Gliny zawsze pukają tak samo - ebook
Gliny zawsze pukają tak samo - ebook
– Policja! Proszę otworzyć drzwi!
Spojrzałem na zegarek. Był kwadrans po szóstej rano. „Ci to mają zdrowie” pomyślałem zdejmując łańcuszek blokady drzwi i przekręcając klucz w zamku. Na korytarzu stało dwóch facetów i nie patrzyło im z oczu fiołkowo. Wyższy był dobrze zbudowany, ogolony na zero i miał nieco wysuniętą szczękę, całkiem jakby zapraszał do walki na pięści. Niższy miał smutny wzrok, krótkie rude włosy i mocne zakola na chudej czaszce. Przyszło mi natychmiast do głowy że takich zakoli można dorobić się tylko nurkując często między kobiece uda. Ale chłopakom nie było do śmiechu i nie próbowałem nawet iść w żarty. Nie o tej porze i nie z nimi. Ubrani byli jak to policja – dżinsy z wypchanymi kolanami, koszule w kratę i wyleniałe marynarki. Pomyślałem też, że pewnie zostawiają te ciuchy w szafkach po pracy, żeby nie przynosić do domu zapachu i mrówek z komisariatu. Jeden z nich sięgnął do kieszeni i śmignął mi przed oczami czymś tak szybko, że mogłaby to być nawet paczka Marlboro...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66149-57-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autor
Mojemu wspaniałemu,
nieżyjącemu już koledze –
Marianowi Kosowi
książkę tę poświęcam.
Autor
P.S. „Maryś, wszystko było cacy!”1.
Miałem zły sen. Chodziłem półnagi, bez butów po jakimś hotelu, wzbudzając litość i zniesmaczenie mijanych hotelowych gości. Błąkałem się tak, szukając swojego pokoju i reszty garderoby, co było nad wyraz trudne, ponieważ za chińskiego boga nie pamiętałem numeru, pod którym zamieszkałem. Strasznie się przy tym męczyłem. Taki sen nie mógł wróżyć nic dobrego. I nie wróżył.
Obudziło mnie głośne pukanie do drzwi. Czekałem chwilę leżąc czujnie, czy to nie aby fragment, doklejony do mojego snu. Po chwili ostry stukot powtórzył się. Usiadłem leniwie na łóżku. Wiedziałem, że to gliny. Oni zawsze pukają tak samo.
– Idę! – krzyknąłem, choć daleko było do prawdziwego krzyku. – Kto tam? – spytałem raczej z przyzwyczajenia.
– Policja! Proszę otworzyć drzwi!
Spojrzałem na zegarek. Był kwadrans po szóstej rano. „Ci, to mają zdrowie” – pomyślałem zdejmując łańcuszek blokady drzwi i przekręcając klucz w zamku. Na korytarzu stało dwóch facetów i nie patrzyło im z oczu fiołkowo. Wyższy był dobrze zbudowany, ogolony na zero i miał nieco wysuniętą szczękę – całkiem jakby zapraszała do walki na pięści. Niższy miał smutny wzrok, krótkie rude włosy i mocne zakola na chudej czaszce. Przyszło mi natychmiast do głowy, że takich zakoli można dorobić się tylko nurkując zbyt często między kobiece uda. Ale chłopakom nie było do śmiechu i nie próbowałem nawet iść w żarty. Nie o tej porze i nie z nimi. Ubrani byli jak to policja – dżinsy z wypchanymi kolanami, koszule w kratę i wyleniałe marynarki. Pomyślałem też, że pewnie zostawiają te ciuchy w szafkach po pracy, żeby nie przynosić do domu zapachu i mrówek z komisariatu. Jeden z nich sięgnął do kieszeni i śmignął mi przed oczami czymś tak szybko, że mogłaby to być nawet paczka Marlboro.
– Komenda Wojewódzka Policji – powiedział wyższy „Łysy” i obaj weszli do środka. – Pan się nazywa Marian Kos?
– Tak – odparłem – o co chodzi?
– A to się dopiero okaże – stwierdził „Smutny” niższy. – Ubieraj się pan, jedziemy na komendę – dodał.
– Może najpierw jakaś informacja, po co i w jakim charakterze jestem zabierany? – spytałem, szybko wracając do rzeczywistości.
– Ubieraj się pan! – wyższy zrobił wojowniczy krok do przodu i wskazał stojący w korytarzu drewniany wieszak z epoki „socrealu”. – Wszystko wyjaśnimy u nas.
– Czy jestem o coś podejrzany?
– Możliwe – odparł „Smutny”.
Wiedziałem, że dalsza rozmowa z nimi przypominać będzie konwersację młotka z butem i ruszyłem do łazienki.
– Drzwi otwarte! – zakomenderował „Łysy”, dając mi do zrozumienia, że chce mieć mnie ciągle na oku.
