- W empik go
Głową o mur Kremla - ebook
Głową o mur Kremla - ebook
,,Głową o mur Kremla" to efekt przemyśleń korespondentki, która w latach 1990-2004 mieszkała w Rosji. Utwór można nazwać reporterskim esejem, pełną argumentów mową oskarżycielską. Kreml i rządzący nim W. Putin są tu pokazani jako odpowiedzialni za łamanie praw człowieka, zbrodniczą wojnę w Czeczenii i rozszerzający się autorytaryzm. Autorka, choć jest zawodową reporterką, pokazując niejednoznaczną rzeczywistość Rosji, nie ograniczyła się do przedstawienia faktów z historii tego kraju. Jej książka to opowieść o życiu obywateli, uwikłanych w pokomunistyczną rzeczywistość, straszną biedę, politykę unurzaną w rosyjską propagandę. Utwór przypadnie do gustu temu, kto ma odwagę mówić o Kremlu i jego włodarzach bez półcieni, uporczywie stawiając pytanie: ,,Jakiego trzęsienia ziemi trzeba, by Rosja, oczyściwszy się z tych narośli, stała się normalnym, przyjaznym zwykłemu człowiekowi państwem?"
Kategoria: | Politologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-1779-2 |
Rozmiar pliku: | 771 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drodzy Czytelnicy,
Pierwsze wydanie książki _Głową o mur Kremla_ ukazało się w księgarniach, gdy Władimir Putin porządkował swój kremlowski gabinet po skończeniu drugiej prezydenckiej kadencji. Wielu Rosjan i ich zagranicznych przyjaciół miało wówczas nadzieję, że on już tam nie wróci, a rezydującemu za dwudziestoma kremlowskimi wieżami prezydentowi Dmitrijowi Miedwiediewowi uda się wprowadzić choć część skonfiskowanych przez Putina demokratycznych uprawnień. Tymczasem nie powinniśmy byli, mając w pamięci słowa mądrego Shakespeare’a, że głupi jest ten, kto liczy na łagodność wilka, łudzić się, iż Miedwiediew, choć z tego samego lasu, co Putin, wilkiem nie jest. Bo – jak się okazało – jest, tyle że nie samcem alfa... Piszę o tym w książce dość obszernie.
Z jej pierwszego wydania usunęłam niewiele, wychodząc z założenia, że nie da się zrozumieć rosyjskiego „dzisiaj” bez pojmowania rosyjskiego „wczoraj”. Kiedyś pisałam, jak się rodzi bunt, dziś mogę już towarzyszyć pierwszym jego masowym przejawom. Kiedyś pisałam o przestępstwach najwyższych urzędników, dziś – niestety – do poprzednich mogę dodać nowe: związki ze światową mafią narkotykową, grabież majątku narodowego, nieprawdopodobną korupcję, zbrodnie. Niewygodni Kremlowi ludzie giną w dziwnych okolicznościach, a żadne służby tego wyjaśnić nie potrafią.
Coraz wyraźniej natomiast widać najbardziej utajniane przez władze kulisy przygotowań do ataków terrorystycznych, choćby tak przerażających jak ten w Biesłanie. Ujawnione w 2008 i w 2009 roku dokumenty potwierdzają wcześniejsze przypuszczenia, że miało tam miejsce współsprawstwo terrorystów czeczeńskich i rosyjskich służb specjalnych. Cóż – wiele z tego jest prawdą, choć wydaje się nieprawdopodobne.
Azylem dla prawdy niebezpiecznej jest milczenie. Jak niebezpieczna musi być prawda o tym, co łączy Władimira Putina z zasuszoną staruszką o imieniu Wiera, mieszkającą w zapadłej gruzińskiej wiosce, jeśli za przerwanie milczenia w tej sprawie wiele osób straciło życie. Fakty uparcie jednak wracają na należne im miejsce.
Inna prześladowana przez Putina prawda zamknięta jest obecnie w kolonii karnej numer 7 w miejscowości Siegieża przy granicy Rosji z Finlandią wraz z Michaiłem Chodorkowskim. Po to, by nie wyszedł on na wolność po odbyciu pierwszego wyroku, wytoczono mu oraz jego zastępcy Lebiediewowi kolejną sprawę na podstawie oskarżenia jeszcze bardziej absurdalnego niż poprzednie i w 2010 roku skazano na czternaście lat kolonii karnej (z zaliczeniem czasu już spędzonego w zamknięciu). Starałam się choć trochę podpatrzeć, jak wygląda takie zamknięcie i jak działa rosyjska praworządność. W kwietniu 2012 roku dobitnie o niej zaświadczył prezydent Miedwiediew, odrzucając możliwość ułaskawienia Chodorkowskiego, ponieważ ten o ułaskawienie nie prosi. Ale czy ktoś niewinnie osadzony może to zrobić, jeśli według prawa (ustanowionego za czasów Putina) prośba taka automatycznie oznacza przyznanie się do winy? Na darmo jednak dziesięciu wybitnych rosyjskich prawników konstytucjonalistów dokonało ekspertyzy stwierdzającej, że prezydent ma prawo zastosować łaskę wobec każdego więźnia, także tego, który o nią nie prosi, bo Miedwiediew ekspertyzę odrzucił. I już.
Kiedy ukazało się pierwsze wydanie tej książki, liderzy polityki światowej wciąż jeszcze robili dobre miny do coraz to gorszej gry z Kremlem. Dziś mają miny ponure i coraz większą świadomość, że za sprawą włodarzy tej twierdzy znaleźli się na równi pochyłej. Ze strachem bowiem ulegają moskiewskiemu szantażowi (surowcowemu czy zbrojeniowemu), czym przyczyniają się do likwidowania podstaw demokracji w Rosji (wolność informacji, istnienie opozycji, prawa człowieka) oraz łamania zasad moralności w polityce międzynarodowej.
Putin wraca na Kreml. Mur grubieje. Ale Rosjanie podnieśli głowy. Czy kiedyś ten mur przebiją?
Krystyna Kurczab-RedlichROSJA I JA
Przeżyłam w Rosji lat czternaście (1990–2004). Dokładniej – czternaście lat i dwa miesiące w 1987 roku, z których ten od połowy kwietnia do połowy maja był najważniejszy, bo pierwszy. Zderzenie z niepojętym. Obcym. Szok. Pozbawienie niewinności niewiedzy. Już nie mogłam – jak wcześniej – obojętnie wzruszać ramionami, gdy mówiono o ZSRR.
A przecież żadne oznaki w moim życiu nie wskazywały, że kiedyś obierze ono kierunek Rosja, do 1991 roku – Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich. ZSRR – wiejący nudą doskonałości produkt czytanek szkolnych. ZSRR – lukrowany fałszem gazetowy stereotyp. ZSRR – niedomówienia podszyte lękiem. ZSRR – kontynent nieznany. W socjalistycznej Polsce, ojczyźnie mojej młodości, większość z nas o wiele lepiej wiedziała, co się dzieje na Zachodzie niż w kraju, którego przyjaźń wmawiano nam od dziecka. Ten kraj manifestował zresztą ową przyjaźń dość dziwnie: zakazem wjazdu na swój teren. Zakazem wjazdu dla „nie swoich”, to znaczy dla niezrzeszonych w „jedynie słusznych” organizacjach. Obywatel PRL, niezjednoczony i pozapartyjny, miał do pokonania tak wiele barier, by dostać się do Związku Radzieckiego, że jeśli jechać nie musiał, rezygnował.
Zrzeszeni jeździli do Moskwy tak zwanymi pociągami przyjaźni. Wracali bogatsi w złoto, odkurzacze czy telewizory kupowane za nielegalnie przewożone w tamtą stronę dezodoranty i dżinsy. Nie jeździłam tamtymi pociągami. W obowiązkowo nauczanym wówczas w szkołach języku rosyjskim najchętniej uczyłam się wierszy. Z przyjemnością, ponieważ nauczycielka tego języka, śliczna Marysia Buczyńska, bardzo pięknie te wiersze czytała, omijając to, co zalatywało ideologią. Puszkin, Lermontow – owszem. Majakowski – niechętnie. Po latach zaś, kiedy droga do rozumu zaczęła prowadzić przez serce, wtargnął w moje życie – wraz z pewnym poetą – Bułat Okudżawa. Znajoma tegoż poety, Aneta Łastik, nagrała płytę z piosenkami barda. Mrówki chodziły po krzyżu, łzy kapały, gdy Aneta przepięknie śpiewała przepiękne teksty (dziś uchodzi ona za jedną z najlepszych na świecie wykonawczyń pieśni Okudżawy). I trzeba było sięgnąć po – z rzadka używany – słownik rosyjsko-polski, by docenić twórczość niepowtarzalnego moskwianina.
A potem doszły jeszcze płyty Aleksandra Wertyńskiego, Marka Bernesa, Żanny Biczewskiej. Rosja – oddzielona od polityki – docierała do nas przede wszystkim śpiewną, nostalgiczną poezją. Potem wdarł się w nią chrypiący, wrzeszczący, wyrywający serce wraz z trzewiami Władimir Wysocki. Nie rozumiałam, co śpiewa. Teksty Wysockiego, choć to poezja najwyższych lotów, przemawiają językiem codzienności, idiomów, grypsery. Ale nawet nie pojmując słów, rozumiało się treść. Groza narastała, ale jakże daleko było do ogarnięcia, czym żyje radziecka Rosja!
W kwietniu 1987 roku – z przyczyn osobistych – wsiadłam do pociągu jadącego do stacji końcowej Moskwa. Po miesiącu opuszczając to miasto, wiedziałam, że muszę wrócić. By pojąć, by okiełznać szok. We wszystkich państwach socjalistycznego bloku jednostka dla władzy nie znaczyła nic. W Moskwie zrozumiałam, że to „nic” stanowiło niemal pełnię praw człowieka w porównaniu z tym, co władza radziecka oferowała swoim poddanym.
Wróciłam do Rosji trzy lata później. Czas był niesłychany: koniec imperium. Mijał piąty rok pierestrojki, czyli przebudowy prowadzonej przez Michaiła Gorbaczowa. Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich trząsł się w posadach, komunizm ustępował pola czemuś, co z daleka wyglądało na demokrację. Proces zmian widocznych już gdzie indziej wydawał się zrozumiały i przewidywalny. Ale pojmowanie Rosji banalnie przypomina poznawanie puszczy: na skraju jesteśmy przekonani, że już wiemy, jak ten las pachnie, z czego się składa i jak bardzo przypomina wszystkie lasy poznane wcześniej. Im jednak głębiej, tym ciemniej. I straszniej. I bardziej obco.
Współpracując z różnymi polskimi mediami, wysyłałam z Moskwy korespondencje. Od niewielkich notatek informacyjnych po sążniste artykuły publicystyczne. Od trzydziestosekundowych wiadomości dla radia czy telewizji po obszerny reportaż. Tak powstał zapis zmian w Rosji w ciągu kilkunastu minionych lat, na ogół zapis obiektywnych informacji: tak i tak było, to i to się zdarzyło, data, miejsce i osoby. Pierwszy artykuł (pisany jeszcze przed polską transformacją) uprzytamnia nie tylko, jak daleką drogę przeszły od tamtych czasów dawne kraje socjalistyczne i Rosja, ale też – jak daleką drogę przebył umysł zniewolony, aby stać się umysłem wolnym. Mój umysł.
Jestem dziennikarką. Interesują mnie przede wszystkim fakty. Powinnam się tylko na nich koncentrować, emocje chowając głęboko. Nic z tego. Rosja jest wirówką emocji. W polityce i w życiu codziennym. Tu, gdzie strumienie wina i łez, krwi i wódki łączą się w obmywającą każdy dzień rzekę, beznamiętny opis to fałsz.
Jestem z wykształcenia prawniczką. W całej jurysprudencji interesuje mnie nie tyle tworzenie prawa, ile jego stosowanie. Sprawiedliwość. Kategoria niezwykle rzadka w stosunkach władza – naród. Czy pisząc o tym, mogę elegancko zachować dystans?
Jestem też po prostu człowiekiem, który żyjąc w Rosji przez wiele lat, łączył swój los z losem jej mieszkańców, był pośród nich, a nie gdzieś na zewnątrz, w sztucznych enklawach dla obcokrajowców. Mizerne dochody przybliżały mnie do moich niebogatych sąsiadów. Jeździłam tym samym metrem i tymi samymi pociągami, co zwykli Rosjanie. Leżałam w ich zwykłych szpitalach. Bywałam też – i to nie jako dziennikarka, lecz zwykły obywatel – na milicyjnym posterunku i stawałam przed sądem. Dlatego mój los jest częścią ich losu. I dlatego tak bardzo chciałabym, żeby to był dobry los.
Nikt mnie do Rosji służbowo nie wysyłał, nikt mi za pobyt tam nie płacił, nikt mnie też z Rosji nie odwołał. I choć w pewnym momencie przerwałam moją przygodę z Rosją, nie mogę przerwać mojego nią zainteresowania.
Jest jak narkotyk.
Stąd ta książka. Zbiór informacji, wrażeń i refleksji o kraju, w którym nic nie jest podobne do tego samego gdzie indziej.
Zapisy starałam się przedstawiać chronologicznie, uzupełniając wcześniejsze późniejszą wiedzą na dany temat, aż do dziś. Niektóre artykuły przytaczam w całości, inne we fragmentach. Szło mi o to, by pokazać, jaką drogę przebyła Rosja od komunistycznego niebytu do demokracji i... z powrotem. Tyle że nie wprost, ale w bok. Dokąd?SPOTKANIE
Kostium szary w granatowe prążki. Buty granatowe, na obcasie, francuskie. W środku ja, bardzo zadowolona.
Przedział przytulny, bordowe kanapy, bordowa zasłona w oknie.
Na pociągu tabliczka „Warszawa – Moskwa”. Pociąg nazywał się Polonez.
Był kwiecień 1987 roku. Wiosna: słońce, zieleń, nastrój frywolny wokół i we mnie. Bo o wiele bardziej od Moskwy i okolic interesował mnie pewien warszawianin, który miał po mnie wyjść na dworzec i za którego miałam niebawem wyjść za mąż. Po długim rozstaniu powinnam wyglądać wystrzałowo. Promiennie, lekko i zwiewnie. Złościł więc tobół wetknięty przez znajomą dla znajomych. Jakaś puchowa kurtka, okropna, seledynowa w różowe kwiatki.
Pociąg stukał wesoło, sny miałam adekwatne do stukotu, dopóki nie zaczęłam dygotać. Z zimna. Podniosłam bordową roletę i w szarości świtu zobaczyłam śnieg. Gruba warstwa, jak okiem sięgnąć. Po kilku godzinach stałam w drzwiach wagonu zmarznięta, blada, w nieforemnej, ogromnej seledynowo-różowej kurcie i granatowych szpilkach. Przed wagonami śnieg, tuż za nim bajora błota. Oczekujący mnie pan spojrzał na moje szpilki, szpetnie zaklął i na rękach przeniósł przez kałuże.
Kolejka do taksówek okazała się kolejką bokserów płci obojga, a ringiem – błotnista przestrzeń przed z rzadka podjeżdżającymi samochodami. Po wygranej rundzie pomknęliśmy wśród szarzyzny (szare domy, ulice, witryny) ku rozległemu, ponuremu kanionowi. Równej wysokości potężne gmaszyska, takie same po prawej, jak i po lewej stronie, rozdzielały rozlewiska wielopasmowych jezdni. Nurt środkowy tworzyło ogrodzone szare pasmo (latem – trawnik) z wmontowanymi co kilkadziesiąt metrów szaro-bordowymi postumentami z sierpem, młotem i wielką gwiazdą.
Kanion nazywał się aleja Lenina. Przy jego końcu mieściła się jednopokojowa filia Polskiej Agencji Prasowej. Tam przyszło mi spędzić miesiąc.
Następnego dnia usiłowałam nabyć obuwie stosowne do pogody. Wędrowałam po obstawionych pustymi półkami halach zwanych salonami obuwia. Tu i ówdzie zwarty, kłębiący się tłum świadczył, że przyszła nowa dostawa butów (polskich lub czeskich). Sprzedawczyni każdemu wydawała po parze, bez mierzenia, a dopiero potem nabywcy między sobą dobierali rozmiar do wielkości stóp. Wreszcie gdzieś z boku kolejnej hali, przy pustym stoisku ze znudzoną sprzedawczynią, zobaczyłam jedną parę nieforemnych botków, na które nikt nie czyhał, bo były bardzo małe. Tak małe, jak moja stopa! No i paradowałam w szarogranatowym kostiumie, seledynowo-różowej kurtce i ciężkich, czarnych botkach.
Że też ten facet jednak się ze mną ożenił...KOBIETA
Takie było moje pierwsze spotkanie z Moskwą. Pisząc relację do (ambitnego wówczas) pisma dla kobiet „Uroda”, skupiłam się na tym, co szokowało najbardziej – na problemach codziennego bytowania. Z dzisiejszej perspektywy trudnych do uwierzenia.
Jakże nieśmiało wówczas nazywałam rzeczy po imieniu. Czasy były jeszcze radzieckie, pismo „Uroda” (podobnie jak ja) peerelowskie, czyli socjalistyczne, do końca tego ustroju w Polsce musiały upłynąć kolejne dwa lata. Obskurny, szary, nieforemny przyodziewek nazywałam grzecznie „niezbyt atrakcyjnym”, o śmierdzących sklepach uprzejmie „wolałabym zamilczeć”. A co do sklepów: jakąż ponurą wesołość wywołuje dziś stwierdzenie, że „fabryka obuwia na fali «nowego»” będzie brać pod uwagę gusta klientów! Trudno, nie znając Rosji tamtych lat, wyobrazić sobie, jak wyglądali ludzie i ich otoczenie produkowane według totalnego planu świeżo wyedukowanych wieśniaków z zabitej dechami rosyjskiej prowincji. Trudno więc dzisiejszym, nieznającym realiów „komuny” turystom wizytującym Rosję pojąć, od jakiego dna odbijały się tak zwane demoludy ze Związkiem Radzieckim na czele.
Radziecka poetka Łarisa Wasilewa pisała wtedy (w 1989 roku) tak:
Rozejrzyj się wokół i spójrz na siebie, kobieto naszych dni – ty, która stoisz przy obrabiarce, wykonując po dwie normy, a w domu jeszcze trzecią i czwartą; i ty, co kiełbasę w sklepie sprzedajesz – kłębek nerwów, skupisko samych negatywnych emocji; i ty, co ciężkim łomem kruszysz lód na ulicy; i ty, której ręce zastępują w kołchozie mechanizację; i ty, przesiąknięta zapachem nikotyny urzędniczko; i ty, i ty, i ty .
Co się dzieje z twoimi nerwami? Dlaczego prawie na każdym kroku spotykasz się z grubiaństwem i chamstwem? Dlaczego, cierpiąc z powodu chamstwa i grubiaństwa, sama potrafisz być chamowata i gburowata? Czy nie da się inaczej?
Zapytaj swoją babcię, jak ona głodowała wraz z dziećmi, jak ubogo była okryta szmatkami jej młodość. Zapytaj swoją matkę, jak stała w kolejce po kalosze, te lśniąco czarne od zewnątrz i krwawoczerwone w środku, „terenówki” pierwszych pięciolatek. Zapytaj, co jadła, jak stała w kolejce do łazienki we wspólnym mieszkaniu, żeby rankiem obmyć twarz. Czy żyjesz tak jak ona wtedy? Wygód masz znacznie więcej i obiecują ci nowe .
Kimkolwiek jednak byśmy były: czy matką rozdartą między domem a instytucją, czy osobą samotną, czy głową przedsiębiorstwa, czy przedwcześnie osiwiałą sprzątaczką, czy krótko ostrzyżoną dziewczyną, czy prawie staruszką sportowym truchtem uciekającą od chorób – wszystkie jednakowo znerwicowane, jednakowo zmordowane, kryjemy w swych spojrzeniach to samo pytanie, czy w ogóle jesteśmy kobietami?
Spójrzmy na czasopisma dla nas: „Rabotnica”, „Kriestianka”, „Sowietskaja Ż enszczina”. Komu potrzebne te nudne, lukrowane, nieszczere, produkcyjne tematy o kobietach? Powinny się w tych pismach pojawić bardziej wartościowe niż dotychczas działy: gospodarstwo domowe, mieszkanie, jak być piękną, kuchnia i jej problemy.
O zmianę tej beznadziejnie ciężkiej sytuacji apelowała Wasilewa do mężczyzn. Miała nadzieję, że wraz z polityczną przebudową przestroją swój stosunek do kobiet. Autorka nie wyobrażała sobie – bo nie miała po temu danych z innej rzeczywistości – że większość jej marzeń ziści się nie dzięki dobrej woli mężczyzn, lecz dzięki gospodarce rynkowej. To ona zapełniła sklepy, rzuciła do księgarń nieobecne tam wcześniej książki kucharskie, kioski urozmaiciła mnóstwem kolorowych czasopism kobiecych poruszających nie tylko sprawy kuchni i urody, ale i tak niebywały temat jak seks! To gospodarka rynkowa zrobiła z kobiet, wiecznych służek mężczyzn i ustroju, niezależne właścicielki choćby maleńkich przedsiębiorstw. Zmiany polityczne otwarły granice i setki tysięcy kobiet ruszyły wykupywać chińskie, tureckie lub polskie ciuchy, by zapełniać nimi własne stragany na niezliczonych bazarach. Z czasem niektóre z tych kobiet znalazły się w kierownictwach koncernów, banków czy firm ochroniarskich.
Lecz nie ma prostych recept na szczęście, także w wymiarach społecznych. Tak jak nie ma prostej odpowiedzi na pytania, dlaczego w tej lepszej, wygodniejszej Rosji, wiele lat po mojej pierwszej tam wizycie i po tym, co pisała Łarisa Wasilewa, w 2004 roku zarejestrowano (według danych Rosyjskiej Akademii Nauk Medycznych) 1,67 miliona aborcji, a urodzeń dużo mniej, bo tylko 1,45 miliona? Ta porażająca statystyka zmienia się w horror: w 2010 roku Rosyjski Komitet Statystyczny donosił już o 8 milionach zaborcji rocznie, co oznacza, że na ten krok zdecydowało się więcej niż 60 procent ciężarnych! Dlaczego na 38 milionów kobiet w wieku rozrodczym aż 7 milionów jest bezpłodnych? Czy to jedynie efekt wielokrotnego przerywania ciąży, dozwolonego prawem od wielu dziesięcioleci? I co spowodowało, że tylko 32 procent kobiet, które pojawiają się w izbach porodowych, jest zdrowe?
Koszmarny stan ekosystemu zniszczonego w czasach komunizmu to na pewno jedna z przyczyn kiepskiego zdrowia narodu. A i opieka zdrowotna pogorszyła się od tamtych czasów. Już w 1995 roku, a więc niemal dekadę wcześniej, niż powstał wspomniany raport Akademii Nauk Medycznych, główny sanitarny lekarz Rosji Jewgienij Bielajew był przerażony: „Do 2000 roku w Rosji nie będzie chyba jednego zdrowego człowieka – mówił w telewizji ORT. – Na kraj napływa fala, zdawałoby się już pokonanych, nieszczęść: dyfterytu, heinemediny, gruźlicy, syfilisu. W ciągu dziesięciu miesięcy minionego roku zarejestrowano 200 tysięcy nowych przypadków syfilisu, to jest dwa razy więcej niż w 1994 roku! Spośród 761 dzieci zarażonych syfilisem niemal 65 procent samo «zapracowało» na tę chorobę, reszta otrzymała ją w spadku po rodzicach”.
Okazało się, że niestraszny tu siarczysty mróz, jako że obszarem najbardziej zagrożonym syfilisem są tereny zachodniej Syberii. W Omsku na przykład zarejestrowano w 2005 roku 2403 chorych w wieku od trzynastu do siedemdziesięciu lat. I, co groźniejsze, liczba chorych kobiet jest prawie dwa razy większa niż chorych mężczyzn.
Zaraz za syfilisem postępuje aids. Tylko w Moskwie liczba chorych wzrosła półtora raza, a liczba wszystkich „dodatnich” przekroczyła już tysiąc. Oficjalna statystyka Ministerstwa Zdrowia w jednym tylko roku 2009 odnotowała niemal 500 tysięcy przypadków zarażenia wirusem HIV wśród dorosłych i przeszło 22 tysiące wśród dzieci. Takie są, według lekarzy, „ukryte w czasie” efekty wojen wewnętrznych, nieustannej wędrówki uciekinierów, których pokaźne grupy koczują na dworcach, w przypadkowych hotelach robotniczych i podobnych miejscach.
Powoli i uparcie rośnie także liczba zachorowań na ciężką żółtaczkę typu B, rozwijającą się w organizmie z prędkością huraganu. Na gruźlicę natomiast zachorował w 1994 roku 1 procent dzieci, co dziesięciokrotnie przewyższa wkaźnik zachorowań na przykład w Szwecji. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) za rok 2010 Rosja znajduje się wśród pięciu państw na świecie o najwyższym poziomie zachorowalności. Liczba chorych ponoć się zmniejsza, jednakże w samym tylko roku 2008 zanotowano 120 835 nowych przypadków. A ilu nie zanotowano? Jeśli idzie o zapomnianą chorobę polio, czyli heinemedinę, to ta tragedia wybuchła latem 1995 roku w Czeczenii , gdzie niemal równocześnie zachorowało sto trzydzieścioro ośmioro dzieci w wieku szkolnym .
Dziesięć lat później, w 2005 roku, oznajmiono Rosjanom, że wszystko zmieni się na lepsze. Napływ pieniędzy za ropę naftową i gaz pozwala na niesłychaną podwyżkę płac lekarzy: o 10 tysięcy rubli (niemal 300 dolarów) miesięcznie, a pielęgniarek – o 5 tysięcy rubli (około 150 dolarów). Czy dopłacono wszystkim, tego nie da się sprawdzić. Raczej można wątpić. W odległym od Moskwy Uljanowsku w 2011 roku ambulanse pogotowia ratunkowego tankowały na kredyt, przy czym większość z nich to psujące się ciągle starocia. W poduralskim Omsku zanotowano, że na skutek opóźnionego przyjazdu pogotowia miesięcznie umiera od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu chorych, a w obwodzie włodzimierskim na telefony z prośbą o pomoc pracownicy pogotowia odpowiadają: „Do osób powyżej siedemdziesiątki nie wyjeżdżamy”. W 2008 roku wydatki Ministerstwa Zdrowia na jednego obywatela wyniosły około... 30 euro. Według Ligi Obrony Pacjentów w wyniku lekarskich błędów umiera rocznie 50 tysięcy pacjentów.
No to teraz pora zabrać się za dzieci, a dokładniej za ich produkcję opłacaną jak każda inna. Chodzą słuchy, iż za pierwszego potomka młodzi rodzice mają otrzymać... 10 tysięcy dolarów, ale w ratach, z których pierwszą ujrzą dopiero w trzecim roku życia dziecka. „Namnożyło się brzuchatych – komentuje Jelena Timofiejewna, emerytowana położna. – Ale co to za miłość do dziecka robionego za pieniądze? Jak znam naszych, to wezmą, co im się da, ale czy nie wygonią potem dzieciaka? Czy będą dla niego dobrzy? Kto wie?”. „Nieprawda, to bardzo dobrze – twierdzi trzydziestoletnia Ałła Anatolewna, urzędniczka. – Ludzie poczuli wyraźnie, że władzy na nich zależy. To poprawia nastrój, można wreszcie z optymizmem popatrzeć w przyszłość”.
Od pomysłu płacenia za reprodukcję człowieczą nie są wolne także rządy innych krajów. Głupi to pomysł, jak budowanie domu od dachu. Bo gdzie ludzie są spokojni o fundamenty – o bezpieczeństwo, o jutro, o pracę, o opiekę, o wypoczynek – tam zasilają „potencjał demograficzny” kochanej ojczyzny. No, a jeśli tendencja urodzeń jest niemal na całym świecie spadkowa, to znaczy, że wszyscy czujemy się tu coraz mniej komfortowo.
W Rosji ta wstrzemięźliwość prokreacyjna bierze się może stąd, że pokolenie młodych kobiet, którym historia rzuciła do stóp wolną drogę w świat kolorowych możliwości, chce użyć „nowego” za wszystkie czasy. Za matki, babki i prababki. Może przeraża je brak opieki socjalnej, do której tamte przywykły? Przecież dziś nikt nie zapewni darmowego przedszkola, wysłania dzieci na kolonie, rzeczywiście (a nie tylko teoretycznie) bezpłatnych studiów. „Dał Putin na rodzenie, da i na wychowanie” – dopowiadają.
Trudno już teraz obiektywnie ocenić skuteczność wymyślonego w okolicach Kremla finansowania narodzin obywateli Federacji Rosyjskiej. Problem poważny, trzeba by podejść do niego z powagą. Ale usłużny podwładny prezydenta Putina Siergiej Morozow, gubernator obwodu uljanowskiego (ojczyzny Lenina), powagę zamienił – zupełnie tego nie zauważając – w kpinę, w kabaret: postanowił mianowicie nagrodzić te pracownice swojego urzędu lub żony swoich urzędników, które urodzą dzieciaka dokładnie 12 czerwca, w Dniu Niepodległości Rosji.
Gubernator wszystko starannie zaplanował. Żadnej przypadkowości! Dziewięć miesięcy przed wyznaczoną datą, 12 września 2006 roku, dał swoim podwładnym urlop specjalny: prokreacyjny. W ów wolny wtorek mieli się oni zajmować wyłącznie poczęciem patrioty, który ujrzy świat właśnie w dniu narodowego święta. Lud przystąpił do wykonywania zadania ochoczo, bo gubernator obiecywał wspaniałą nagrodę: samochód terenowy UAZ Patriot z zagranicznym silnikiem, wart około 17,5 tysiąca dolarów. Krążyły też w narodzie plotki, że rodzice dostaną jeszcze luksusowe mieszkanie, dużą podwyżkę i awans.
Z początkiem czerwca 2007 roku pracownicy porodówek w obwodzie uljanowskim gotowali się na ciężkie próby: wiedzieli, że z kilkuset oczekiwanych pacjentek jedne będą się domagały opóźnienia porodu, inne – przyspieszenia. Byle trafić w patriotyczną datę. Bingo! Nowy rodzaj rosyjskiej ruletki. A że matka czy dziecko mogą ucierpieć? Co tam! Grunt, że cała Rosja i Kreml usłyszą o sukcesach obwodu uljanowskiego. A może pójdą w jego ślady?
W 2011 roku zwycięzcy akcji „Urodzić patriotę w Dniu Niepodległości Rosji” otrzymali obiecany samochód terenowy UAZ Patriot. We wszystkich szpitalach porodowych obwodu urodziło się tego dnia siedemdziesięcioro pięcioro dzieci. I przyznać trzeba, że pan gubernator – tak przynajmniej wynika ze sprawozdań – rzeczywiście się stara ułatwić życie rodzicom i dzieciom. Ale naśladowców nie znalazł.
Tak czy inaczej z ankiet wynika, że i bogate, i biedne Rosjanki decydują się na ogół tylko na jedno dziecko. Bo łączy je coś specyficznie własnego, ojczyźnianego: wyjątkowo trudne relacje z mężczyznami. Przyniesione wraz z rewolucją październikową równouprawnienie kobiet nie tyle prawidłowo uformowało rodzinę, ile ją zdeformowało. Przydarzyło się to całej komunizowanej Europie, ale nigdzie nie było tak bolesne jak w ZSRR. Nigdzie – tak jak tu – nie odarto kobiety z szacunku. Nigdzie – jak tu – nie została na placu boju tak zupełnie sama, bez wsparcia ucywilizowanej tradycji (jak choćby w Czechosłowacji) czy religii (jak w Polsce).
Jak możecie patrzeć obojętnie na swe żony zamęczone pracą zawodową i zajęciami w domu? Patrzeć i nie reagować?! („Dlaczego mężczyźni w środkach komunikacji miejskiej siedzą z zamkniętymi oczami? Bo przykro im widzieć, jak kobiety z ciężkimi siatkami stoją”). Gdzie wasza męska duma? Dlaczego nie wydaje się wam naturalne dźwiganie jej ciężkiej torby, pomoc w kuchni, ukojenie, gdy zdenerwowana? Jak możecie siedzieć w swoim kierowniczym fotelu, gdy kobieta stoi przed wami? Skąd wziął się u was ten wieczny ton wyniosłego władcy, pogardliwie patrzącego na kobietę, jako na istotę niższego gatunku? Czy nie dlatego, że musimy z wami obcować, zamieniamy naszą naturalną kobiecość w gburowatość, traktując ją jako obronę? – krzyczała wspomniana wcześniej Łarisa Wasilewa.
Aż trudno uwierzyć, w co się obróciły – pozornie broniące praw kobiet – hasła rewolucji październikowej. „Gospodarstwo domowe jest zazwyczaj pracą najbardziej nieproduktywną, barbarzyńską, najcięższą. Jest to praca niezawierająca w sobie niczego, co by choć trochę sprzyjało rozwojowi kobiety . Do całkowitego jej wyzwolenia, do rzeczywistej jej równości z mężczyzną trzeba, aby gospodarstwo było społeczne i aby kobieta uczestniczyła we wspólnej pracy wytwórczej. Wówczas pozycja kobiety będzie taka sama, jak mężczyzny” – twierdził wódz rewolucji Włodzimierz Iljicz Lenin.
Wygnano więc kobiety z kuchni, posadzono na traktory i dźwigi (do dziś kobiece brygady zajmują się ciężkimi remontami kapitalnymi, wdychając odór wszelkich chemikaliów). I co? Zdobyły większy szacunek? Badania przeprowadzone przez Uniwersytet Moskiewski oraz Instytut Socjologii Rosyjskiej Akademii Nauk w 2003 roku dowiodły, że połowa kobiet w Rosji jest bita przez swych panów, w tym co piąta bita okrutnie i regularnie. Bogate i biedne, bez różnicy. Nikt ich nie broni. Ani partia, ani milicja. Amnesty International w swoim raporcie z roku 2010 odnotowała fakt całkowitego lekceważenia tego problemu przez władze Federacji. Nie są prowadzone żadne statystyki dotyczące zjawiska przemocy domowej. W całej Rosji działa raptem dwadzieścia schronisk dla kobiet, które uciekły przed pięściami mężów, a w Moskwie istnieje tylko jedno takie schronisko, i to na... dziesięć miejsc.
Gdzie jeszcze w drugiej połowie XX wieku karano feministki więzieniem jako wrogów politycznych? W Związku Radzieckim lat osiemdziesiątych traktowano je na równi z wrogami komunizmu, dysydentami, i takimi samymi jak dysydentom grożono karami. Feministyczne pisma stanowiły część nielegalnego literackiego ruchu podziemnego. „Żenskoje Cztienije”, redagowane przez Olgę Lipowską (dziś czołową feministkę Rosji), prześladowano niemal z taką samą zajadłością jak utwory Sołżenicyna. Tatianę Mamonową, tak jak Sołżenicyna, wyrzucono z ojczyzny za karę – za wydawanie czasopisma „Maria”. A działo się to nie tak dawno, bo w 1980 roku!
Ale – znamienne – że zarówno przez wszystkie lata komunizmu, jak i dziś z nieprawdopodobnym hałasem i poczuciem niemal najważniejszego święta narodowego obchodzi się w Rosji Dzień Kobiet. W innych krajach socjalistycznych też istniał, ale był raczej wykpiwany niż fetowany. Obcy. Ani polski, ani węgierski, ani czechosłowacki. Radziecki. Opisałam go w 1997 roku:
Już kilka dni przed 8 marca powietrze – bez względu na pogodę – łagodnieje. Dzień Kobiet ciągle jeszcze w Rosji należy do czterech największych świąt w roku. Ale teraz jest rozciągniętym w czasie superświętem.
Za komunizmu – wspomninają Rosjanie – święto, nawet najważniejsze, obchodzono dzień, najwyżej dwa. A demokracja w rosyjskim wydaniu oferuje coś super: wolny od pracy dzień przedświąteczny, świąteczny i poświąteczny. Bo święto jest wtedy, kiedy prawo nakazuje pracę, a prezydent od tej pracy zwalnia. I tak przecież w pracy nie ma pracy, przemysł stoi, to niech sobie naród poświętuje!
Tak więc świętujemy od piątku do poniedziałku. Ale nie wszyscy. Kobiety w zakładach i sklepach prywatnych są – według właścicieli – mniej kobiece, bo muszą pracować i w piątek, i w poniedziałek. Kapitalizm! 7 marca odwiedziłam biuro notarialne. Prywatne, a jakże! Na eleganckich stołach zatrzęsienie kwiatów. Jedna róża kosztuje od 40 tysięcy rubli (około 7 dolarów!), jeśli ją kupować w metrze, do 25 tysięcy, jeśli u babci na ulicy. Zamożność ofiarodawców wzbudza zazdrość. „Nowi Ruscy” nadają ton. Panowie biegają po ulicach z naręczami drogich kwiatów w jednej ręce i z pudłami tortów czy pakietami czekoladek w drugiej.
I z czym jeszcze? Z ankiety przeprowadzonej przez dziennikarzy popularnego radia Echo Moskwy nie wynika nic oryginalnego: bardzo bogaci ofiarowują samochody i mieszkania, bogaci – pieniądze i biżuterię, urzędnicy – kwiaty i perfumy, a rzemieślnicy praktyczniej – bukiecik i szaliczek. Nastrój świąteczny sięga szczytu w piątek, 7 marca. Po południu tłok we wszystkich sklepach. Panowie kupują prezenty, panie zaopatrują się w wiktuały. Cztery dni świąt to cztery dni _zastolja,_ jak po rosyjsku nazywa się „bankietowanie”.
Jakie są rosyjskie kobiety? Takie, jakie ukształtował osiemdziesiąt lat trwający okres ich „odkobiecania”. Powszechnie znana jest tu przyśpiewka: _Ja i łoszad’, ja i byk, ja i baba, i mużyk_ (Jestem koniem, jestem bykiem, jestem i babą, i chłopem). I prawda: chyba tylko w Rosji w końcu XX wieku kobieta tak ciężko fizycznie pracuje. A kim jest dzisiejsza kobieta w Rosji? Według ankiety „Moskowskiego Komsomolca” to samotna matka (mężczyzna albo się zapił na śmierć, albo zabili go bandyci, albo poległ na jakiejś idiotycznej wojnie). Zaś kobieta pięćdziesięcioletnia to dodatek do męża impotenta (wskutek nadużywania alkoholu) i do wibratora (jeśli ją na taki luksus stać).
Jak widać, nic w tym kraju nie jest podobne do tego samego gdzie indziej. Kobieta też.
A jak pozaświątecznie wygląda to poszanowanie „wiecznej kobiecości” w Rosji? Kiedyś w Dzień Kobiet Boris Jelcyn, wychyliwszy zapewne wcześniej kilka głębszych, nie bacząc na kamery telewizyjne, uszczypnął w tyłek panią stojącą w kolejce do rejestracji podczas konferencji związków zawodowych. Wszystkie kanały telewizyjne powtarzały to ujęcie do znudzenia, ciesząc się stylem _macho made in USSR._
Ten sam ton towarzyszył sprawozdaniom i nieco później, na konferencji prasowej rosyjskich zwycięzców zimowej olimpiady w Japonii. Narciarka Łarisa Łazutina zdobyła tam trzy złote medale i dwa srebrne. Kolegów Łazutinej pytano o technikę i taktykę jazdy, ją – o robótki na drutach i pożycie małżeńskie. „Co pani ostatnio wydziergała dla swojego męża? A jak często się spotykacie? A co pani zrobiła na drutach dla dzieci? A dla kolegów?”. Prezydent Jelcyn zaś serdecznie podziękował olimpijskiej medalistce za... wspaniały prezent dla mężczyzn. Masza (moja znajoma), mistrzyni grafiki komputerowej, uparcie niedostrzegana przez wszelkich szefów w Moskwie, jest dziś znanym w swej profesji fachowcem... w Nowym Jorku. W Rosji baba (często z domieszką pogardy zwana _babio)_ to tylko baba. W parlamencie, czyli Dumie Państwowej, w 2006 roku wśród czterystu czterdziestu trzech deputowanych było tylko trzydzieści siedem kobiet.
Niewiele więcej w 2011 roku, kiedy ich wniosek o zwiększenie reprezentacji kobiet w Dumie z 10 do 30 procent spotkał się z ostrym sprzeciwem mężczyzn. Według danych Związku Międzyparlamentarnego z 31 grudnia 2010 roku wśród stu osiemdziesięciu ośmiu państw świata Rosja zajmuje osiemdziesiąte drugie miejsce, jeśli idzie o przedstawicielstwo kobiet w parlamencie.
Czy w dzisiejszej, odległej od komunistycznych pryncypiów Rosji kobieta stała się drogocennym podmiotem praw i zabiegów? W kraju szybko bogacących się mężczyzn, dopóki młoda, jest uważana (i sama się uważa) przede wszystkim za towar. Przesadnie dba o wygląd, przesadnie się maluje, wszędzie (a zwłaszcza w pracy) epatuje przesadnym dekoltem i przesadną mini. Przesadza ze swobodą seksualną i z usuwaniem jej skutków. Czy ma jednak inne wyjście w kraju, gdzie na skutek nieustannych wojen (Wietnam, Afganistan, Karabach, Abchazja, Czeczenia itd.) mężczyzn jest o wiele mniej niż kobiet? Gdzie na dziesięć dam przypada ponoć jeden osobnik płci przeciwnej...
Zamożniejsze mieszkanki stolicy (a zapewne i innych wielkich miast) bez żenady spędzają noce w klubach dla kobiet. Pierwszy w Moskwie był Czerwony Kapturek z męskim striptizem i męską prostytucją skrytą za taką oto najprzyzwoitszą z reklam:
Kobiety przychodzą do nas z różnych powodów. Jedne urządzają wesołe wieczory panieńskie w przeddzień ślubu lub świętują urodziny przyjaciółek. Inne zachodzą, aby otrzymać męską radę, jak ułożyć relacje z małżonkiem lub przyjacielem. Jeszcze inne szukają szykownego partnera, by wzbudzić zazdrość na eleganckiej imprezie. A niektórym po prostu podobają się szalone wieczory klubowe, uzupełnione zabawą z dobrze wychowanymi kawalerami i eleganckim personelem.
Bywalczyni tej niemal charytatywnej instytucji Oksana Robski, autorka książki _Casual,_ bulwersującej w 2005 roku Moskwę i okolice, tak wspomina wieczór w Czerwonym Kapturku:
Od razu poprosiłyśmy o oddzielne rachunki. Zamierzałyśmy wypić sporo i wracać późno, a lokal był drogi, ceny kosmiczne, potem same kłopoty: biegać po wszystkich i sprawdzać, kto brał indywidualny striptiz czy inny taniec w gabinecie. Młode, opalone ciała w kąpielówkach tańczyły przy naszym stole i Lena z Katią już się wdrapały na scenę (taniec na scenie doliczali tu do rachunku), a nieustraszona Olesia weszła do metalowej kabiny, dokąd tuż za nią pospieszył goły Murzyn. Kira nie odrywała oczu od niebieskookiego blondyna w slipach z siatki . Szukałam Leny. Nawet gdyby założyć, że zniknęła ze striptizerem w jakimś zacisznym kącie, dawno już powinna była wrócić.
Popyt na „dobrze wychowanych kawalerów” okazał się w stolicy imperium tak wielki, że sam Czerwony Kapturek nie mógł mu sprostać. Dziś kawalerowie oferują swe usługi w damskim klubie Egoistka czy luksusowym Kaprysie, który prezentuje wirtuozów striptizu z całego świata. W obu klubach szczególnie cenne są poniedziałki, kiedy to – jak w Egoistce – „każda kobieta dostaje w podarunku dowolny kontakt z każdym z tancerzy klubu: słodki prezent od najbardziej seksownych mężczyzn”, a Kaprys dorzuca jeszcze bezpłatne napoje w barze, zawody striptizerów debiutantów i konkurs o tytuł „mister mokrych slipek”.
W roku 2010, chyba z powodu światowego kryzysu, zmniejszyła się liczba klubów dla pań w Moskwie. Czerwony Kapturek zamknięto, ale panowie nie zostali bez pracy. W Egoistce – jak głosi reklama – „w każdym kącie tańcuje pięćdziesięciu czarujących mężczyzn”. Pojawiają się też ogłoszenia o możliwości wynajęcia panów „z dojazdem do domu”.
Z kolei w dziedzinie równouprawnienia lesbijek i gejów panuje tu pełna harmonia. Te pierwsze – z przyczyn raczej socjalnych (brak mężczyzn) niż genetycznych – są liczne, lecz nie afiszują się specjalnie (chyba że we własnych, niezbyt wielu klubach). Gejostwo zaś w postkomunistycznej Rosji stało się modne jako dodatkowy przejaw nieznanego uczucia wolności. Gejzer z gleby zakazanego. Zarówno homoseksualista (bądź tylko udający geja) Siergiej Pienkin, znakomity pieśniarz, którego czterooktawowy głos figuruje w _Księdze_ _rekordów Guinnessa,_ jak też zdecydowany zwolennik „miłości inaczej”, piosenkarz Boris Mojsiejew – zbierają pełne sale widzów. Prywatność tych artystów się komentuje, przyjmuje do wiadomości, rzadko gani. I to tylko w republikach zamieszkanych przez muzułmańską większość. Nie wiadomo, czy to jej rosnący wpływ, czy też rzeczywiste rozpasanie propagandy homoseksualizmu doprowadziło z końcem 2010 roku do jej całkowitego zakazu, co jednak na szczęście nie wywołało ogólnego potępienia ani gejów, ani lesbijek.
Nie gani się także prostytutek. Pierestrojka wyrzuciła tysiące kobiet na ulice miast. Przez wiele lat wzdłuż głównej moskiewskiej arterii (kiedyś ulicy Gorkiego, obecnie Twerskiej) od zmierzchu tkwiły przedstawicielki najstarszego zawodu świata. Jeśli milicja robiła na nie naloty, to nie z uwagi na niemoralność czy nielegalność ich profesji, lecz ze względu na brak zameldowania. Zameldowanie bowiem to radziecka i postradziecka świętość. Najważniejszy jest wpis w dowodzie osobistym. Pilnie strzeżony mechanizm kontroli. Wspaniały rozsadnik korupcji. Następnego dnia po milicyjnej interwencji lub wkrótce potem te same dziewczyny stały w tych samych miejscach, parę kroków od (chętnie – w swobodnych czasach Jelcyna – korzystającgo z ich usług) parlamentu.
Ogłoszenia typu _Intim priedłagaju_ (proponuję kontakt intymny) są częste w gazetach zwykłych, w specjalnych, w internecie. Nierzadko z podpisem „studentka”. Rzecz w tym, że zapewne na całym świecie część ładnych dziewczyn korzysta z pomocy „sponsorów”, lecz chyba nigdzie nie czyni tego równie często i bez żenady jak w Rosji czy innych państwach byłego Związku Radzieckiego. Skąd taka łatwość w zamienianiu siebie w towar? Może (obok innych przyczyn) w wychowaniu głęboko ateistycznym? Wychowaniu, które pozwala też na dokonanie bez większych skrupułów 8 milionów aborcji rocznie.
Polka, Niemka czy nawet Francuzka, wierząca bądź niewierząca, decydując się na usunięcie ciąży, zdaje sobie sprawę, że w tej kwestii istnieją jakieś zasady religijne. Przeciętna Rosjanka po prostu tego nie wie. Dylematy dotyczące ludzkiej godności embriona ma z głowy. Prostytucja też nie jest dla niej ważkim problemem moralnym. W otchłań historii odeszły moralne zasady stalinizmu z ich surową pruderią i dbaniem o demografię, stąd i karą więzienia za aborcję. Kobietę otacza teraz – pozbawiona wszelkich zasad – lekkość bytu. Na portalu R&F Agency znajdujemy informację z 2011 roku, że „seksualne usługi stały się w dzisiejszej Rosji niemal drugim zajęciem kobiet: 60 procent Rosjanek w ogóle nie widzi sensu w intymnym związku z partnerem, jeśli nie idą za tym korzyści materialne”.
To jednak chyba przesada. W swej _Rosji_ w _roku 1839_ Astolphe de Custine z niemałym zażenowaniem, sumitując się, iż wspomina o tym tylko w imię prawdy, przytacza wiadomości, które posiadł w bardzo wykwintnym męskim towarzystwie:
W wielu klasztorach moskiewskich nie przestrzega się zasady klauzury. Jeden z przyjaciół młodego księcia pokazał wczoraj w mojej obecności całej gromadzie nicponiów różaniec pewnej nowicjuszki zapomniany przez nią, jak twierdził, tego ranka w jego pokoju. Inny znów ku uciesze słuchaczy przechwalał się zdobycznym modlitewnikiem, który, jak zapewniał, należał do siostry uchodzącej za jedną z najświątobliwszych we wspólnocie.
Może to i nieźle, że wśród niewielu danych kobietom rosyjskim przyjemności od wieków nie opuszcza ich podwyższone libido? Wiedzą o tym przybysze z zagranicy, wiedzą i swoi. Wiktor Jerofiejew, znakomity pisarz i niezaprzeczalny znawca nie tylko duszy rosyjskiej, pisze w _Encyklopedii duszy rosyjskiej:_ „Cienki jest lód rosyjskiej obyczajowości . Każda rosyjska dziewczyna z jednej strony jest wstydliwa, a z drugiej kurwiszon. Są co prawda subtelni działacze, zdaniem których taka kombinacja nie jest możliwa, gdyż jest sprzeczna z konstytucją życia. Jeśli jednak pozna się dziewczynę, jej przejście z jednego stanu do drugiego urzeczywistnia się zgodnie z zasadą. Sam mogłem tego doświadczyć”. W Rosji, kontynuuje autor, istnieje „pryncypialna niemożność kontrolowania siebie jako zewnętrznie kulturalnej masy cielesnej, zwycięstwo psychodelicznej rozwiązłości” . Caryca Katarzyna II – twierdzi Jerofiejew – słynęła z nieokiełznanej namiętności nie dlatego, iż była nimfomanką, lecz „dlatego, że kobietom w Rosji chce się pieprzyć. O tym szczególnym zjawisku pisali wszyscy podróżnicy, nie wyłączając madame de Staël” . Istotę rzeczy odkryli na szczęście uczeni niemieccy, którzy niedawno udokumentowali istniejący w kapuście kiszonej ogromny potencjał damskiego afrodyzjaku. Zupełnie serio podchodzą już do tego najbardziej znani dietetycy światowi. A ponieważ kapustę kiszoną Rosjanie (i Rosjanki) jedzą co najmniej raz dziennie, wszystko jasne.
Wasilij Kluczewski, najznakomitszy rosyjski historyk i pedagog, profesor nie tylko Uniwersytetu Moskiewskiego, lecz i seminarium duchownego na przełomie XIX i XX wieku, znajduje trafniejsze uzasadnienie familijnych kłopotów rodaków: „Nieszczęście Rosjan polega na tym, że mają wspaniałe córki, ale okropne żony i matki: rosyjskie kobiety to mistrzynie w podobaniu się i zakochiwaniu, ale nie umieją ani kochać, ani wychowywać” .
Trudno się pokusić o socjologiczne wywody, ale chyba nie tylko winą mężczyzn jest rozwód, którym kończy się tu niemal co drugie małżeństwo. Gdzie głowę obrócisz, tam samotna matka z dzieckiem.
Nie ułatwia to kobietom w Rosji znalezienia godnego miejsca. Rosja prowincjonalna biednieje, Rosja miast bogaci się. Tam panny łowią mężczyzn swych marzeń. Rosjanki są piękne – to skutek zmieszania ras. Rosjanki są inteligentne. Bardzo często – dobrze wykształcone. I zagubione na kolejnym wirażu historii, który wyrzucił je na pobocze. Nierzadko w charakterze malowniczej dekoracji.