- W empik go
Głód życia - ebook
Głód życia - ebook
„Jak to jest, gdy człowiek sam ze sobą czuje się jak w więzieniu?” „Głód życia” to niezwykle sugestywna opowieść o ciemnych stronach kartoteki ludzkiej osobowości. Oplątani lepkim mrokiem kruczych skrzydeł, przemierzamy przesycone emocjami, apokaliptyczne wizje pomiędzy snem i jawą, rzeczywistością i fikcją. Polecam wszystkim czytelnikom, spragnionym dusznego niepokoju, złaknionym końca świata i… poszukującym w tym szaleństwie choćby promienia nadziei. " — Kamil Prabucki, autor thrillera „Sara”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-349-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
***
Anna stała na skraju klifu. Wiatr rozwiewał jej kruczoczarne włosy, jakby próbował porwać ją do tańca. Do tańca ze śmiercią. Swoiste danse macabre. Świat zapłonął błyskawicami. Rozpętała się burza. Ciężkie krople deszczu waliły o ziemię niczym kamienie. Zdzierały skórę z jej policzków. Lodowym chłodem mroziły krew w żyłach i paraliżowały dłonie.
Wtenczas niebo zaczęły przecinać czarne sztylety. Jeden za drugim. Tysiące sztyletów.
— Kruki… — wyszeptała Anna.
Zastępy ptaków, niczym szarańcza opanowały przestworza. Wykrzykiwały swój gniew, z piór strzepywały popioły istnień.
Anna spojrzała w dół klifu. Czarne morze rozbijało się hebanową poświatą o ostre niczym brzytwa brzegi. Obejrzała się za siebie. Dolina płonęła żywym ogniem. Gdzieniegdzie można było dostrzec ludzkie kości, sterczące z ziemi niczym druty. I kruki. Pełno kruków…
*
Fot. Cris Froese Pics
*Rozdział 1 Sen
Guido otworzył zaspane oczy. Słońce nieśmiało przebijało się przez firankę. Zgiełk miasta nie pozwalał na dłuższe pozostanie w objęciach Morfeusza. Może to i dobrze, że się obudził. Sen nie był przyjemny. Przyprawiał o dreszcze na samo wspomnienie. Był jednym z tych snów, po których mogą założyć ci kaftan bezpieczeństwa, jeśli opowiesz go na kozetce w gabinecie psychiatry.
Szedł ciemnym lasem, a księżyc oświetlał mu drogę bladą poświatą. Wiedział, że musi iść, choć nie pojmował dokąd i po co.
Dokoła panowała grobowa cisza. Czasem tylko wiatr poruszył nieśmiało gałęzie. Pod stopami szeleściły liście i szyszki. Idąc tak przez ciemność, Guido miał wrażenie, że podąża w pustkę, że to właśnie tak kroczy się ku zatraceniu i samozagładzie. Może umarł i znalazł się w piekle? Lub podąża właśnie w jego stronę. Może miał wypadek i zapadł w śpiączkę a teraz podąża w letargu w stronę czyśćca?
— Nie może mnie tu spotkać nic dobrego — pomyślał.
Powietrze było wilgotne i ciężkie. Czuł, jak oblepia jego twarz i ręce. Drzewa spoglądały na niego złowrogo, jakby był intruzem, który wkroczył na prywatną posesję. Wystarczyłaby chwila, aby ostre konary rozerwały jego ciało na strzępy rzucając szczątki na pożarcie leśnym zwierzętom. Ten las w niczym nie przypominał lasu Entów z powieści Tolkiena. Nazwałby go raczej Lasem Skazańców, bo jeśli już się tu szło to na pewno nie w nagrodę.
Nagle usłyszał cichutkie stukanie. Nasilało się z każdym krokiem, dodając mroku temu miejscu. Serce zabiło mu szybciej. Strach powoli paraliżował kończyny. Stukanie stawało się coraz bardziej intensywne.
Dojrzał w oddali światło. Księżyc oświetlał spory kamień. Guido miał przeczucie, że to stamtąd dochodzi dźwięk.
W miarę zbliżania się do obiektu, powoli kształtował się obraz. Coś się poruszało. Coś niezbyt dużego. Chyba zwierzę. Krok za krokiem, coraz głębiej w mrok. Coraz dalej w otchłań. Chłód dawał się we znaki i objawiał gęsią skórką na ciele. Skoro to był sen, to dlaczego nie mógł wyśnić sobie również ciepłej bluzy? A jeśli rzeczywistość, to dlaczego był na tyle głupi żeby wybierać się na spacer w środku nocy i to w samym t-shircie.