Obaj stali na korytarzu i rozglądali się leniwie. Zdjąłem w łazience pidżamę i wskoczyłem w spodnie. Nie chciałem odstawiać cyrku z goleniem, więc przyczesałem tylko włosy i umyłem zęby. „Smutny” wszedł do kuchni i wziął jabłko z koszyka na owoce. Zachęcająco kiwnął na „Łysego”, ale ten odmówił kręcąc głową. Założyłem buty, czarny sweter i podszedłem do okna. Dżdżyło. Październikowy poranek z trudem przebijał się przez noc, która z dnia na dzień stawała się coraz dłuższa. Po chwili namysłu postanowiłem ubrać nieprzemakalny trencz, bo nie wiadomo jaka będzie pogoda, gdy mnie wypuszczą, a do wiosny daleko. Schowałem do kieszeni portfel z dokumentami i parę groszy. Nie brałem za dużo, bo chłopaki z Komendy Wojewódzkiej potrafili amputować grubszą gotówkę bez zgody na zabieg.
– Jestem gotowy – powiedziałem.
– No to wio! – odparł „Łysy” i skierował się do drzwi. – Tylko nie próbuj żadnych sztuczek – ostrzegł w progu – bo to bracie, na dobre nie wychodzi.
– Nie jestem fanem porannego joggingu – odparłem.
– Wesołek z niego – rzekł „Smutny” i pozwolił mi spokojnie zamknąć drzwi.
Zjechaliśmy windą z jedenastego piętra na parter. Przed blokiem stał ich nieoznakowany Opel Vectra w kolorze nijako-szarym. Usiadłem z tyłu i trzasnąłem drzwiami. Kierował „Smutny” a „Łysy” spoglądał od czasu do czasu we wsteczne lusterko. Daleko nie mieliśmy, bo Komenda Wojewódzka Policji mieściła się w drugiej części miasta, zaraz za Wartą na ulicy Kolonialnej nr 63. Był to duży, kilkupiętrowy budynek z końca lat siedemdziesiątych XX wieku i pomijając przeznaczenie, jego urok plasowałby się w końcówce nieistniejącego rankingu architektonicznej nudy. Schody do komendy były szerokie. Miały z 10 metrów długości i było ich stanowczo za dużo. To pewnie po to, aby wchodzący i schodzący gliniarze nie obijajali się o siebie nawzajem. Po wejściu do środka „Łysy” i „Smutny” od razu wzięli mnie „w kołyskę” czyli szli dociskając mnie z lewej i prawej strony, jakbym chciał dać gdzieś drapaka. Skręciliśmy w lewo i doszliśmy prawie do końca korytarza. Mijali mnie mężczyźni i kobiety, w mundurach i po cywilnemu, kompletnie nie zwracając na nas uwagi, co było całkiem normalne w ich fachu i o tej porze dnia. Zauważyłem zwisającą spod sufitu podłużną tabliczkę z napisem „Wydział Kryminalny”. Wyższy otworzył drzwi do pokoju numer 32 i weszliśmy do środka. Nie spodziewałem się rewelacji i jak zwykle w takich pokojach, zobaczyłem trzy biurka, a na nich stosy walających się papierów i akt prowadzonych spraw w obwolutach nieznanego mi koloru. Do tego dwa rachityczne komputery z monitorami pamiętającymi Windows 95, jakiś wentylator, podeschła paprotka na parapecie brudnego okna oraz duży, przyniszczony plakat Schwarzeneggera w roli Terminatora. W otwartych szafach leżały kolejne akta, a na nich jeszcze więcej akt. Zastanawiałem się, czy jak zaczynali dwudziestą-którąś sprawę, to pamiętali jeszcze, o co chodziło w pierwszej. W pokoju był jeszcze jeden łaps i patrzył na mnie wyraźnie znudzony.
– Bez problemów? – spytał wskazując na mnie głową.
– Taa, w porzo – bąknął „Łysy” i usiadł za biurkiem. – Daj mu jakieś krzesło – rzucił do „Smutnego”.
Przysunięto mi stołek bez oparcia, więc usiadłem w milczeniu. Usiadłem i zauważyłem, że taboret nie jest okryty żadnym ręcznikiem imitującym tapicerkę i nie nakazano mi siedzieć z rękami wsadzonymi pod tą tapicerkę i tyłek. To była stara i szczwana broń oficerów tajnej policji politycznej STASI w Niemczech Wschodnich za czasów komuny. Przesłuchiwany przez kilka godzin przesłuchania siedział na krzesełku bez oparć, przykrytym małym ręcznikiem. Potem zabierano go na przerwę, a z ręcznika wycinano fragment i chowano do sterylnego słoika. Tak przechowywany „zapach” mógł być wykorzystany i podjęty przez tropiącego psa po kilkunastu latach! Nazywano to Bankiem Zapachów i ten system działał lepiej, niż jakakolwiek kartoteka. Psi nos zawsze prowadził do miejsca przebywania delikwenta lub potwierdzał jego bytność w miejscu zdarzenia. Ale kocyka nie było, nie zwęszyłem tego typu działań i zacząłem mieć pewność, że „Łysy i Spółka” nie byli zbytnio szkoleni w temacie. Trzeci policjant był starszy od pozostałych dwóch i chyba nie tylko wiekiem, ale i stopniem. Był tęgawy, ale nie gruby. Zniszczona twarz świadczyła o doświadczeniu w pracy i częstych, policyjnych imprezach – pewnie w Ośrodku nad Jeziorem, bowiem tam zwyczajowo odbywał się męski, policyjny wywczas. Okulary w plastikowej, brązowej oprawie miał przesunięte na czubek głowy, na zaczesane do tyłu, lekko siwiejące włosy. Wyglądał na spokojnego, ale to mogły być tylko pozory. W porównaniu do pozostałych, miał schludniejszą marynarkę w stylu Perry Como, beżową koszulę i brązowy krawat, który pewnie po pracy wisiał cały czas zawiązany na wieszaku, czekając następnego dnia. Spojrzał na mnie, pokiwał głową i spytał:
– Masz jakieś dokumenty?
