- W empik go
Głodne kamienie - ebook
Głodne kamienie - ebook
Głodne kamienie to zbiór opowiadań indyjskiego pisarza z Bengalu, noblisty Rabindranatha Tagore. Opowiadania zostały napisane w różnych momentach jego życia, w latach 1895-1930. Większość opowiadań została napisana w formie monologu. Z poczuciem humoru i dużą życzliwością do ludzi przedstawiają one opisy historii ciekawych postaci pokazując jednocześnie indyjską obyczajowość. (za Wikipedią).
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-688-0 |
Rozmiar pliku: | 572 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zetknęliśmy się z tym człowiekiem w pociągu, wracając, z kuzynem do Kalkutty z wycieczki wakacyjnej. Sądząc po stroju i zachowaniu, mieliśmy go zrazu za Mahometanina z głębi kraju, kiedy jednak zaczął mówić, nie wiedzieliśmy zupełnie, co o nim myśleć. Mówił o najrozmaitszych rzeczach z taką pewnością, że można było przypuszczać, iż możni tego świata zawsze we wszystkich sprawach zasięgali jego rady. Jak dotychczas, byliśmy zupełnie szczęśliwi, nie mając najmniejszego pojęcia o tem, że w grze są jakieś nieznane, niesłychane siły, że Rosjanie już idą na nas, że Anglicy knują naszą zgubę, zaś niezgoda panująca wśród przywódców narodowych musi doprowadzić do jakiegoś przełomu. Ale nasz nowy przyjaciel oświadczył z wiele mówiącym uśmiechem: „Między niebem a ziemią, Horacjo, dzieje się znacznie więcej, niż twe dzienniki piszą”.
Ponieważ dotychczas nigdy jeszcze nie opuszczaliśmy domu, człowiek ten imponował nam nadzwyczajnie. Przy najmniejszej sposobności uciekał się do nauk przyrodniczych, przytaczał Wedy lub cytował wiersz któregoś z perskich poetów, a ponieważ my nie mogliśmy rościć sobie pretensji do znajomości nauk przyrodniczych, Wed lub perskiego, nasz podziw dlań wzrastał oczywiście z każdą chwilą, zaś krewniak mój, teozof, był głęboko przekonany, że nasz towarzysz podróży posiada cudowną magnetyczną czy okultystyczną siłę, ciało astralne czy jakieś inne tym podobne nadnaturalne inspiracje. Z pobożnym zachwytem słuchał najniedorzeczniejszych bredni, jakie wychodziły z ust naszego niezwykłego towarzysza podróży, a nawet robił sobie pokryjomu notatki. Zdaje mi się, że nadzwyczajny mąż zauważył to i wcale nie brał za złe.
Stanąwszy na stacji, na której trzeba się było przesiadać, zebraliśmy się w poczekalni, aby zaczekać na swój pociąg. Była dziesiąta godzina w nocy, a ponieważ słyszeliśmy, iż pociąg z powodu zepsucia szyn będzie miał prawdopodobnie znaczne opóźnienie, rozesłałem na ławce swój koc i już chciałem się na nim położyć, aby się spokojnie przedrzomać, gdy naraz ów nadzwyczajny mąż zaczął powoli i z namysłem opowiadać następującą historję. Oczywiście o śnie tej nocy mowy już nie było.
– Kiedy z powodu pewnej różnicy zdań w sprawach administracyjnych zrezygnowałem ze swego stanowiska w Dżunagarh i wstąpiłem do służby Nizama Hajderabadu, zostałem jako energiczny młody człowiek mianowany natychmiast poborcą podatkowym od bawełny w Baricz.
Baricz jest miejscowością zachwycającą. Susta, wesoło gawędząc, skacze w dolinę przez kamienie i żwir i drobi potem, niby zręczna tancerka, pod drzewami lasu, leżącego u stóp samotnych gór. Liczące sto pięćdziesiąt stopni schody prowadzą z rzeki w górę, zaś nad schodami, na brzegu rzeki u stóp gór, stoi opuszczony pałac marmurowy. Dokoła nie ma nigdzie ani jednej chaty, bo wieś Baricz ze swym targiem bawełnianym leży w znacznej odległości od pałacu.
Przed jakiemiś dwustu pięćdziesięciu laty cesarz Mahmud Szach II. zbudował sobie ten samotny pałac na letnie mieszkanie. Za jego czasów biły z fontan strumienie wody różanej a na chłodnych płytach marmurowych komnat, w których powietrze odświeżano zapomocą sztucznych wonnych deszczów z rozpylaczów, siedziały dzieweczki perskie z włosami rozpuszczonemi przed kąpielą i, pluskając delikatnemi, bosemi nóżkami w wodzie basenów, śpiewały do dźwięku gitary ghazele swych winnic.
