Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Głodni - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
4 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,00

Głodni - ebook

Wyczulona na detal, wielowątkowa opowieść, która daje głos słabszym i pomijanym, wywija niejednoznacznością i wciąga czytelników w nieoczekiwane pułapki narracji. Zmagania kobiety, która w trakcie rozprawy alimentacyjnej szuka pomocy żywnościowej i napotyka iście kafkowskie biurokratyczne przeszkody. Akcja rozgrywa się w placówkach opieki społecznej, szpitalach, jadłodajniach dla ubogich i innych ponurych miejscach. Bohaterka postrzega rzeczywistość przez pryzmat głodu, kreśląc krzywy, chwilami surrealistyczny obraz. Wędruje po mieście – Krakowie nieturystycznym, Krakowie wykluczonych – i zagarnia do swojej opowieści wiele głodnych istnień, nie tylko ludzkich. Jednak do opisu ludzi, którzy wypadli poza bezpieczną fasadę rzeczywistości, Iwona Bassa nie używa tonu martyrologicznego czy publicystycznego – wybiera drogę absurdu, czarnego humoru, słownego animuszu i poetyzacji języka. Kolejny świetny debiut z Połowu Biura Literackiego!

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67706-98-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Dzień do­bry, to ja, Je­rzy wła­ści­ciel, trzeba by wre­ście za­pła­cić czynsz za li­sto­pad, umowę najmu my spi­sali. Już po cza­sie, a pie­niążki po­trzebne bar­dzo. Tak że tego. Tak być to nie bę­dzie.

– Otwie­rać, tu in­ka­senci z elek­trowni! Po­zna­jesz ten pa­pier? To ra­chu­nek za prąd, ter­min płat­no­ści za­la­łaś kawą i uda­jesz, że mi­nął mie­siąc, a już prze­le­ciały trzy. Za darmo to boli gar­dło.

– Jest tam kto? Moje na­zwi­sko mgr Ma­rianna Błoń­ska, bi­blio­te­karka z wy­po­ży­czalni na Raj­skiej. Żą­dam zwrotu wo­lu­mi­nów prze­trzy­ma­nych dwie­ście trzy­dzie­ści sie­dem dni, dwa­dzie­ścia gro­szy za każdą jed­nostkę zwłoki. Wi­dzę, że Roz­mowy o śmierci i umie­ra­niu Kübler-Ross wciąż nie­prze­czy­tane.

– Halo, ka­nar z ósemki się kła­nia i jego ko­lega Zby­szek, MPK Kra­ków, wle­piamy ga­po­wiczce man­dat za jazdę na tra­sie Ba­ga­tela–Bi­pro­stal.

– Cześć, po­zna­jesz mnie? Magda Ma­kow­ska, twoja przy­ja­ciółka. Chcia­łam cię za­py­tać, czy w tamte wa­ka­cje spa­łaś z moim Ra­fa­łem?

Magdo, Magdo, jaki on tam twój. On był kwiatu lipy, za­pa­chu miodu.

Do­bi­jają się do drzwi, walą pię­ściami – za­płacę, za wszystko wam za­płacę, po­trze­buję tylko wię­cej czasu, jak te urzą­dze­nia o dłu­gim okre­sie roz­ru­chu, co się wolno na­grze­wają.

Tu Mi­ni­ster­stwo ds. Uchy­la­nia Się Od Rze­czy­wi­sto­ści. Ręce do przodu, za­ku­wamy cię w kaj­danki.

Nie, nie mam przy so­bie ani w so­bie żad­nych sub­stan­cji odu­rza­ją­cych, kie­dyś całe mnó­stwo, aż mi chlu­po­tało w ukła­dzie na­grody, na wy­spach Lan­ger­hansa, w be­lecz­kach wą­tro­bo­wych. Te­raz je­stem czy­sta, pod każ­dym wzglę­dem, asce­tyczna.

Pa­trzymy na sie­bie z Chleb­kiem. Skąd dzieci biorą ta­kie gały? Ciii – kładę pa­lec na ustach. Za­kle­jona pla­strem szyba drży, go­towa zdra­dzić na­szą obec­ność.

Nie od­dy­chaj tak gło­śno, nie sap.

Po dru­giej stro­nie wi­zjera głowa więk­sza od reszty ciała krzy­czy:

– Pro­szę otwo­rzyć! Pro­szę mnie wpu­ścić!

Przy­go­to­wa­łam dla pani su­per­o­fertę: oto ka­len­da­rze stra­żac­kie, ty­siące ka­na­łów w abo­na­men­cie, noże, co prze­tną na­wet ka­mień.

Halo, za­lała mnie pani, cały su­fit prze­cieka!

Prze­pra­szam, spłuczka w to­a­le­cie się za­cięła.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Zu­zanna Grzy­bow­ska, je­stem ku­ra­to­rem są­do­wym. Czy skła­dała pani po­zew o ali­menty?

– Ach, tak – spa­dam na zie­mię. – Pro­szę.

Kiedy Zu­zanna wcho­dzi, de­ska w pod­ło­dze skrzypi, za­mek się za­cina, klamki od­pa­dają, ku­bek się prze­wraca i wy­lewa zimną kawę na akty uro­dze­nia i we­zwa­nia do za­płaty, noga od stołu się urywa. Bło­go­sła­wiona Sa­lo­meo, któ­raś miesz­kała w ofi­cy­nie tej ka­mie­nicy w 1920 roku – jak in­for­muje ta­bliczka, za którą uschły kwiatki – zmi­łuj się nade mną, zrób coś z tym! Ale Zu­zanna, z pa­to­lo­giami za pan brat, nie po­tyka się o próg, nie wy­bija so­bie zę­bów.

– Pro­szę, niech pani siada – po­zo­sta­wiam jej wy­bór po­mię­dzy za­rwaną wer­salką a krze­słem bez opar­cia. Szafa nie wy­trzy­muje na­pię­cia i ob­rywa się z za­wiasu, drzwiczki uchy­lają się, skar­żąc, że ukry­wam w środku ko­chanka. Wy­biera wer­salkę.

Może coś do pi­cia – chcia­ła­bym za­pro­po­no­wać, ale li­cho wie, co piją ku­ra­to­rzy, ku­ra­to­ro­wie, na pewno atra­ment pro­sto z ka­ła­ma­rza, ale czy kawę Fort? Pew­nie za­żąda jesz­cze mleka i cu­kru. Gdzie się po­działa ta cho­lerna ły­żeczka?

Ona tym­cza­sem roz­kłada for­mu­la­rze, na któ­rych za­raz spi­sze hi­sto­rię mo­jego upadku. Po co pani taka wielka torba – boję się za­py­tać. Żeby ci za­brać dziecko. Wy­wieźć je do pla­cówki z me­ta­lo­wymi kub­kami i la­stri­kową pod­łogą, którą szo­ruje się szmatą na­dzianą na szczotkę.

Chle­bek przy­tasz­czył książkę o pi­ra­tach – czy­taj mi, nie te­raz – wy­ci­ska dwie wiel­kie łzy.

– Znajdź czte­rech kor­sa­rzy z rudą brodą – ła­mię so­bie ję­zyk – dwóch z ha­kiem za­miast dłoni, jed­nego z pa­pugą na ra­mie­niu.

– A więc roz­stała się pani z oj­cem dziecka, Woj­cie­chem – za­czyna Zu­zanna. – Co było po­wo­dem?

Zerka na mnie znad kwe­stio­na­riu­sza, w któ­rym ma uło­żone go­towe py­ta­nia oraz po­zo­sta­wione okienka na od­po­wiedź. Ja nie mam go­to­wych od­po­wie­dzi. Sta­ram się mó­wić tyle, ile wy­dzie­lono miej­sca na kartce, ma­łymi li­ter­kami.

– Jest! – Chle­bek zła­pał pi­rata z rudą brodą.

– Dzień do­bry, na­zy­wam się Be­ata z opieki spo­łecz­nej, wła­śnie wy­je­cha­łam w te­ren, żeby prze­pro­wa­dzić wy­wiad śro­do­wi­skowy. Gdzie mogę roz­ło­żyć te pa­piery? – Wska­zuję wer­salkę albo krze­sło bez opar­cia. Wy­biera krze­sło. – Jak się pani miewa po śmierci mamy?

– To tata umarł – spro­sto­wa­łam.

Stają nade mną Zu­zanny i Be­aty, z oku­la­rami, z lu­pami, oglą­dają pod świa­tło.

Roz­bierz się – na­ka­zują, więc ścią­gam ubra­nie – jesz­cze biu­sto­nosz – po­śpie­szają – majtki też. Przy­bli­żają szkło. Ale okaz – mru­czą pod no­sem. Dla­czego nie go­spo­da­ro­wa­łaś roz­sąd­niej tym za­so­bem?