Bez słowa wyjąłem portfel i pchnąłem go po blacie biurka w jego kierunku. Wiedziałem, że wszelkie moje pytania są bezcelowe, więc czekałem na dalszy rozwój sytuacji.
– Nazywam się Waszczuk. Komisarz Waszczuk. Mamy sobie do pogadania panie Kos. Na razie nie otwieraj dzioba, tylko poczekaj, aż zapytam. Jasne?
Skinąłem dziobem na znak zrozumienia. W końcu, nazwisko mnie do tego upoważniało. Zanim zaprosili mnie do UOP, pracowałem w Służbie Więziennej jako wychowawca. Przebierając się w mundur gwizdałem sobie na powitanie dnia. Zwykle wtedy przychodził przewodniczący Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – późniejszy naczelnik i dyrektor Zakładu Karnego i pytał mnie, czy nie za swobodnie się czuję, tak gwiżdżąc w miejscu pracy. Też mu odpowiadałem, że nazwisko mnie do tego upoważnia. Potem łaził do mojej byłej żony pracującej w biurze podróży „ORBIS” i nękał ją opowieściami o mnie, co MNIE zwalało z nóg.
Waszczuk otworzył portfel i wyciągał po kolei jego zawartość.
– Prawo jazdy – mruczał do siebie – dowód osobisty, karta kredytowa, a to co? No proszę, licencja prywatnego detektywa! No, no! To mamy tu prywatnego szpicla… Szukasz zaginionych psów czy cykasz zdjęcia do rozwodu?
– Różnie – odparłem – biorę co podleci.
– Widzę też pozwolenie na broń.
– To korkowiec – dodałem – drugi gnat jest na wodę.
– Bardzo śmieszne. Beretta 92D – czytał Waszczuk – ładny pistol, gdzie go trzymasz?
– W biurze, w sejfie.
– A drugiego pozwolenia nie widzę… – zastanawiał się przez chwilę Waszczuk.
– Bo to pistolet na wodę. Dostałem go od dziecka na bazarze nad Wartą. Psikaliśmy wodą na jego mamę, ale nie zrozumiała zalotów.
– Mamy wesołka – stwierdził Waszczuk – Stefan, przygotuj się na wesołków – ale zanim uderzysz, zapytaj mnie czy to teraz …
– Okejas szefie – powiedział „Łysy” wstając zza biurka i podwijając rękawy.
Wiedziałem, że nie wróży to zaproszeniem na jakąkolwiek imprezę z cateringiem. Czekałem więc na poranny wyrok, bez sędziego w tle.
– A to co? Legitymacja emeryta policyjnego? Byłeś gliną?
– Wyjaśnienie jest na drugiej stronie – powiedziałem.
Waszczuk odwrócił plastikową kartę i przeczytał: „były funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa”.
– To nic nie zmienia – odparł po chwili – i nic mnie nie obchodzi, co tam robiłeś. Liczy się tu i teraz.
– Teraz wszystko jasne szefie – stwierdził „Smutny” – węszył, a ma to pewnie we krwi.
– O co wam chodzi? – spytałem.
– Szwendałeś się jak menda po gaciach w willowej dzielnicy w podgorzowskiej Kłodawie wczoraj rano i gniłeś w aucie aż do 16.30. – powiedział „Rudy”.
– Węszysz za czymś? A może za kimś? Ktoś cię wynajął? – spytał spokojnie Waszczuk i zapalił papierosa. Palił krajową i tanią markę. To było zrozumiałe.
– Nie muszę ujawniać zleceniodawcy – bąknąłem.
– Musisz. To nie Ameryka. Gadaj, kto cię wynajął i po co?
– Znam swoje prawa – odparłem – nawet prokurator może mnie cmoknąć.
– Naoglądałeś się filmów i chcesz teraz trochę pogwiazdorzyć? – spytał Waszczuk. – Nie bądź taki do przodu, bo cię z tyłu zabraknie.
