- W empik go
Głodni - ebook
Głodni - ebook
Obozy pracy istniały wcześniej niż myślisz…
Po zdradzie męża Monika łaknie normalności. Wyjeżdża do Irlandii, by skryć się pod skrzydłami kochającej siostry. Miasteczko Dunshaughlin to oaza spokoju, jednakże położona na przedmieściach kamienna budowla od pierwszych chwil działa na wyobraźnię Moniki. Senna mieścina pod Dublinem ma swoją mroczną przeszłość sięgającą lat czterdziestych XIX w. Tajemnicze zabudowania, to nic innego jak pozostałość po obozie katorżniczej pracy z tamtych lat. Opowiedziana jednocześnie wstrząsająca historia Marii O’Brien, która rozgrywa się w okresie Wielkiego Głodu, ukazuje, z jakimi dramatami przyszło wtedy mierzyć się ludziom. Żonom i matkom, mężom i ojcom. A przecież byli tacy jak my. Też głodni życia. Głodni miłości. I głodni naprawdę.
Autorka serwuje nam historię, obok której nie można przejść obojętnie. Wciąga, intryguje, wzrusza do łez. Tej książki nie da się odłożyć nawet na moment. Polecam! Edyta Świętek - pisarka.
Za wielkim dramatem mas stoją zwykle równie wielkie dramaty jednostek. Co łączy Marię O’Brien - Irlandkę zmagającą się z tragedią Wielkiego Głodu i Monikę - Polkę, która rozpoczyna nowe życie w Irlandii? Tego dowiecie się z tej poruszającej historii.
Ałbena Grabowska - pisarka
Lektura przejmująca aż do bólu żołądka. Niebywale ważny głos humanitarnej pamięci.
Z całego serca polecam.
Agnieszka Lis - pisarka
AGATA BIZUK - Rocznik 81. Emigrantka, choć tylko ciałem, bo duchem zawsze w Polsce. Z wykształcenia socjolożka, a z zawodu HR-owiec, mimo że od zawsze chciała zostać emerytką. Ma w swoim dorobku jedenaście powieści obyczajowych. Od siedemnastu lat mieszka w Irlandii.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67834-04-9 |
Rozmiar pliku: | 655 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy nie sądziłam, że moja historia właśnie tak się potoczy. Bo przecież czego może oczekiwać od życia czterdziestoletnia kobieta po przejściach? Przyszłość planuje się w wieku dwudziestu, może dwudziestu kilku lat. Wtedy jest czas na zawieranie nowych znajomości, na przyjaźń, miłość i myślenie o tym, co będzie dalej. Z biegiem lat marzenia się zmieniają, dojrzewają, krzepną i coraz częściej przestają być marzeniami, a stają się po prostu planami na przyszłość. Czterdziestolatkowie już zwykle nie śnią o miłości pełnej uniesień i motyli w brzuchu. Oczekują od życia czegoś zupełnie innego. Stoją twardo na ziemi i ich pragnienia są właśnie takie – realne, zwyczajne, pełne optymizmu, ale i zaufania do tego, co czeka ich w przyszłości. Czterdziestolatkowie mają już dom, rodzinę, odchowane dzieci i coraz więcej pomysłów na to, jak będzie wyglądało ich życie na emeryturze. Te szczególne urodziny obchodzi się zwykle w bezpiecznym gronie ludzi, których się doskonale zna, w miejscu na tyle komfortowym, by można było myśleć o drugiej połowie życia, i mając obok osobę, z którą chciałoby się spędzić kolejne lata.
Przynajmniej tak to sobie zawsze wyobrażałam. I tego właśnie chciałam – poczucia komfortu, bezpieczeństwa i spokoju. Niestety, los miał dla mnie zupełnie inne plany.
Dokładnie pół roku przed moimi czterdziestymi urodzinami mój świat rozpadł się jak domek z kart, zdmuchnięty przez silniejszy powiew wiatru. Runął tak po prostu, z dnia na dzień, nie ostrzegając mnie ani nie dając wcześniej żadnych znaków. Nigdy nie oczekiwałam wiele od życia, zadowalałam się tym, co przynosił mi los, a on w jednej chwili tak zwyczajnie odebrał mi wszystko.
Jedliśmy obiad, kiedy Mikołaj niespodziewanie powiedział:
– Musimy się rozstać.
W pierwszej chwili nie dotarł do mnie sens tych rzuconych w przestrzeń słów. Nawet nie pomyślałam, że być może żartuje, nie roześmiałam się lub dla odmiany nie rozpłakałam. Tak, jakby te słowa nigdy nie padły, jakby ta chwila nigdy się nie wydarzyła. Zresztą przecież ludzie nie rozstają się między jedną a drugą łyżką nawet najlepszej grochówki na żeberkach. Dalej jadłam w ciszy i pełnym skupieniu, czując jak płyn ogrzewa mi przełyk i po chwili trafia wprost do żołądka.
– Monika, słyszałaś, co powiedziałem? – zapytał.
Owszem, usłyszałam, ale to wszystko wydało mi się tak bardzo groteskowe, że nawet nie wiedziałam, jak powinnam była zareagować. Nabrałam kolejną łyżkę gęstej zupy i wpakowałam ją sobie do ust. Sama nie wiem, czy zrobiłam to automatycznie, nie chcąc burzyć tej wspólnej chwili, czy po to, by dać sobie jeszcze kilka sekund na wymyślenie jakiejkolwiek sensownej odpowiedzi. Niestety, w tej chwili nic nie przychodziło mi do głowy. Przeżuwałam powoli, jednocześnie czując, jak zaczyna zalewać mnie fala gorąca, a słowa jak wbity w serce nóż ranią mój mózg i ciało.
Mikołaj był miłością mojego życia. Kimś, dla kogo byłam gotowa się poświęcić i za kogo bez wahania oddałabym wszystko, co miałam najcenniejsze. Byliśmy razem od ponad dwudziestu lat, dozgonną miłość i wierność obiecaliśmy sobie już w liceum. Udało się nam przetrwać najgorsze: stratę pracy, problemy zdrowotne, śmierć jego rodziców, i byłam przy nim zawsze, kiedy mnie potrzebował. Te wszystkie wydarzenia coraz bardziej zbliżały nas do siebie, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. I właśnie w to chciałam wierzyć. A teraz on tak po prostu oznajmił mi, że odchodzi. Tak głupio i bezsensownie, nad talerzem pełnym parującej zupy. Czy nie zasłużyłam sobie na więcej finezji?
– Jak ma na imię? – spytałam beznamiętnym głosem.
– Słucham? – Udał, że nie wie, o co chodzi.
– Zapytałam, jak ma na imię. Bo jakoś nie wierzę, żebyś po prostu się mną znudził.
Nie podejrzewałam siebie o taki spokój. Słowa wypływały z moich ust tak bardzo naturalnie, jakbym opowiadała o tym, co zdarzyło mi się dzisiaj w pracy. Na zewnątrz bez emocji, histerii, bez tego wszystkiego, co być może powinnam robić w takiej sytuacji. Za to w środku działo się o wiele więcej. Czułam, jak zaczynam dygotać, a wypowiedzenie każdego kolejnego słowa sprawiało mi wręcz fizyczny ból.
– To nie jest tak. Monika, proszę, nie utrudniaj.
– Wyduś to z siebie, do jasnej cholery. Jak ma na imię ta suka, która zabrała mi męża? – Nie mogłam się powstrzymać.
– Ania. Nie histeryzuj, proszę. Tak będzie lepiej.
Poczułam, jak zalewa mnie fala mdłości. „Nie histeryzuj” – te słowa przez dłuższą chwilę odbijały się echem od wszystkich zakamarków mojego mózgu. Ania. Przecież nie mogło być bardziej banalnie. Nie chciałam się rozpłakać. Z całych sił starałam się powstrzymywać łzy, ale one i tak jakimś cudem przedostawały się przez moje zaciśnięte powieki. Ania. Pieprzona, mała Ania. Dziewczynka z warkoczykami i w ślicznej sukience. Zawsze najgrzeczniejsza na podwórku, mała jędza, która w przyszłości będzie kradła cudzych mężów.
– Dlaczego zawsze wszystko utrudniasz?
Nie odezwałam się nawet słowem. W gardle miałam wielką gulę żalu, smutku i przerażenia tym wszystkim, co za chwilę miało się wydarzyć. Nie byłam w stanie wydusić nawet jednego dźwięku, nie mówiąc o złożeniu poprawnie brzmiącego zdania. Ania.
– Monika, nie histeryzuj, proszę. – Mikołaj dalej ciągnął tę farsę, choć wciąż siedziałam wpatrzona w niego w milczeniu. – Tak wyszło i już tego nie zmienię. Poza tym Ania jest w ciąży.
Mechanicznie wstałam od stołu i zabrałam swój talerz z niedokończonym obiadem. I tak nie dałabym rady już nic zjeść, mój żołądek nie przyjąłby więcej pokarmu i słów mojego męża. Huczało mi w głowie, świat kręcił się jak w jakimś szalonym tańcu, a wszystko razem wydawało się tak bardzo surrealistyczne, że mój mózg zupełnie przestał to przetwarzać. Ania. W ciąży. Cudownie.
Nie mieliśmy dzieci. Mikołaj najpierw twierdził, że nie jest gotowy, a później doszedł do wniosku, że tak przecież jest lepiej. Bez zobowiązań, bez odpowiedzialności. Przystałam na to, choć od zawsze chciałam być matką. No ale on był ważniejszy od wszystkiego, nawet od moich marzeń. Całkiem dobrze było nam we dwoje, a przynajmniej tak mi się zawsze wydawało. Przyzwyczaiłam się do takiego stanu rzeczy, do dzielenia wszystkiego tylko na pół, nigdy na trzy. Wmówiłam sobie, że dziecko to tylko kolejny wydatek, kłopot, którego nie potrzebuję, oboje nie potrzebujemy. Był Mikołaj i byłam ja. Byliśmy rodziną, dokładnie taką samą, jak wszystkie inne rodziny, więc z czasem brak potomstwa przestał mi tak bardzo dokuczać. A może po prostu przekonałam samą siebie, że chcę tego samego, czego chciał mój mąż. To proste, kiedy całą swoją miłość przekieruje się na drugiego człowieka. To on był moim domem, ostoją i powodem, dla którego wstawałam każdego dnia z łóżka. Byłam silna jego siłą, patrzyłam na świat jego oczami, byliśmy jednym. Cóż mogłoby nam zagrozić?
Ania. W ciąży. Nie słyszałam już nic więcej. A może po prostu Mikołaj już niczego nie powiedział. Nie pamiętam.
Wyprowadził się jeszcze tego samego wieczoru. Nie zamieniliśmy już nawet jednego zdania, po prostu posprzątał moje życie, wymiatając z niego swoją obecność, zostawił klucze i wyszedł. Do niej.
Wyszedł, by już nigdy więcej nie obrócić się za siebie, zostawiając ponad dwadzieścia lat naszej wspólnej historii, tak jakby nigdy się nie wydarzyła. Do Ani, tej z kokardkami we włosach, która teraz urodzi jego dziecko. Pieprzona, cholerna Ania. I cholerny on, który przez te wszystkie lata uzależnił mnie od siebie, od swoich nastrojów, marzeń i przekonań. Nie zostało mi po nim zupełnie nic. Jego szafa, podobnie jak moje serce, zionęła pustką, po szczoteczce do zębów został tylko okrągły ślad na umywalce, a ja sama czułam, jakby ktoś siłą wyrwał połowę mnie. Nie wiem, kiedy wrosłam w niego tak mocno, że przestałam traktować nas jako odrębne istoty. W tamtym momencie nie wyobrażałam sobie, że kiedyś jeszcze będę kompletna.
Pół roku później niewiele zdążyło się zmienić. Okopałam się jedynie w swoim bólu, nie dopuszczając do siebie zupełnie nikogo. Bo tak naprawdę nikt mnie nie rozumiał. Koleżanki zgodnie powtarzały, że Mikołaj nie był mnie wart, skoro tak się zachował, ale nie miałam zamiaru tego słuchać. Tak było dużo łatwiej, niż przyznać się do porażki. Zdradzający mąż zawsze jest osobistą porażką kobiety. Zresztą to działa w obie strony – zdradzająca żona też jest przecież porażką męża. Nie jest łatwo nie obwiniać się za to, co się wydarzyło. Skoro zdradził, na pewno coś go do tego popchnęło, przecież wina zawsze leży pośrodku. Skoro zdradził, to może ja byłam niewystarczająca. Coś musiało być ze mną nie tak, jeśli nie potrafiłam utrzymać przy sobie swojego wymarzonego faceta.
Od zawsze jesteśmy wpychani w poczucie winy i odpowiedzialność za decyzje innych. Nawet jeśli ta druga osoba okazuje się skończonym dupkiem. I nawet jeśli to zupełnie nie o nas w tym wszystkim chodzi. Bo skoro przestał mnie kochać, widocznie nie jestem warta kochania. Proste.
Te najważniejsze, czterdzieste urodziny obchodziłam w samolocie. Nie byłabym w stanie przetrwać inaczej. Dręczyła mnie pustka przeplatana wyrzutami sumienia i doprawiana wszechobecną goryczą porażki. Było mi źle. Nie dałam rady żyć sama w naszym wspólnym mieszkaniu, w domu, który przecież stworzyliśmy razem, skrojonym dokładnie pod nasze wspólne potrzeby, nie tylko moje. Echo zbyt głośno odbijało się od pustych ścian, a poduszka obok mojej już dawno przestała nim pachnieć.
Nie kontaktowaliśmy się ze sobą, choć każdego wieczoru czekałam na jego znak, wpatrując się bezmyślnie w ekran telefonu. Skasował swoje konta w social mediach albo po prostu mnie w nich zablokował. Nie wiem. Nie śledziłam jego szczęścia, choć miałam jednak odrobinę nadziei, że nie do końca dobrze mu się układa. Tak zwyczajnie i po ludzku. Jeśli mnie było tak źle, to jemu pewnie też, bo przecież tylko w tandemie, naszym tandemie, powinno nam być dobrze. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że może po prostu znalazł swoje miejsce na ziemi i to nie ja byłam jego częścią. Ania pewnie zdążyła już urodzić albo przynajmniej była bliska rozwiązania. Nieważne. Dla mnie świat skończył się dokładnie sześć miesięcy wcześniej, w jesienny wieczór w trakcie jedzenia grochówki na żeberkach.
– Przyjedź – powtarzała mi od tygodni Ewelina, moja siostra i przyjaciółka od zawsze. – Zostaw to wszystko za sobą i zacznij zupełnie nowe życie. Co cię tam w ogóle trzyma?
Faktycznie nic mnie nie trzymało, dlatego właśnie bez żalu pożegnałam stary dom – wspólne mieszkanie, które zostawił mi po szybkim rozwodzie, pełne wspomnień, ciągle jeszcze bolesnych jak przypalanie rozgrzanym żelazem – wzięłam bezpłatny urlop w pracy i wsiadłam do samolotu. Planowałam zostać u Eweliny tylko kilka tygodni, może miesięcy. Odetchnąć, zmienić otoczenie i wrócić – silniejsza, mądrzejsza i z mniejszym bagażem bólu. Nie oczekiwałam, że ten wyjazd jakoś znacząco zmieni moje życie, zwyczajnie potrzebowałam odpoczynku. Od Polski, od życia i od samej siebie.