Dotarł do ogromnego kamienia i nie dowierzał temu, co ujrzał.
Na głazie siedział kruk, a jego aksamitne pióra połyskiwały w blasku księżyca niczym płaszcz wysadzany diamentami. Jednym szponem przytrzymywał ludzką głowę, na wpół wyjedzoną. Uderzał rytmicznie dziobem w kość czaszki, jakby odbębniał jakąś rytualną melodię. Stuk, stuk...stuk, stuk…
Chłopak stanął jak wryty. Oddech przyspieszył do granic możliwości, zimne poty oblały całe ciało. Nie był w stanie się poruszyć. Las zaczął wirować, Guido czuł się jak na karuzeli i był niemal pewien, że za chwilę straci równowagę i po prostu z tej karuzeli wypadnie roztrzaskując sobie przy tym głowę.
Nagle ptak przerwał przerażającą konsumpcję i spojrzał na Guida. Z czarnego niczym smoła dzioba skapywała ciepła jeszcze krew.
— Wysłannik piekieł… — pomyślał.
Chciał uciekać, ale jego nogi zamieniły się w dwa betonowe słupy, ani drgnęły. Kruk poderwał się do lotu i zmierzał w jego kierunku. Przenikliwe i płonące nienawiścią oczy krzyczały gniewem. Wystarczyła sekunda, aby rozwścieczone ptaszysko rozerwało twarz Guida na strzępy. Chłopak schował głowę w ramionach czekając już tylko na to, co nieuniknione.
I wtedy głośny klakson za oknem wyrwał go z otchłani koszmaru.
— Ale jazda… — powiedział, przecierając zaspane oczy. Usiadł na łóżku wciąż jeszcze otumaniony snem. Nigdy wcześniej nie śniło mu się nic tak przerażającego i realnego zarazem. Mógłby przysiąc, że był w tym lesie, szedł tamtą ścieżką. Wciąż czuł zapach drzew i wilgoć na całym ciele. Słyszał szelest liści i czuł miękkość leśnego runa. Strach również był prawdziwy. Do teraz miał gęsią skórkę na rękach a serce waliło jak oszalałe. Najgorsze jednak było poczucie, że to nie koniec. Jakimś sposobem wiedział, że następnym razem nie będzie miał tyle szczęścia.
***
Anna obudziła się z ogromnym bólem. Promieniował od prawego boku aż po czubek głowy. Krew pulsowała jak gorąca lawa. Skapywała szkarłatną ciszą na podłogę. Dziewczyna nie mogła się poruszyć. Ciało sparaliżowało cierpienie i strach. Gęsty odór śmierci unosił się dokoła. Powietrze było gęste i ciężkie, przesiąknięte pustką i samotnością. O tak. Anna nigdy nie czuła się bardziej samotna. Próbowała sobie przypomnieć, jak się tu znalazła. Co się właściwie stało. Ale ból zaburzał zdolność do racjonalnego myślenia.
Rozejrzała się. Leżała na przegniłej pryczy w małym pokoju. Betonowa podłoga i zagrzybione ściany. Okna zabite starymi, spróchniałymi deskami. Poprzez szpary przebijało się słońce. Jak resztki nadziei, szczątki wiary, okruchy marzeń.
Spróbowała wstać, ale nie mogła się podnieść. Palący ból przeszył jej żebra, które zdawały się być połamane w kilku miejscach.
— Pić… — wyszeptała — Tak bardzo chce mi się pić…
W głowie kłębiły się myśli i tysiące pytań.
— Gdzie ja jestem… — wyszeptała przerażona.
Próbowała przywołać obrazy ostatnich chwil, godzin, dni. Ale tylko pustka kołatała się w głowie. Totalna dezorientacja. Jak wtedy, kiedy jej auto wypadło z drogi i z impetem wjechało do jeziora. Kiedy myślała, że odchodzi na dobre. Ale wtedy obrazy minionych lat przelatywały przed oczami jak w kalejdoskopie. A na końcu zobaczyła uśmiech samej śmierci. Czekała na nią. Zaparzyła nawet herbatę powitalną. Anna czuła, jak woda zachłannie wkracza do jej gardła. Nie mogła otworzyć drzwi samochodu, zapięcie pasów jak na złość nie chciało puścić.