– Uważaj, żebyś nie zrobił sobie krzywdy – dodał „Łysy” i pokazał mi pięść. – Sejm odrzucił zakaz stosowania przemocy w czasie przesłuchań, więc mogę nieco przefastrygować ci to kaprawe oblicze…
– Kaprawe? – spytałem z niedowierzaniem. Adonisem nigdy nie byłem, ale żeby zaraz „kaprawe”?
– Spokojnie – przerwał Waszczuk – nie jest głupi. Dogadamy się, a on nam wszystko powie, nieprawda? – zwrócił się do mnie.
– A niby dlaczego mam to robić? To już wolny kraj i można sobie siedzieć w samochodzie – odparłem – chodzić po ulicach też można. Nawet w Kłodawie.
– Wytłumaczcie mu coś – rzucił Waszczuk do reszty łapsów.
– Widzisz ptaka? – „Łysy” wskazał głową na godło wiszące nad drzwiami – a bransoletki na stole coś ci mówią? Jesteś w „psiarni” kolego i tu rządzimy się psimi prawami. Moje ostatnie pytanie brzmi: „A w ryj chcesz?”
– Bardziej bawi mnie zapytanie: „czy chcesz w trąbę” ale nie będę się kłócił o szczegóły – odparłem – nic nie powiem, jeśli nie dowiem się, o co chodzi.
Zapadła cisza. „Smutny” i „Łysy” czekali, aż Waszczuk podejmie decyzję, co dalej.
– Dobra – zaczął powoli Waszczuk – zagramy inaczej. Sprawa wygląda tak: ponad tydzień temu zaginął znany lubuski biznesmen. Mówi ci coś nazwisko Roman Weiss?
– To ten od fabryki telewizorów, ogólnopolskiej sieci SPA i stacji telewizyjnej TV Lubusz?
– Ma o wiele więcej, ale to ten sam. Oprócz sporego biznesu, mocno siedzi też w polityce. Żadna tajemnica, że to dzięki jego wsparciu Partia „Z nami!” wygrała w całym nadgranicznym regionie. Mamy tu inne sprawy, ale ta stała się jak gorący kartofel. Dopóki nie ma żadnego potwierdzenia, że jest porwany – te dupki z Centralnego Biura Śledczego siedzą jeszcze na walizkach, ale ja czuję ich niezdrowy oddech na plecach. Komendant chodzi wściekły, bo ma codziennie telefony z Warszawy. Nie utrudniaj więc i mów co i jak.
– Pewnie bzyka jakąś telewizyjną miotłę w Zakopanem – powiedziałem z przekonaniem – po co ten raban?
– Słuchaj cwaniaczku, gdybyś to ty zaginął, to nawet by mi się nie odbiło po obiedzie, ale to jest Weiss i tu żarty się kończą. Rozumiesz?
– Też jestem zainteresowany w jego odnalezieniu, ale nie chcę wam wchodzić w drogę. Zresztą, jak ja się mam do waszych możliwości? – odparłem.
– Wreszcie mówi sensownie – rzekł „Smutny”.
– Czemu mnie zgarnęliście? – spytałem.
– Słyszałeś. Widziano cię jak szwendałeś się koło domu Weissa. Ustalenie, gdzie mieszkasz było tylko kwestią pierdnięcia – powiedział Waszczuk wstając – kto cię wynajął i co wiesz?
– Chciałem tylko trochę powęszyć. To nie jest ani karalne, ani zabronione.
– Kto cię wynajął? – powtórzył „Łysy”.
– Nie powiem.
– Posłuchaj tani szpiclu – wycedził Waszczuk – bo nie będę dwa razy powtarzał. Nie wpierdzielaj mi się między wódkę a zakąskę. Jak mi coś namieszasz w śledztwie to Stefan cię zje, potem wysra a potem jeszcze raz zje – wskazał przy tym na „Łysego”. Do tego masz mi meldować, jak coś wywęszysz. A jak będziesz cwaniakował i nie daj Boże, latał z gnatem po ulicach, to szybko zrobię tak, że tę swoją licencję na szpiclowanie będziesz mógł powiesić w kiblu hotelu robotniczego w Chróściku. Czy to jest jasne?
Pomyślałem, że nie mam co się kopać z koniem i skinąłem głową wiedząc, że i tak będę robił swoje.
– To byłoby na tyle – zakończył Waszczuk. – Odprowadź go do wyjścia, żeby mi się tu po komendzie nie błąkał – powiedział do „Smutnego”.
– Żadnej podwózki z powrotem do domu? – spytałem – zgarnęliście mnie z pościeli.
– Jadłeś coś nieświeżego wczoraj? – spytał Waszczuk. – Zejdź mi z oczu. Spacer dobrze ci zrobi.
„Smutny” otworzył drzwi i skinął głową ku wyjściu. Wyszliśmy na korytarz. Porządnie już się rozwidniło i schodząc po schodach widziałem gliniarzy z „prezydialnego” przyjeżdżających do pracy. Oni przyjeżdżali do biura a nie do policyjnej pracy. „Prezydialny” to był typowy wydział dla gliniarzy w mundurach dostających sraczki na widok przestępcy. Zgarniali taką samą, a może wyższą kasę, niż chłopaki w prewencji czy dochodzeniówce za czarną robotę, ale opowiadali znajomym, że działają z „zabójcami”, czyli chłopakami od trupów. Zawsze siedzieli za „prezydialnym” biurkiem i brzydzili się czyszczeniem broni. Strzelali obowiązkowo raz do roku a wyniki były od razu ustalone, bowiem kto nie wykonał strzelania – ten nie dostawał premii. Na strzelaniu „prezydialne” baby chichrały się, a policyjne niedoloty bez cycków wtórowały im chichotem męskim. Szkoda było na nich amunicji, bowiem nie potrafili trafić bananem w stodołę. Większość z nich, a głównie ufiokowane policjantki chcące robić karierę jako biurowe lale, spięte mundurem powinny pracować jako pracownicy cywilni policji, ale tu był haczyk. Większość z nich była bowiem żonami, kochankami, siostrami albo sąsiadkami rasowych policmajstrów, którzy wiedzieli, jak odbierać sobie apanaże. Zawsze śmiałem się z tej Policji, gdzie 25% harowało jak trzeba, a 75% plątało się po komendach miejskich i wojewódzkich jak ślepe wiewiórki. Szkoda mi było rasowych gliniarzy, ale nie było też ich za dużo. „Biurowi” parkowali samochody na parkingu, naprzeciwko komendy, popiskując włączanymi alarmami. Pomyślałem, że jeśli oni na swoim terenie tak ryglują auta, to żaden samochód w mieście nie jest już bezpieczny. Powoli ruszyłem w kierunku mostu na Warcie. Przechodząc na drugą stronę rzeki stanąłem na chwilę w małej, półkolistej niszy i oparłem się o barierkę. Rzeka płynęła spokojnie. Sina, szarobura – spowita lekką mgłą. Było bardziej niż świeżo. Chłodna bryza od wody gryzła mnie lekko w uszy. Zapaliłem „Camela”. Miasto obudziło się już z letargu i wszyscy zaczynali się gdzieś spieszyć. Miałem to w szczerym poważaniu. Miasta rządzą się swoimi prawami. Zwykle „wyścigami lemingów” w określonych godzinach. Zazwyczaj miasto się wtedy poci. Po dłuższej chwili wyrzuciłem niedopałek w dół, ku nurtowi rzeki. Wsadziłem zziębnięte dłonie do kieszeni trencza i ruszyłem do biura. Do domu było stanowczo za wcześnie.
2.
Każdy ma takie biuro na jakie go stać. Ja nie potrzebowałem wiele. Byłem już niedaleko. Właśnie minąłem wielką witrynę samochodowego salonu, oferującego najszybsze auto Europy w każdym dostępnym kolorze, byle był to kolor żółty. Doszedłem do dużego, szklanego budynku zwanego „Park 213”. Nazwa była połączeniem dwóch elementów: kolejnego numeru budynku i malowniczego parku znajdującego się opodal. Na parterze i pierwszym piętrze było spore centrum handlowe. Można tam było wiele kupić – i na pewno nic nie sprzedać. Jubilerskie sklepy i markowe stoiska z ciuchami rozdzielały perfumerie oferujące wspaniałe zapachy, niedostępne dla domowych gospodyń. Pomiędzy światowymi markami kwitły polskie grzybki w postaci stoisk z wyrobami tytoniowymi, małych kwiaciarni oraz kiosków z gazetami i krzyżówkami panoramicznymi dla tych, którym wiedzy zabrakło. Ludzie kręcili się tu jak osy udając, że coś kupują. Szczególnie brylowały kobiety, które po zakupach na tanim bazarze, szybko przepakowywały zakupy do markowych toreb z „Parku 213”. Następnie, autobusem – ale z markowymi torbami w ręce – wracały do blokowisk, chcąc wzbudzić zazdrość w innych, którzy mieli więcej problemów życiowych niż zakupowe oszustki towaru w siatkach.
Na drugim piętrze, w eleganckich biurach rozlokowali się znani adwokaci, notariusze i komornik Sądu Rejonowego. Na ostatnim piętrze w skromniejszych biurach przycupnęli księgowi, agenci ubezpieczeniowi i jakaś mała firma leasingowa. Właściciele budynku chcieli maksymalnie wycisnąć czynsz, więc większe pomieszczenia na szczotki adaptowano na mikroskopijne biura. Jedno z nich było moje.
Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Biuro było nieduże, może trochę większe od pudełka zapałek. Wystarczające dla siedzącego psa albo stojącego mrówkojada. Wnętrze też nie było imponujące, ale miałem wszystko czego mi było trzeba: dwie wąskie szafy z segregatorami, biurko, skórzany fotel i wygodne krzesło dla klienta. Tuż przy drzwiach stał duży, drewniany wieszak i tuż za nim, kosz na śmieci. Przy ścianie stały jeszcze dwa krzesła i mały stolik z dużą, płaską popielniczką. Sam paliłem, więc pomyślałem, że klientom też nie będę żałował. Obok niej stały dwie małe butelki z wodą mineralną i trzy nawet dość czyste, nigdy nie używane szklanki odwrócone do góry dnem. Na moim biurku nie było zbyt wiele. Ot, niewielka popielniczka, miniaturowe popiersie marszałka Piłsudskiego w sąsiedztwie postaci Lorda Vadera tej samej wielkości, otwarty zawsze kalendarz–notes oraz spory monitor LCD. W dole biurka stał komputer z wyjmowanym twardym dyskiem i systemem operacyjnym, który mi wystarczał. Po lewej stronie biurka, na dolnej półce spała drukarka. Dysk z komputera wyjmowałem na wypadek, gdyby kogoś korciło podłubać w moim archiwum. Zwalniając mało widoczny zaczep między ścianą a jedną z szaf, można ją było przesunąć na tyle, aby odsłonić małą wnękę, w której zamontowałem solidnie mały, ognioodporny sejf. Trzymałem w nim broń, dysk z komputera, paręset złotych, paszport i drobne szpargały, które chciałem mieć zamknięte. W tyle pokoju, tuż przy szafach z dokumentami krył się mały kuchenny aneks, który za harmonijkowymi drzwiami krył tylko lodówkę i małą umywalkę, bo na więcej nie starczyło już miejsca.
Podszedłem do okna i otworzyłem je, aby wpuścić nieco świeżego powietrza. Na parkingu od strony parku widziałem mój samochód przykryty liśćmi obficie opadającymi z pobliskich drzew. Było to 12-letnie, srebrne „Audi” z silnikiem Diesla 1.9. Mój „koń do roboty”, który nigdy mnie nie zawiódł. Lubiłem to auto i chyba ono mnie też, choć nie ukradkiem, ale jawnie popijało już olej. Usiadłem za biurkiem. Wyjąłem ze stojącej obok szafki piwo i nalałem do szklanki. Moje ulubione – czarne „Karpackie Mocne 9%”. Wbrew utartym zasadom nie lubię zimnego piwa. Zęby mi trzeszczą wtedy jak kostki lodu w gorącej wodzie. Dla mnie najlepsze piwo powinno mieć temperaturę pokojową. Wzbudzałem tym politowanie wśród znajomych, ale obchodziło mnie to tyle, co zeszłoroczny śnieg. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu i zapaliłem papierosa. Od lat paliłem „Camele”, żałując, że to nie te same „Camele”, co kiedyś.
Cała poranna akcja wyglądała już nieco inaczej. Kilka dni temu, gdy brałem to zlecenie byłem pewien, że Weiss wyskoczył na tydzień – dwa rozerwać się, nie mówiąc nikomu z kim i gdzie. To normalne u ludzi, którzy mają więcej kasy niż diabeł gwoździ. Lubią być czasem „zaginieni w akcji”. Jak się robi lekki szum medialny – zjawiają się szybko z powrotem i z przyklejonym do twarzy uśmiechem, dziękują wszystkim za troskę. To łechce ich próżność i za swoje, niemałe pieniądze, mają do tego prawo. Pomyślałem wtedy, że to dla mnie łatwy zarobek – pokręcę się kilka dni, sprawdzę w miejscach, gdzie się zazwyczaj sprawdza, facet wróci i po krzyku. W prosty sposób przytulę parę złotych. Minimum roboty i żadnego ryzyka. Teraz jednak doszedłem do wniosku, że sprawa może być poważniejsza i na serio zastanawiałem się czy nie oddać otrzymanej zaliczki i wywinąć się z tego bałaganu. Zamyśliłem się. Usiłowałem w myślach odtworzyć całość pewnej wizyty sprzed kilku dni…
***
To był kolejny nudny dzień. Przyjechałem do biura po jedenastej rano, wcale się do niego nie śpiesząc. Nie miałem na drzwiach żadnej informacji o godzinach otwarcia, bo stwierdziłem, że to fikcja. W biurze bywałem tylko przed południem albo późnym wieczorem. Na początku chciałem umieścić na drzwiach napis „Prywatny detektyw” ale pomyślałem, że w naszym kraju to brzmi pompatycznie i śmiesznie. Ostatecznie zadowoliłem się skromną tabliczką „Usługi detektywistyczne”. Brzmiało o wiele lepiej. Dodatkowo, obok tabliczki był zamontowany mały, plastikowy holder z kilkoma moimi wizytówkami. Można było na nich przeczytać: „Marian Kos. Usługi detektywistyczne”. Pod spodem był numer telefonu komórkowego oraz adres e–mailowy. Tyle.
Tak więc byłem w biurze przed południem. Włączyłem radio i sprawdzałem właśnie pocztę, którą listonosz zawsze wsuwał pod drzwi. Jak zwykle były to same rachunki, ale nie zwalały z nóg należnościami. Wtedy zapukała. Właściwie to nie usłyszałem za pierwszym razem, bowiem zapukała tak cicho, jakby to był stłumiony odgłos kobiecych szpilek na korytarzu. Po chwili pukanie powtórzyło się i było na tyle słyszalne, że podszedłem do drzwi i otworzyłem je powoli. Wydawała się być nieco zaskoczona.
