GŁODNE SŁOŃCE. Ołtarz i Krew - ebook
GŁODNE SŁOŃCE. Ołtarz i Krew - ebook
Głodne Słońce. Ołtarz i Krew
Dylogia „Głodnego Słońca” obejmuje tomy „Dymiące zwierciadło” oraz „Ołtarz i krew”. Akcja rozgrywa się w barwnej scenerii, inspirowanej historią Azteków. To krwiste, drapieżne fantasy o wojnie, przetrwaniu i bliznach, bohaterstwie i ludzkiej słabości. I miłości, czasami silniejszej niż śmierć.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64384-67-7 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uwięziony w celi Kiliretha miotał się jak szczur w potrzasku i nie chodziło tutaj o lochy Skarbca. Najgorsze więzienie miał w głowie. Bał się ponownie skosztować braazatalu. Niemal codziennie pluł krwią. Ostatnia wizja, w której pod postacią olbrzyma cwałował po zapomnianym polu bitewnym z czasów Klątwy, o mało nie kosztowała go życia. Żebra, popękane po ciosie od kuli armatniej, bolały go jak najbardziej realnie. Co gorsza, zrastały się wolno, zapewne z powodu braku słońca. Potrzebował spokoju, ale spokój był teraz najtrudniej dostępny.
„Wrócą. Oni wrócą i zmienią ten świat”.
Już nie był pewien, czy głosowi z wizji chodziło o Dobroczyńców.
W zardzewiałym zamku opornie zachrzęścił klucz. Ktoś zaczął go cierpliwie oliwić, czyszcząc mechanizm. W Zakonie chętnie stosowano niespotykane gdzie indziej zamorskie wynalazki, jakby chwaląc się starożytnym rodowodem organizacji. Kiliretha ocknął się ze wspomnień, wynurzył i złapał oddech, wciągając do płuc teraźniejszość. Miał gościa, co było zaskakujące i bardzo niepokojące. Wiedział, że Królestwo Tlaszkali nie pozwoliłoby żadnemu innemu więźniowi znaleźć się choćby w zasięgu jego głosu. Nie odwiedzali go także śledczy ani zatroskani o jego duszę kapłani.
Czasami pozwalano mu napisać list z prośbą o aparaturę, książki i materiały badawcze, ale nigdy nie otrzymał pisemnej odpowiedzi przełożonych. Jak zawsze wszystko, czego potrzebował, trafiało do niego przez otwór w suficie w specjalnym, opuszczanym na sznurach pojemniku. Jedzenie, dokumenty, skrzynki z aparaturą. I braazatal, coraz lepszy i coraz mocniejszy. Jakby hierarchowie z Zakonu obawiali się, że zdeprawuje każdego służącego czy niewinnego kleryka, który zamieni z nim choćby słowo czy obrzuci go ukradkowym spojrzeniem. Przez głowę przemknęła mu absurdalna myśl, że to Oretl powrócił, aby się zemścić, ale odrzucił ją ze sceptycyzmem uczonego, kształconego według reguł Dobroczyńców. Bardziej prawdopodobny był widok kata z toporem, w rytualnej, kościanej masce. Ale czemu dopiero teraz?
Kolejne zasuwy, rygle. Zgrzyt zamka, rdza usypująca się w stosiki niczym płatki zatrutego śniegu, upiorna danina czasu. Kiliretha zadrżał. Ile minęło lat? Ile miało minąć? Dopiero teraz uświadomił sobie, że jego Zakon postanowił pogrzebać go żywcem.
Wreszcie drzwi ustąpiły z jękiem. Do celi wszedł postawny mężczyzna w popielatej szacie Zakonu Kreta. Miał majestatyczną, dostojną twarz o harmonijnych, jakby marmurowych rysach, otoczonych imponującą aureolą siwych włosów. Inne szczegóły, takie jak orli nos patrycjusza, ewidentna domieszka krwi Dobroczyńców, oraz dumny, posągowy profil także budziły w rozmówcy instynktowne posłuszeństwo i ufność. Była to twarz stworzona przez bogów z myślą o biciu monet.
Kiliretha na jego widok zawsze czuł się boleśnie świadomy swoich płaskich rysów, sprytnych oczek i innych mało posągowych cech własnej osoby. Miał dobrą, dość pospolitą twarz szpiega, nienadającą się na marmurowe popiersia. Podejrzewał, że w ten sposób na przywódcę Kretów reagują wszyscy, co na pewno nie wadziło mu w polityce.