— To koniec. — pomyślała. — Tak właśnie odchodzi się w nieistnienie. Tak pozbywa się bagażu i dostaje bilet w jedną stronę. Może to i dobrze? Może to jest moje wybawienie? Przecież od tak dawna nie chcę tu być. Każdy dzień to tylko walka z samą sobą. I z Cieniem… Rozgościł się w umyśle i nie zamierza go opuścić.
Nagle przypomniała sobie te wszystkie chwile, kiedy odchodziło niebo i rozmywała się ziemia. Kiedy ściany krzyczały pustką i bezsilnością. Świat był tylko wyblakłą plamą na dnie pękniętego lustra kosmosu. Ból wypychał się na powierzchnię każdej nocy. A każdy dzień krztusił rozczarowaniem.
Uratował ją kierowca ciężarówki, jadący tuż za nią. Wskoczył do jeziora, udało mu się rozbić szybę i wyciągnąć na wpół przytomną Annę z tonącego pojazdu. Wezwał pomoc. Karetka zabrała dziewczynę do szpitala. Po godzinie odzyskała całkowitą świadomość. Wyszarpnięto ją z rąk śmierci, choć zatapiała już swoje kły w jej szyi. To nie był ten czas. Nie ten moment. Zostało jeszcze trochę oddechów.
O ile wtedy wiedziała, że jest uwieziona w tonącym aucie, które prawdopodobnie pójdzie na dno niczym Titanic, teraz nie miała pojęcia co się dzieje. Smród wywoływał odruch wymiotny. Spierzchnięte usta płonęły, jakby ktoś je przetarł papierem ściernym.
Ponownie spróbowała wstać, tym razem powoli. Usiadła na pryczy. Kilka głębokich wdechów. Stanęła na nogi, kręciło jej się w głowie. Podeszła do ściany, aby móc się podeprzeć i nie upaść. Powoli przesuwała się w kierunku drzwi. Jak dziecko we mgle, prawie po omacku. Nie zdawała sobie sprawy, że nastała noc. Czas uciekał niesamowicie szybko. Prawdopodobnie co jakiś czas mdlała z bólu i odzyskiwała przytomność. Cud, że się jeszcze nie wykrwawiła.
Dotarła do drzwi. Otworzyła je. Zaskrzypiały dość głośno i prawie wypadły z zawiasów. Wyszła na zewnątrz. Okazało się, że jest w środku lasu, na polanie. Postanowiła ruszyć przed siebie. Wiele razy już w swoim życiu się cofała i nie były to dobre wybory. Szła powoli, próbując opierać się o drzewa. Bose stopy kroczyły po mokrej trawie jak po szmaragdowym dywanie. Ale ona nie była królową, a to zdecydowanie nie był bal. I raczej nie czekał na nią żaden książę. Nagle usłyszała głos w oddali. Przeraźliwy krzyk rozdzierał noc jak Kuba Rozpruwacz swoje ofiary. Przeszły ją zimne dreszcze.
— Co tu się, do cholery, dzieje?! — powiedziała do siebie.
Bała się, ale musiała sprawdzić skąd dochodzi krzyk. Może ktoś potrzebuje pomocy bardziej niż ona?
Zatrzymała się. Wpatrywała się przed siebie sparaliżowana strachem. Kilka metrów przed nią ogromny kruk rozrywał czyjąś twarz. Chłopak próbował się bronić, ale ptak był silniejszy. Jego mocarne, rozłożyste skrzydła zdawały się okrywać cały świat. Wyznaczały horyzont nocy, jakby nakreślał nimi wrota do innego wymiaru. Do koszmaru lub samego piekła. Chciałaby pomóc chłopakowi, ale sama ledwo stała na nogach. Poczuła gorącą krew spływającą z nosa. Trzęsły jej się ręce, nogi były jak z waty. Uderzenie w głowę. Świat odpłynął. Ciemność. Głucha cisza. Anna ponownie straciła przytomność.