Dziew­czyny, ja in­we­stuję tylko w ry­zy­kowne in­te­resy, przed­się­wzię­cia na skraju prze­pa­ści. Je­śli nie grozi krach, to żadna frajda, nie cią­gnie mnie. Lecę tam, gdzie ban­kruc­two wisi w po­wie­trzu, gdzie czuć je na ki­lo­metr, lecę jak ćma do ża­rówki, jak chmary ro­bac­twa spod znaku nocy.

– Gdzie on te­raz jest? – pyta Zu­zanna.

– Gdzie prze­bywa pan Woj­ciech? – chce wie­dzieć Be­ata. – Co się z nim dzieje?

Woj­tuś zbiera ja­gody na po­la­nie w le­sie pod Brze­skiem, ja­gody słod­kie i ja­gody wil­cze. Aby się otruć – tłu­ma­czy zza krzaka – nie wy­star­czy tru­ci­zna, po­trzebna jest jesz­cze re­ak­cja psy­chiki, prze­ra­że­nie, ro­zu­miesz, zgoda na to, by sub­stan­cja za­dzia­łała, uzna­nie jej praw. Fi­nalny akt za­tru­cia to za­wsze wy­pad­kowa sił, in­te­rak­cja.2.

Drzwi do po­koju nu­mer sześć ani drgną.

W środku pstry­kają zszy­wa­czami, klą­skają dziur­ka­czami, uno­szą i opusz­czają klapę ksera. Ja przy­szłam bez in­stru­men­tów, twar­dych ar­gu­men­tów: tłucz­ków, moź­dzie­rzy, wy­pusz­czam tylko po­wie­trze przez nos, szu­ram po­de­szwą, wy­ła­muję palce w sta­wach.

Be­ata Pia­secka – ska­czą li­tery w ramce – star­szy pra­cow­nik so­cjalny fi­lii IV opieki spo­łecz­nej w Kra­ko­wie. Co kryje się za tą ety­kietą? Ży­leta, co ostrzy ołówki, by cien­kim jak igła gry­flem prze­bi­jać for­mu­la­rze, sche­maty, ru­bryki (ad­res za­mel­do­wa­nia, data uro­dze­nia), czy gumka myszka od wy­ma­zy­wa­nia, pusz­cza­jąca oczko zza nisz­czarki, tych i owych do­ku­men­tów się po­zbę­dziemy? Pró­buję wy­ro­bić so­bie tę pia­sec­kość, no chyba że przy­pad­nie mi w udziale Ha­lina Ma­ciąg, która wła­śnie sior­bie kawę z nie­rdzew­nego kubka, po­dzwa­nia­jąc bla­chą o zęby.

– Niech so­bie sama wielce mą­dra urzęd­niczka idzie do tej ro­boty, je­śli to ją in­te­re­suje. Zmy­wa­nie w re­stau­ra­cji, sie­dem zło­tych za go­dzinę! – ko­bieta roz­cza­pie­rza dło­nie. – Pani pa­trzy, po jed­nej zmia­nie palce mi po­pę­kały, pa­znok­cie całe w drza­zgach!

Oni grają na ma­szy­nie, dźwi­gnią zwal­niają wó­zek, po­krę­tłem scho­dzą a ca­pite. Dzyń! – ostrze­gają na mar­gi­ne­sach.

– Pani Ziół­kow­ska! – roz­lega się głos z szóstki, a ta z po­wy­ła­my­wa­nymi ki­ku­tami wstaje, na­gle ob­ła­ska­wiona, po­pra­wia fry­zurę, prze­kra­cza próg i znika.

Skra­dam się, żeby pod­słu­chać, z czego py­tają na tym eg­za­mi­nie, a wtedy drzwi od­ska­kują bez ostrze­że­nia, za­trzy­mują się na czubku mo­jego nosa.

– Pani do mnie?

– Ja? Nie, nie. Ja... ja do... in­nego. Ko­goś.

– A do kogo kon­kret­nie?

– Oj, nnie pa­mię­tam w tej chwili na­zwi­ska...

– Aha – unosi brew. – Nie pa­mięta pani.

– Za­cze­kaj! – chcę krzyk­nąć, do­go­nić ją, udo­bru­chać, ocza­ro­wać i uwieść. – Jaka tam pani, przejdźmy na ty, wy­pijmy bru­dzia – wy­cią­gam dłoń do jej ple­ców i po­ty­licy, ale bie­rze za­kręt i prze­pada, gdzie nie­upo­waż­nio­nym wstęp wzbro­niony.

Gwał­tow­nie za­ła­muje się po­ziom cu­kru we krwi, umie­rają wę­glo­wo­dany.

Na ni­kogo nie cze­kam. Nikt nie czeka na mnie. Pierw­szy raz tu przy­cho­dzę, nie wiem na­wet, któ­rędy do WC, nie wiem na­wet, czy w ogóle znajdę tu­taj WC, a prze­cież strasz­nie ci­śnie mnie pę­cherz.

A je­śli to była ona, Be­ata Pia­secka? Wróci taj­nym przej­ściem, tylko dla per­so­nelu, okręci się w fo­telu na ku­rzej nóżce, a kar­teczki sa­mo­przy­lepne sfruną i ułożą się w au­re­olę nad jej głową, kiedy wresz­cie zdo­łam wejść do po­koju nu­mer sześć, w płasz­czu pęk­nię­tym pod pa­chą, a każdy gu­zik inny.

Dla­czego nikt nie może się do­my­ślić, o co mi cho­dzi? Dla­czego o wszystko trzeba skła­dać wnio­ski? Cho­dzić, tłu­ma­czyć, pro­sić, wy­ja­śniać? Skąd na świe­cie tyle mar­twej, zim­nej ma­te­rii, skał i ka­mieni, mas lo­do­wa­tej wody o znacz­nym za­so­le­niu, a tak mało ży­wych, czu­ją­cych istot z ukła­dami ner­wo­wymi?

Drzwi znów się za­trza­snęły.

Od wej­ścia dzieli sze­reg czyn­no­ści – wstać, na­ci­snąć klamkę, skie­ro­wać ją w dół, a po­tem ku gó­rze – a każda po­żera ty­siące ki­lo­dżuli ener­gii, opo­ruje tar­ciem i gra­wi­ta­cją.

Ko­ry­tarz się wy­lud­nił, Ziół­kow­ska pi­łuje pa­znok­cie nad po­piel­niczką, re­fe­renci upy­chają pa­piery do szu­flady, strze­lają gum­kami, pro­stują spi­na­cze.

Sche­mat roz­bi­jają dwie dziew­czyny, bie­gną do okienka kasy, my po za­siłki ro­dzinne, li­sto­pad. La­ski – zdu­mie­wam się – twa­rze wam się świecą, ma­cie pod skórą za­mon­to­wane ża­ró­weczki, diody LED. One nie prze­pa­lają się od razu, ga­sną punk­cik po punk­ciku. Pew­nego dnia prze­kra­czasz próg i robi się ciut ciem­niej.

Zbie­ram od­wagę w nad­garst­kach i uchy­lam drzwi.

***

– Pro­szę – ko­bieta za­chęca ge­stem do wej­ścia i wabi srebrną strzałką w dłoni, po chwili do­ciera do mnie, że to dłu­go­pis. Na czoło spada od­ry­so­wana od li­nijki grzywka, ża­den nie­sforny ko­smyk nie wy­myka się spod kon­troli. – Słu­cham.

– Zna­la­złam in­for­ma­cję, że ist­nieją ta­kie punkty roz­da­wa­nia żyw­no­ści, gdzie można po pro­stu do­stać... je­dze­nie – głos bul­go­cze w krtani jak woda w za­po­wie­trzo­nym kra­nie. – I chcia­ła­bym się do­wie­dzieć... je­śli to w ogóle moż­liwe... co trzeba zro­bić, żeby uzy­skać tam skie­ro­wa­nie... albo jak to w ogóle funk­cjo­nuje. I czy ja się kwa­li­fi­kuję. A je­śli nie, to czy ja­kaś inna forma po­mocy...

Ow­szem – przy­ta­kuje geo­me­tryczną fry­zurą – pro­wa­dzimy taką dzia­łal­ność. Można sko­rzy­stać.

W świe­tle po­chodni za­kap­tu­rzone po­staci dźwi­gają skrzy­nie, to­boły, wory, sy­pie się ziarno, roz­krawa miąższ. Od­zy­wają się rzadko, ję­zyk wy­rzu­cają szorstki i spi­cza­sty, łusz­czący się od spół­gło­sek.

Nie wie­dzia­łaś? Wszy­scy wie­dzie­li­śmy.

– W tym celu mu­simy wy­peł­nić wnio­sek – plik kar­tek roz­kłada się jak wa­chlarz. – Zgro­ma­dzić dane o pani sy­tu­acji.

Prze­biera pal­cami w sto­sie for­mu­la­rzy, ona wie, które ru­bryki wy­peł­nić, czego do­maga się pro­ce­dura SQ250, re­cy­tuje za­łącz­niki, zro­biła ma­gi­stra z ad­mi­ni­stra­cji i pracy so­cjal­nej, tym­cza­sem ja dry­fuję na dru­gim brzegu biurka, wszystko po­za­czy­na­łam, ni­czego nie obro­ni­łam, wró­bel wije gniazdo w mo­ich wło­sach, wplata po­ła­mane ga­łę­zie, zwię­dłe pióra.

– Może na­wet za­si­łek ce­lowy bę­dzie się pani na­le­żał – to chyba do­bra wia­do­mość, ale boję się za­py­tać, w ja­kim celu się go przy­znaje, pew­nie od­by­cia ko­re­pe­ty­cji z ży­cia: za­ję­cia wy­rów­naw­cze dla opor­nych.

Czy po­sia­dam go­spo­dar­stwo rolne, renty, da­ro­wi­zny, spadki?

Nie, żad­nego z po­wyż­szych.

Ekwi­wa­lent, de­pu­tat, ry­czałt?

Tak, je­stem świa­doma od­po­wie­dzial­no­ści kar­nej za skła­da­nie fał­szy­wych oświad­czeń.

Kwota, za­opa­trze­nie, de­po­zyt?

Zwal­cza­nie ubó­stwa, dzien­nik ustaw, po­zy­cja 882 z póź­niej­szymi zmia­nami.

Ak­tywa, pa­sywa, sztabki złota w piw­nicy?

Pani po­zwoli, że sama opi­szę swój in­wen­tarz, tak pój­dzie szyb­ciej. Więc po stro­nie „ma”, po pra­wej stro­nie konta kła­dziemy: pod­ręcz­nik Hi­sto­ria sta­ro­żytna pro­fe­sora Szczy­pior­skiego, który po­dobno wpadł pod tram­waj. Dwa wi­delce, nie od kom­pletu. Z za­pa­sów żyw­no­ści to puszka kawy Fort. Ra­dio­bu­dzik ze zła­maną an­tenką. Sa­mo­cho­dzik po­go­to­wia i po­li­cji. Cew­nik typu Fo­ley nr 8.

– Do­brze się dziś czu­jesz, bie­dac­two? – ta­kiego py­ta­nia nie za­daje.

Na szczę­ście nie wnika też, jak do­pro­wa­dzi­łam się do ta­kiego stanu, że w mo­ich wło­sach lę­gną się zi­mo­rodki, od­pra­wiają gody za­jące. Pod­suwa do­ku­menty do pod­pisu, nie czy­tam, prze­stu­ka­łam jesz­cze w li­ceum sie­dem to­mów Pro­usta, łącz­nie ze sprawą Drey­fusa, i oto skutki, na wszyst­kim jak leci sta­wiam au­to­grafy. Przy­gląda się moim ba­zgro­łom i wy­ja­śnia:

– Za­stę­puję tylko ko­le­żankę, która wy­je­chała w te­ren. Pani Be­ata bę­dzie ju­tro. Ona zaj­muje się uli­cami na „R”.

Roz­ma­ry­nową i Rzeź­ni­czą krąży pani Be­ata, na kie­row­nicy za­ci­ska palce, które pachną olej­kami do ciast – mig­dał, arak, rum.

Tym­cza­sem trzeba do­star­czyć nie­zbędne w spra­wie do­ku­menty: wy­ciągi z konta, za­świad­cze­nie le­kar­skie o sta­nie zdro­wia dziecka, kse­ro­ko­pie wy­ce­nio­nych re­cept. Do­wody opłat za czynsz, gaz i ener­gię elek­tryczną. Na­leży coś przed­sta­wić na swoje uspra­wie­dli­wie­nie, ja­kąś wy­mówkę, hi­po­tezę, skąd taka luka w rze­czy­wi­sto­ści, pod­ło­żyć pod to pa­piery, na­wet je­śli pa­pier nie ma przy­szło­ści. Ła­two go po­drzeć, zgu­bić, za­lać kawą Fort, spa­lić w czte­ry­stu pięć­dzie­się­ciu je­den fah­ren­he­itach. Nie przyj­muje po­pra­wek, każe prze­pi­sy­wać całą stronę od nowa, li­tery ster­czą jak kołki, nie prze­su­wają się, słowa nie ustę­pują. Pa­pier jest zbyt mało ela­styczny, bra­cie, zbyt nie­wy­ro­zu­miały.

Wy­sta­wia datę ostat­niej płat­no­ści ra­chun­ków, pie­czątka przy­bita jak si­niak, sier­pień, dwu­na­stego. Trzy mie­siące mi­nęły.

– Nie obej­dzie się też bez prze­pro­wa­dze­nia wy­wiadu z pani ro­dziną. Wy­ślemy zle­ce­nie do ośrodka po­mocy spo­łecz­nej w miej­scu za­mel­do­wa­nia.

– Czy to ko­nieczne?

– Ta­kie są prze­pisy. Mu­simy skon­tak­to­wać się ze wstęp­nymi i zstęp­nymi. Kie­dyś pro­ce­dury były sze­rzej za­kro­jone, te­raz ule­gły uprosz­cze­niu. W pani przy­padku zo­staje tylko mama.

– A ile to po­trwa, mniej wię­cej?

– Do kilku ty­go­dni. Bez zbęd­nej zwłoki. Wy­sta­wimy de­cy­zję. Za­dzwo­nimy.

– Czy mo­gła­bym jed­nak do­stać to skie­ro­wa­nie do od­bioru żyw­no­ści tro­chę wcze­śniej? – po­wieka za­czyna mi lekko drżeć; tamta za­raz po­my­śli, że pusz­czam do niej oczko.

Oto grzywka, oto ekierki, li­nijki i ką­to­mie­rze, całe ze­stawy przy­bo­rów geo­me­trycz­nych, łącz­nie z suw­miarką, na­prze­ciwko gniazd re­mi­zów. Kop­ców ter­mi­tów. Po­roży je­leni.

– Dzi­siaj mamy ze­bra­nie i dużo spraw na gło­wie – miga strzałką w dłoni. – Pro­szę przyjść ju­tro. Po czter­na­stej.3.

Toczy­li­śmy czas spo­wici gę­stym dy­mem, won­nym ka­dzi­dłem, w tym Kra­ko­wie o ścia­nach po­ro­śnię­tych blusz­czem, z okien­ni­cami otwar­tymi w ko­lor mo­rza, które szu­miało pięć­set pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów stąd, z bu­tel­kami z bar­wio­nego szkła, w knaj­pach, gdzie na sto­łach stały ma­szyny do szy­cia, w knaj­pach ze ścia­nami wy­kle­jo­nymi szpal­tami z ga­zet, w knaj­pach, gdzie wosk ska­py­wał ze świec i mu­zyka wy­ska­ki­wała do góry, spa­dała i roz­cho­dziła się jak kręgi po wo­dzie, kiedy rzu­cisz w nią ka­mień.

– Chodźże tędy, nie tu­taj, w lewo – pro­wa­dził nas bocz­nymi ulicz­kami, za­pę­dzał w ślepe za­ułki i przej­ścia tam, gdzie „su­rowo wzbro­nione”, żeby tylko nie na­tknąć się na Kaśkę, któ­rej imię chrzę­ściło w szkle, sy­czało w pia­nie, spo­tkał ka­tar Ka­ta­rzynę.

Ona mar­zła na przy­stanku, a my wręcz prze­ciw­nie, my się roz­grze­wa­li­śmy, ru­mieńce wy­kwi­tały co­raz to szyb­szą, in­ten­syw­niej­szą czer­wie­nią, aż trzeba było roz­piąć gu­zik, ścią­gnąć swe­ter. Ona tra­ciła, ja zy­ski­wa­łam, czarne prze­grywa, zie­lone wy­grywa, koło się kręci, a stawki wciąż ro­sną, stawki się po­dwa­jają.

Strze­la­li­śmy so­bie w łeb pio­łu­nówką, orze­chówką, du­bel­tówką, la­li­śmy piwa ja­sne, pełne, wa­rzone, piwa ciemne, por­tery i sto­uty, piwa ła­mane, zła­mane, wina ze szcze­pów Char­don­nay i Sau­vi­gnon, czyja to wina, rumy z colą, giny z to­ni­kiem, her­batę ze spi­ry­tu­sem, na lo­dzie i bez lodu, pod lo­dem, z li­monką i cy­tryną, miętą, na we­soło, na smutno, na mi­łość, na złość, na pie­prze­nie, na rzy­ga­nie.

Za­pa­da­li­śmy w sofy o zdar­tej skó­rze w Kul­tu­ral­nym na an­tre­soli, gdzie dym z pa­pie­ro­sów wa­hał się, chwiał jak ni to ro­śliny, ni zwie­rzęta roz­mna­ża­jące się pod wodą, ukwiały i me­duzy ko­ły­sane fa­lami. Przy­kle­jał do ję­zy­ków, pod­nie­bień, prze­cią­gał po­mię­dzy zę­bami, kłę­bił się w żo­łądku go­ry­czą ni­ko­tyny. W cie­płych po­dmu­chach, spo­wol­nie­niach za­nu­rza­li­śmy się ni­żej wciąż i ni­żej.

A kiedy się­ga­li­śmy dna, bar­mani o bro­dach z wełny otwie­rali krany i na­le­wali po brzegi, i uno­si­łam ku­fle w dło­niach, a piana pstry­kała pę­che­rzy­kami po­wie­trza, zwra­ca­jąc nas od nowa ku gó­rze jak ryby, które się uto­piły, bo za­po­mniały pły­nąć.

Pod spoj­rze­niami ob­cych męż­czyzn wzbie­rała we mnie krew, mię­śnie sprę­ży­no­wały i tlen się wy­nie­biesz­czał, ukła­dał w hek­sa­gony.

Dziew­czyna od szkla­nek, w spodniach czer­wo­nych jak płachta na byka, roz­cza­pie­rzała dło­nie i zbie­rała ze sto­łów po dwie gar­ście szkła, wsu­wa­jąc palce do środka, wy­mie­niała pod­stę­pem po­piel­niczki.

– Czy­ta­łem wczo­raj Ulis­sesa – opo­wia­dał Woj­tuś, który ni­gdy ni­czego nie prze­czy­tał.

– I co? – za­pa­la­łam się ja, która prze­czy­ta­łam wszystko: mały druk na ety­kie­cie od musz­tardy, in­struk­cję ob­sługi szli­fierki ką­to­wej, roz­kład jazdy ko­lejki wą­sko­to­ro­wej We­ne­cja–Żnin.

– Jest tam na­uczy­ciel, który tłu­ma­czy dzie­ciom, co to molo. Mówi im, że to roz­ma­rzony most.

Po­myśl tylko – roz­ma­rzony most. Idziesz po roz­ma­rzo­nym mo­ście.

Do­piero po­tem oka­zuje się, że jed­nak był roz­cza­ro­wany.

***

Z gło­śni­ków pod su­fi­tem wy­peł­zała mu­zyka, niby tru­jący bluszcz, okrę­cała się wo­kół drew­nia­nych bali, cza­sami tak gło­śna, że za­głu­szała na­sze słowa, za­ra­stała nam uszy i usta. Jazz brzmiący jak ude­rza­nie za­rdze­wia­łymi przed­mio­tami, po­peł­nia­nie omy­łek i wy­kro­czeń, na prze­mian z et­nicz­nymi pie­śniami, śpie­wa­nymi w upal­nym na­rze­czu z brzu­cha Afryki, gdzie w zmie­nia­ją­cym się nie­ustan­nie, dże­mu­ją­cym, skrzy­pli­wym ryt­mie ktoś smutno-we­soło, wolno-szybko, słodko-gorzko za­wo­dził „ma­ri­hu­ana, ma­ri­hu­ana, ma­ri­hu­ana”, albo nam się tylko tak sły­szało.

Bu­jał się do rytmu i pi­sał pal­cem w po­wie­trzu znaki, które pró­bo­wa­łam od­czy­tać, choć ba­łam się, że to imiona ko­biet, otwar­tych jak książka na sześć­dzie­sią­tej dzie­wią­tej stro­nie. Ogień po­woli zja­dał jego pa­pie­rosy.

Ochro­niarz w okrą­głych oku­lar­kach à la John Len­non, ima­gine all the pe­ople, i z jed­nym po­żół­kłym zę­bem z przodu znał nas już na pa­mięć, i nie uwa­żał za nic do­brego, kiedy każ­dego po­po­łu­dnia szli­śmy w dół, gro­mił nas wzro­kiem ka­zno­dziei.

– To na­sze ży­cia! – py­sko­wa­łam mu w my­ślach. – Mo­żemy ro­bić z nimi, co nam się tylko po­doba. Mo­żemy je prze­sie­dzieć w Kul­tu­ral­nym, prze­pić, prze­pa­lić, prze­pier­do­lić!

No­sił buty na mo­dłę woj­skową, wy­so­kie glany ze sznu­ro­wa­dłami, i kie­dyś się z nami rze­czy­wi­ście po­kłó­cił, ale nie wie­dzia­łam o co i Woj­tuś też chyba nie, cho­ciaż krzy­cze­li­śmy na niego z chod­nika przed bramą, ci­ska­li­śmy kur­wami i nę­dzami, a on nam od­po­wia­dał tym sa­mym, scho­wany w swo­jej budce obok scho­dów, za okien­kiem jak bu­laj w bur­cie statku.

***

Kwa­dra­towy ki­bel uma­jony kwia­tami z pla­stiku wzno­sił się jak tron w mek­sy­kań­skiej świą­tyni, na styku scho­dów i chmur. Cze­ka­łam sama w ko­lejce, tam­ten wo­lał od­le­wać się na po­wie­trzu, w krza­kach, pod drze­wami, za kio­skami ru­chu, w osta­tecz­no­ści na za­bytki klasy zero, fa­sadę ko­ścioła Świę­tych Pio­tra i Pawła, do fon­tanny pod ra­tu­szem lub głowy Igora Mi­to­raja.

– Masz może de­fi­bry­la­tor? – za­cze­pia mnie gość z gi­tarą. – Bo serce mi sta­nęło na twój wi­dok.

I chwi­lami, które wrzy­nały się jak prze­cinki w zda­nie, nie mo­głam po­jąć, po co mi w ogóle taki Woj­tuś, który wła­śnie szuka za­pa­łek, okle­puje kie­sze­nie.

– Hej, dziew­czyny, ma­cie ogień? – zwraca się do la­sek przy są­sied­nim sto­liku.

– Jesz­cze jaki – od­po­wia­dają ze śmie­chem. – Aż bu­cha!

Ką­cik ust i pła­tek ucha zbie­gają się, by za­raz od­sko­czyć w po­pło­chu, kiedy na wde­chu roz­nieca koń­cówkę pa­pie­rosa, a twarz za­lewa eks­taza, za­mie­nia go w hie­ra­tyczną rzeźbę z głębi śre­dnio­wie­cza.

Dla­czego ja – nie do­wie­rza­łam – dla­czego my? Prze­cież mo­gli­śmy biec osobno, jak dwa rów­no­leż­niki na in­nych pół­ku­lach, a jed­nak we­szli­śmy w ko­li­zję, prze­cię­li­śmy się.

Nad umy­walką ko­ły­sało się od­re­al­nione zwier­cia­dło, z pęk­nię­ciem przez śro­dek, ro­dem z ga­bi­netu krzy­wych lu­ster na od­pu­ście. Stro­iłam miny, prze­krzy­wia­łam głowę, ba­da­łam się z pół­pro­filu – wcią­gnąć po­liczki, zmru­żyć oczy, zwi­nąć ję­zyk w ru­lon – wy­szcze­rza­łam zęby.

– Długo jesz­cze­eee?!

– Chwi­leczkę! – kła­dłam się w od­bi­ciu gładko, z po­śli­zgiem, prze­fil­tro­wana przez świa­tło, na­sma­ro­wana oliwą.

Tym­cza­sem w głębi lu­stra, na jego dnie, już czeka, pod wie­loma in­nymi war­stwami, obca twarz, która za kil­ka­na­ście lat na­łoży się na jej rysy. Pod oczami wy­ko­pie się do­lina, ze­struga kość jarz­mowa, a po­mię­dzy ustami a no­sem wy­żło­bią się dwie bruzdy i nie ze­chcą ro­zejść.

Wy­ła­nia się zza jej ra­mie­nia sta­ru­cha-baba-śmierć o pal­cach z drutu i obie wie­dzą, ale któ­raś wie bar­dziej.

Ja­kim cu­dem do­ko­nała się ta prze­miana?

Bo­lało, choć na­wet nie mru­gnę­łam.

Czu­łam, a prze­cież nie po­czu­łam.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------De­biuty prozą
w Biu­rze Li­te­rac­kim

Ju­lia Fie­dor­czuk Po­ra­nek Ma­rii i inne opo­wia­da­nia (2010)

Fi­lip Za­wada Psy po­cią­gowe (2011)

Ka­ta­rzyna Ja­ku­biak Nie­ostre wi­dze­nia (2012)

Bronka No­wicka Na­kar­mić ka­mień (2015)

Ta­de­usz Dą­brow­ski Bez­bronna kre­ska (2016)

Elż­bieta Łap­czyń­ska Be­stia­riusz no­wo­hucki (2020)

Marta So­ko­łow­ska Im­pe­rium Dzieci (2021)

Krzysz­tof Chro­now­ski Nie­obec­ność (2021)

Ja­kub Wi­śniew­ski Myja (2022)

Ma­ria Krzywda Wszystko do­brze (2022)

Iwona Bassa Głodni (2023)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: