Głowa Minotaura - ebook
Głowa Minotaura - ebook
Breslau, 1 stycznia 1937. Kapitan Abwehry Eberhard Mock zostaje oddelegowany do rozwikłania tajemnicy bestialskiego morderstwa młodej cudzoziemki. Okazuje się, że wszystkie tropy prowadzą do Lwowa. To tam bowiem bestia zwana Minotaurem pogryzła i zamordowała już dwie kobiety.
Mock rusza do Polski, gdzie prowadzi śledztwo razem ze słynnym komisarzem Edwardem Popielskim. Żaden z nich nie podejrzewa nawet, jak bardzo ta sprawa zwiąże ich ze sobą.
Minotaur śledzi każdy ruch policjantów, manipuluje nimi, by w końcu doprowadzić Popielskiego niemal na skraj załamania.
Czy Mock zdoła pomóc przyjacielowi? Jak daleko się posunie w obronie sprawiedliwości?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-4370-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
godzina piąta rano
Nad Starym Rynkiem wstawał świt. Różowy blask wdzierał się między nędzne budy, w których baby zaczęły ustawiać swe kociołki z barszczem i pierogami, osiadał na bańkach z mlekiem, które żydowski handlarz targał na dwukołowym wózku z mleczarni Estery Fisch, i załamywał się na daszkach kaszkietów baciarów, którzy stali w bramach i nie mogli się zdecydować, czy pójść spać, czy czekać na otwarcie pobliskiego szynku, gdzie mogliby zaspokoić bombą piwa palące poalkoholowe pragnienie. Poblask jutrzenki układał się na sukienkach dwóch dziewczyn, które – nie doczekawszy się w nocy żadnego klienta – wracały w milczeniu ze swoich stanowisk na Mostkach, by zniknąć w bramach przy Mikołajskiej i Smerekowej, gdzie w ubogich izbach wynajmowały łóżko z parawanem. Mężczyznom, zmierzającym w pośpiechu przez Wysoki Zamek do fabryki wódek Baczewskiego, różowe światło świeciło prosto w oczy, lecz oni je ignorowali, wbijali wzrok w brukowaną jezdnię i przyśpieszali kroku, a od ich szybkich ruchów szeleściły torebki z chlebem i cebulą, które trzymali w dłoniach. Nikt z lwowskich uliczników i robotników nie podziwiał różanopalcej Eos, rzeźbiącej trójkątne dachy szpitala Sióstr Miłosierdzia, nikt się nie zastanawiał nad cyklicznością zjawisk natury, nikt nie analizował subtelnych zmian światła i barwnych niuansów.
Podkomisarz Franciszek Pirożek, podobnie jak jego krajanie, daleki był od homeryckich zachwytów. Jadąc ulicą Kazimierzowską nowiutkim policyjnym chevroletem, patrzył z wytężoną uwagą na mieszkańców tej robotniczej dzielnicy. Szukał u nich jakichś oznak szczególnego niepokoju, wypatrywał grupek ludzi żywo dyskutujących, a nawet zbitych w niebezpieczne kupy i uzbrojonych w jakieś narzędzia. Takich, którzy chcą sami zlinczować zbrodniarza. Nikogo podobnego nie widział wcześniej – ani na ulicy Kopernika, ani na Legionów. Nie widział i teraz. Stopniowo się uspokajał, a jego westchnienia ulgi stawały się coraz głośniejsze. Nie było zwiastunów jakichkolwiek rozruchów. Jakież to szczęście, pomyślał, mijając Teatr Wielki i parkując przed apteką na Żółkiewskiej 4, że tę potworność odkrył farmaceuta, rozsądny racjonalista, który nie miota się po podwórku i nie wrzeszczy, budząc wszystkich dokoła!
Pirożek wysiadł z automobilu, rozejrzał się i poczuł ścisk w gardle. Widok posterunkowego przed apteką nie uszedł uwagi okolicznych mieszkańców, którzy stali wokół i głośno, a nawet dość zuchwale i obcesowo, zastanawiali się nad poranną obecnością stróża prawa w tym miejscu. Ten zaś spozierał na nich surowo spod daszka czapki i raz na jakiś czas robił srogą minę, uderzając dłońmi w pałkę, wiszącą wzdłuż nogawki. W tej dzielnicy policjanci nie wzbudzali respektu. Bywały czasy, że musieli chodzić środkiem ulicy, aby uniknąć wciągnięcia do bramy i pobicia. Toteż posterunkowy z komisariatu III ucieszył się, widząc Pirożka, zasalutował mu i przepuścił do apteki. Podkomisarz wiedział, dokąd ma iść. Skierował się za ladę apteczną, na której stał przestarzały telefon, przeszedł przez ciemną sień, potknął się o skrzynkę, w której leżała zardzewiała waga apteczna, i wszedł do kuchni mieszkania na tyłach, zajmowanego przez aptekarza i jego rodzinę.
O ile aptekarz, pan Adolf Aschkenazy, zachowywał się – zgodnie z przewidywaniami Pirożka – bardzo spokojnie, o tyle jego żona nie miała w sobie nawet kropli jego zimnej krwi. Siedziała przy stole, szczupłe palce wciskała w papiloty, otaczające jej czaszkę jak czapka narciarska, i głośno zawodziła, potrząsając głową. Jej mąż obejmował ją ramieniem i podsuwał pod usta szklankę z naparem waleriany, jak można było poznać po zapachu. Na ogniu podskakiwał czajnik. Para zasnuwała okna, co uniemożliwiało podglądanie jakiemuś gapiowi, którego nie przepędził posterunkowy na zewnątrz. Zaduch był dławiący. Pirożek zdjął kapelusz i otarł czoło. Pani Aschkenazy wpatrywała się w niego z takim przerażeniem, jakby ujrzała diabła, nie zaś rumianego, zażywnego i wzbudzającego ogólne zaufanie funkcjonariusza. Pirożek mruknął słowa powitania i odtworzył w pamięci rozmowę telefoniczną, jaką przeprowadził z panem Aschkenazym pół godziny temu. Aptekarz opowiedział wtedy wszystko bardzo spokojnie i szczegółowo. Pirożek nie musiał go zatem pytać teraz o to samo, i to w dodatku w obecności wystraszonej żony i przyklejonego do szyby ciekawskiego.
– Gdzie jest wyjście na podwórko? – zapytał Pirożek.
– Przez sień i do końca, panie pulicaj – nieoczekiwanie odpowiedziała pani Aschkenazy.
Pirożek, nie zastanawiając się nad nagłą aktywnością aptekarzowej, wszedł z powrotem do ciemnej sieni. Przez drzwi obok słyszał głośne pochrapywanie. Pewnie małe dzieci, pomyślał, one zawsze mają mocny sen, którego nie przerwie nawet panosząca się wokół śmierć.
Błotniste podwórko zabudowane było z trzech stron. Od ulicy oddzielał je żelazny parkan, do którego dostępu bronili posterunkowi. Dokoła stały dwupiętrowe odrapane budynki z wewnętrznymi galeryjkami. Na szczęście większość mieszkańców spała. Jedynie na pierwszym piętrze siedziała siwa kobieta na stołeczku i nie spuszczała oczu z przodownika Józefa Dułapy, który stał nieopodal wychodka i palił papierosa. Wyszedłem za potrzebą, Pirożek odtwarzał w myślach telefoniczną relację Aschkenazego, i znalazłem w ustępie coś strasznego.
– Dzień dobry, panie komisarzu – powiedział Dułapa i zdeptał butem niedopałek.
– Co wy robicie, Dułapa! – krzyknął Pirożek, aż staruszka podskoczyła na galeryjce. – Tu jest miejsce zbrodni! Naplujcie na peta i do kieszeni! Nie zamazujcie mi śladów, do jasnej cholery!
– Tak jest! – odpowiedział Dułapa i zaczął szukać niedopałka pod nogami.
– Gdzie to jest? – Pirożek, kiedy to powiedział, poczuł niesmak. Nie powinien mówić o martwym człowieku „to”. – No, gdzie jest ciało? – poprawił się. – Nie ruszaliście go przypadkiem? Pokazać palcem i dawać mi latarkę!
– W ustępie, niech pan komisarz uważa. Leżą tam bebechi – szepnął przodownik zaniepokojony i dodał jeszcze ciszej, wręczając mu latarkę. – Panie komisarzu, bez urazy, ali to straszna sprawa. Jak raz dla komisarza Popielskiego.
Pirożek nie obraził się. Uważnie zlustrował wilgotną, czarną ziemię, aby nie zadeptać jakichś śladów. Potem podszedł do ustępu i otworzył drzwi. Smród odebrał mu oddech. Widok, jaki ujrzał w różowym świetle świtu, zaburzył mu jasność widzenia. Komisarz kątem oka dojrzał, jak staruszka wychyla się mocno za barierkę, chcąc zajrzeć w głąb wychodka. Zatrzasnął drzwi.
– Dułapa – powiedział, wciągając do płuc zepsute powietrze – usuńcie z galerii tę starą.
Przodownik poprawił haftkę krępującą kołnierz i ruszył z groźną miną w stronę schodów.
– No, drypcia – krzyknął do kobiety – na chawiry, ali już!
– Człowiek za potrzebą wyjść nie moży! – wrzasnęła kobieta, ale posłusznie schowała się do mieszkania, przezornie zostawiając stołek na galerii.
Pirożek otworzył jeszcze raz drzwi i oświetlił bladą bryłę leżącą w ustępie. Ciałko dziecka było tak przekrzywione, jakby ktoś próbował wcisnąć jego główkę pod kolano. Włosy na czaszce były rzadkie i poskręcane. Skóra policzków wzdymała się pod naporem opuchlizny. Na progu leżały jelita, których śliską powierzchnię pokrywały nieregularne strumyki krwi. Całe ciało pokryte było strupami. Podkomisarz miał uczucie, jakby jego krtań stała się czopem blokującym oddech. Oparł się o otwarte drzwi. Nigdy czegoś takiego nie widział. Chore, kostropate, połamane dziecko. Ma, na oko, nie więcej niż trzy lata. Wyprostował się, splunął i jeszcze raz spojrzał na ciało. To nie były strupy. To były rany kłute.
Pirożek zatrzasnął drzwi wychodka. Dułapa patrzył na niego z niepokojem i zaciekawieniem. Z oddali, od strony Gródeckiej, zadzwonił pierwszy tramwaj. Nad Lwowem wstawał piękny majowy dzień.
– Macie rację, Dułapa – podkomisarz Pirożek powiedział to bardzo powoli. – To jest sprawa jak raz dla Popielskiego.
Lwów, poniedziałek 9 maja 1939 roku,
kwadrans na jedenastą rano
Leokadia Tchorznicka wyszła na balkon swojego mieszkania przy Kraszewskiego 3 i przyglądała się przez chwilę fragmentowi Ogrodu Jezuickiego. Robiła to codziennie, ponieważ uwielbiała tę krzepiącą pewność, że wokół nic się nie zmienia i zajmuje należne sobie miejsce: kasztany, buki, dęby, pomnik Agenora Gołuchowskiego i statua wazy z alegoriami życia. Tego dnia nastąpiła jednak pewna zmiana w porównaniu z minionymi tygodniami. Zakwitły bowiem kasztany i pojawili się maturzyści z pobliskiego Gimnazjum Jana Długosza. Z wysokości pierwszego piętra widziała kilku młodzieńców w mundurach gimnazjalnych, którzy szli w górę ulicy z papierosami w dłoniach, dzierżyli pod pachami książki ściśnięte paskiem i kłócili się zażarcie o wzajemne związki, jak dosłyszała, tangensów i sinusów. Przypomniała sobie swoją własną maturę przed czterdziestu laty, a potem szczęśliwe lata studiów romanistycznych na Uniwersytecie Jana Kazimierza, kiedy jako jedna z czterech panien na wydziale otoczona była nieustanną obecnością adoratorów. Łokcie wsparła na pierzynie leżącej na balustradzie, twarz wystawiła ku słońcu i chętnie przywitała w myślach swe gimnazjalne i studenckie wspomnienia. Pod balkonem z hukiem przejechała ciężarówka ze złomem. To było coś nieoczekiwanego. Leokadia nie znosiła rzeczy nieprzewidywalnych. Kiedy się zdarzały, wyrzucała sobie brak wyobraźni.
Tak było właśnie teraz. Wzdrygnęła się, szybko weszła z powrotem do mieszkania i zamknęła okno balkonowe. Ostatnie, czego by pragnęła, to przebudzenie teraz jej kuzyna Edwarda Popielskiego, z którym mieszkała od lat dwudziestu. Przez te wszystkie lata jedyne spory, jakie wybuchały między nimi, dotyczyły nieoczekiwanych pobudek kuzyna – a to przeciąg trzasnął we framugę niedomkniętym oknem, a to domokrążca donośnym głosem zachwalał na podwórku swe towary, a to służąca zbyt głośno śpiewała w kuchni godzinki. Wszystkie te zdarzenia gwałtownie burzyły sen Edwarda, który kładł się spać o piątej rano i nie zwykł wstawać z łóżka przed pierwszą po południu. Leokadia podeszła zaniepokojona do drzwi sypialni kuzyna, której okna wychodziły na podwórze, podobnie jak okna pokoju jego córki Rity i okno kuchenne. Nasłuchiwała przez chwilę, czy przeraźliwy chrzęst starego żelaza sprzed minuty wywołał taki skutek, jak przypuszczała. Stało się to, czego się obawiała. Jej kuzyn już nie spał. Stał przy drzwiach wejściowych i trzymał w dłoni słuchawkę telefonu. Niepotrzebnie odkładałam słuchawkę na widełki, wyrzucała sobie w myślach, ale co miałam zrobić, kiedy od szóstej rano wydzwaniano do Edwarda z komendy? W końcu obudziłby się i miałabym z nim krzyż pański.
Teraz Edward stał w przedpokoju i milczał, wpatrując się w słuchawkę, jakby tam widział żywego człowieka. Nagle przemówił podniesionym głosem. Weszła szybko do kuchni i zamknęła za sobą drzwi, aby nie podsłuchiwać. Jej dyskretne zachowanie nic jednak nie dało. Edward krzyczał na cały przedpokój i słyszała każde jego słowo.
– Nie rozumie pan po polsku, panie naczelniku?! – Wiedziała już, że rozmawia ze swoim szefem, naczelnikiem urzędu śledczego. – Nie wyraziłem się jasno?! Odmawiam przystąpienia do tego śledztwa i odmawiam podania powodów mojej decyzji! To wszystko, co miałem panu naczelnikowi do zakomunikowania!
Usłyszała łoskot rzuconej słuchawki, trzask desek w salonie pod jego stopami, a potem charakterystyczny odgłos kręcącej się tarczy telefonicznej. Dokądś dzwoni, pomyślała, może chce przeprosić tego Zubika? Teraz mówił znacznie ciszej. Westchnęła z ulgą. Nie lubiła, kiedy się kłócił z przełożonymi. Nigdy jej nie chciał zdradzić powodu kłótni, a ten tkwił w nim jak drzazga i sprawiał, że puchł i czerwieniał od niewyładowanego gniewu, a wszystko to mogło się znów skończyć atakiem. Żeby choć raz się przemógł, pomyślała, i powierzył jej sekret swoich stosunków z tym gburowatym naczelnikiem! Pomogłoby! Dlaczego nie chce porozmawiać na temat tych konfliktów, podczas gdy nie ma przed nią żadnych tajemnic dotyczących nawet najtajniejszych śledztw? Wie, że milczałaby jak kamień!
Ze spiżarki wyjęła pierniki juraszki, które rano kupiła u Zalewskiego, a potem włożyła do dzbanka świeżo utłuczone ziarna kawy i zalała je wrzątkiem. Skrzypnęła deska w podłodze i zaszeleściły kotary. Skończył rozmawiać, wszedł do salonu, przesłonił światło słoneczne kotarami i pewnie siedzi teraz pod zegarem z papierosem i gazetą, pomyślała, stawiając naczynia na tacy.
Prawie wszystkie jej przypuszczenia się sprawdziły – z wyjątkiem gazety, która wciąż spoczywała na stoliku w przedpokoju. W salonie grube zielone kotary były zaciągnięte, a wśród sufitowej sztukaterii palił się żyrandol. Edward Popielski siedział w fotelu pod stojącym zegarem i strzepywał popiół z papierosa do popielniczki w kształcie muszli. Był ubrany w spodnie z grubego sukna, skórzane, lśniące od pasty, domowe pantofle oraz wiśniową bonżurkę z czarnymi aksamitnymi wyłogami. Na jego łysej głowie widać było ślady mydła do golenia i jedno małe zacięcie. Pociągnięte czernidłem, krótko przycięte wąsy i broda otaczały jego usta.
– Dzień dobry, Edwardzie. – Leokadia uśmiechnęła się i postawiła tacę na stole. – Musiałam być na balkonie, kiedy wstałeś i goliłeś się w łazience. A wtedy zatelefonował Zubik, ty drgnąłeś na dźwięk dzwonka i zraniłeś się w głowę. Tak było?
– Powinnaś pracować razem ze mną w policji – tymi słowami zawsze podsumowywał dedukcje kuzynki. Tak też zrobił i teraz, ale jego słowom nie towarzyszył zwykły w tej sytuacji uśmiech. – Nie ma dzisiaj Hanny?
Leokadia usiadła przy stole i nalała kawy do filiżanek. Czekała, aż usiądzie i odprawi zwykły rytuał śniadaniowy – „primum makagigi, deinde serdelki”, co oznaczało, że zawsze najpierw zjadał ciastka z kawą, a potem parówki z chrzanem i bułeczkami z masłem, popijając to herbatą. Lecz on nie usiadł przy stole; wciąż palił papierosa, którego niedopałek wsadził do bursztynowej cygarniczki.
– Nie musisz tak palić na czczo, zgaś to i siadaj do śniadania. – A zresztą dzisiaj jest poniedziałek.
– Nie rozumiem – cygarniczka stuknęła o brzeg muszli – związku między jednym a drugim.
Po powolnym tempie jego wypowiedzi poznała, że jest w bardzo złym humorze.
– Bo nie ma związku – rzekła. – Dzisiaj jest poniedziałek i Hanna ma wolne. Odpowiedziałam po prostu na twoje pytanie.
Edward odstawił popielniczkę na stolik pod zegarem. Obszedł stół dokoła i nagle zatrzymał się za jej plecami. Chwycił ją za skronie i pocałował w głowę, burząc nieco jej staranną fryzurę.
– Przepraszam za mój podły nastrój – powiedział i usiadł za stołem. – Źle się zaczął ten tydzień. Telefonował Zubik i...
– Odmówiłeś poprowadzenia śledztwa w sprawie tego chłopca, o którym pospólstwo powiada, że został rytualnie zamordowany przez Żydów? – zapytała, nie licząc wcale na odpowiedź.
– Skąd wiesz? – zapytał i przełknął kęs piernika.
– Słyszałam. A nawet gdybym nie słyszała, to mogłabym się tego domyślić... Zawsze przed śniadaniem siadasz pod zegarem, palisz i czytasz gazetę. Dzisiaj tego nie uczyniłeś. „Słowo” i jego dodatek nadzwyczajny leżą nietknięte. Albo byłeś tak wzburzony, że nie miałeś ochoty na lekturę, albo wiedziałeś, co będzie na pierwszej stronie. Założyłam to drugie.
– To prawda – odpowiedział ponuro i nie pochwalił, jak zwykle, jej prawidłowego rozumowania.
– Dlaczego odmówiłeś Zubikowi? Wiesz, że może cię za to spotkać dymisja? A nade wszystko, chcesz, by zbrodniarz uszedł bezkarnie?
Taki zarzut w normalnych okolicznościach wywołałby u Edwarda wybuch złości. Jak śmiesz mnie o to posądzać?!, krzyknąłby. Teraz jednak milczał, a jego szczęka poruszała się rytmicznie, gdy jadł.
– O to samo zapytał mnie Zubik – powiedział nieśpiesznie, kiedy przełknął – i wtedy podniosłem na niego głos.
– Ale ja nie jestem Zubikiem! – Szczupła postać Leokadii poruszyła się gwałtownie. – I mnie możesz wszystko powiedzieć...
– Nie jesteś Zubikiem – przerwał jej – i dlatego nie podniosę na ciebie głosu.
Wiedziała, że jak zwykle niczego się od niego nie dowie. Dopiła kawę i wstała, aby pójść do kuchni i zagrzać mu serdelki. Edward nagle podniósł się, chwycił ją za przegub i posadził na krześle.
– Opowiedziałbym ci wszystko, Lodziu, ale to okropnie długa historia. – Wsadził nowego papierosa do cygarniczki.
Z radością pomyślała, że to oznacza koniec jego wahania i zaraz wszystkiego się dowie.
– Opowiedziałbym ci wszystko, ale nie wiem, od czego zacząć... To ma związek ze sprawą Minotaura.
– A zatem zacznij ab ovo. – Leokadia była cała napięta z ciekawości. – Najlepiej od tego śląskiego miasta i kwadratowego Ślązaka, którego nazywasz swoim przyjacielem, a którego ja nigdy do końca nie polubiłam...
– Tak... – powiedział w zamyśleniu. – Od tego wszystko się zaczęło.
Breslau, sobota 1 stycznia 1937 roku,
godzina czwarta rano
Noworoczne fajerwerki wybuchały nad Teatrem Miejskim, kiedy trzęsąca się dorożka zajeżdżała pod okazałą kamienicę, oznaczoną jako Zwingerplatz numer 1, w której mieszkał kapitan abwery Eberhard Mock ze swoją żoną Karen, owczarkiem niemieckim Argosem i parą starych służących, Adalbertem i Marthą Goczoll. Dorożka trzęsła się z dwóch powodów. Po pierwsze, smagana była porywistym wiatrem, który ostro siekł śniegiem, po drugie, w Mocka po szampańskiej zabawie w Śląskim Muzeum Sztuk Pięknych wstąpiła jakaś niespożyta męska moc, której upust starał się dać już po drodze, nie czekając, aż znajdzie się z żoną w sypialni. Nie przejmując się zbytnio mrozem, słabymi protestami Karen oraz gadatliwością fiakra, usiłował przebić się przez kilka warstw bielizny spowijających ciało żony. Skutek jego usiłowań był jednak mizerny, bo ograniczył się jedynie do zmiany zachowania fiakra, który przyzwyczajony do takich figli w swojej budzie, dyskretnie zamilkł.
– Przyjechaliśmy, Ebi, uspokój się. – Karen delikatnie odepchnęła zasapanego męża.
– Dobrze – mruknął zadowolony Mock, wyciągając ku fiakrowi banknot dziesięciomarkowy. – A tu masz za to, że przyjechałeś po nas punktualnie. – Dołożył jeszcze dwie marki.
Kiedy wysiedli z dorożki, dostali się w zimne wiry wiatru, który zerwał się gdzieś spod Resursy Kupieckiej i dmuchnął suchym śniegiem z chodnika. Siła wichru była tak duża, że zerwała cylinder z głowy Mocka i biały jedwabny szal z jego szyi. Obie części garderoby zawirowały na wietrze, a potem się rozdzieliły – cylinder skakał na torach tramwajowych, kierując się w stronę hotelu „Monopol”, a szal przykleił się do witryny kawiarni Fahriga. Na wpół oślepiony, Mock postanowił najpierw ratować szalik, który był prezentem wigilijnym od Karen. Rzucił się w stronę wystawy, dając znak żonie, aby schowała się przed zadymką. Po sekundzie przyciskał już szalik do szyby i rozglądał się za cylindrem. Karen stała w bramie.
– Idź do sypialni i czekaj tam na mnie! – krzyknął, zawiązując szalik na węzeł.
Karen nie zareagowała. Mock, zasłaniając oczy, ruszył ku rozświetlonemu hotelowi, z którego wnętrza buchała para i majestatyczny rytm walca wiedeńskiego. Wypatrywał cylindra, ale nigdzie go nie widział. Wyobraził sobie, że toczy się gdzieś po bruku, umazany końskimi odchodami. Ten obraz mocno go zirytował. Stanął i rozglądał się dokoła. Jego wzrok zatrzymał się na Karen, stojącej wciąż w bramie. Czemu ona nie idzie do domu, do diabła?! Czyżby stróż się upił i zaspał?! No, to ja go zaraz obudzę! Patrząc na jej bezradną, skuloną postać, poczuł niechęć do alkowianych figli. Otworzył usta i połknął kilka płatków śniegu. Język, wysuszony od nadmiaru alkoholu i cygar, wydał mu się szorstkim, nieoheblowanym klocem. Zapragnął tylko jednego: dużego, schłodzonego dzbana limoniady. Odwrócił się na pięcie i ruszył ku swojej kamienicy, pozostawiając cylinder na pastwę dorożkarskich koni.
Jego drogę przeciął szybkim krokiem wysoki mężczyzna w meloniku wepchniętym na oczy. Mock zareagował instynktownie. Uchylił się przed wyimaginowanym ciosem i ukucnął, obserwując napastnika. Ten jednak nie uderzył, lecz wyciągał w stronę Mocka rękę z jego cylindrem.
– Dziękuję panu bardzo – powiedział Mock uradowany, odbierając swoje nakrycie głowy. – Przepraszam, już myślałem, że chce mnie pan zaatakować, a tutaj taki dobry uczynek...
– Szkoda by było takiego drogiego cylindra – powiedział nieznajomy.
– Jeszcze raz dziękuję. – Mock spojrzał na Karen, która uśmiechała się, patrząc na całą scenkę. – Zdrowego Nowego Roku! – Odwrócił się do mężczyzny.
– Nadsekretarz kryminalny Seuffert, asystent dyrektora kryminalnego Krausa do specjalnych poruczeń, oficer łącznikowy między gestapo a abwerą. – Ten nie odwzajemnił się życzeniami, lecz jakąś absurdalną listą swoich funkcyj, po czym wyciągnął w stronę rozmówcy dłoń z wizytówką. – Herr Hauptmann, jest pilna sprawa polityczna, musi się pan udać ze mną. Na rozkaz pułkownika von Hardenburga. – Nazwisko zwierzchnika Mocka wymówił tak dokładnie i z takim naciskiem, jakby wymieniał długą i specjalistyczną nazwę jakiejś choroby.
Mock otrzepał cylinder ze śniegu, włożył go na głowę i spojrzał na Karen. Już się nie uśmiechała.
Breslau, sobota 1 stycznia 1937 roku,
kwadrans na piątą rano
W nędznym hoteliku „Warszawski Dwór” przy Antonienstrasse 16 panował niemały rozgardiasz. Dwaj mundurowi policjanci dźwigali nosze z jakimś ciałem, przykrytym szarym prześcieradłem z pieczątką instytutu anatomicznego-sądowego; koło portierni Helmut Ehlers, fotograf policyjny i daktylotechnik, składał statyw, a na schodach miotał się medyk sądowy, doktor Siegfried Lasarius, który między jednym i drugim gwałtownym gestem tłumaczył podniesionym głosem asystentowi kryminalnemu Hanslikowi, że nie jest w stanie określić narodowości trupa, chyba że jest on mężczyzną i Żydem. Jedynie stojący na półpiętrze szef VII ekspozytury terenowej abwery w Breslau, pułkownik Rainer von Hardenburg, nie wykonywał żadnych ruchów oprócz regularnego podnoszenia do ust długiej i cienkiej cygaretki. Mock zauważył, że głowy wszystkich mężczyzn zdobią cylindry, jedynie na wydłużonej czaszce Seufferta tkwił melonik. Żadnego nakrycia głowy nie nosił trzeźwiejący portier, który kiwał się za ladą recepcji i co chwila zwilżał twarz wodą z miednicy. Wszyscy obecni, poza przybyłymi Mockiem i Seuffertem, trzymali w dłoniach wysokie szklanki.
– Dobrze, że pan jest, kapitanie Mock! – von Hardenburg powitał swojego podwładnego donośnym głosem, darowawszy sobie noworoczne życzenia. – Niech pan się napije wody sodowej i obejrzy ciało zamordowanej. Pokazać mu dziewczynę! – rzucił dwóm policjantom, którzy, pokonawszy wszystkie stopnie, położyli zwłoki u stóp Mocka.
Zna mnie ten hanowerczyk, pomyślał Mock o swoim szefie, wie, że w noworoczny poranek będę miał kaca. Podszedł do lady recepcji, na której stały cztery syfony, ujął mocno w dłoń jeden z nich i trysnął obficie wodą sodową do szklanki. Spojrzał w przekrwione oczy portiera, potem na butle syfonów i zrozumiał, że przecenił troskliwość von Hardenburga. Kto o tej porze w Nowy Rok nie ma kaca? Wszyscy są po balach noworocznych, na których wszyscy pili! Wszyscy oprócz tego, z pogardą omiótł wzrokiem Seufferta. Te kanalie z gestapo piją tylko wodę i nie jedzą mięsa, podobnie jak ich bożek, nędzny austriacki feldfebel.
– Ostrzegam pana, kapitanie! – Głos von Hardenburga zelektryzował wszystkich. – Widok jest wstrząsający!
Jeden z mundurowych odrzucił połę prześcieradła i zasłonił oczy. Drugi wyszedł z hotelu w towarzystwie Seufferta i wystawił twarz ku niebu, skąd leciały gęste płatki śniegu. Ehlers odwrócił się tyłem do noszy i zaczął coraz szybciej pakować swój sprzęt do wielkiego skórzanego kuferka, von Hardenburg zapalił drugą cygaretkę, a lakierki Hanslika błysnęły szybkim odbitym światłem, kiedy wbiegał na szczyt schodów i stukając obcasami, podążał dokądś. Jedynie doktor Lasarius pochylił się nad ciałem i swym nieodłącznym niedopałkiem cygara, jak wskaźnikiem, zaczął pokazywać różne ważne szczegóły. Mock, słuchając wywodów Lasariusa, miał wrażenie, że język rozrasta mu się w ustach.
– To wcale nietrudne, panie Mock – Lasarius wskazywał niedopałkiem na czerwone mięso między nosem i okiem – wyrwać człowiekowi pół policzka. Mężczyzna o zdrowych zębach może to zrobić bez trudu. Nie musi mieć wcale spiłowanych ostrych zębów jak ludzie lamparty z Kamerunu. O tak, może zrobić to bez trudu...
Mock wypił haustem całą szklankę wody sodowej. Nie pomogło. Miał wrażenie, że jego usta są wypełnione przez drzazgi.
– To, co tutaj pan widzi – cygaro Lasariusa powędrowało w okolice pachwin dziewczyny – to sklejone krwią fragmenty błony dziewiczej.
Mock powędrował za osobliwym wskaźnikiem doktora i w jednej chwili poczuł w ustach wszystkie potrawy, które jadł podczas przyjęcia noworocznego. Najpierw pojawił się smak bułki z łososiem, peklowanych ozorków i roladek śledziowych, potem fileta z sandacza, szparagów z szynką w galarecie i cielęciny z borowikami. Wszystkie te potrawy trąciły teraz w ustach Mocka zjełczałym masłem. Chwycił syfon, włożył kranik do ust i nacisnął cyngiel. Woda sodowa trysnęła na język, po czym syfon zabulgotał i plunął ostatnimi kroplami. Mock spłukał smak zjełczałego masła, przemógł się i spojrzał znów na ciało.
– Te krwawe otarcia jak półksiężyce – Lasarius dotknął palcem szyi dziewczyny – pochodzą od palców i paznokci. Ofiara została uduszona. Zgwałcono ją, zżarto jej pół twarzy i uduszono. I to ostatnie uczyniono chyba na końcu. Co się pan tak dziwi, panie Mock? – Lasarius zgrozę na twarzy Mocka odczytał jako zdumienie. – Można to ustalić nawet na pierwszy rzut oka. Widać skutki krwotoku z policzka i krwawe wylewy na narządach płciowych. To znaczy, że gryzł ją i gwałcił, kiedy jeszcze żyła.
W wysuszonych ustach kapitan poczuł smak octu. Kwas rozlał się po języku. Mock rzucił się w stronę recepcji. Zaczął potrząsać syfonami. Wszystkie były puste. Ocet domagał się reakcji organizmu. Skurcze wstrząsały przełykiem Mocka. I wtedy ujrzał, jak portier przesuwa językiem po spieczonych ustach i bez śladu obrzydzenia wpatruje się w białe, chude ciało, którego twarz została wydana na pastwę jakiejś bestii. Olej i ocet odpłynęły w głąb układu pokarmowego Mocka.
– Co tak, kurwa, wytrzeszczasz ślipia?! – wrzasnął Eberhard i chwycił portiera za klapy brudnego uniformu. – To cię podnieca, zboczeńcu? Sodowej mi tu dawać albo piwa, ale migiem, psie!
Portier odwrócił się, aby uciec przed prześladowcą, a Mock mu w tym pomógł. Wymierzył dobrze. Jego lakierek trafił portiera w środek tyłka. W ciągu sekundy nieszczęśnik zniknął za ladą swej recepcji.
– Co pan robi, Mock? – Von Hardenburg nie posiadał się z oburzenia. – Tak nie można traktować człowieka! Proszę za mną! Idziemy na górę! Pokażę panu miejsce zbrodni. Seuffert, z nami!
Mock, wchodząc po schodach za swoim szefem, miał wrażenie, że to nie stare deski trzeszczą, ale jakieś spojenia w jego własnym mózgu. Kac rozlewał się po głowie i po żołądku. Do tego doszło okropne ziewanie, przez które załzawiły mu oczy. Potykał się co chwila i klął, patrząc, czy nie zarysował przypadkiem swych lakierków.
W niewielkim pokoju stało żelazne łóżko, wypełnione nieobleczoną pierzyną i poduszką. Przez otwarte okno wpadał śnieg. Pod oknem znajdował się metalowy stojak z poobijaną miską, przysłoniętą częściowo otwartymi drzwiami szafy. Mock podszedł do szafy i zamknął je. Nadaremno. Po krótkiej chwili same się otworzyły, a dźwięk, jaki przy tym wydały, zazgrzytał w skroniach Mocka. Kapitan wychylił się przez okno i spojrzał w dół. Gazowa latarnia przytwierdzona do muru dawała sporo światła. Zaułek był tak wąski, że przejechałby tamtędy tylko sprytny bicyklista, który umiałby slalomem wyminąć przepełnione śmietniki, jakieś szczątki mebli i dziurawe wiadra. Mock spojrzał w górę. Obok okna biegła rynna. Jeden z przytrzymujących ją haków był świeżo wyrwany ze ściany. Kapitan poczuł obok siebie oddech, który podobnie jak jego własny, trącił alkoholem.
– Tak, kapitanie Mock – powiedział von Hardenburg i wskazał na krawędź dachu – zbrodniarz dostał się tędy. Być może po rynnie. Musiał mało ważyć. Urwał się tylko jeden hak. Gdyby był postury, nie przymierzając, pańskiej, ze ściany wyszłyby wszystkie haki i on sam leżałby teraz połamany, o tam, wśród tych śmieci.
– Panie pułkowniku – Mock schował się z powrotem do pokoju – i pan, i ja jesteśmy funkcjonariuszami abwery. Pan jest jej szefem w Breslau. A ten tutaj – wskazał głową na Seufferta, który oglądał swoje dłonie – jest z gestapo. Co my tu robimy, do stu piorunów?! Dlaczego nie zajmie się tym policyjna komisja morderstw? W tym pokoju powinien być tylko Hanslik i nikt poza nim. A są wszyscy najważniejsi na Śląsku oficerowie wywiadu, skacowani i ściągnięci na dodatek z balów. No... Z wyjątkiem tego gestapowca... On chyba nie tańczy i nie pije. A bal widział na widokówce noworocznej!
– Na pańskim miejscu – w oczach von Hardenburga pojawiła się wesołość – nie wyrażałbym się tak lekceważąco o swoim współpracowniku. On jest od dzisiaj pańskim asystentem.
Mock oparł się pośladkami o parapet. Nie mógł uwierzyć w to, co usłyszał. W roku 1934 odszedł z policji do abwery. Nie mógł patrzeć, jak kanalie gestapowskie wnikają jak krętki blade w jego świat i przewracają wszystko do góry nogami. Nie mógł spojrzeć w oczy dwóm swoim najlepszym ludziom, którzy tylko dlatego musieli pozostawić za sobą całe życie zawodowe, bo byli Żydami. Odszedł, wierząc, że w abwerze nie oblepi go ten cały brud, który wypłynął na powierzchnię po wyborach do Reichstagu i „nocy długich noży”. I nagle, po trzech latach, w pierwszy dzień nowego roku ten szlam go dopadł. Człowiek skalany zawsze będzie skalany, pomyślał, przesuwając językiem po szorstkim jak piasek podniebieniu.
– To nie moja decyzja – von Hardenburg był teraz całkowicie poważny. – Podjąłem ją... nie bez pewnego przymusu. Po północy portier, którego pan kopnął w tyłek, poczuł wolę, bożą. Postanowił udać się do dziewczyny, która, jak sądził, jest córą Koryntu. Ta dziewczyna została tu zameldowana po południu jako Anna. Tylko tyle, żadnego nazwiska. To hotel na godziny i portiera nie interesuje nic ponad to, czy ktoś ma czym zapłacić. Dla niego gość mógłby nazywać się nawet „Potwór z Frankenstein”. Dziewczyna zjawiła się, ciągnąc ze sobą ten majdan. – Wskazał ręką pod łóżko, gdzie stała wielka kartonowa walizka. – Prawie w ogóle nie mówiła po niemiecku. Ale to nie przeszkadzało pijanemu portierowi, on miał wobec niej zamiary, by tak rzec, niekonwersacyjne. A zatem kiedy poczuł wolę bożą, wszedł do pokoju i zobaczył trupa. Zatelefonował natychmiast do prezydium policji, mówiąc, że zamordowana jest cudzoziemką, lecz on sam nie umie stwierdzić, jakiej mianowicie narodowości. Dyżurny wiedział, co ma robić, kiedy ginie jakiś obcokrajowiec. Zatelefonował natychmiast do komisji morderstw, gdzie dyżurnym był Hanslik, a potem na gestapo. Dyżurnym gestapowskim był nadsekretarz kryminalny Seuffert, który... No co? Co pan mianowicie zrobił, Seuffert?
– Zatelefonowałem do dyrektora kryminalnego Ericha Krausa – zameldował służbiście Seuffert, który nagle został oderwany od kontemplacji swoich starannie opiłowanych paznokci. – A on...
– A on – przerwał mu von Hardenburg – najpierw przyjechał tutaj, a potem na bal do Domu Krajowego Prowincji Śląskiej, gdzie bawiłem się w najlepsze. Zameldował mi, że mamy do czynienia ze sprawą szpiegowską. Podejrzewał, że ta kobieta jest szpiegiem. Osobliwy szpieg, który nie mówi po niemiecku!
Chwycił Mocka za łokieć i przyciągnął go do okna. Obejrzał się na Seufferta i dodał szeptem:
– Kraus zrobił tam prawdziwe theatrum. Przerwał muzykę, a potem oznajmił, że doszło do krwawych porachunków szpiegowskich. I wie pan, na kim wtedy spoczęły oczy wszystkich? Na kimś, kto jest specjalistą od spraw szpiegowskich w tym mieście! Na mnie! Musiałem więc naszym śląskim dygnitarzom pokazać, że jestem człowiekiem obowiązku, że mimo nocy noworocznej rzucam wszystko i staję na wysokości zadania. Musiałem porzucić bal i moją rodzinę, aby zająć się jakąś cudzoziemską dziwką! A ja – to powiedział już głośno – do tej sprawy wyznaczyłem pana, kapitanie, jako mojego najlepszego człowieka, który ma wielkie doświadczenie policyjne. Ale nikt niestety nie wiedział, gdzie pan spędza wieczór noworoczny, i dlatego zjawił się pan tu tak późno. Przez pana nie mogłem wrócić na bal!!! – von Hardenburg nagle wrzasnął, aż z oka wypadł mu monokl. – No, to do roboty, Mock! Ja idę spać!
Wyszedł, trzaskając drzwiami od numeru.
Minęła chwila. Mock przez rękawiczki otworzył walizkę dziewczyny i przerzucił jej rzeczy. Oprócz ciepłej bielizny, kilku par pończoch, szczotki do włosów, lusterka, talku, pachnącego mydła oraz kilku sukienek w walizce ofiary znajdowała się duża maszyna do pisania marki „Torpedo”. Spojrzał na klawisze. Niektóre były najwyraźniej dorobione, bo widniały na nich francuskie znaki diakrytyczne.
Mock usiadł na parapecie i poczuł mętlik w głowie. Już wiedział, skąd Kraus powziął podejrzenie o francuskiej siatce szpiegowskiej. Nie mógł się jednak skupić na tej myśli. W głowie dźwięczało mu określenie „cudzoziemska dziwka”. Zacisnął zęby. Szkoda, że nie zdążył wypomnieć von Hardenburgowi, że cudzoziemskie dziwki nie raz i nie dwa tuliły szefa abwery do snu w przybytku madame le Goef w podwrocławskim Opperau. Ludzie nie mają prawa umierać, myślał, bo jakaś wysoko postawiona kanalia nie dokończy swojego tanga! Pogryziona, zgwałcona i uduszona, chuda i biedna dziewczyna nie może wyzionąć ducha po strasznych mękach, bo jakiś skurwysyn w binoklach zostawi na talerzyku wpółnadgryziony keks! Spojrzał na Seufferta, który oglądał swoje wymanikiurowane paznokcie, i poczuł przypływ furii. Żeby się opanować, zaczął w myślach odmieniać łaciński czasownik mordere – gryźć – w trybie łączącym czasu teraźniejszego strony biernej. Miał nadzieję, że ta mantra – mordear, mordearis, mordeatur, mordeamur, mordeamini, mordeantur – go uspokoi, że zaraz zjawi się portier z kolejnym syfonem, a on sam po solidnym łyku będzie mógł zebrać myśli.
Zastukano do drzwi. Stał w nich portier.
– Niestety, nie ma piwa ani wody sodowej dla szanownego pana – powiedział wystraszony. – Byłem nawet „Pod Zielonym Polakiem”, ale tam bursze już wszystko wypiły.
Mock wstał z parapetu. Grubiańsko odsunął ramieniem i recepcjonistę, i Seufferta. Potem ruszył ciężko korytarzem i zadudnił na schodach. Nikogo nie było już w hotelu „Warszawski Dwór”.
– Dokąd pan idzie, dyrektorze kryminalny? – krzyknął Seuffert.
– Do domu, napić się czegoś zimnego – odpowiedział Mock powoli.
– A ja? – słychać było, że Seuffert traci panowanie nad swym głosem.
– A pan niech prowadzi śledztwo! Rozkazuję to panu, jako swojemu asystentowi!
Powiedziawszy to, ściągnął z wieszaka płaszcz oraz cylinder i wyszedł z hotelu. Znalazł się w zaśnieżonym zaułku, w którym śmieci przykryte już były warstwą śniegu. Ruszył na Reuschestrasse i Wachtplatz, w stronę postoju dorożek. Przed kilku laty wsadziłby łeb do wiadra z zimną wodą i ruszył w poszukiwaniu bestii, która wygryzła dziewczynie pół twarzy. Ale tak bywało dawniej. Teraz Mock miał lat pięćdziesiąt i cztery. I coraz gorzej znosił kaca.
Breslau, sobota 1 stycznia 1937 roku,
godzina szósta rano
Mock nie dotarł do domu. Dochodząc do postoju dorożek, spojrzał w głąb Fischergasse i zauważył zasłonięte okna w kawiarni „Café Nicolaiplatz” na rogu. Poczuł silny, kłujący, kacowy głód. Z ciekawości zajrzał do lokalu przez okno. Sala była pusta i posprzątana, a o zabawie noworocznej przypominał jedynie wielki zegar ustrojony wygasłymi świecami i czerwonymi kokardami oraz pasma bibuły zwisające z sufitu. Mock przypomniał sobie studenckie czasy, kiedy brudny szynk, w którym gromadziła się głównie niezamożna młodzież uniwersytecka, nie przypominał w niczym dzisiejszej schludnej „Café Nicolaiplatz”. W przerwie między wykładami pochłaniał tam skromny obiad, który składał się na ogół ze smażonych kartofli i kiszonej kapusty albo z sałatki śledziowej, parówki i bułki. Głód, który teraz świdrował jego wnętrzności, był taki sam jak przed laty. To dodało mu otuchy. Nie czuł się teraz jak mężczyzna na granicy wieku średniego i starości, który ukojenie znajduje w braku potrzeb, lecz jak młodzieniec, który ma silne potrzeby i pragnie je zaspokoić.
Szarpnął za dzwonek przy drzwiach. Nikt się nie pojawił. Szarpnął jeszcze raz tak mocno, że omal nie urwał sznura. Nad lokalem otworzyło się okno i wyjrzał przez nie starszy mężczyzna w koszuli nocnej i w czarnej bindzie przyciskającej sumiaste wąsy.
– Hej, człowieku, co się tak dobijasz?! – krzyknął. – Nie widzisz, że zamknięte?! Jeszcze ci piwsko ze łba nie wywietrzało?!
– To dla ciebie – Mock uniósł dłoń z banknotem dwudziestomarkowym – za najlepsze noworoczne śniadanie!
– Już schodzę do szanownego pana – powiedział grzecznie człowiek w bieliźnie.
Po chwili Mock siedział w jadłodajni, a sam kierownik lokalu, pan Heinrich Polkert, powiesiwszy jego płaszcz i cylinder, odbierał solidne zamówienie. Gość najpierw dostał w dzbanku kawę i śmietankę w mleczniku. Po kilku łykach poczuł, że jego mięśnie tężeją, a piasek pod powiekami się rozpuszcza. Rozwiązał muszkę, zdjął gors i kołnierzyk, a potem rozpiął trzy guziki koszuli. Na stole pojawiły się potrawy. Najpierw lekko czerstwe bułki i kula masła przystrojona pietruszką. Potem jajecznica rozłożona równomiernie na grubych plastrach przysmażonego boczku. Na niewielkiej salaterce przybyły śledzie marynowane, chrzan, ogórki kiszone, a potem wjechały dwa podłużne półmiski, na których zwijały się rolki szynki i piętrzyły kulki wątrobianki z pietruszką. Na drugim z nich ułożono również piramidę z polskich kiełbasek na gorąco i suchych knackwurstów. Mock był wirtuozem smaku. Metodycznie smarował bułkę masłem, wątrobianką i układał na tym wszystkim plastry szynki. Odgryzał część tej kanapki, po czym napełniał usta jajecznicą, boczkiem i kawałkiem kiełbaski polskiej lub plastrem knackwursta. Kolejny kęs to był śledź z chrzanem i ogórkiem. I tak dalej. Na zmianę. W militarnym porządku, narzuconym przez smakosza pedanta.
Pan Polkert uniósł w dłoni butelkę żytniówki i kieliszek, a jego brwi podjechały na czoło. Mock kiwnął głową, pochłonął ostatnie kęsy sutego śniadania i po chwili stanął przed nim wysoki kieliszek. Ostry, palący płyn w żołądku zmienił się w aksamit. Mock wskazał palcem na kieliszek, który natychmiast się napełnił. Wtedy jeszcze raz opróżnił stopkę, sapnął i rozpiął guzik u spodni. Z kieszeni wyjął złotą papierośnicę wypełnioną papierosami „Muratti”. Zapalił i z rozkoszą puścił w stronę sufitu chmurę dymu.
Powinien teraz pójść do domu i zasnąć spokojnie przy żonie, ale coś go trzymało w tym lokalu, gdzie był jedynym gościem. Poczuł lekki ból brzucha, który kiedy indziej wziąłby za sygnał sytości, ale dziś, w ten noworoczny poranek, wydał mu się on jakimś nieokreślonym bodźcem. Przypomniał sobie lata studenckie, kiedy po zjedzeniu obiadu w tej jadłodajni pędził na łacińskie seminarium z młodym, lecz surowym profesorem Nordenem, gdzie zapalczywie i radośnie ciął na części Plautowe wersety. Skromne posiłki nie przynosiły mu wówczas senności, lecz niespożytą energię. Wtedy, pomyślał, rozbierałem wiersze Plauta, a teraz? Co teraz mam robić? Spojrzał na stół, wciąż zastawiony jadłem. Na brzegu talerzyka leżał nadgryziony plasterek suchej kiełbasy. Skojarzenie było natychmiastowe. Gryzłem knackwursty, bestia gryzła twarz dziewczyny. Żułem śledzie, a on żuł skórę z policzka. Piłem wódkę, a on – krew. Wstał gwałtownie, szurając głośno krzesłem.
– Proszę mi zapakować do jakiejś tyty te resztki śniadania – powiedział, z trzaskiem przyciskając banknot do blatu. – Aha, i niech pan dołoży ze trzy butelki engelhardta!
– Tak jest, wielmożny panie – powiedział pan Polkert, pobiegł na zaplecze i przyniósł stamtąd dwa kartonowe pudełka po ciastkach, które szybko zapełnił.
Mock doprowadził do porządku swoją garderobę i zdusił papierosa w popielniczce.
– Wiesz, że nie trzeba wcale wiadra lodowatej wody, aby przystąpić do akcji? – powiedział, odbierając od Polkerta pudełka i butelki. – Wystarczy dobre śniadanie i dwie stopki żytniówki.
– Zdrowego i błogosławionego Nowego Roku dla szanownego pana i całej rodziny – odpowiedział właściciel kawiarni, przypuszczając, że jego gość wypił o jednego za dużo.
Breslau, sobota 1 stycznia 1937 roku,
trzy kwadranse na siódmą rano
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_