*
Fot. Marcin Góralski
*Rozdział 2 Demony przeszłości
Guido był buntownikiem. Nigdy nie podporządkowywał się nikomu i niczemu. Zawsze chodził własnymi ścieżkami i uwielbiał swoją samotność. Był jak Włóczykij z fińskiej bajki o Muminkach. Kochał obcować z naturą, kontemplować piękno świata. Najbardziej jednak lubił noc. Mógł wpatrywać się wtedy w niebo godzinami. Nierzadko udawało mu się dostrzec spadającą gwiazdę. Czuł się scalony z wszechświatem, zjednoczony z nieskończonością istnień. W czasie swoich medytacji potrafił wznosić się wysoko, ponad ludzką niemożliwość. Tam gdzie nie sięga wyobraźnia, ani sama śmierć. Żył bez strachu przed jutrem, bo wierzył, że wszyscy jesteśmy tu tylko na chwilę. Taki etap przejściowy w nieskończonej podróży jestestwa. Człowiek przybył na Ziemię po doświadczenia i wspomnienia. Dlatego powinniśmy czuć i widzieć — cuda, które zdarzają się czasami po kryjomu, niesamowitość każdego dnia, zapachy jakimi obdarowuje nas świat. Tymczasem gonimy wciąż za marchewką na kiju. Topimy wieczorne smutki w butelce pustki i zagryzamy bylejakością. Aby nie zakrztusić się rozczarowaniem i nienasyceniem. Wciąż mamy nadzieję, że jakiś bóg nas unicestwi albo ocali. Kreujemy w snach Feniksa, który mógłby odrodzić nam świat. Za garść srebrników lub wakacje w raju. Ale rano budzi nas tylko kac i bezczas.
Pewnej grudniowej nocy, gdy Guido spacerował ulicami opustoszałego miasta, zobaczył coś, co na zawsze go poniekąd odmieniło. Było naprawdę zimno, dotkliwy chłód mroził krew w żyłach. Śnieg skrzypiał pod butami jakby szedł po starych, spróchniałych deskach. W pobliżu nie było żywej duszy. Gdy dotarł do parkowej alei dostrzegł na ławce jakąś postać.
— Widzę, że nie tylko ja mam na tyle nierówno pod sufitem, aby wybierać się na przechadzki w środku nocy przy minus dwudziestu stopniach Celsjusza. — pomyślał.
Gdy doszedł do ławki zaniepokoił go bezruch człowieka.
— Dobry wieczór, czy wszystko w porządku? — zapytał. -Jest bardzo zimno czy potrzebujesz pomocy?
Niestety nie uzyskał odpowiedzi. Postanowił szturchnąć osobnika, podejrzewał, że mógł po prostu zasnąć będąc pod wpływem alkoholu, co jest bardzo niebezpieczne w tak niskiej temperaturze.
— Halo, czy wszystko w porządku? — nalegał.
W miejscu ławki latarnia nie działała, więc Guido wyciągnął telefon komórkowy, aby rozświetlić postać i zobaczyć z kim ma do czynienia. Kiedy to uczynił komórka wypadła mu z dłoni. Widok przeraził go do szpiku kości. Na ławce siedziała kobieta pozbawiona oczu. Ktoś musiał bardzo ją skrzywdzić, wyglądało to jakby oczy zostały wydłubane jakimś narzędziem. Jej twarz pokrywała zamarznięta już krew. Nie to jednak było najgorsze. Kobieta tuliła do siebie małe zawiniątko. Jak się okazało, swoje dziecko. Mogło mieć kilka miesięcy. Oboje nie żyli. Byli totalnie skostniali. Twarz kobiety była nienaturalnie wykrzywiona cierpieniem i panicznym strachem. Cokolwiek ich tutaj spotkało musiało być czymś przerażającym. Guido padł na kolana. Nie mógł się uspokoić. Serce waliło mu jak oszalałe. Oddech przyspieszył do granic możliwości. Z oczu popłynęły łzy. Na zziębniętej od mrozu twarzy zdawały się być jak gorąca lawa, wypływająca z dopiero co obudzonego wulkanu. Były to łzy gniewu i bezsilności. Świat się nagle zatrzymał. Pękł jak bańka mydlana zmuszając Guida do zmierzenia się z betonową ścianą rzeczywistości, o którą właśnie roztrzaskał kręgosłup. W jego głowie kłębiło się tysiąc myśli. Nie potrafił zrozumieć, jak ktokolwiek mógł dopuścić się tak okropnego czynu. Jak mógł zaatakować matkę z dzieckiem i skrzywdzić ich w tak paskudny sposób. Skazać na śmierć, zgasić iskrę ich istnienia. Jakie potwory chodzą po tych ulicach? Przemierzają chodniki, zasiadają na ławkach w parku, sprzedają dzieciom cukrową watę? Kim są osobnicy, którzy za dnia rozdają uśmiechy a nocą wypruwają ludziom żyły i zjadają ich serca? Skąd biorą się te demony? Wampiry? Zombie? Jak bardzo czarne i spopielone muszą być ich dusze, aby potrafili miażdżyć istnienia jak dwustutonowy walec…
Guido ocknął się po jakimś czasie i zadzwonił na policję. Podał lokalizację i czekał na funkcjonariuszy. Po około dwudziestu minutach usłyszał policyjną syrenę i ujrzał kaskadę kolorowych błysków w oddali. Światła wyglądały jak choinkowe lampki, rozciągnięte wzdłuż ulicy. Rozpraszały mrok nocy dając złudne poczucie bezpieczeństwa. Po dotarciu na miejsce policjanci byli równie zdruzgotani co Guido. Przez dłuższy czas panowała niezręczna cisza, nikt nie potrafił wydobyć z siebie słowa. Ogromny ból przeszywał ich wszystkich jak sopel lodu. Królowa Śniegu zgarnęła kolejny łup. Dwie dusze więcej do kolekcji.
Łamiącym głosem Guido opowiedział dokładnie co się wydarzyło, że znalazł ofiary przed niespełna godziną na tej ławce. Nie było więcej świadków, nikt inny nie był na tyle odważny aby wychodzić z domu w tak mroźną i czarną jak smoła noc.
— Znajdziemy drania. — powiedział w końcu jeden z policjantów. — Od dwudziestu lat siedzę w tym zawodzie, ale jeszcze nigdy nie widziałem niczego tak przerażającego i okrutnego. Osoba, która tego dokonała nie mogła być zdrowa na umyśle. Lub jest po prostu bezwzględnie zła, do szpiku kości.
— Nie wątpię… — głos Guida był jakby zawieszony w czasie, odpowiadał w zwolnionym tempie jakby nie miał kontroli nad własnym językiem i mózgiem, jakby ktoś nagle wyłączył mu zasilanie.
Policjant spisywał zeznania chłopaka w czarnym notesie. Było tak zimno, że drżały mu ręce ale włożenie rękawic nie wchodziło w grę gdyż nie potrafiłby wówczas utrzymać w palcach długopisu.
— Będziemy z panem w kontakcie gdybyśmy potrzebowali więcej informacji lub jeśli natrafimy na jakiś trop. Mam nadzieję, że nie jest to początek jakiejś serii.
Guido spojrzał na policjanta zaniepokojonym wzrokiem.
— Myślicie, że to mógł być seryjny morderca?
— Nie można wykluczyć takiej wersji. Zobaczymy co nam powie sekcja zwłok, czy na ciele są widoczne jakieś znaki szczególne lub prezenty pozostawione przez sprawcę.
— Prezenty? — zapytał Guido.
— Seryjni mordercy często znakują swoje ofiary, zostawiając na przykład jakiś symbol na ciele.
— Może symbolem są wydłubane oczy? — zapytał z przekąsem. — To już wystarczający znak szczególny.
— Tak, trzeba brać pod uwagę wszystkie opcje. Nie będziemy pana dłużej zatrzymywać...Mamy swoją robotę. Będziemy w kontakcie.
Policjant odszedł, podając rękę na do widzenia.
Guido stał jeszcze chwilę wpatrując się w makabryczny obrazek po czym ruszył w swoją stronę. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się wydarzyło. To jak zły sen, z którego nie można się wybudzić. Wciąż czuł w sobie bezsilność i gniew. Nagle świat zmienił się w pułapkę. Stał się miejscem, w którym Guido nie chciał być. Ani teraz ani chyba nigdy. Czuł się wciągnięty w jakąś czarną otchłań, z której nie mógł się wydostać.
Po powrocie do domu usiadł przy oknie i wpatrywał się w niebo. Gwiazdy zawsze przynosiły ukojenie. Dzisiaj potrzebował go tak rozpaczliwie, jak nigdy przedtem. Przed oczami wciąż miał obraz zmasakrowanej twarzy kobiety i...jej maleństwa. Malutkiego istnienia, które musiało powrócić do źródła nim zdążyło zachłysnąć się życiem, rozwinąć skrzydła. Ostatnią kołysanką, którą słyszał maluszek, było bicie serca jego przerażonej mamy. Guido schował twarz w dłoniach, ukrywając łzy i ból, który rozsadzał jego serce.
Sprawca nigdy nie został odnaleziony. Nie było żadnych odcisków palców, żadnych śladów. Jakby sam szatan wyszedł spod ziemi i dokonał tej strasznej zbrodni. Ta noc była najboleśniejszą, jaką kiedykolwiek przeżył.
***
_metalowa muszelka_
_znaleziona na chodniku_
_ubrudzonym bezczasem_
_i zadeptanymi myszami_
_poranna mgła_
_zalepia oczy smołą_
_tylko trzy dni_
_na śmierć i zmartwychwstanie_
_nim brzytwa podziurawi ci_
_skórę_
_ból rośnie w siłę_
_nabiera mięśni_
_lody pistacjowe_
_mrożą szklane myśli_
_przez dziurkę od klucza_
_dojrzysz magiczna fasolę_
_i usłyszysz skowyt wilków_
_którym łamią karki_
_skrzypiące pod butem życie_
_przepada w chaosie mercedesów_
_zdmuchnij nicość z ramion_
_nim zdołasz ulepić_
_nową twarz_
***
Anna kochała wszystko to, co tajemnicze i owiane magią. Dużo pisała. Wiersze, przemyślenia, opowiadania. Zapisywała swoje życie na kartkach, przelewała na papier swój ból, radość i gniew. Życie nie raz sypnęło w oczy nicością, nie raz przetarło oczy piaskiem i pocięło żyletką skronie. Przeżywała świat inaczej niż reszta ludzi. Czuła „za bardzo” i „za mocno”. Usłyszała kiedyś od jednej ze swoich nauczycielek, że jest zbyt wrażliwa na ten świat. I chyba faktycznie była. Od dłuższego czasu odczuwała w sobie nieokreślony smutek. Zakorzenił się gdzieś głęboko i nie można go było niczym zaleczyć. Ból istnienia doskwierał każdego dnia. Czuła się jak Werter Goethe’go. Kiedyś w jej życiu wydarzyło się wiele złego. Pewne wydarzenia zrujnowały jej spokój na zawsze. Spisywała wszystko w pamiętniku, aby móc choć odrobinę uśmierzyć ból, jaki zadawało jej istnienie po tej stronie tęczy.
Mieszkała wraz ojcem na przedmieściach. Okolica była spokojna a sąsiedzi bardzo życzliwi. Matka Anny zmarła wiele lat temu. Miała tylko tatę, a on miał tylko ją. Znakomicie się dogadywali i dbali o siebie nawzajem. Czasami wychodziła na spacer z dziewczyną z naprzeciwka, Amy. Były w tym samym wieku i chodziły do tej samej szkoły. Amy była cicha i nieśmiała. Anna nie lubiła hałaśliwych i gadatliwych ludzi dlatego rozumiały się znakomicie. Czasami spotykały się w swoich domach aby wspólnie poczytać książki. Pisały też razem wiersze a potem odczytywały je sobie na ławce w pobliskim parku. Jej kontakt z Amy niespodziewanie się urwał kiedy na świecie zaczęła się pandemia. Koleżanka wyjechała wraz z rodzicami na drugi koniec kraju w ucieczce przed wirusem. Tam mieli całą rodzinę i postanowili być razem w tym ciężkim dla wszystkich czasie. Dla Anny był to kolejny cios w serce. Straciła przyjaciółkę i powierniczkę. Choć Amy obiecywała, że będą do siebie pisać i widywać się na video czacie, nigdy tak się nie stało.
Dziewczyna popadała w pustkę. Samotność zacisnęła na niej swoje kleszcze i nie chciała puścić. Ani na chwilę.
