aż wzdragają się na wspomnienie tamtego wysiłku. Aż za dobrze pamiętają, ile sił wymagało uwolnienie Saila z więzów i przeciągnięcie jego zwłok po szorstkim drewnianym pokładzie.
Był moim pierwszym przyjacielem od dziesięciu lat i dane mi było z nim spędzić tak niewiele czasu, zanim go na moich oczach zamordowano. Nie zasłużył na taki los. Nie zasłużył na to, by umrzeć pośród zlodowaciałego pustkowia i nie zostać nawet przyzwoicie pochowanym.
Nie bój się. Nie bój się.
Zaciskam powieki. Jego głos niesie się echem po mojej głowie i przeszywa mi serce. Sail próbował dodać mi otuchy, podtrzymać mnie na duchu. A przecież gdy tylko przewrócił się mój powóz i dopadli nas korsarze, wiadomo było, że stanie się coś bardzo złego. Sail musiał mieć tego świadomość, a i tak bronił mnie i strzegł aż do ostatniego tchu.
W moim gardle wzbiera bolesny szloch. Jest jak struna wchodząca pod paznokieć. Moje złote oczy zaczynają piec, gdy kolejna słona kropla spływa po moim zmarzniętym policzku. Kto wie, może zostałam ukarana przez Najwyższego – istotę, od której pochodzą wszyscy bogowie i boginie naszego świata. Może to, co mnie spotkało, to ostrzeżenie, że porywam się na zbyt wiele. Że nie powinnam była tak łatwo zapominać, ile zła kryje się w świecie poza moją klatką. Byłam bezpieczna. Żyłam nieniepokojona na najwyższym piętrze złotego zamku stojącego na szczycie góry. Wewnątrz mojej złotej klatki nic mi nie groziło. Ja jednak nie potrafiłam usiedzieć spokojnie. Byłam niewdzięczna. Chciwa. I oto, co dostałam. To wszystko moja wina. To przez moje fanaberie. Przez to, że nie umiałam cieszyć się tym, co miałam.
Moje wycieńczone wstęgi lekko podrygują. Jakby chciały unieść się i pogładzić moje opuchnięte policzki, by dodać mi otuchy.
Nie zasługuję na to. Sailowi nikt już nie doda otuchy. Mój obrońca nigdy już nie usłyszy kojącego głosu swojej matki. Rissa nie znajdzie ukojenia w ramionach mężczyzn, którzy zapłacili jej, by legła z nimi w łożu. Midas nie zazna spokoju, bo maszeruje na niego potężna armia.
Wokół siebie widzę brnących przez śnieg żołnierzy Czwartego Królestwa. Czarną złowieszczą siłę przemierzającą białe pustkowia. Przez krainę wiecznych mrozów podąża żywa rzeka czarnych mundurów i obsydianowych koni. Nie dziwię się, że cała Orea drży przed armią króla Ravingera. Mniejsza nawet o jego zabójczą magię – przerazić potrafi sam widok jego żołnierzy, nawet bez pełnego bojowego rynsztunku.
Żaden nie przeraża jednak tak jak ich wódz.
Co jakiś czas zerkam z powozu w jego stronę. Jedzie na swoim koniu, a ruch złowieszczych kolców na jego plecach przywodzi na myśl okrutny grymas. Jego czarne oczy są jak przepaście bez dna – czyhające, by pochłonąć każdego, kto ośmieli się w nie zajrzeć.
Fae. Mam przed sobą czystej krwi Fae. Nie kryje się ani nie stara pozostać niezauważony. Przeciwnie, prowadzi do boju armię okrutnego króla.
Na wspomnienie naszej wcześniejszej rozmowy moje dłonie pocą się i drżą.
– Wiem, kim jesteś.
– Zabawne, miałem to samo powiedzieć o tobie.
Wypowiadając te słowa, całkowicie zbił mnie z tropu. Patrzyłam tylko na niego, poruszając bezgłośnie ustami jak ryba. Marszałek ledwie dał po sobie poznać satysfakcję. Błysnął złowieszczo kłami, po czym skinieniem głowy dał znać, by zamknięto mnie w powozie.
Cóż, akurat do przebywania w zamknięciu jestem przyzwyczajona.
Mijają godzina za godziną, a ja zamartwiam się i głowię. Pozwalam sobie na szloch i łzy, gdy dociera do mnie, co stało się przez ostatnią dobę. Nikt mnie nie widzi, więc nie staram się hamować. Co innego, gdybym miała przed sobą żołnierzy Ravingera, a zwłaszcza ich dowódcę. Przy nich nie wolno by mi było okazać słabości – dobrze o tym wiem.
Jestem jednak w powozie sama, więc w zaciszu kabiny daję emocjom znaleźć ujście, pozwalam myślom płynąć swobodnie. Wiem, że gdy zatrzymamy się na nocleg, nie będę już mogła sobie na to pozwolić. Gdy wysiądę z powozu, nie będzie miejsca na okazanie choćby cienia słabości.
Siedzę więc i wyglądam przez okno. W mojej głowie trwa gonitwa myśli, moje ciało jest obolałe, a z oczu płyną łzy. Cały czas delikatnie staram się przy tym rozwiązać węzły na moich umęczonych wstęgach. Satynowe złote wypustki po obu stronach mojego kręgosłupa bolą, jakby były połamane. To przez kapitana Fane’a, który tak brutalnie je splątał i pozwiązywał. Teraz każdy ruch nimi sprawia, że drżą, a ja zaciskam zęby. Zajmuje mi to wiele godzin, podczas których pocę się z wysiłku i bólu, by uporać się z węzłami. W końcu jednak udaje mi się!
– Nareszcie… – rzucam pod nosem, gdy ostatnia wstęga jest już wolna. Prostując grzbiet, czuję, jak skóra po obu stronach mojego kręgosłupa napina się boleśnie. Odzywa się każdy z punktów, w których osadzone są wstęgi – po dwanaście na każdą stronę, od łopatek po miejsce tuż powyżej pośladków.
Rozprostowuję wszystkie dwadzieścia cztery z nich – na tyle, na ile to możliwe w ciasnej kabinie. Każdą delikatnie wygładzam, licząc na to, że choć trochę ukoi to ból. Gdy tak leżą na podłodze kabiny i na obu siedziskach, wydają się wymięte i zwiotczałe. Nawet ich złota barwa nieco przygasła. Wyglądają, jakby należało je wypolerować.
Wzdycham, a mój oddech wciąż nieco drży. Palce mam obolałe od wielogodzinnego rozplątywania węzłów. Wstęgi nigdy w życiu nie bolały mnie tak jak dziś. Nic zresztą dziwnego – przez lata większość czasu je ukrywałam i ani razu nie zmusiłam ich do takiego wysiłku, jak na pokładzie korsarskiego statku.
Pozwalając wstęgom odpocząć, jednocześnie wykorzystuję ostatki szarego światła dnia, by przyjrzeć się reszcie swojego ciała. Na głowie i ramieniu mam rany – to pamiątka po wypadku mojego zaprzęgu i po tym, jak korsarze bezceremonialnie mnie z niego wywlekli. Wyczuwam też małe rozcięcie na dolnej wardze, ale ono akurat prawie nie boli. Znacznie głośniej dają o sobie znać policzek, w który uderzył mnie Fane, i żebra, bo tam wymierzył mi kopniaka. Niczego mi chyba nie złamał, ale i tak przy każdym ruchu z bólu aż wciągam powietrze przez zęby. Ssanie w żołądku przypomina mi, od jak dawna jest pusty. Usta mam suche, a wargi spierzchnięte z pragnienia. Wszystko to blednie jednak przy tym, jak niewyobrażalnie czuję się zmęczona. Wycieńczenie jest jednocześnie jak ciężkie kajdany u nóg i rąk i potężny ciężar przygniatający mi barki. Po mojej sile i energii nie ma śladu. Jakby ktoś spuścił je ze mnie jak z beczki.
Jasna strona tego wszystkiego? Cóż, przynajmniej wciąż żyję, a Czerwonych Kamratów zostawiłam daleko w tyle. Ominie mnie los, który zgotowałby mi Kwatermistrz, zauważywszy że kapitan zniknął. A byłby to los wyjątkowo ponury – tego akurat po spotkaniu z Kwatermistrzem jestem pewna. To chyba ostatni człowiek, w którego ręce chciałabym wpaść.
Moi obecni „towarzysze podróży” również dalecy są od ideału, ale przynajmniej doprowadzą mnie do Midasa. Inna rzecz, że nie wiem, czego spodziewać się po dotarciu na miejsce…
Wyglądam na zewnątrz. Widzę konie ryjące śnieg ciemnymi kopytami i jeźdźców dumnie wyprężonych w siodłach.
Muszę być teraz silna. Jestem jeńcem armii Czwartego Królestwa, tu nie ma miejsca na słabość. Nie wiem, czy moje kości są równie szczerozłote jak cała reszta mnie, ale mam taką nadzieję. Jeśli mam przetrwać, będę potrzebować kręgosłupa z solidnego kruszcu.
Zamykam oczy i przyciskam opuszki palców do powiek. Pocieram je, starając się zmniejszyć pieczenie. Jestem wykończona, ale nie mogę zasnąć ani nawet rozluźnić się na chwilę. Po prostu nie jestem w stanie. Nie gdy tuż obok maszerują żołnierze wroga, a mnie przed oczami raz po raz stają koszmarne wspomnienia.
Czy naprawdę jeszcze wczoraj Sail żył? A Digby burczał na swoich ludzi, wydając rozkazy? To aż niewiarygodne. Czuję się, jakby minęły tygodnie lub nawet miesiące. Gdy cierpimy, inaczej odbieramy upływ czasu. Wszystko zdaje się ciągnąć w nieskończoność. Zdążyłam nauczyć się już, że ból i strach potrafią kurczowo się nas chwycić i trwać. Jakby samo ich doznanie nie było dość okrutne, nasz umysł dopilnowuje, by raz po raz powracały do nas we wspomnieniach…
Czas – co za skończone bydlę.
Wiem, że na korsarskim statku zostawiłam kawałek siebie. Doświadczyłam w życiu tylu tragedii, że potrafię rozpoznać cios, po którym zostanie blizna. Każda chwila prawdziwej rozpaczy, którą przeżyłam, pozbawiała mnie kawałka siebie. Czułam każdy z tych oderwanych skrawków. Gdy oglądam się na swoją przeszłość, widzę okruchy siebie pożerane przez bezlitosne sępy.
Ludzie potrafili podróżować tygodniami, by zobaczyć mnie na zamku Highbell. Midas stawiał mnie u swego boku w sali tronowej i pozwalał przyjezdnym gapić się na mnie. Sęk w tym, że choćbym nie wiem ile stała na tronowym podium, nikt z wpatrujących się we mnie tak naprawdę mnie nie widział. Gdyby którykolwiek z gości zobaczył mnie taką, jaką jestem, natychmiast zrozumiałby, że ma przed sobą dziewczynę poranioną i poharataną wewnątrz, o złotej skórze, ale i o złamanym sercu.
Oczy ponownie zaczynają mnie piec – to znak, że znów zbiera mi się na płacz. Gdybym tylko miała jeszcze czym płakać! Nawet łez mi już zabrakło.
Nie wiem, gdzie są pozostałe dziewczyny z haremu i gwardziści. Nie mam też pojęcia, co zamierza zrobić ze mną marszałek. Nie jestem jednak na tyle głupia, by robić sobie złudzenia. Król Gnicia posłał armię do Piątego Królestwa, by rzucić wyzwanie Midasowi. Boję się – o mojego króla i o siebie samą.
Przebiega mnie dreszcz, gdy ostatni skrawek słońca znika za horyzontem. Dzień dobiegł końca, a zatem pora już, bym ukryła głęboko swoje emocje.
Gdy zmierzch przechodzi w obietnicę nocy, powóz nagle staje. W tej części Orei ciemność zapada niemal natychmiast, nic więc dziwnego, że żołnierze biorą się już do rozbijania obozowiska.
Siedzę w nieruchomym zaprzęgu, wsłuchując się w głosy uwijających się na zewnątrz żołnierzy. Po obu stronach powozu konie stoją tak blisko, że trudno jest mi zobaczyć cokolwiek poza nimi. Udaje mi się tylko wypatrzyć kilka niewyraźnych sylwetek.
Po pół godziny czekania z trudem mogę usiedzieć w miejscu. Strasznie chce mi się siku, do tego głód i pragnienie stały się nieznośne. Moje ciało zaczyna się buntować. Zmęczenie daje mi się we znaki jeszcze bardziej niż wcześniej – spada na mnie jak fale wzburzonego morza, chcące wciągnąć mnie pod wodę. Chcę zasnąć. Tylko tyle. Zasnąć i się nie budzić, póki wszystko nie przestanie mnie boleć – w ciele i w duszy.
Jeszcze nie, upominam się. Później będzie czas, by odpoczywać.
Szczypię się w rękę, zmuszając zmysły, by zachowały czujność. Resztki światła ustępują miejsca ciemności. Noc spowija wszystko zimnym całunem, a ja staram się wychwycić cokolwiek spośród kakofonii odgłosów dobiegających z zewnątrz.
Opieram głowę o ściankę powozu i zamykam oczy. Tylko na jedną chwilę, mówię sobie. By choć odrobinę ulżyć opuchniętym powiekom i obolałemu ciału.
Tylko na chwilę…
Wtem podrywam się gwałtownie, szeroko otwierając oczy. Ktoś przekręcił klucz w zamku. Po chwili drzwiczki powozu otwierają się, a przede mną pośród złowieszczych ciemności staje on. Czuję na sobie spojrzenie dwojga czarnych jak bezdenne studnie oczu.
To marszałek Rip.
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji