Głos Lema - ebook
Głos Lema - ebook
Dla pokoleń czytelników był Mistrzem, dla pokoleń autorów wzorem. Zmarły przed pięcioma laty pisarz i filozof, Stanisław Lem, w tym roku obchodziłby 90. rocznicę urodzin. Ten zbiór powstał po to, żeby go uhonorować.
Sztuczne inteligencje, wirtualne światy, androidy zastępujące człowieka. Fabuły, których areną jest cały Wszechświat. Obce planety, na których odkryto ślady życia. I kosmos, niezbadany i niebezpieczny, wciąż na wyciagnięcie ręki.
„Żadna dobra książka nie przejdzie nieukarana, a każdy gest artystyczny jest zarazem przedmiotem gry rynkowej. I jak w przypadku wielu podobnych przedsięwzięć, także inicjatorom antologii opowiadań inspirowanych twórczością Stanisława Lema łatwo przypisać niskie intencje: że oto wykorzystują znane nazwisko dla darmowej reklamy, by przebić się z tytułem marketingowo.
W istocie zaś mamy tu do czynienia z próbą niemalże heroiczną.
Bo, po pierwsze, czy „Głos Lema” rzeczywiście wykorzystuje znaną markę – czy też raczej stara się ją dopiero stworzyć, odtworzyć?”.
Jacek Dukaj, ze Wstępu
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61187-84-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W istocie zaś mamy tu do czynienia z próbą niemalże heroiczną.
Bo, po pierwsze, czy Głos Lema rzeczywiście wykorzystuje znaną markę – czy też raczej stara się ją dopiero stworzyć, odtworzyć?
A po drugie, czy w ogóle jest możliwym „pisanie jak Lem”?
* * *
Pierwsze pytanie zdawać się może zgoła absurdalnym (jeśli nie obrazoburczym). Jakże to, przecież każdy słyszał o Lemie! Jasne, każdy słyszał też o Norwidzie czy Orzeszkowej – jednak nie wierzę w tłumy czytelników pędzących po „antologię opowiadań á la Orzeszkowa”.
Dlaczego pozwalam sobie na zestawienie tych akurat pisarzy? Niestety, przekonałem się już wielokroć, że dla współczesnego czytelnika, gustującego w romansach wampirycznych, sagach fantasy, książkach Pilipiuka i Piekary czy Kinga albo Canavan – Lem plasuje się dokładnie na tej samej półce, co właśnie Żeromski czy inni przeklinani przez brać szkolną autorzy zupełnie dla niej niestrawnych lektur obowiązkowych.
W rozmowach z tymi czytelnikami powraca motyw wczesnego zrażenia do Lema (i, przez uogólnienie, do całej literatury science fiction) na skutek lektur Bajek robotów lub opowiadań o Pirxie, jakie wmuszano w nich w podstawówce. Co dla kolejnych roczników okazywało się przeżyciem iście traumatycznym.
Cóż, po prostu za wcześnie do Lema podchodzili, błąd programu edukacji. Są pisarze, do których trzeba dorosnąć; i to nie raz – trzeba dorastać wielokrotnie. Ale oto ci nieszczęśnicy kończą studia, sami mają dzieci – a awersja pozostaje. Już całe pokolenia rosną w błogiej nieświadomości skarbów wyobraźni Stanisława Lema. I nie są to analfabeci przecież; to ludzie wykształceni. Masz, spróbuj, przekonaj się sam, czy to wciąż literatura nie dla ciebie. „Próbowałem, ale za diabła nie rozumiem jego języka!”.
Oto i kolejna niespodziewana przeszkoda: język Lema, ta specyficzna rozbuchana polszczyzna przedwojenna, splatająca technikalia i cudownie gumowe neologizmy, humorystyczne ekwilibrystyki i przaśne archaizmy, w składni tortowej, wężowej – stała się dla dwudziestopierwszowiecznych czytelników równie obca co polszczyzna Mickiewicza. Problem z lekturą Pana Tadeusza nie polega wszak na stawianych przez litewską epopeję karkołomnych kwestiach intelektualnych, lecz na niezrozumieniu tekstu na najbardziej podstawowym poziomie, tzn. słów, zdań. Język Lema pod tym względem stawał się z czasem coraz bardziej hermetyczny, jego późna eseistyka ustanawia próg właściwie nie do pokonania dla konsumenta kultury empikowej.
Te moje smutne konstatacje stoją naturalnie w rażącej sprzeczności z opinią rozgłośnioną w polskiej mediosferze. A im medium bardziej szacowne i wysokie, tym mocniejsza w nim oczywistość, że „wszyscy Lema znają, czytają i kochają”. Skąd rozbieżność?
Moim zdaniem „myślenie i mówienie Lemem” stało się już analogicznym wyróżnikiem pokoleniowym, jak wcześniej „mówienie Sienkiewiczem”. Czas, w którym wchodzimy w kulturę, dzieła, jakie nas wówczas kształtują, jakie wpływają na naszą wyobraźnię i gusta – identyfikują nas niczym DNA i linie papilarne. Nie można mieć drugiego dzieciństwa i nie można po raz drugi czytać jak dziecko.
Oczywiście zdarzają się wyjątki – wyjątki zawsze się zdarzają, niektórzy autorzy opowiadań z tej kolekcji stanowią ich przykłady – ale w zasadzie linia demarkacyjna zapadła na roku 1989: kto zdążył przed nim wejść w świat SF, ten z dużym prawdopodobieństwem „zaraził się Lemem”. Lem istotnie był wówczas takim Słońcem literatury fantastycznej; tym bardziej w latach 70. Po roku 1989 jednakże wszystko się zmieniło: stał się on jedną z tysięcy gwiazd na firmamencie. Można się teraz od małego zaczytywać fantastyką, uważać za fantastyki konesera, fana i znawcę – a Lema nie czytać w ogóle, albo przeczytawszy jedną czy drugą jego książkę, odrzucić programowo jako literaturę nieciekawą, nieistotną; i nie czuć się bynajmniej z tego powodu upośledzonym w obiegu kulturowym, w rozmowach z innymi czytelnikami, w rozumieniu współczesnej twórczości.
Co byłoby niemożliwe w przypadku analogicznego ignoranctwa w twórczości np. Tolkiena. Nawet jeśli ktoś serdecznie nie znosi Tolkiena, musi się orientować w jego dziełach, żeby w ogóle z sensem uczestniczyć w rozmowach o współczesnej kulturze, i to nawet nie zawężając jej do fantastyki. W tym sensie twórczość Lema jawić się może raczej literackim ślepym zaułkiem. Ile powstaje takich książek, filmów, gier, dla których pełnego odbioru konieczne jest oczytanie w Lemie? To pojedyncze, dość niszowe utwory.
Lemofile tworzą dziś coś w rodzaju półsekretnego bractwa, masonerii oświeceniowej SF, rozpoznającej się po kryptycznych cytatach, słodko archaicznej terminologii („fantomatyka”, „intelektronika”) i charakterystycznym odruchu tropienia genealogii idei: „o tym Lem napisał już tu i tu!”. Reszta zaś lemingowo kiwa głowami: tak, tak, Lem to przewidział, a Słowacki wielkim poetą był.
Jak zatrzymać ten trend? Jak skutecznie nawracać czytelników na Lema?
Otóż jednym ze sposobów może być właśnie taki literacki „album coverów”. W muzyce wielokrotnie zdarzało się, że nowe pokolenia odkrywały klasyków, usłyszawszy ich utwory w wykonaniu artystów ze swoich roczników. I wtedy dopiero sięgały z własnej woli po oryginały.
Opowiadania zebrane w tym zbiorze wyszły spod piór autorów urodzonych w latach 1969–1982; jedynie dwaj pisarze-naukowcy, Cyran i Podrzucki, pochodzą ze starszej generacji.
To już nie dzieci; to literackie wnuki i prawnuki Lema.
* * *
Czy można dzisiaj „pisać Lemem”?
Pytanie nie jest tak banalne, jakim się zdaje na pierwszy rzut oka. Wiadomo, że aby pisać dokładnie jak Lem – lecz nie po prostu powtarzając, co on już przed laty napisał, lecz tworząc dziś, jak tworzyłby Lem – trzeba by właśnie być Lemem. Co nie dość, że jest logiczną niemożliwością, to i nie stanowiłoby przecież tytułu do chwały dla żadnej indywidualności twórczej, wyrąbującej sobie w pocie czoła terytorium oryginalności.
Nie o to chodzi. O co zatem?
Wydaje mi się, że musimy cofnąć się o krok przed pytanie i wyświetlić wpierw źródła atrakcyjności prozy Lema, tzn. te cechy, dla których w ogóle byłoby warto „pisać jak Lem”.
Więc: czy naśladowana winna być tu raczej treść, czy forma? I czy da się jedną oddzielić od drugiej?
Kontynuacja na poziomie formy nieuchronnie wystawi nas na zarzut pustego archaizowania, zabaw estetyką retro dla samej tej estetyki. Tymczasem bohaterowie Lema latali pancernymi kosmolotami i wykonywali obliczenia na mózgach z lampami próżniowymi, ponieważ w takiej akurat epoce historycznej (w takiej epoce literackiej) zdarzyło się Lemowi pisać. Czy pisząc dzisiaj, pisałby w tym duchu? Ale sam przecież nie archaizował na Wellsa czy Żuławskiego! Tak po prostu widział wówczas przyszłość; taką była przyszłość.
Podczas gdy zabytkowa futurystyka kosmiczna z Edenu, Niezwyciężonego, Solaris, z opowiadań o Pirxie, jeśli przyciąga dziś czytelników, to z przyczyn zupełnie przez Lema niezamierzonych: z racji właśnie tego nostalgicznego posmaku swojskości retro. Zachodzi tu pewna symetria z popularnością PRL-owskich seriali w rodzaju 07 zgłoś się. Porucznik Borewicz ściga swoich poczciwych przestępców polonezem, a komandor Pirx pełnym ciągiem stosu atomowego idzie kursową z ładowniami asteroidowej rudy.
W szerszym sensie o niezamierzonej atrakcyjności klasycznej fantastyki lemowskiej może stanowić samo umieszczenie jej akcji w kosmosie. W ostatnich dekadach nastąpił wyraźny odwrót od przyszłości wypraw kosmicznych. Czy też, mówiąc precyzyjniej, podział w ramach konwencji: w kosmosie rozgrywają się prawie wyłącznie space opery i podobne rozbuchane fabuły przygodowe, nietraktujące poważnie nie tylko nauki, ale i samej scenografii science fiction; science fiction serio trzyma się zaś Ziemi i człowieka tudzież komputera. W tradycji literatury Lemowej da się natomiast połączyć te rozbieżne tendencje, co może przemawiać do określonej grupy czytelników – tych wychowanych na staromodnej fantastyce naukowej, ale też, miejmy nadzieję, tych, którzy dopiero teraz z zaskoczeniem odkrywają, że da się pisać również w ten sposób.
* * *
Problem polega również na tym, że nie ma „jednego Lema”, z którego dałoby się zdjąć taki obiektywny wzorzec. Lem się zmieniał, w końcu wręcz wypierając się SF, jaką tworzył na początku – a to właśnie ta jego „młodzieńcza” fantastyka okazuje się, dzięki malowniczemu sztafażowi i mocnej fabularyzacji, najbardziej przemawiającą do współczesnych czytelników (i czytelników-pisarzy). Po przeciwnej stronie spektrum znajdują się zaś teoretyczno-filozoficzne prace późnego Lema, eseistyczne i paraeseistyczne kondensaty myśli o gęstości gwiazdy neutronowej, zazwyczaj pozbawione szkieletu intrygi i wypłukane z oddziałujących na wyobraźnię konkretów scenografii i gadżeciarstwa.
Gdzie już właściwie nie ma możliwości naśladownictwa formy; tu „pisanie jak Lem” z konieczności oznaczałoby pisanie na podobnie wysokosiężne tematy, w podobnym rygorze rozumu i intensywności wyobraźni. Co nie dość, że stawia przed autorami jako wymóg minimum posiadanie tej iskry geniuszu, ale na dodatek właściwie zupełnie wypycha ich poza granice literatury pięknej, na ziemie filozofii i kraje z nią sprzymierzone.
Istnieją wszakże czytelnicy wierni takiemu właśnie Lemowi, głównie ci już ze starszych pokoleń, odżegnujący się – w zgodzie z późnymi deklaracjami samego Lema – od science fiction jako gatunku. „Nie czytam fantastyki, czytam Lema”. Dla nich odpowiednikiem niniejszej antologii byłby dopiero zbiór oryginalnych prac jakichś nowych Hofstadterów, Penrose’ów i Tiplerów.
Cóż począć? Nie wydedukujemy „Lema idealnego”. Kierując się zdroworozsądkową zasadą złotego środka, możemy natomiast spróbować wydestylować swoiste optimum lemowatości, tzn. taki moment w twórczości Stanisława Lema, który obejmuje możliwie najbogatszy zestaw cech stanowiących o wyjątkowości jego prozy, widzianej dziś z dystansu kilkudziesięciu lat w postaci skończonego dorobku.
Wybór naturalnie musi tu być w pewnym stopniu arbitralny. Wydaje mi się, że najbliższy temu optimum był „Lem średni”, z lat 60. Już wyrosły z SF komunizmu i marynistycznego bohaterstwa, a jeszcze niezakamieniały w afabularnym teoretyzowaniu. Na jakiej formie, na jakich treściach należałoby się wówczas oprzeć?
Sięgnijmy do źródła. Tak pisał Stanisław Lem w Fantastyce i futurologii (wydanej w 1970 r.):
Nie ma żadnej więzi koniecznej pomiędzy literackim tematem oraz przedmiotami i wypadkami, jakie on w utwór wprowadza, a znaczeniami tego utworu: rzecz dziejąca się między samymi świętymi w niebie może równie dobrze należeć do hagiograficznej, jak do antymetafizycznej literatury; erotycznymi stosunkami można wykładać świat lub zaświat, komputery mogą służyć wizji futurologicznej albo drwinie z aktualnych cech społeczeństwa, która nic nie ma wspólnego ani z intelektroniką, ani z przyszłością jakąkolwiek; diabłami da się jak najbardziej rzeczowo unaoczniać jakość ludzkiego losu albo właśnie utwierdzać manichejską koncepcję bytu itp. A przy tym może być jeszcze tak, że obiekty i pojęcia naukowe nie służą w dziele ani fizyce, ani metafizyce, że jest ich zastosowanie czystą żonglerką, zabawą, w tonacji wesołej lub upiornej prowadzoną.
Dlaczego zatem science fiction? I to właśnie science fiction nie jako „czysta żonglerka pojęciami naukowymi”, ale jako samo znaczenie, jako sens utworu literackiego?
Otóż ponieważ:
Science fiction zdolna czynić to wszystko (tyle że po swojemu), co czyni literatura zgodnie ze swymi tradycjami, ze swym powołaniem, potrafi w tym jednym sektorze – hipotezotwórczym – wykraczać poza brzeg zadań dotychczasowych pisarstwa.
I dalej deklaruje Lem AD 1970:
Obszar działań nauki i techniki, obszar działań socjalnych człowieka, obszar jego poczynań kulturowych – stanowią posprzęgane ze sobą agregaty, tworzące całość taką, że ona przejawia raz skłonności do zamykania się w sobie, statecznego nieruchomienia, a raz do otwierania ekspansywnego. Nauka bada świat, którego wszystkich jakości nie rozpoznała dotąd. Jako nieznane jej – tym samym nie mogą być i przepowiedziane pewnie. Lecz można założyć takie nieznane jakości świata i zastanowić się nad tym, jakie skutki miałoby ich wykrycie.
Jest to więc program literackiego opracowywania hipotez naukowych, przy czym hipotez nieraz tak daleko idących, i opracowania tak rozpędzonego wszerz i w głąb, że zmuszonego realizować uprzedzająco także roboty wykonywane w zwykłym toku odkryć i przemyśleń przez całe rzesze filozofów i ścisłowców-teoretyków. Trudno się oprzeć wrażeniu, że między kryteria opisowe wkrada się tu kryterium wartościujące: kto mianowicie mógłby podołać temu wyzwaniu – na pewno nie każdy przecież, kto ma kompetencje i umiejętności, by pisać „po prostu SF”.
A że nauka postępuje naprzód niezależnie od literatury, hipotezy beletryzowane przez Lema dzisiaj nie byłyby hipotezami zbeletryzowanymi przez Lema pół wieku temu.
Na pewno jednak da się wskazać określone skrzywienia, predylekcje i uprzedzenia w doborze i sposobie naświetlania tych hipotez.
Taka science fiction á la Lem powinna więc przywiązywać dużą wagę do biologicznych, ewolucyjnych interpretacji teorii, nawet w dziedzinach od biologii z pozoru najdalszych; do gry przypadków i pomyłek, katastrof. Uznając rozum za jedyny kierunkowskaz, nie ma zarazem pełnego zaufania do rozumu człowieka; a już czarnym pesymizmem zionie w niej z literackich przedstawień etycznych i epistemicznych ograniczeń (wręcz kalectw) Homo sapiens. Składowa emocjonalna tej prozy jest tak wątła, że chwilami całkowicie przesłaniana przez składową intelektualną. W szczególności nie istnieje tu sfera emocji związanych z seksualnością człowieka. Z upodobaniem ucieka się autor do analiz rozmaitych sytuacji – od relacji międzyludzkich, do polityki państwowej i kosmicznej – za pomocą teorii gier, zimnych modeli matematycznych.
Nietrudno spostrzec, że sporo z tych cech występuje we współczesnych odmianach zachodniej hard SF pisanej przez naukowców. (Jeno dla plastyczności, wynalazczości i wszechstronności językowej Lema próżno szukać tu odpowiednika). A jest ta SF sama w sobie już na tyle niszową, że najczęściej w ogóle w Polsce się jej nie wydaje, pozostaje więc nieobecna w świadomości masowej.
Niemniej za bardzo pozytywny sygnał mam ponadproporcjonalną (w stosunku do wielkości tej niszy) popularność u nas Petera Wattsa. I o ile nadużyciem byłoby stwierdzenie, że „Lem dzisiaj młody pisałby jak Watts i Egan”, o tyle z pewnością bliżej byłby im niż fantastyce retro. W tym sensie najbardziej naturalną kontynuacją twórczości „średniego Lema” jest najdalej wysunięta w przód, rygorystyczna, stricte gatunkowa SF XXI wieku.
A z drugiej strony patrząc: Lem nigdy nie był i nie jest obecnie na Zachodzie (na świecie) gwiazdą fantastyki-pop, na skalę Isaaca Asimova czy Franka Herberta – lecz nie został też zapomniany. Po falach przekładów w latach 70. i 80. (a poszczególne języki odkrywały Lema osobno, nie zaistniała nigdy ogólnoświatowa moda na Lema) jego popularność utrzymuje się na poziomie stosunkowo niskim, bo charakterystycznym właśnie dla współczesnych autorów hardkorowej science fiction. Co jakiś czas trafiam na ostatnich stronach periodyków naukowych (i na serwisach, blogach badaczy i akademików) na polecanki doktorów ścisłowców z nowych pokoleń, którzy właśnie, zachwyceni, odkryli Cyberiadę czy Głos Pana. Hollywood nie kręci też na podstawie Lema seryjnych blockbusterów wielusetmilionowych, niemniej co dekadę–dwie pojawia się ambitna ekranizacja, jak teraz Kongresu futurologicznego w reżyserii Ariego Folmana.
I w sumie nie jest to najgorsze miejsce, jakie mogła zająć w światowej kulturze twórczość Stanisława Lema.
Oby jeszcze w jego ojczyźnie pozostawała ona żywa przynajmniej w takim samym stopniu.
Jacek Dukaj