***
_Podróżuję po swoich bezkształtnych snach i widzę ruiny. W zwęglonym wnętrzu tylko pustka. Uciekam w ten ból za każdym razem, gdy wspomnienia nie pozwalają normalnie żyć. Uciekam w samotność, nie mogąc odnaleźć nowej drogi. Każda wydaje się zła...Nie potrafię się na nowo przystosować. Ludzkie pokusy i ułomności znowu doprowadziły mnie do tragedii. Teraz niczego nie mogę już zmienić. Już dawno znienawidziłam się za te wszystkie dni. Świat stracił najmniejszy sens. Jedno życie, jedna miłość, jedna śmierć. Śmierć, której nie jestem w stanie udźwignąć, wybaczyć. Zdradziłam swoje własne niebo. Chciałabym stąd odejść ale przepełnia mnie lęk. Może kiedyś przyjdzie taki moment, że zjednoczę się ze swoim bólem tak bardzo, że strach odejdzie. I wtedy, podążając w cierpienie, tajemną otchłań rozpaczy, zdmuchnę swoje nic niewarte istnienie jak zwykłą świecę. Będę czekać na ten dzień, aż dojrzę do śmierci. Będę czekać z utęsknieniem…_
***
_Cierpki smak życia w ustach mam. I czuję odrażającą woń swojego istnienia. Fałszywy uśmiech przez łzy — cichy zwiastun śmierci. Umieram pod dotykiem nieskończoności i spalam się pośród tysiąca niemych gwiazd. Kolejne niebo krwawi moimi grzechami. Tylko chwila i już mnie tu nie będzie. Parę sekund, by wyzwolić ciało z bólu tęsknoty. Już niedługo, jeszcze trochę… zaniknę…_
***
_Życie zaskakuje mnie z dnia na dzień. Przebłyski wspomnień otwierają ranę i wstrzykują do krwiobiegu niespotykaną dawkę bólu. Każdy dzień kończy się cierpieniem a każdej nocy rozpacz osiąga apogeum. Pochylam się nad zagubieniem, żalem, utratą. Rozdarte niemocą niebo powoli gubi wszystkie gwiazdy. Wiatr cicho przemyka przez podświadomość odbierając mi ostatni ratunek. Niepohamowane pragnienie samounicestwienia jest zwiastunem nadchodzącej śmierci. Zbliżam się do Kresu. Coraz bardziej…_
***
_Czy można zatonąć w swojej rozpaczy a potem po prostu wypłynąć na powierzchnię jak gdyby nigdy nic się nie stało? Ten świat rozpada się pod dotykiem mojego zła. Od podmuchu potępienia umierają kolejne gwiazdy. Deszcz zimnymi kroplami znaczy moje cierpienie. Jego granica już dawno została przekroczona. Nie umiem żyć tak jakbym tego chciała. Szczęście jest czymś niepojętym. Jak mogę jeszcze w nie wierzyć? Jak mogę mieć nadzieję? Zabrakło mi już sił. Nie ma przypadku, są tylko nasze wybory. One doprowadziły mnie do kolejnego obłędu. Podążam w mój ból, dokoła tylko ciemność. Pustka wypełnia cały świat. Spadam oto, koleją swoich błędów, na samo dno piekła. I już się nie podniosę. Moje serce umarło. Na zawsze. Nie mam już marzeń i celu, do którego mogłabym dążyć. Zanikam w otchłani bezdotykowej ciszy i czekam na śmierć. Wiem, że przyjdzie. Nie wiem co będzie potem, ale co mam do stracenia? Teraz już nic. Napiszę ostatni list, przekażę światu ból i zniknę za cienką powłoką nieskończoności. Tu już nie ma dla mnie miejsca…_
***
_Żyję tylko dla innych. Nie dla siebie. Żyję, bo inni tego chcą. Jestem sama ze swoim bólem i tą okropną pustką. Po co się zabijać? Ja już nie żyję. Żyje tylko moje ciało a w środku wszystko jest martwe. Jak długo trzeba umierać, żeby przerwać krzyk? Dotykam dna milczenia i czuję chłód śmierci. Ona żyje w nas od chwili narodzin. I kiedyś musi się wydostać. Kiedy opuści niedoskonałą powłokę mojej cielesności, odejdę na zawsze. Zniknę poza granicę niemożliwości. Nie wiem dokąd wówczas podążę ale nie boję się nawet piekła. Bo czy może być jeszcze gorzej niż jest? Kiedy nie mam już nic… Właśnie teraz, kiedy rozpaczliwie potrzebuję ciepła, bliskości i zrozumienia, nie ma przy mnie nikogo. Samotność uwięziła mnie w swoich ramionach i wiem, że to ona ukołysze mnie do pięknego snu o wieczności. To w nich skonam odkupując swoje winy i grzechy. Tylko wtedy świat wybaczy mi moją niedoskonałość…_
***
_Ból stał się namacalny. Bezmiar pustki pochłonął mnie na dobre. Mogę wam tylko opowiedzieć o samotności tak rozległej niczym otchłań samego piekła. Nie pytajcie o przyszłość — ona juz nie istnieje. Teraz wiem, że to nieuniknione. Trzeba mi stąd odejść, aby już nigdy nikogo nie zranić. Wyparłam z siebie niebo — nie ma w nim dla mnie miejsca. Spijam z wieczności każdą kroplę niespełnionych marzeń. Musi nastąpić jakaś apokalipsa, jakiś koniec. Z pękniętego serca wypływa zatruta krew, która oblewa całe moje ciało, naznaczając mnie potępieniem. Chciałam na nowo zbudować sobie świat, lecz nie ma z czego… Zamykam się więc w przestrzeni cierpienia bez granic. Odchodzę w samotność, bo tylko ona mi pozostała. Nie słyszycie mojego krzyku, nie widzicie zagubienia. Nie chcę być dla was ciężarem. A jestem nim nawet dla samej siebie. Za bardzo zbliżyłam się do słońca i spłonęłam nim zdążyłam zaistnieć. Rozbita dusza prosi tylko o śmierć. Bo kiedy nie ma już wyboru, pozostaje ucieczka w nicość._
_Bezskutecznie próbuję unicestwić demona tkwiącego we mnie. On wciąż się budzi i zabija. Co mam wam powiedzieć? Że zabrakło mi już sił? Wiecie to od dawna… Zastanawiałam się skąd bierze się ten głos, który każe mi skoczyć w przepaść. Myślałam, że to majaki mojego sumienia. Teraz wiem, że to błagania rozszczepionego serca, które nie chce dłużej grać. Nie możecie mi mówić, że będzie dobrze. Nie macie prawa tak bardzo mnie okłamywać. A ja nie mogę tu trwać tylko dlatego, że wy tego chcecie. Gdybyście naprawdę chceli, to bylibyście przy mnie. Ale nie ma tu nikogo. Jest tylko samotność. I pustka. I pragnienie śmierci._
***
_Nowy dzień. Za oknem słonce, życie… A we mnie tylko śmierć. Pragnienie odejścia w inną czasoprzestrzeń. Tak wiele pustych dni...Bolesnych nocy, które wbijały noże w moje ciało. Teraz otwierają się wszystkie rany i na świat wypływa mój jad. Nie potrafię uwolnić się od pętli rozpaczy. Nie mogę się wyzwolić. Ręce spętała niemoc i bezradność. Moje skrzydła złamane cierpieniem, nigdy więcej nie polecę. Naiwnie błądzę w przestrzeniach, to droga donikąd…_
***
_Pisać...Muszę pisać. Bez tego mój mózg eksploduje za każdym razem, gdy pojawia się natłok myśli. Z radia dobiega piosenka „Free love” Depeche Mode. Słuchałam jej jakieś pięć, sześć lat temu, kiedy mój świat się rozpadał, kiedy zaczynało się we mnie rodzić pragnienie samounicestwienia. I nagle teraz, kiedy owo pragnienie ponownie się nasiliło, słyszę ten głos sprzed lat. Błagałam Boga o miłość. Dostałam ją po czym wyrzekłam się jej. Za to nie ma odkupienia…_
_Pragnę miłości ale sama chyba nie potrafię kochać. Musze chodzić swoimi mrocznymi ścieżkami aż do granic cierpienia, prosto do zatracenia._
_Ty odciągasz mnie od obłędu, leczysz mnie spojrzeniem, dotykiem, ciepłem. Kiedy jesteś przy mnie, szaleństwo i ból zostają za drzwiami, nie mają wstępu do naszej czasoprzestrzeni. Lecz gdy znikasz, rozpacz znowu wdziera się w podświadomość, kaleczy duszę, zatruwa krew. Jesteś moim Początkiem, lecz gdy ciebie nie ma jest tylko Kres. Być może światło nie zgasło na zawsze, być może można przeżyć własną śmierć a potem po prostu wstać i iść dalej. Gonić marzenia, ścigać się z wiatrem...Szansa jest zawsze. I wybór. Nawet gdy nie ma już woli istnienia, zawsze jest jakaś droga, którą trzeba iść…_
***
_Odmierzam czas. Bezszelestna cisza. Strach zakorzeniony tak głęboko, że odczuwam go w każdej części ciała. Przyzwyczajam się do śmierci stopniowo. Dawkuję ją, dotykam, poznaję. Każdy ma swoje własne niebo, do którego ucieka gdy świat zacieśnia się do rozmiaru pułapki. Moim niebem są bezkształtne kartki, na których zapisuję ból i śmierć. To tutaj przemijanie jest zbyt powolne. Mój czas, moja przestrzeń… Wciąż niepewna, wyobcowana w cierpieniu, nieprzystosowana do życia. Problemy z adaptacją rzeczywistości- zbyt szaro, bylejak, żałośnie i żenująco. A rozpacz wciąż we mnie tkwi i wysysa wszystko. Otwiera się przede mną otchłań potępienia i wciąga w obłęd. Nie ma ucieczki…_