– Można? – spytała.
– Proszę – powiedziałem i gestem ręki zaprosiłem ją do środka.
Weszła niespiesznie ogarniając wzrokiem mój mikroskopijny biznes.
– Proszę usiąść. Kawa, herbata, woda? – spytałem.
Spojrzała się na mnie jakbym jej proponował łyk denaturatu z butelki.
– Dziękuję – odparła siadając naprzeciwko biurka.
Ściszyłem radio i usiadłem w fotelu. Teraz mogłem jej się lepiej przyjrzeć. Była elegancko ubraną, ładną brunetką ledwie po trzydziestce. Jedną z tych, których nie widuje się w supermarketach z koszykiem wypchanym zakupami lub w parkach z dziećmi na huśtawce. To nie była jej klasa i na pewno też nie moja. Jej uroda mogła robić wrażenie nawet w ciemności. Pomyślałem, że pewnie pomyliła biura ale wyglądała na inteligentną. Nigdy nie potrafiłem rozróżniać kobiecej, wierzchniej garderoby, ale na moje oko miała na sobie żakiet czy jakąś garsonkę, spódnicę do kolan, a wszystko to w kolorze błękitnym – nieco dziwnym jak na tą porę roku. Do tego czarna torebka i buty pod kolor. Ładnie pachniała. To były pewnie te perfumy, których nazwy nigdy nie potrafiłem wymówić poprawnie. Za małą buteleczkę mógłbym spokojnie kupić cztery zimowe opony z felgami do mojej „Audicy”.
– Już mnie pan sobie obejrzał? – spytała.
– Tak – odparłem wyrwany z lekkiego zamyślenia – pani wybaczy, ale nie mam zbyt wielu klientów, w szczególności takich klientów.
– To znaczy? – spytała nieco zdziwiona.
– Mam na myśli ludzi z klasą, jak pani – odparłem.
– Dziękuję – uśmiechnęła się – ale nie powinno się oceniać ludzi po wyglądzie.
– W moim fachu to przydatne.
– Przejdźmy do rzeczy – powiedziała. – Znalazłam się w nieco dziwnej sytuacji… Niezręcznej sytuacji i postanowiłam skorzystać z pańskich usług.
– Przykro mi, ale nie prowadzę spraw rozwodowych – uprzedziłem.
– Och, to nie to – dodała – to nie ma nic wspólnego z usługami tego typu –
otworzyła torebkę i wyjęła papierosa. Wyglądała na nieco zdenerwowaną. – Można? – spytała.
– Proszę – powiedziałem wstając i podałem jej ogień – przy okazji i ja zapalę. Przypaliłem sobie „Camela” i podsunąłem jej popielniczkę. – W czym mogę pani pomóc?
– Właściwie, to nie wiem od czego zacząć…
– Najlepiej od początku – zachęcałem rozsiadając się w fotelu.
– Rozumiem. A więc tak. Obawiam się, że mój mąż zaginął. Pragnę go odnaleźć.
– To ciekawe – odparłem – ma jakieś nazwisko?
– Takie jak ja.
Spojrzałem na nią dziwnie.
– To znaczy?
– Rotter-Weiss. Właściwie to tylko Weiss. Roman Weiss. Rotter to moje nazwisko rodowe.
– Znam pani męża. No, nie osobiście, ale jest dobrze znany.
– To prawda – powiedziała zaciągając się papierosem.
– Kiedy zaginął?
– Jakiś tydzień temu.
– Dopiero teraz pani z tym przychodzi?
– Czasem jest ekscentryczny i nagle, bez powiadomienia wyjeżdżał gdzieś, coś uzgadniać. Nigdy jednak nie trwało to dłużej, niż trzy-cztery dni.
– Czy powiadomiła pani policję?
– Tak – powiedziała bez emocji – przyjęli sprawę, a za nimi przyfrunął cały rój pismaków z fleszami. Nie mam przez nich spokoju. To nie do zniesienia. Nie wiem, czy nawet teraz ktoś nie czai się na korytarzu z aparatem.
– To prawdopodobne – odparłem – pani mąż to bardzo popularna postać. Gazety mają więc używanie. Przypuszczam jednak, że polują na towarzyski skandal, a nie na kryminalną aferę. Takie rzeczy się zdarzają niezwykle często. Bogaty człowiek, pragnie oderwać się od rzeczywistości i znika w jakimś romantycznym miejscu, gdzie może realizować w spokoju swoje fantazje i to zazwyczaj nie sam. Ale zapewniam panią, że wszyscy oni wracają. Za bardzo kochają swój biznes i popularność. Szybko zaczynają tęsknić za powrotem w wir codziennego życia.
– Sugeruje pan, że mąż ma przelotny romans?
– Tak właśnie myślę i wcale nie sugerowałem, że przelotny. I myślę sobie jeszcze, że gdybym podjął się tej sprawy, byłyby to najłatwiejsze pieniądze jakie zarobiłem.
– Stara się pan być uczciwy?
– Nie zawsze mi to dobrze wychodzi.
– W takim razie nie zarabia pan wiele.
– Uczciwość w tym zawodzie to poważna przeszkoda.
– Utwierdzam się w przekonaniu, że jednak chcę pana zatrudnić – powiedziała gasząc papierosa.
Był to jeden z tych długich i cienkich papierosów, które tak ładnie dopełniają urodę zadbanych kobiet.
– Skoro pani nalega, czemu nie?
– Ile wynosi pana stawka?
– Nie mam górnego limitu.
– Czyli ocenia pan jednak swoje koszty na podstawie ubioru klienta?
– Mówiłem, że w moim fachu to bardzo przydatna wskazówka.
– No dobrze, to w takim razie ile?
– Podam pani normalną stawkę – 80 euro dziennie plus ewentualne koszty. Zaliczka wynosi 400 euro lub równowartość w złotówkach.
– To niezbyt wygórowana stawka.
– Dla pani na pewno nie, ale nasze miasto, to nie Nowy York. Dodatkowo, zaliczka w sprawie poszukiwań osób nie podlega zwrotowi. Reguły są proste.
– Nie podlega zwrotowi? – spytała nieco zdziwiona.
– Pozwoli pani, że coś wyjaśnię. Nabiegam się na pewno jak koń na westernie. Będę wsadzał nosa tam gdzie nie trzeba i spotykał gości, którym śmierdzi spod pachy. Czasem dostanę w łeb. Często znajduję w moim samochodzie przebite opony. Potem, po kilku dniach, osoba zaginiona wraca i wszyscy uważają, że od początku nie było sprawy.
– Brzmi sensownie. A tzw. „koszty”?
Nie wyglądała na taką, która targuje się o cenę, lecz robiła to raczej, aby nie wypaść na naiwną. Wytłumaczyłem jej, co i jak.
– Koszty to np. nocleg w innym mieście, bilety wstępu, większe napiwki i takie tam…
– Niektóre hotele są kosztowne.
– Zwykle śpię w samochodzie, ale liczę jak za tani hotel. Oprócz zimy – dodałem uśmiechając się znacząco.
– Zgoda – odparła przekrzywiając nieco głowę. Przypatrywała mi się przez chwilę i chyba pierwszy raz lekko się uśmiechnęła.
– Musimy wypełnić papiery – powiedziałem – to znaczy jeden papier. Oto umowa – zlecenie na poszukiwanie pani męża. To tylko dwie strony i nie ma klauzuli różniącej się od innych miniaturowym drukiem. W wykropkowanym miejscu proszę wpisać dane osoby poszukiwanej, czyli pani męża i numer telefonu abym miał z panią kontakt.
Podałem jej gotową umowę i długopis. Nie wyglądała na taką która nosi przy sobie coś do pisania. Czytała niespiesznie i z wdziękiem. Wypełniła wszystkie potrzebne rubryki i podpisała się ładnym charakterem pisma.
– Potrzebuje pan zdjęcie męża? – spytała podając mi umowę.
– Niech pani nie żartuje – powiedziałem – wiem, jak wygląda, a kolekcja jego zdjęć jest w internecie. Wystarczy kliknąć w „Google”. Drugi egzemplarz umowy jest dla pani.
– Nie chciałabym go przechowywać. Może zostać u pana? Można panu ufać?
– To zależy – odparłem.
– Tak? Od czego?
– Zależy, czy sprawa jest prywatna czy zawodowa.
– A nasza jest zawodowa… – powiedziała intonując słowo „zawodowa”.
– Jak najbardziej. Może mi pani zaufać.
– A jak jest prywatna?
– Wtedy na pani miejscu byłbym ostrożny.
Uśmiechnęła się i wstała z krzesła.
– Do widzenia panu, panie… panie Kos – doczytała z wizytówki.
– Do widzenia pani – powiedziałem i wstałem z krzesła, aby odprowadzić ją do drzwi. Raptem trzy kroki, ale zawsze.
– Mam jeszcze jedno pytanie – zatrzymałem ją już prawie na korytarzu.
– Tak?
– Jak pani ma na imię?
– Amanda. Mam na imię Amanda – powiedziała i zamknęła drzwi.
Wiedziałem, jak ma na imię. Napisała je w umowie, ale chciałem ją jeszcze przez chwilę zagadać. Piękna kobieta. Niektórzy ludzie to farciarze. Noc z nią w łóżku to galop na Wielkiej Pardubickiej. Jak ja bym z nią pogalpował! Stałem jeszcze przez chwilę i ciągle czułem ten zapach. Był tak inny od znanych mi, że poznałbym go od tej pory wszędzie. Chyba nigdy takiego nie wąchałem. Nie było w tym jednak nic dziwnego. Dawno nie wąchałem żadnej kobiety.
ciąg dalszy książki w pełnej wersji.