Kiliretha wyciągnął szyję i odetchnął z ulgą. Za plecami Zergosa nie dostrzegł pochodni ani ostrzy. Zatem to raczej nie egzekucja.
— Zmiany, Kiliretho. Duże zmiany — powiedział Zergos głosem zmęczonym jak dawno wyschnięte morze.
Więzień aż przysiadł na niskim zydlu. Zakołysało nim. Miał wrażenie, że podłoga jest bardzo daleko i zaraz się o nią roztrzaska. Chciał coś powiedzieć i z zawstydzeniem uświadomił sobie, że zapomniał jak. Przestał mówić do siebie jakieś cztery miesiące temu. Mógł tylko bezradnie pochrząkiwać.
— Nie przejmuj się tym. Wiem, że umysł nadal masz jasny. Co tydzień zaglądam do twoich raportów — głos Zergosa ociekał pewnością siebie, skroplonym majestatem władzy.
Czyli nadal wykorzystywał doświadczenia i wiedzę więźnia Zakonu. Dlaczego?
Odpowiedź zadzwoniła w głowie Kilirethy jak dłuto. To oczywiste. Niedobory.
Nagle pojął, że bynajmniej nie honor ani wstyd kazały Zergosowi go oszczędzić. Szef Kretów nie znał litości, ale z natury nie był zdolny do marnotrawstwa. Nie wyrzucasz jednego z najlepszych mózgów na służbie Zakonu tylko dlatego, że może być zagrożeniem. Zamiast likwidować, izolujesz go.
Teraz, w miarę jak nasilała się presja ze strony ich odwiecznych wrogów, Zakon zużywał rezerwy. Było w tym coś bardzo niepokojącego. Ta gospodarność nosiła znamiona desperacji, której wymownym dowodem stało się rzucenie Szaratangi na pożarcie Kruzom, jak trującego ochłapu.
— Potraktuj to jako nieoczekiwaną amnestię. Rozpraszamy was — wyjaśnił Zergos.
Kiliretha nadstawił uszu, choć właściwie miał ochotę je zatkać. Nie wierzył ani jednemu słowu.
— Co się dzieje? Kruzowie zdobyli Labirynt?
— Prawie. Poszczuli na nas hikku’tai. Odparliśmy ich, ale cuchnący rabusie grobów dali nam niezłego łupnia. Ponieśliśmy duże straty, a Szaratangę schwytano.
— Żywego? — Kiliretha nie wierzył własnym uszom. To nie pasowało do Lwa Labiryntu. Ani trochę. Musiał mieć potwornego farta. Albo pecha.
— Wszystko wyszło inaczej niż w planach. Zjadacze, nowa broń… przestajemy za nimi nadążać. — Zwierzchnik Kretów nerwowo potargał włosy. Sądząc po ich opłakanej kondycji, robił to bardzo często.
— Ale Quinatzin dostał swoje zwycięstwo, prawda? Myślałem, że tak miało być — odezwał się Kiliretha ostrożnie.
Z pewnością ukrywano przed nim szczegóły, ale i tak przeczuwał, że porażka Szaratangi była celowo zaaranżowaną prowokacją. Generał dostał armię złożoną z nieprzeszkolonych rekrutów, w dodatku haniebnie nieliczną. Bo tak to zaplanowano.
Skoro Kruzowie wkrótce zdołają ominąć Labirynt, wykorzystajmy jego potencjał. Pozwólmy Kruzom wygrać – i uwierzyć, że to dopiero początek ich świetnej passy. Podrzućmy im jakąś przynętę, cenne wojenne trofeum. Najlepiej bohatera, legendarnego obrońcę. Sprawmy, że Kruzowie stracą rozsądek i czujność i wrócą do Labiryntu… już po raz ostatni.
Szaratanga miał nasycić głód sławy Quinatzina i zachęcić go do ryzykownych posunięć. Zakładano, że po zwycięstwie nad kimś tak sławnym król Kruzów uwierzy w swoją szczęśliwą gwiazdę – i zacznie popełniać błędy.
Kiliretha od razu zarekomendował do tego zadania Lwa Labiryntu. Opracował nawet analizę wytrzymałości Szaratangi, w której zakwalifikował go jako idealnego kandydata do „straceńczej misji o ponadprzeciętnym obciążeniu psychiki”.
