Głosy nocy - ebook
Głosy nocy - ebook
W dwudziestym już tomie bestsellerowej serii kryminalnej Andrei Camilleriego, komisarz Montalbano prowadzi śledztwo w banalnej na pozór sprawie włamania do supermarketu. Sprawy przybierają poważniejszy obrót, kiedy kierownik sklepu popełnia samobójstwo. Jednocześnie zostaje odkryte brutalne morderstwo narzeczonej syna ważnego polityka. Czy te dwa przestępstwa mają ze sobą coś wspólnego? Intuicja podpowiada komisarzowi, że tak, ale zanim rozwikła zagadkę, będzie się musiał zmierzyć nie tylko z groźbą ze strony mafii, ale iz machinacjami skorumpowanych polityków…
Na podstawie książek o komisarzu Montalbano powstał popularny cykl filmów dostępny na platformie Netflix.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-777-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Obudził się wcześnie, wpół do siódmej, świeży, ciało wypoczęte i umysł jasny.
Wstał, poszedł otworzyć okiennice i wyjrzał na zewnątrz.
Morze było spokojne, gładkie jak stół, niebo pogodne, błękitne, ozdobione kilkoma białymi chmurkami, które wyglądały tak, jak gdyby jakiś domorosły artysta domalował je, by dodać pejzażowi urody. Zapowiadał się spokojny, nudny dzień i to właśnie w nim docenił.
Bo zdarzają się też takie dni, po których już od świtu można się spodziewać wybuchu i tylko trzeba skulić się, poddać i jakoś je przeżyć.
Wrócił do łóżka, w pracy nie czekała na niego żadna sprawa, dlatego mógł się nie spieszyć.
Śniło mu się coś w nocy?
W jakimś czasopiśmie przeczytał, że sny mamy zawsze, tylko ich nie pamiętamy, bo zaraz po przebudzeniu wszystko idzie w zapomnienie.
A może te zaniki pamięci były zwiastunem nadchodzącej starości, bo do pewnego momentu swojego życia Montalbano, kiedy tylko rano się budził, pamiętał swoje sny, które przesuwały mu się przed oczami niczym taśma filmowa. Z czasem z coraz większym trudem je sobie przypominał, a teraz nie pamiętał ich w ogóle.
Ostatnio zapadał w sen, jakby wlatywał w czarną niczym smoła dziurę, bez czucia i świadomości, jak trup.
Jak to wytłumaczyć?
Czy przebudzenie było swego rodzaju zmartwychwstaniem?
Zmartwychwstaniem, któremu nie wtórowały trąby anielskie, tylko w dziewięciu przypadkach na dziesięć – tubalny głos Catarelli?
Zaraz, ale czy trąby mają coś wspólnego ze zmartwychwstaniem? Chyba raczej z Sądem Ostatecznym?
O właśnie: czy ten dźwięk, który się akurat rozległ, to trąby anielskie czy tylko dzwonek telefonu?
Popatrzył na zegarek, niezdecydowany, czy odebrać. Była siódma.
Poczłapał do aparatu.
Jednak gdy prawa ręka opadała już na słuchawkę, lewa, zupełnie spontanicznie i nie pytając nikogo o zdanie, złapała za wtyczkę i wyrwała ją z gniazdka. Montalbano przez chwilę gapił się na nią zdumiony. No i dobrze, nie miał specjalnie ochoty wysłuchiwać Catarelli donoszącego mu o morderstwie naszym powszednim, ale kto to widział, żeby ręka zachowywała się tak swawolnie? Jak wyjaśnić ten akt niesubordynacji?
Czy to możliwe, że wraz ze zbliżającą się starością członki jego ciała zyskiwały niezależność? Jeśli tak, to niedługo i chodzenie mogło stać się problemem, gdyby jedna stopa postanowiła iść w prawo, a druga w lewo.
Otworzył drzwi na werandę, wyszedł i zobaczył, że pan Puccio, wypływający zawsze na połów o poranku, już wrócił i wciągnął swoją łódkę na brzeg.
Ruszył na plażę tak jak stał, w samych slipkach i zbliżył się do rybaka.
– Jak poszło?
– Panie komisarzu kochany, ryby wypływają coraz dalej w morze. Tutaj przy brzegu jest za dużo śmieci w wodzie. Mało co złowiłem.
Włożył rękę do łódki i wyciągnął ośmiornicę długą chyba na siedemdziesiąt centymetrów.
– To dla pana w prezencie.
Była taka wielka, że najadłyby się nią ze cztery osoby.
– Dziękuję, ale na co mi ona?
– Jak to na co? Zje ją pan za moje zdrowie. Wystarczy długo ją gotować, tylko niech pan powie gosposi, żeby ją najpierw obtłukła prętem, bo inaczej będzie twarda.
– Bardzo dziękuję, ale naprawdę...
– Niech pan ją weźmie – uparł się pan Puccio.
Co miał zrobić? Wziął podarunek i zawrócił na werandę.
W połowie drogi poczuł ostry ból w lewej stopie. Ośmiornica, która i tak wiła mu się w ręce, wyślizgnęła się i spadła na piasek. Przeklinając pod nosem, Montalbano podniósł nogę i przyjrzał się zranionej stopie.
Krew sączyła się z podeszwy, przeciął ją sobie o krawędź wieczka otwartej puszki po pomidorach, którą jakiś głupi skurwysyn zostawił na piasku.
Nic dziwnego, że ryby wypłynęły dalej w morze! Plaże zmieniły się w wysypiska śmieci, a brzeg morza – w ujście ścieków.
Schylił się, złapał ośmiornicę i utykając, pobiegł do domu. Był zaszczepiony na tężec, ale ostrożności nigdy za wiele.
W kuchni wrzucił ośmiornicę do zlewu i odkręcił kran, żeby obmyć ją z piasku, którym się utytłała. Otworzył na oścież okiennice i poszedł do łazienki, gdzie długo przemywał ranę alkoholem, sycząc z bólu, bo piekło jak cholera. Potem zalepił ją wielkim plastrem.
Teraz zachciało mu się kawy.
Krzątając się po kuchni, zaczął odczuwać jakiś dziwny niepokój.
Poruszał się wolniej, starając się zrozumieć, co mogło być jego przyczyną.
I nagle zyskał całkowitą pewność, że ktoś wlepia w niego oczy.
Ten ktoś stał za oknem kuchennym i wbijał w niego wzrok.
Nie odzywał się, tylko stał i patrzył, dlatego z pewnością nie miał dobrych intencji.
Co robić?
Po pierwsze, nie dać intruzowi poznać, że wyczuł jego obecność. Montalbano, pogwizdując pod nosem walca z Wesołej wdówki, zapalił gaz i postawił ekspres na palniku, cały czas czując na sobie oczy wbite w potylicę niczym lufa strzelby.
Miał zbyt dużo doświadczenia, żeby nie wiedzieć, że takie uporczywe i groźne spojrzenie musiało się zrodzić z głębokiej nienawiści kogoś, kto chciał go widzieć martwym.
Poczuł pot na skórze twarzy pod wąsami.
Powolutku sięgnął prawą ręką po wielki nóż kuchenny i chwycił go, ściskając mocno za trzonek.
Jeśli ten ktoś za oknem ma rewolwer, to na pewno strzeli, gdy Montalbano się odwróci.
Nie miał jednak wyjścia.
Odwrócił się gwałtownie, jednocześnie padając brzuchem na ziemię.
Upadł na podłogę z takim impetem, że zrobił sobie krzywdę, w kredensie zatrzęsła się szyba i stojące w nim kieliszki.
Nie padł jednak strzał, bo za oknem nikogo nie było.
Komisarz uznał, że to jeszcze o niczym nie świadczy, może ten ktoś miał szybki refleks i kiedy zobaczył, że Montalbano się odwraca, gdzieś się schował. Pewnie teraz przykucnął pod oknem, czekając na jego następny ruch.
Komisarz poczuł, że jego spocone ciało przykleiło się do podłogi.
Nie odrywając wzroku od pasma nieba widocznego między listwami okiennic, zaczął się powolutku podnosić, gotów skoczyć na przeciwnika przez okno, tak jak to robią policjanci w amerykańskich filmach.
Kiedy wreszcie się wyprostował, nieoczekiwany dźwięk za jego plecami sprawił, że podskoczył jak spłoszony koń. Potem zorientował się, że to bulgocze gotująca się kawa.
Zrobił ostrożnie krok do przodu, a potem w prawo.
W ten sposób w zasięgu jego wzroku znalazł się zlew.
Montalbano zdrętwiał.
Ośmiornica przyssała się mackami do marmurowego blatu obok zlewu i zastygła w bezruchu, wpatrując się w niego z nienawiścią.
Komisarzowi zdała się olbrzymim dwumetrowym potworem gotowym na niego skoczyć.
Do walki jednak nie doszło.
Montalbano wrzasnął ze strachu, odskoczył w tył i potrącił kuchenkę. Ekspres przewrócił się i kilka kropli wrzącej kawy sparzyło plecy komisarza, który krzycząc jak opętany, wybiegł z kuchni i w panice rzucił się do drzwi wejściowych, żeby uciec z domu. Na progu zderzył się z Adeliną, która właśnie wchodziła.
Oboje się przewrócili, gosposia była przestraszona jeszcze bardziej od niego, widząc go w takim stanie.
– Co się stało, panie komisarzu, co się stało?
Nie mógł jej odpowiedzieć. Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu.
Leżąc jak długi na ziemi, dostał ataku śmiechu, aż łzy napłynęły mu do oczu.
Gosposia chwyciła ośmiornicę i zabiła ją sprawnie kilkoma uderzeniami w głowę.
Montalbano wziął prysznic i dał Adelinie opatrzyć oparzenia na plecach. Potem wypił odgrzaną kawę, ubrał się i przygotował do wyjścia.
– Mam włączyć telefon do sieci? – spytała Adelina.
– Tak.
Telefon natychmiast zaczął dzwonić. Odebrał. To była Livia.
– Dlaczego nie odebrałeś wcześniej? – spytała na dzień dobry.
– Kiedy wcześniej?
– Wcześniej.
Boże kochany, do tej kobiety trzeba było mieć naprawdę anielską cierpliwość!
– Mogę spytać, o której dzwoniłaś?
– Około siódmej.
Zaniepokoił się. Dlaczego zadzwoniła tak wcześnie? Czy coś się stało?
– Dlaczego?
– Co dlaczego?
Do diabła z taką rozmową!
– Dlaczego zadzwoniłaś tak wcześnie?
– Bo jak tylko się obudziłam, moja pierwsza myśl pobiegła dziś ku tobie.
Nie wiedzieć czemu, Montalbana naszła chęć, żeby się z nią podroczyć, co mogło wywołać nieprzyjemne skutki.
– Innymi słowy – odpowiedział lodowatym tonem – bywają dni, kiedy wcale nie myślisz o mnie po przebudzeniu.
– No wiesz!
– Mówię całkiem poważnie. O czym zwykle myślisz, kiedy się budzisz?
– Przepraszam, Salvo, a gdybym ja zadała ci to pytanie?
Najwyraźniej Livia nie była jednak w nastroju do kłótni, bo mówiła dalej:
– Nie bądź głuptasem. Najlepsze życzenia.
Montalbana oblał zimny pot.
Nigdy nie pamiętał imienin, urodzin, rocznic, jubileuszy i innych głupot tego rodzaju. Miał w głowie kompletną pustkę.
Nagle doznał olśnienia: to musi być rocznica ich wieloletniego narzeczeństwa. Ile to lat minęło? Pewnie zbliżali się do srebrnych godów, jeśli takowe obchodzili również narzeczeni.
– I dla ciebie.
– Dlaczego dla mnie?
Z pytania Livii zrozumiał, że strzelił jak kulą w płot. Do cholery z takim zawracaniem głowy z samego rana!
To znaczy, że chodziło o coś, co dotyczyło tylko jego. Ale o co?
Lepiej zamknąć sprawę ogólnikowym podziękowaniem.
– Dziękuję!
Livia zaczęła się śmiać.
– O nie, mój drogi! Powiedziałeś dziękuję tylko na odczepnego. Założę się, że nawet nie pamiętasz, co dzisiaj za dzień!
To prawda. Nie wiedział.
Na szczęście na stoliku leżała wczorajsza gazeta. Wykręciwszy szyję, zdołał przeczytać datę: 5 września.
– Livio, naprawdę przesadzasz! Dzisiaj jest szósty...
I nagle go olśniło.
– Moje urodziny! – zawołał.
– No i widzisz, ile trzeba fatygi, żeby ci uświadomić, że dzisiaj kończysz pięćdziesiąt osiem lat? Może chciałeś o tym zapomnieć?
– Jak to pięćdziesiąt osiem, co ty mówisz?
– Salvo, przepraszam, czy nie urodziłeś się w 1950 roku?
– No właśnie. Dzisiaj kończę pięćdziesiąty siódmy rok życia i zaczynam pięćdziesiąty ósmy, który muszę dopiero przeżyć. Mam przed sobą dwanaście miesięcy i kilka godzin, jeśli już chcemy liczyć dokładnie.
– Jakieś dziwne te rachunki.
– Jak to dziwne? Sama mnie tego nauczyłaś.
– Ja?!
– Tak, kiedy skończyłaś czterdzieści lat i ja ci...
– Kretyn – powiedziała Livia.
I odłożyła słuchawkę.
Boże święty, jeszcze dwa lata i stuknie mu sześćdziesiątka!
Nie będzie już mógł jeździć środkami transportu publicznego, bo jeszcze ktoś młodszy ustąpi mu miejsca.
Potem przyszło mu do głowy, że jednak będzie mógł nimi spokojnie jeździć, bo zwyczaj ustępowania miejsca starszym zupełnie zanikł.
Nikt już nie szanował starszych ludzi, raczej wyśmiewano ich i obrażano, jak gdyby młodzi, którzy ich wykpiwali i obrażali, sami mieli się nigdy nie zestarzeć.
Ale skąd przyszły mu do głowy takie myśli? Czyżby uważał się za staruszka?
Teraz humor już zepsuł mu się do reszty.
Jechał od jakiegoś czasu drogą regionalną z normalną stałą prędkością, kiedy kierowca w samochodzie z tyłu zaczął na niego trąbić, domagając się, żeby dał się wyprzedzić.
Szosa była w tym miejscu węższa, bo trwały roboty drogowe. Zresztą poruszał się pięćdziesiątką, czyli z największą dopuszczalną prędkością na terenie zabudowanym, bo wjechał już do Vigaty.
Dlatego nie zboczył z kursu ani o milimetr.
Kierowca z tyłu dalej naciskał na klakson jak oszalały, po czym jego samochód z rykiem silnika wyskoczył do przodu i zrównał się z autem Montalbana, prawie się o nie ocierając. Co ten kretyn zamierzał, czy chciał zepchnąć go z szosy?
Mężczyzna, na oko trzydziestolatek, wychylił się ku niemu przez okno i wrzasnął:
– Spieprzaj dziadu do przytułku!
A ponieważ jeszcze nie wyładował złości, złapał wielki klucz angielski i zamachał nim w kierunku komisarza.
– Rozwalę ci łeb, ty durny staruchu!
Montalbano nie miał jak zareagować, za bardzo był zajęty utrzymaniem samochodu na drodze.
Zaraz potem auto trzydziestolatka, wielkie BMW, wyskoczyło do przodu i zniknęło po ryzykownym wyprzedzeniu całego sznura samochodów na prawym pasie szosy.
Montalbano posłał kierowcy życzenia, żeby jak najszybciej jego auto skończyło w rowie albo, jeszcze lepiej, w przepaści. I żeby zapaliło się i spłonęło.
Co się działo z tym krajem? W ostatnich latach chyba cofnął się do średniowiecza. Gdyby zdjąć z nas ubrania, może okazałoby się, że pod spodem nie różnimy się od ludzi pierwotnych z epoki kamienia łupanego.
Skąd tyle agresji? Dlaczego wszyscy się nienawidzą, sąsiedzi, koledzy w biurze, a nawet dawni przyjaciele ze szkoły?
Na przedmieściach Vigaty znajdowała się duża stacja benzynowa. Mijając ją, komisarz zobaczył, że stoi na niej BMW i tankuje paliwo.
Najpierw chciał pojechać dalej, miał jeszcze benzynę w baku, potem jednak zmienił zdanie. Chęć powetowania urazy, odegrania się na chamskim kierowcy za jego wcześniejsze zachowanie okazała się silniejsza.
Montalbano dodał gazu, wjechał na podjazd i zaparkował tuż przed BMW. Trzydziestolatek tymczasem zapłacił i wsiadł do auta. Nie mógł jednak ruszyć, bo samochód Montalbana blokował mu wyjazd. Nie mógł się także cofnąć, z tyłu czekał już następny klient.
Nacisnął klakson i dał znak komisarzowi, żeby zjechał na bok. Montalbano udał, że silnik mu nie zapala.
– Niech mu pan powie, że muszę wyjechać! – zawołał trzydziestolatek do pracownika stacji.
Ten jednak poznał komisarza, stałego klienta, dlatego udał, że nie słyszy, i poszedł obsłużyć następne auto.
Trzydziestolatek, purpurowy ze złości, tocząc ślinę z ust, wysiadł i zbliżył się do Montalbana, trzymając w ręku klucz angielski. Podniósł go i z całą siłą upuścił.
– Powiedziałem, że rozwalę ci łeb!
Klucz spadł jednak nie na głowę Montalbana, tylko na przednią szybę jego samochodu, która wygięła się i pękła. Trzydziestolatek podniósł znowu klucz i znieruchomiał.
We wnętrzu auta, na miejscu kierowcy siedział komisarz i celował w niego z rewolweru.
Policjant Gallo, wezwany przez właściciela stacji, zjawił się po dziesięciu minutach. Skuł kajdankami trzydziestolatka i wziął go do radiowozu.
– Zaprowadź go do celi. Każ mu dmuchać w balonik i niech zrobi wszystkie inne testy – zarządził komisarz.
Gallo ruszył z piskiem opon, uwielbiał szybką jazdę.
Montalbano dotarł do komisariatu i, jak zawsze tego dnia w roku, wzruszony Catarella rzucił się mu na powitanie z wyciągniętą ręką.
– Panie komisarzu, ja panu życzę wszelką szczęśliwość i uzdrowienie, i wiek najdłuższy!
Montalbano najpierw uścisnął mu rękę, potem, wiedziony jakimś nieoczekiwanym odruchem, przygarnął go do piersi.
Catarelli łzy stanęły w oczach.
Ledwie komisarz usiadł w gabinecie, zjawił się Fazio.
– Panie komisarzu, najlepsze życzenia ode mnie i od całego zespołu.
– Dziękuję. Siadaj.
– Nie mogę, muszę jechać do Piano Lanterna, do komisarza Augella, który prosił, żebym przekazał panu życzenia od niego.
– A co się stało?
– Dzisiaj w nocy było włamanie do supermarketu.
– Ukradli proszki do prania?
– Nie, wczorajszy utarg. Podobno dość duży.
– Ale czy nie zanoszą codziennie wieczorem pieniędzy do banku?
– Zwykle tak, ale wczoraj z jakiegoś powodu tego nie zrobili.
– No dobrze, jedź, zobaczymy się później.
– Panie komisarzu, jeśli nie ma pan nic pilnego do zrobienia, to może przyniósłbym kilka dokumentów do podpisu.
Nie, tylko nie to! Nie w urodziny!
– Odłóżmy to na inny dzień.
– Ale panie komisarzu, niektóre dokumenty czekają już od miesiąca!
– Ktoś się o nie upominał?
– Jeszcze nie.
– To po co ten pośpiech? Dzień w tę czy we w tę nie zrobi różnicy.
– Ale jeśli się o tym dowie ministerstwo do spraw reformy administracji, dobiorą się panu do skóry.
– Jedyną rzeczą, na której im zależy, to przyspieszyć obieg tej masy dokumentów, w dziewięćdziesięciu procentach kompletnie niepotrzebnych.
– Mnie się wydaje, że urzędnik państwowy nie powinien się zastanawiać, który dokument jest ważny, a który nie, ma je po prostu podpisać.
– Bo co, urzędnik państwowy to jakiś robot? Nie ma własnego rozumu? Jeśli wie, że te wszystkie papiery niczemu nie służą, dlaczego ma się nimi przejmować?
– To co należy zrobić pana zdaniem?
– Wyeliminować bezcelowe praktyki.
– Moim zdaniem tego się nie da zrobić.
– Niby dlaczego?
– Bo bezsensowne działania są częścią naszej natury.
Montalbano popatrzył ze zdziwieniem na Fazia. Nie podejrzewał go dotąd o skłonności do filozofowania.
Fazio mówił dalej:
– Panie komisarzu, a może najlepiej byłoby podpisać dokumenty etapami? Przyniosę panu ich ze dwadzieścia, wystarczy pół godzinki i będzie pan miał to z głowy.
– Niech będzie, ale przynieś ich najwyżej z dziesięć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały się następujące utwory Andrei Camilleriego:
KSZTAŁT WODY
2007, 2021
PIES Z TERAKOTY
2007, 2022
ZŁODZIEJ KANAPEK
2007
ZNIKNIĘCIE PATÒ
2004
GŁOS SKRZYPIEC
2008
MIESIĄC Z KOMISARZEM MONTALBANO
2008
POMARAŃCZKI KOMISARZA MONTALBANO
2009
WYCIECZKA DO TINDARI
2007
ZAPACH NOCY
2008
PIWOWAR Z PRESTON
2008
OBIETNICA KOMISARZA MONTALBANO
2009
KOLOR SŁOŃCA
2009
CIERPLIWOŚĆ PAJĄKA
2010
PENSJONAT „EWA”
2010
PAPIEROWY KSIĘŻYC
2011
SZARY KOSTIUM
2011
SIERPNIOWY ŻAR
2012
SKRZYDŁA SFINKSA
2013
SEZON ŁOWIECKI
2014
POLE GARNCARZA
2014
WIEK WĄTPLIWOŚCI
2015
ŚMIERĆ NA OTWARTYM MORZU
2016
KRÓLOWA POMORZA I INNE HISTORIE Z VIGATY
2016
TANIEC MEWY
2017
POLOWANIE NA SKARB
2018
GRA LUSTER
2019
UŚMIECH ANGELIKI
2020
ŚWIETLNE OSTRZE
2021