Fontanny nie szemrzą już, pieśni ucichły; różane stópki nie drepcą wdzięcznie po białym, jak śniegi, marmurze. Dziś pałac jest tylko odległą, samotną kwaterą takich jak ja poborców podatkowych, jęczących pod brzemieniem samotności i pozbawionych towarzystwa nadobnych kobiet. Karim Khan, mój stary woźny, kilkakrotnie przestrzegał mnie przed tą kwaterą. – „W dzień może pan tam siedzieć – mówił – ale na noc niech pan nie zostaje”! – Odprawiłem go ze śmiechem. Służba oświadczyła, że gotowa pracować w pałacu do zmierzchu, ale wieczorami będzie odchodzić. Nie miałem najzupełniej nic przeciwko temu. Dom był tak okrzyczany, iż nawet złodzieje z zapadnięciem ciemności nie śmieli się do niego zbliżyć.
Zrazu samotność tego opuszczonego pałacu dławiła mnie, jak zmora. Siedziałem w biurze do późna i pracowałem tak długo, jak tylko mogłem, a potem wracałem późnym wieczorem do domu wyczerpany i znużony, kładłem się natychmiast i zasypiałem.
Ale nim tydzień minął, zaczął pałac wywierać na mnie niesamowity wpływ. Trudno to opisać lub kazać komuś w to uwierzyć, ja jednak miałem wrażenie, jak gdyby cały dom był żywym organizmem, który mnie powoli zupełnie pożera.
Być może, że to zaczęło się, jak tylko w dom ten wszedłem, ale ja przypominam sobie dokładnie dzień, w którym pierwszy raz zdałem sobie z tego sprawę.
Było to z początkiem lata, a ponieważ targ nie był bardzo ożywiony, nie miałem wiele do roboty. Tuż przed zachodem słońca siedziałem w fotelu nad wodą przy schodach. Susta cofnęła się głęboko w łożysko, a na drugim brzegu szeroka smuga piasku świeciła wszystkiemi barwami zachodzącego słońca; z tego brzegu widziałem przez czystą, płytką wodę, jak na dnie rzeki połyskują kamyczki. Nie czuło się ani tchnienia jakiegoś wiatru, a nieruchome powietrze przepełnione było ciężkim aromatem korzennych krzewów, rosnących na niedalekich wzgórzach.
Kiedy słońce skryło się za górami, długa, ciemna zasłona opadła na scenę dnia, a wyłaniające się przed nią wierzchołki gór skróciły czas mieszania się światła i cienia podczas zachodu słońca. Pomyślałem, żeby się może przejechać i już chciałem wstać, gdy naraz usłyszałem za sobą na stopniach kroki. Obejrzałem się – nie było nikogo.
Przekonamy, że to było złudzenie, usiadłem, ale w tej chwili usłyszałem odgłos licznych kroków, jak gdyby wielki jakiś tłum zbiegał nadół po schodach. Całem mem ciałem wstrząsnął dziwny dreszcz zachwytu połączony z odrobiną trwogi, a mimo, że oczy moje nie dostrzegły ani jednej postaci, miałem przecie wrażenie, jak gdybym widział gromadę wesołych dziewcząt, zbiegających po schodach, aby się tego wieczoru letniego wykąpać w Suście. Najmniejszy odgłos nie zakłócał ciszy, w której pogrążona była dolina, rzeka i pałac, a przecie ja słyszałem wyraźnie, niby plusk setek kaskad, wesoły, swawolny śmiech dziewcząt, gdy one, śpiesząc ku rzece, goniły się i ścigały wzajemnie, nie zauważywszy mnie nawet. Jak one były niewidzialne dla mnie, tak oczywiście ja byłem niewidzilany dla nich. Rzeka była najzupełniej spokojna, a mimo to ja czułem, jak jej ciche, czyste wody zostały naraz zmącone przez niejedno dzwoniące bransoletami ramię, jak dziewczęta ze śmiechem opryskują się wodą wzajemnie i jak nóżki pięknych pływaczek wyrzucają snopy perlistych kropli.
Czułem, jak serce me drgnęło – lecz nie wiem, czy to, co mnie tak podnieciło, to była trwoga, zachwyt czy ciekawość. Pragnąłem mocno ujrzeć je wyraźniej, ale oczom mym nie było nic widzialne. Byłem pewny, że zrozumiem wszystko, co mówią jeśli tylko uważniej będę słuchał; jednakże mimo wszelkich wysiłków nie słyszałem nic prócz ćwierkania świerszczy w lesie. Było to, jak gdyby dzieliła mnie od nich ciemna zasłona dwustu pięćdziesięciu lat i miałem aż nadto wielką chęć drżącemi palcami unieść jeden jej koniec i zajrzeć przezeń, choćby nawet to towarzystwo po drugiej stronie pogrążone było w ciemnościach.
Nagły podmuch wiatru przerwał parną, duszną ciszę wieczoru, gładka powierzchnia Susty zmarszczyła się i splątała, niby kosa nimfy, zaś równocześnie z lasu, czarnego już w świetle wieczornem, doleciał szmer, jak gdyby ten las zbudził się nagle z jakiegoś ciężkiego snu. Otóż, czy to była rzeczywistość, czy sen – znikomy blask niewidzialnego Fata morgana, dalekiego, dwieście pięćdziesiąt lat liczącego sobie świata, zniknął z błyskawiczną szybkością. Jakoś nie powracały, wykręcając w biegu swe przemoczone suknie, tajemnicze postacie, które szybkiemi, bezcielesnemi krokami przebiegły koło mnie ze swym głośnym, bezdźwięcznym śmiechem i rzuciły się w wodę. Jak woń, którą lekki podmuch zwiewa, tak one zostały zdmuchnięte jednem jedynem tchnieniem wiosny.
A wtedy ogarnęła mnie naraz szczera trwoga, że to może Muza chce wykorzystać mą samotność i opanować mnie – że ta zła wróżka przyszła prawdopodobnie, aby zniszczyć biedaka, który chciał się wybić jako poborca podatkowy. Postanowiłem tedy porządnie jeść wieczorem, bo te wszystkie różne nieuleczalne choroby pochodzą właściwie zwykle z pustego żołądka. To też zawołałem natychmiast kucharza i kazałem mu na drugi dzień, nie szczędząc tłuszczu ani korzeni, zrobić obfite Moghlai.
Następnego poranka wydawało mi się to wszystko po prostu urojeniem. W jak najlepszym humorze wziąłem na głowę kapelusz letni, jak go noszą sahibowie, i pojechałem do kancelarji. Miałem tego dnia napisać raport kwartalny i byłem pewny, że wrócę do domu późno; tymczasem, zanim się jeszcze ściemniło, już zaczęło mnie dziwnie do domu ciągnąć – nie wiedziałem nawet, co to było, czułem tylko, że wszyscy na mnie czekają i że nie mogę dłużej przebywać poza domem. Wobec tego nie skończyłem swego raportu, wstałem, włożyłem kapelusz i, przeraziwszy ciemny, opuszczony gościniec chrzęstem swego wózka, dotarłem do obszernego pałacu, stojącego w milczeniu u ciemnego okraju wzgórz.
Na pierwszem piętrze prowadziły schody do bardzo obszernej hali z szerokiem, bogato ozdobionem sklepieniem, spoczywającem na trzech rzędach potężnych kolumn i jęczącem dzień i noc pod brzemieniem swej bezgranicznej samotności. Dzień chylił się ku końcowi, a lamp jeszcze nie zapalono. Kiedy otworzyłem drzwi, powstało tam coś w rodzaju panicznego zamieszania, jak to bywa, gdy zgromadzony tłum w nagłym popłochu rozbiega się i ucieka przez drzwi, okna, korytarze, werandy i pokoje, aby, tylko jak najprędzej pierzchnąć.
Nie widząc nikogo, stanąłem zmieszany, podczas gdy włosy moje zjeżyły się pod wpływem jakiegoś ekstatycznego zachwytu, a równocześnie odurzył mnie przedziwnie nikły, ze starości prawie zwietrzały aromat olejku różanego i innych perfum. Stojąc tak w kącie obszernej, pustej hali, wśród rzędów tych starych kolumn, usłyszałem szmer wody, padającej z wodotrysków na płyty marmurowe, dziwną jakąś melodję, wygrywaną na gitarze, brzęk klejnotów, szczęk nagolenic, dźwięk dzwonów, wybijających godziny, cichy, dźwięczny ton poruszanych wiatrem kryształowych wisiorków u świeczników, śpiew słowików w klatkach na korytarzach, klekotanie bocianów w ogrodzie, zaś wszystko spływało się dokoła mnie w jedną cudowną, nadziemską muzykę.
A nagle pad na mnie taki jakiś dziwny urok, że to nieuchwytne, nieokreślone i nierzeczywiste zjawisko wydało mi się jedyną rzeczywistością na świecie, przy której wszystko inne było tylko snem. To, że ja, Sridżut Takiataki, najstarszy syn ś. p. Takiatakiego, urzęduję tu jako poborca podatkowy z czterystu pięćdziesięciu rupjami pracy miesięcznej, ten sam, który dzień w dzień w marynarce i letnim kapeluszu zajeżdża wózkiem zaprzęgniętym w kucyki przed swoje biuro, wydało mi się tak niesłychanie śmiesznem, że, stojąc w ciemnościach tej wielkiej, milczącej hali, wybuchnąłem głośnym śmiechem.
W tej chwili wszedł mój służący z zapaloną lampą w ręce. Nie wiem, czy myślał, że postradałem zmysły, ale naraz stało mi się zupełnie jasnem, że istotnie jestem Sridżut Takiataki, syn ś. p. Takiatakiego. I gdy jedynie nasi poeci mogą powiedzieć, czy gdzie pod ziemią lub nad ziemią jest jakaś sfera, w której bezustannie szemrzą niewidzialne wodotryski i w której dłonie niewidzialnych wróżek wydzwaniają na gitarze wieczne akordy, jedno było w każdym razie pewne, mianowicie: że ja jestem poborcą podatkowym na rynku w Baricz z płacą czterystu pięćdziesięciu rupij miesięcznie. Siedząc przy świetle lampy z gazetą w ręce za swym stołem polowym, śmiałem się serdecznie ze swych przywidzeń.
Przeczytawszy gazety i skończywszy swe Moghlai, zgasiłem lampę i położyłem się do łóżka w małej, alkowie. Promienista gwiazda spoglądała bez drgnienia przez otwarte okno z ponad obramowanych czarnym lasem gór Awalli, ze swej miljony i miljony mil liczącej wysokości na pana poborcę podatkowego, wyciągniętego na swem skromnem łóżku. Myśl ta wydała mi się dziwną i dziwaczną zarazem i nie wiem kiedy zasnąłem, ani jak długo spałem; a naraz zerwałem się ze snu, mimo że nic nie słyszałem, ani żadnego intruza nie widziałem – tylko jasna gwiazda nad wierzchołkiem góry zaszła a blade światło zachodzącego księżyca ukradkiem wdzierało się przez otwarte okno, jak gdyby wstydząc się własnego natręctwa.
Nie widziałem nikogo, miałem jednakże wrażenie, że ktoś mnie zlekka trąca. Kiedy się zbudziłem, nie odezwała się do mnie ani słowem, a tylko swą zdobną w pierścienie ręką skinęła, abym szedł ostrożnie za nią. Wstałem pocichu i mimo, iż w licznych komnatach pałacu z jego drzemiącemi odgłosami i czujnem echem nikogo, oprócz mnie, nie było, bałem się za każdym krokiem, że ktoś może się zbudzić. Większa część komnat pałacu była zawsze zamknięta i ja nigdy do nich nie wchodziłem.............BABU Z NAJANDŻUR
I.
Babu z Najandżur byli kiedyś sławnymi obywatelami ziemskimi. Byli znani ze swej książęcej rozrzutności. Odrywali szorstki kant od swego muślinu z Dakki, ponieważ im drapał skórę. Mogli wydać tysiące rupij na wesele kotki. Opowiadają o nich, że przy jakiejś nadzwyczajnej uroczystości jeden z nich kazał zapalić niezliczoną ilość lamp, aby zamienić noc w dzień, a naśladując promienie słońca, kazał spuszczać z góry srebrne nici. Było to w czasach przed wielkim potopem. A potem przyszedł potop. Linja spadkobierców w rodzie staromodnych Babu z książęcemi nawyczkami nie mogła być długa. Jak w lampie, w której płonie zbyt wiele knotów, tak i tu: Oliwa w krótkim czasie wypaliła się i światło zgasło.
Sąsiad nasz, Kailas Babu, był ostatnim potomkiem tej wygasłej świetności. Zanim zdążył doróść, rodzina jego już doszła prawie do najniższego swego upadku. Kiedy jego ojciec umarł, rozwinęła jeszcze raz całą swą olśniewającą wspaniałość podczas pogrzebu, poczem ogłosiła bankructwo. Majątek sprzedano, aby spłacić długi. Pozostały szczupły zapas gotówki stanowczo nie wystarczał na podtrzymywanie dawnych świetnych tradycyj rodzinnych.
Kailas Babu opuścił Najandżur i przeniósł się do Kalkutty. Syn jego nie bawił długo na tym padole zamierzchłej świetności. Umarł, osierociwszy jedyną córkę.
W Kalkucie jesteśmy sąsiadami Kailasa Babu. Szczególnym zbiegiem okoliczności rodzina nasza jest zupełnem przeciwieństwem jego rodziny. Ojciec mój zdobył majątek własną pracą i całą jego dumę stanowiło zawsze, że nigdy nie wydał ani grosza więcej, niż było trzeba. Odzieżą jego była odzież robotnika i takież same były ręce. Nie kusiło go bynajmniej zyskać sobie zapomocą rozwinięcia rozrzutnego przepychu tytułu „Babu”, a ja, jego jedyny syn, jestem mu za to wdzięczny. Dał mi możliwie jak najlepsze wychowanie i wykształcenie, tak, że mogłem sam utorować sobie drogę w świecie. Nie wstydzę się też zupełnie faktu, że wybiłem się własnemi siłami. Szeleszczące banknoty w mej kasie są mi milsze od długiego rodowodu w pustej szkatule.
Zdaje mi się............KORONUJEMY CIĘ NA KRÓLA
Kiedy Nabendu Szekhar żenił się z Arunlekhą, bóg małżeństwa uśmiechnął się przebiegle z poza ofiarnego ognia. Niestety, to, co dla bogów bywa wesołą zabawą, nie zawsze jest dobrym figlem dla nas, biednych śmiertelników!
Purnendu Szekhar, ojciec Nabendu, należał do ludzi, żyjących w dobrych stosunkach z angielskimi urzędnikami rządowymi. Dzięki temu, że umiał należycie posługiwać się wiosłami salaamu - czyli nisko się kłaniać, dotarł w swej podróży życiowej do odległego brzegu godności ray bahadura . Miał jeszcze w............ODWET
I.
Było to nocą księżycową w czas pełni, w początkach marca. Młoda wiosna rozsyłała na wszystkie strony swe tchnienia, ciężarne wonią kwiatów mangowych. Miły śpiew niestrudzonej papiji, ukrytej w gestem listowiu starej, bliźniaczej śliwy nad sadzawką, dolatywał do czuwającej jeszcze sypialni w domu Mukerdżi’ego. Tam, przy oknie, siedział Hemanta naprzeciw swej żony; bawił się delikatnie lokiem jej włosów, okręcając go sobie dokoła palców, to znów dzwonił splotem jej bransolet, lub też zsuwał jej na twarz wieniec, który jej włożył na głowę. Podobny był do wietrzyka wieczornego, który pieszczotliwie wdzięczy się do swego ukochanego kwiatuszka............RADŻA I JEGO ŻONA
Bipin Kisore nie urodził się na dobrego gospodarza, to też umiał dwa razy lepiej pieniądze trwonić, niż je zarabiać. Naturalnem następstwem tego musiało oczywiście być, że nie mógł długo mieszkać w domu, w którym się urodził.
Był to delikatnie zbudowany młody człowiek ujmującej powierzchowności, mistrz, co się tyczy muzyki, głupiec w interesach i zupełnie pozbawiony zdolności do walki o życie. Toczy się gościńcem życia gdzieś przed siebie jak koło z wozu Dżagannatha. [Dżagannatha. „Pan świata”, przydomek Wisznu (Kryszny), a zwłaszcza imię wielkiego posągu tego boga w świątyni Puri w Orissie.............MOJA PIĘKNA SĄSIADKA
Uczucia, jakie żywiłem dla młodej wdowy, mieszkającej w sąsiednim obok mnie domu. były uczuciami głębokiej czci i szacunku, przynajmniej tak ja mówiłem swym przyjaciołom i sobie. Nawet mój najbardziej zaufany przyjaciel, Nabin, nie wiedział nic o prawdziwym stanie mego umysłu, ja zaś czułem się nawet do pewnego stopnia dumnym, iż, ukrywając swą namiętność w najgłębszym zakątku swego serca, mogłem ją w ten sposób utrzymać w czystości. Była ona niby zawcześnie strącone na ziemię, lśniące od rosy kwiecie sephali............URATOWANA
Gauri była ładną, rozpieszczoną dziewczyną, pochodzącą ze starej i bogatej rodziny. Mężowi Pareszowi, udało się dopiero po dłuższym czasie i wielu usiłowaniach zdobyć lepsze warunki bytu materjalnego. Dopóki był biedny, rodzice Gauri trzymali ją przy sobie w domu, nie chcąc jej narażać na niedostatek i ograniczenia; nie była już bardzo młoda, kiedy wreszcie sprowadziła się do domu swego męża. To też Paresz nigdy nie miał wrażenia, że ona jest mu zupełnie oddana. Był adwokatem w małem miasteczku na zachodzie...........