— Tak, ale schwytanie Szaratangi zamiast tylko ośmielić, wzmocniło Quinatzina politycznie. Nie rozpuścił swoich wojsk po kampanii, ba, w sekrecie przed kapłanami zaciąga nowe oddziały!
Kiliretha zagwizdał przez zęby i syknął, gdy zabolały go zrastające się żebra. Armia, która walczyła w świętej, kalendarzowej wojnie, takiej jak ta w Labiryncie, powinna zostać rytualnie rozwiązana.
Szef Kretów pokiwał głową.
— Od stuleci kruzańskie armie kontrolowali kapłani i zwyczaj. Ale Quinatzin nie myśli jak inni Kruzowie. — Chichot Zergosa, zazwyczaj niewzruszonego jak sumienie poborcy podatków, niebezpiecznie przypominał szloch. Usiadł na biurku Kilirethy, nie troszcząc się o odczynniki, probówki i fiolki. — Założyliśmy, że ten fircyk wypnie pierś do odznaczeń, da okadzić legiony kapłanom i rozpuści je, kurwa, do domów, w oczekiwaniu na kolejną świętą wojnę. Że będzie kierował się kalendarzem, jak od wieków wszyscy Kruzowie, a jego zachłanność i pycha zadowolą się Szaratangą, którego rzuciliśmy mu na pożarcie jak dziewicę wygłodniałej bestii. Na Zabitego Boga, jak bardzo się omyliliśmy.
Kiliretha ze zrozumieniem pokiwał głową. Nawyki. Umysł uwielbia nawyki, zwodzi nas jak leniwy niewolnik, byle tylko uprościć sobie codzienną robotę. Zakon był dość przenikliwy, by rozpoznać w Quinatzinie zagrożenie, ale nieuchronnie wtłoczył go w schemat. Kruzowie atakują na wiosnę, upuszczają krwi, a potem wracają z jeńcami do domu i do następnego roku jest spokój. Cóż, chyba nie tym razem.
— A kapłani? Nie rozpuszczając wojsk, Quinatzin rzucił im otwarte wyzwanie. Nie sądzisz, że stary basior Szurukan okiełzna jakoś młodego wilczka? — spytał ostrożnie.
— W tym cała nasza nadzieja — przyznał Zergos.
— Sytuacja polityczna w Odrodzonym Przymierzu jest teraz niezwykle napięta.
— To chyba dobrze, nie? Liczymy na konflikt wewnętrzny? — Kiliretha zainteresował się.
Kiedyś uwielbiał snuć takie hipotetyczne scenariusze i nie musiał zaprawiać się w tym celu braazatalem.
— Zamieszki nie byłyby złe. Jeszcze lepiej by się nam przysłużyła przewlekła wojna domowa. To zajęłoby Kruzów na dekadę — przyznał Zergos i zniechęcony, pokręcił głową. — Ale nic nie jest pewne, Kiliretho. Możliwy jest także zamach na tlatoaniego albo zwrot w stronę całkowitej tyranii.
— A wtedy? — Kiliretha czuł się głupio, pytając.
Powinien to przewidzieć. Bogowie, przecież tylko wewnętrzne, frakcyjne spory hamowały ekspansję Kruzów. Jeżeli Quinatzin się wzmocni… Ale przecież system polityczny Przymierza wydawał się taki stabilny. Tryumfy i parady dla tlatoanich, realna władza dla kleru. Zgromadzenia ludowe biją pianę, kapłani trzepią kasiorę. Czy coś przegapiliśmy?
— Moim zdaniem Quinatzin uderzy ponownie. Ruszy na nas jeszcze w tym roku, łamiąc ważne kapłańskie nakazy. Pytanie, czy postąpi racjonalnie i uderzy od strony Tikal, czy rozochocony, połasi się na nieśmiertelność i sławę Zdobywcy Labiryntu. Tego nie wie nikt.
Kiliretha pokręcił głową.
— Jest jeszcze Ostatni Plan. Quinatzin miał dostać Szaratangę, i to się akurat udało.
Zergos ponuro potargał brwi.
— Nigdy nie miał go dorwać żywego. W razie inwazji… Nie zakładaliśmy, że Kruzom towarzyszyć będzie przewodnik. Nikt nie wie, co zrobi Szaratanga. Nikt — poskarżył się przywódca Kretów. Miał minę skrzywdzonego chłopca. — Zawiedliśmy go, groziliśmy jego rodzinie. To błąd, nie powinienem do tego dopuścić. I jeszcze moja córka… do której ten bufon zapewne nadal coś czuł. — Szef Kretów chrząknął, zakłopotany.
Kiliretha uśmiechnął się życzliwie. No, wyduś to wreszcie.
— Moja córka także go zawiodła. Teraz Szaratanga może szukać zemsty. A co, jeżeli nas zdradzi? Poprowadzi tu Kruzów jak na sznurku? Nikt nie zna Labiryntu tak jak on.
Więzień pokiwał głową. Szaratanga był pierwszym człowiekiem w historii Tlaszkali, który orientował się w Labiryncie, jeszcze zanim otrzymał od Zakonu sekretną mapę ilhalli. Jego dar wciąż pozostawał dla Zakonu zagadką, choć Kiliretha miał na ten temat swoją teorię. W końcu niezwykła kariera Lwa zaczęła się po tym, jak wrócił z niewoli u Kruzów. I tam należałoby szukać rozwiązania tajemnicy.
— Oczywiście moja córka nadal liczy na jego lojalność. Ot, kobieca logika. Liczy, choć sama go zdradziła. Zawsze miała słabość do tego oszusta. Nawet kiedy krzyżował nam plany — w głosie Zergosa zabrzmiała stara, niegasnąca nienawiść.
Kiliretha milczał. Rozumiał uczucia zwierzchnika. Żaden ojciec nie lubi faceta, który robi z jego niewinną córeczką to, co on sam z zapałem wyprawiał z jej matką. Kwestia szczerości wobec samego siebie.
My, mężczyźni, w głębi duszy wiemy, że wszyscy jesteśmy wieprzami i chyba dlatego nie możemy zaufać sobie nawzajem. Świnia świni nie rozkmini, jak powiada stara sentencja. Ale niechęć Zergosa była głębsza. Szaratanga zagroził sojuszowi Zakonu i Tronu, który przypieczętowało polityczne małżeństwo Papana i Leyre.
Osobiście, Kiliretha zawsze tego człowieka cenił. Wytypowanie go na śmierć też było formą szacunku, mało kto przyjąłby taką robotę. Generał przypominał mu Oretla, ten sam niewzruszony, na pół obłąkańczy upór, idealizm na granicy śmieszności. Zawsze podejrzewał, że Zergos kiedyś się na nim zemści.
— Cholera. Nigdy nie zakładałem, że go pojmą. Chciałem, by zginął w walce, przegrał. Nawet jego przyboczny miał za zadanie go zabić, byle nie wzięli go żywcem… Na tym polegał pieprzony Ostatni Plan — wyznał ponuro Zergos. — Ten kutas zna Labirynt lepiej niż pchła psi zadek. Pamięta każde ukryte przejście, jak moja żona złośliwe uwagi sprzed lat. Nie wiemy, co teraz zrobi. A jeśli zaczną go torturować? Nikt nie przewyższa w tym Kruzów!
— On nie jest tchórzem, Zergosie — zauważył Kiliretha ostrożnie.
A co mu tam. Na karierę w Zakonie nie miał już raczej co liczyć.
O dziwo, szef nawet się nie rozgniewał. Prychnął tylko znużonym, szarawym śmiechem, wesołym jak perspektywy Tlaszkali.
— Ten kraj go wystawił i zdradził. Myślisz, że o tym zapomni? — parsknął.
Więzień wzruszył ramionami. Ten kraj zdradził wielu ludzi. Kraje takie już są, idee i wielkie hasła to całuny dla martwych frajerów.
Zapadło ciężkie milczenie. W końcu Zergos klasnął w dłonie, usiłując powrócić do starej maski charyzmatycznego przywódcy.
— Gówno wiemy i takie są fakty. Dlatego już teraz ewakuujemy personel. Na wypadek gdyby to Kruzowie wygrali — wyjaśnił ponuro szef Kretów. Kiliretha wybałuszył na niego oczy. — Tak, nie przesłyszałeś się. Wychodzisz. To żadna łaska, nie robię dla ciebie wyjątku. Wiemy, że Quinatzin marzy o zdobyciu wiedzy Zakonu. Twoja pamięć jest cenna, Kiliretho. Poza tym masz kontakty, całe życie spędziłeś w podróży. Jak żaden z nas zdołasz przetrwać w dalekich krainach. W ostatnich latach pozwoliliśmy sobie na luksus izolacji i to błąd. Być może już wkrótce Kretom przyjdzie szukać schronienia na obczyźnie. Dlatego chcę, żebyś się przedostał do Tikal i wspomógł tam naszych ludzi. Na początek. Być może później wyślemy cię jeszcze dalej.
— Ty naprawdę przewidujesz najgorsze? — Kiliretha poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Nie ma nic bardziej przerażającego niż nagła bezradność paranoicznego tyrana, który kierował tobą przez większą część życia.
Naprawdę go wypuszczali. Zakon nagle pozwalał mu odejść, i czuł w tym coś obelżywego. Po tylu latach! Przecież zawsze był taki ważny! Niebezpieczny! Uwięziony z powodu swej wiedzy! Niczym głupiec z bajki, którego zdobyte w podziemiach złoto w blasku dnia zmieniło się w mikę, w bezwartościowe błyskotki.
A Oretl? Czy zginął na próżno?
— A tamto? Nie boisz się, że zacznę mielić jęzorem? — zapytał chrapliwie.
— Powiedziałem ci już. Idź. Jesteś wolny.
Zwierzchnik Kretów wstał i uchylił przed więźniem drzwi. Kiliretha cofnął się i oblizał wargi.
— Puszczasz mnie? Z moim raportem zza mórz? Z wiedzą o Dobroczyńcach? Przecież gdy ludzie dowiedzą się…
— Ciii… — Zergos spojrzał na niego z nagłym przestrachem. — Strażnicy są w korytarzu. Nie mówię, żebyś o tym paplał. Nie przyniosłoby to niczego dobrego. Ale chcę, żebyś znów zaczął działać w terenie. Naprawdę brakuje nam ludzi.
— Sam boję się tego, co wiem — wyszeptał Kiliretha, muskając skroń, gdzie gnieździła się jego dusza. Palec zadrżał i stary szpieg poczuł, jak wracają do niego tysiące, miliony uczuć. Frustracja, nienawiść do siebie. Tęsknota, nadzieja i lęk. Wszystkie demony, które odstąpiły w jego luksusowej, krwią opłaconej samotni i pozwoliły mu uwierzyć, że stał się pieprzonym mędrcem. Akurat. Okłamuj się dalej, tchórzu.
Zergos pokręcił głową i spojrzał na niego smutno.
— Sytuacja się zmieniła, podobnie jak priorytety Zakonu. Twój raport dotyczył religii i tożsamości, procesów długofalowych. Obawiam się, że los Tlaszkali rozstrzygnie się znacznie szybciej.Rozdział 2
Ubłocony, przemoczony i ranny, Haran przemykał zaułkami Dzielnicy Leśnej. Ale bardziej od ran bolała go zdrada Tennoka.
Musiał przecież wiedzieć, co się kroi na bagnach…
Odgrywał się na nim za odbicie Citlali? A może jak wszyscy, którzy przewijali się w pokręconym życiu Harana, doszedł do wniosku, że po prostu należy z nim skończyć? To zawsze okazywało się kwestią czasu, wszyscy czekali na odpowiednią sposobność, jak węże skrywające się pod koszem. Czekali, aż im zaufa.
Powoli docierało do niego, jak bardzo zmieniła się okolica, którą pamiętał z dzieciństwa. Po siedmiu latach było tu więcej wszystkiego: ludzi, towarów i ruder. Nawet szczury i karaluchy wydawały się nowe. Drzewa urosły, a małe, ubogie domki pochyliły się nad mętnymi wodami Mys jak miażdżeni swym losem starcy. Zniknęły puste łachy, zatoczki i plaże, gdzie kiedyś wygrzebywał z chłopakami jajka żółwi.
Na ulicach słyszał nieznane języki, Yugal przyciągało teraz emigrantów. Przybysze pracowali w warsztatach i na polach, płacili podatki Maczuraiowi, a gdy narobili długów, czy rozminęli się z prawem, znikali w bezdennych czeluściach Dołów. Odkąd tlatoani oszalał na punkcie smaru, wzrósł popyt na niewolników i wzrosło też bogactwo Yugal. Nawet rzeka, przekopana i pogłębiona, pełna ciężkich barek, nie przypominała tamtej błotnistej olbrzymki, w której wodach przepluskał całe dzieciństwo. I tylko rdzenni mieszkańcy, Druazzi, z ich sieciami i łukami, oszczepami i burczącą w zapadłych brzuchach dumą, w ogóle się nie zmienili.
Wciąż odstawiali dla przodków czarki z resztkami jedzenia, obiatą z miodu i krwi. Wciąż nanosili na policzki klanowe tatuaże, dziś nawet częściej niż kiedyś, jakby ten tracący na znaczeniu, coraz bardziej niezrozumiały alfabet pozwalał im zachować poczucie godności, szacunku do samych siebie.
Haran nie nosił tych klanowych znaków, był za młody, gdy trafił w niewolę. Nie miał też dwóch rytualnych sztyletów i czuł, że w oczach tubylców wygląda jak obcy. Jak zawsze w Dzielnicy, duma i przywiązanie do tradycji sąsiadowały z rozpaczą. Barbarzyńca zorientował się, że wrócił do domu, gdy potknął się o leżącego w rynsztoku mężczyznę. Druazzi zaprawiali się piwem z manioku albo paskudnymi trunkami ze sfermentowanych owoców, na długo zanim tlatoani uchylił surowe restrykcje, zakazujące mieszańcom Przymierza pędzenia i sprzedaży alkoholu.
Nie spotkał ani jednego kolegi z dzieciństwa, ani jednej znajomej, życzliwej twarzy. Pod czaszką kołatało mu uporczywe pytanie, czy należy jeszcze do tego miejsca, a jeśli nie, to czy w ogóle gdziekolwiek należy. Cokolwiek mówić, smażone sumy i karpie, tłuste, doprawione cebulą, papryką i czosnkiem, nadal smakowały mu bardziej niż dieta z Tollan. Brakowało mu tego mulistego zapaszku. Może to właśnie były jego jedyne prawdziwe korzenie – zamiłowanie do błotnej, zatęchłej ryby, która mieszkańcom innych krain przypominała tłustego robaka?
Zbliżając się do rodzinnej siedziby, rozpoznając znajome zapachy i kształty, Haran miał dziwne wrażenie kurczenia. Siebie i całego świata. Nie opuszczało go też poczucie zdumienia, złowrogiego cudu. Wciąż zastanawiał się, dlaczego w ogóle przeżył.
Czy bogowie mieli wobec niego jakiś plan?
W Dołach dorośli, silni mężczyźni szybko żegnali się z życiem, nie mówiąc o przerażonych i osieroconych dzieciakach. Tylu ludzi przywiązanych do życia umierało, a on przeżył. Być może bogowie szykowali dla niego jeszcze okrutniejsze, bardziej wymyślne katusze. A może stracili zainteresowanie, zupełnie jak kot, który porzuca znieruchomiałą, otępiałą mysz. Może koci bogowie świata pastwią się tylko nad tą ofiarą, która się jeszcze miota.
Odruchowo dotknął starej, ukrytej we włosach blizny, karbu na czaszce. To, co cię nie zabije, pokryje cię pancerzem blizn. Otorbisz się w bólu, jak młode drzewko, w które wojownicy Druazzi nabijali kawałki ostrego krzemienia, pozwalając mu wzrastać i twardnieć, by po latach wyrwać z ziemi śmiercionośną maczugę. Ból zagnieżdża się w twoim wnętrzu jak cysta, mości się i rozkwita. W twojej duszy, tym rozlazłym małżu. Ale nie wierz kapłanom, gdy wychwalają cierpienie. Ono nigdy nie zmienia się w perłę.
Haran wierzył, że urodził się już obity i twardy, zahartowany, gotowy na wszystko. Ugruntowywał się w tym, gdy porównywał się do innych dzieciaków z Dołów. Nie było ich wiele, ale czasem, z racji niedopatrzenia, litości albo mroczniejszych pobudek, towarzysze przygarniali do gromady dziecko. Przez kilka miesięcy miał kolegę, młodszego od siebie o jakieś dwa lata Izmotla. Płaczliwy i rozgadany, bez przerwy wspominał rodzinny dom. Obserwujący go Haran doszedł do wniosku, że rodzice, którzy za bardzo kochają dzieci, wyrządzają im niedźwiedzią przysługę. Jego starzy lepiej się postarali. Pęcherzowi i Hezie, z ich niepokojem i wiecznymi kłótniami, ich niedopasowaniem i skłonnością do odruchowej przemocy, zawdzięczał ważną życiową lekcję. Doły czekają na wszystkich i zioną pod każdym z miast. Twój wyrok jest kwestią czasu.
Płaczący za miłością i troską Izmotl miał w sobie coś, co od początku budziło w Haranie gniew. Zwłaszcza drażnił go sposób, w jaki kulił się pod jego nienawistnymi słowami albo wodził za nim przerażonymi oczami. W Dzielnicy Leśnej, w której ojcowie pili, a matki smarowały swoje sińce maściami z pajęczyn i wierzbowej kory, nie było takich dzieciaków. Gnojek miał w sobie coś bezbronnego i łatwego do zranienia. Sprawił, że Haran, chcąc nie chcąc, musiał spojrzeć na samego siebie. Bezsilną, żałosną postać, zdradzoną i oszukaną. Kim był, zanim trafił do Dołów?
Może naprawdę dygotał pod maską ulicznej, szczeniackiej twardości, farbującym wywarem Hezy, legendami o złych Białych Diabłach? A może tylko odbijał strach swoich przybranych rodziców, błagając okrutnych bogów, by wybaczyli im grzech. Bo kto przyjmie pod dach swój demona…
Dzieciństwo upłynęło mu między dwoma kapryśnymi, niepojętymi bóstwami, Ojcem i Matką, które obłaskawiał z nieporadnością prostaczka, usiłującego przywołać urodzaj i deszcz. Odkąd sięgał pamięcią, porównywał. Lepiej dostać kopniaka od ojca czy zimną, metodyczną chłostę od matki. Najgorsze były rozczarowania, których białoskóry, bezwstydnie odmienny Haran z taką niezawodnością dostarczał. Tak jak wtedy, kiedy wykąpał się w rzece i prawie doszło do linczu. Albo pyskował, nie okazywał szacunku.
— Przynosisz mi wstyd — skarżyła się po takich przykrościach Heza, a on niezdarnie zasłaniał twarz, podczas gdy mokry sznur, rzemień lub giętki kij wbijały się w jego przedramię, namiętnie szukając kości.
Sam Haran także się wstydził. Dopiero później nauczył się wrzeszczeć i kląć. Bezsilność miała w sobie coś upojnego, coś, z czego trudno było się potem otrząsnąć. Nigdy nie przyznał się sam przed sobą, że w końcu polubił ból. Czysty i orzeźwiający, stanowił ulgę po nerwowym wyczekiwaniu i niemilknącym w przerażonej, dziecięcej głowie piskliwym pytaniu – kiedy?
* * *
Haran mruga. Dostrzega swój stary dom i szybko przymyka oczy. Ale znajomy obraz wciąż trwa, jak pocałunek odciśnięty pod piekącymi powiekami. Magiczne słowo, „dom”. Schronienie, bezpieczeństwo i ciepło – jeżeli tylko masz fart.
Z daleka wyglądał zupełnie jak kiedyś. Solidny kwadrat z ukrytym, wewnętrznym dziedzińcem i szeroką werandą od frontu. Całkiem okazały. Obok Długiego Domu starszyzny dwór Pęcherza był jedyną budowlą w Leśnej, która mogła uchodzić za reprezentacyjną. Przynajmniej dopóki nie podeszło się bliżej i nie zobaczyło, i nie zwęszyło licznych symptomów zaniedbania. Zbudowany na palach, żeby oddalić się nieco od okresowych powodzi i rzecznego błota, rojącego się od robactwa i węży. W gorszych latach Pęcherz nabrał nieładnego zwyczaju upychania pod werandą wszelkiego niepotrzebnego barachła.
Rozłożyste drzewo hikorowe, bezczelny uchodźca z moczarów, obwieszone girlandami pnączy, wciąż rosło przy głównym wejściu. Ktoś przyciął rzucające cień gałęzie. Jeszcze nim chłopak opuścił dom, Heza odgrażała się, że wkrótce to zrobi. I proszę. Drewniane smoki i żółwie, relikty snycerskiej sztuki Druazzi, wyciągały ku niebu sczerniałe pyski, deszcz zbierał się w bruzdach ich źrenic. Jeśli wierzyć przechwałkom Pęcherza, w czasach jego ojca i dziadka zdobiły je szlachetne kamienie: agaty, turkusy i jaspis.
Tylko w Haranie wszystko wygląda inaczej.
W Labiryncie był kiedyś świadkiem, jak rosły Kruz uderza tlaszkalskiego żołnierza dwuręcznym macuahuitlem. Ciął z góry, w bark. Tak mocno, że ostrze weszło w ciało niczym w miękką glinkę i zaklinowało się dopiero gdzieś przy żołądku. Tlaszkalski trup stał jeszcze chwilę, zanim rozchylił się na dwie bryzgające czerwienią połowy.
Właśnie tak Haran czuje się w tym miejscu. Walczą w nim teraźniejszość i przeszłość, dojmująca obcość tego, co widzi, i smutek tego, co zapamiętał.
W dzieciństwie Harana drewniane bale dworzyszcza przegniły i zbutwiały, smętne szczątki dawnego statusu rodziny. Teraz czyjaś zapobiegliwa ręka zdołała to wszystko naprawić. Heza rozwinęła skrzydła. Pieniądze, które dostała od Yory, na coś się jednak przydały, pomyślał, przechodząc przez próg do ciemnej, skrzypiącej sieni.
W środku wszystko lśniło, dumne i wyszorowane do czysta. Najwyraźniej po śmierci Pęcherza Heza w końcu wygrała swoją wieczną batalię z chaosem. Pamiętał, że nie tolerowała najmniejszego wynaturzenia i brudu. I nie miało znaczenia, czy chodziło o zbutwiałą werandę, poplamione odzienie czy o nie dość bogobojnych ludzi.
Coraz bardziej zdezorientowany, drewnianymi krokami kukły, Haran skierował się na wewnętrzny dziedziniec, skąd dobiegały odgłosy krzątaniny przybranej matki.
— Wróciłeś — stwierdziła spokojnie Heza, przecierając szmatą ciężką, kamienną misę.
Nie upuściła jej, nie zemdlała, nie wybuchła płaczem. To nie w jej stylu. Za jej kolorową spódnicą stał dzieciak, na oko dziesięcioletni, z ciekawością zerkający na gościa. Wykarmiony, pomyślał Haran, rozglądając się po izbie. Dostatniejszej niż kiedykolwiek wcześniej. Stary Hon oddał obiecane pieniądze, to jedno nie okazało się kłamstwem. Ze ścian zniknęła broń i trofea Pęcherza, choć trzeba przyznać, że kolekcja już w ostatnich latach jego życia była bardziej niż skromna. Co droższe okazy, medale, insygnia i buńczuki ojciec sprzedał.
Haran rozluźnił się i nieco odprężył, przyglądając się przybranej matce, która bez słowa postawiła przed nim miskę z kukurydzą. Ale nie zajął miejsca przy stole, wolał stanąć w cieniu. Szukał słów.
Najlepiej mądrych, mądrzejszych od leśnego dzikusa, który pół życia spędził w podziemnej kloace. Takich, jakimi szczekali mędrkowie z Zaułka Szczekaczy. Słów, które rozjaśniały niejasne, a przycinały niepojęte tak, żeby dało się je wysłowić.
Bo przecież nie mógł zapytać wprost: dlaczego tak łatwo mnie skreśliłaś, matko?
Lepiej: dlaczego znienawidził nas los?
A przecież to było proste. Ojciec Hezy umarł w hańbie, niesławie i nędzy, podobnie jak jej brat. Tak też skończył Pęcherz. Heza, kobieta silna i władcza, żyła w otoczeniu nieudaczników i głupców, których nienawidziła. Rodziła dziewczynki, które umierały w kołysce. Do pełni przekleństwa brakowało jej nieswojego syna, pomiotu zamorskich demonów.
Yora wtoczył się od izby zaspanym krokiem skacowanego, dopiero co zbudzonego mężczyzny. Po tylu latach wydał się Haranowi śmiesznie mały. Pocieszny człowieczek.
Aż dziwne, że pamięć o kimś tak nikczemnym pomagała mu przetrwać w Dołach. Haran wspominał jego zdradę przez lata, karmiąc i podsycając nienawiść. Tysiące razy wyobrażał sobie, jak dopada go na powierzchni i miażdży, wymierzając sprawiedliwą zemstę.
Yora drapiąc się po zapadniętej piersi, macał w poszukiwaniu dzbana z wodą. Dopiero gdy spłukał twarz, dostrzegł intruza. Mundur Jaguara nic tubylcom nie mówił, znaczył tyle, co strój każdego dumnego Kruza: poborcy, kapłana, strażnika Turkusowej Włóczni.
— Kobieto, rusz się i podaj naszemu gościowi wodę i coś do jedzenia — zakomenderował Hezie. — Choć ja… eee… rad bym wiedzieć, czemu zawdzięczam ten zaszczyt.
Kutafon nie sięgał mu nawet do ramienia.
Haran uśmiechnął się słabo i zmrużył ciążące nagle powieki.
— Witaj wujku. Ja w sprawie przeszłości.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki