- promocja
Głowa węża - ebook
Głowa węża - ebook
Czerwiec 1993 roku. Statek handlowy Golden Venture osiada na mieliźnie nieopodal wybrzeży Nowego Jorku. Na pokładzie znajduje się dwustu osiemdziesięciu sześciu obywateli Chin, są skrajnie wyczerpani i odwodnieni. Próbują przedostać się na ląd. Części nie udaje się dopłynąć do brzegu. Ci, którzy przeżyją, będą się starać o azyl, na ogół jednak bezskutecznie – najpierw zostaną rozsiani po więzieniach, a potem deportowani.
Dla Patricka Raddena Keefe’a katastrofa statku staje się kanwą wielowątkowej opowieści o nielegalnej chińskiej migracji do Stanów Zjednoczonych. Odsłania kulisy szmuglerskiego podziemia, którym kieruje charyzmatyczna Siostra Ping – shetou, „głowa węża”. To ona umożliwiła przyjazd do USA co najmniej czterem tysiącom swoich rodaków, budując w ten sposób przemytnicze imperium warte czterdzieści milionów dolarów.
Wnikliwy reportaż Keefe’a powstał na podstawie ponad trzystu wywiadów z przemytnikami, agentami FBI i politykami. To benedyktyńska praca na źródłach, ale z prawdziwie hollywoodzką dramaturgią; wartko napisana historia kryminalna, a jednocześnie ważny głos w gorących dyskusjach o polityce migracyjnej.
„Połączenie „Ojca chrzestnego” i „Chinatown”. Strzelaniny, bezwzględni gangsterzy, całe góry gotówki – tylko że to wszystko wydarzyło się naprawdę.” „Time”
„Wspaniale opowiedziana historia, pełna napięcia i nieoczekiwanych zwrotów akcji, która chwilami przywodzi na myśl powieści Johna le Carré.” „The Washington Post”
„Keefe kreśli losy międzynarodowej przestępczyni, równocześnie jednak tworzy historię o tym, co najbardziej amerykańskie – o nadziei.” „Christian Science Monitor”
„Niezwykle skrupulatna i świetnie napisana książka. […] W oczekiwaniu, aż ci tam, w Waszyngtonie, wezmą się wreszcie do roboty i dogadają w kwestii reform polityki imigracyjnej, wszyscy – kongresmeni, senatorowie, aktywiści i sami nielegalni migranci – powinni przeczytać „Głowę węża”.” „Newsweek”
„Keefe napisał wartki thriller non fiction. „Głowa węża” przywodzi skojarzenia z „Rodziną Soprano”, lecz tym razem bossem jest na pozór zwyczajna „babcia z Chin”, przemycająca nielegalnych imigrantów do Stanów Zjednoczonych.” Jane Mayer
„Książka, w której udało się uchwycić yin i yang polityki imigracyjnej w Stanach Zjednoczonych. […] To jedna z najbardziej oryginalnych historii o współczesnej migracji, jakie zdarzyło mi się czytać. Keefe nie próbuje pomijać dylematów moralnych związanych z tym tematem, nie obiecuje też łatwych rozwiązań. W dzisiejszych czasach tego rodzaju książka powinna się stać lekturą obowiązkową.” Alex Kotlowitz, „The Washington Post”
“Keefe zabiera nas do Chinatown, prowadzi krętymi szlakami wykorzystywanymi przez przemytników, którzy przerzucają ludzi z Chin do Ameryki, przy okazji zaś przygląda się naszym skomplikowanym, sprzecznym postawom wobec nielegalnych imigrantów i polityce imigracyjnej Stanów Zjednoczonych.” „New York Magazine”
„Keefe przedstawia dziesiątki barwnych postaci, kreśląc historię chińskiej diaspory w Stanach Zjednoczonych. […] Przypomina też, jak ogromną cenę płaci się czasami za amerykańskie marzenie.” „San Jose Mercury News”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8396-118-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nicholas Griffin _Miami 1980. Rok niebezpiecznych dni_
Nicholas D. Kristof Sheryl WuDunn _Biedni w bogatym kraju. Przebudzenie z amerykańskiego snu_
Richard Grant _Najgłębsze Południe. Opowieści z Natchez, Missisipi_
Lawrence Wright _Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary_ (wyd. 2)
Sam Quinones _Dreamland. Opiatowa epidemia w __USA_ (wyd. 3)
Rosecrans Baldwin _Los Angeles. Miasto-państwo w siedmiu lekcjach_
Alex Marzano-Lesnevich _Pamięć ciała. Przemoc seksualna, morderstwo i kara_
William S. Burroughs Jack Kerouac _A hipopotamy żywcem się ugotowały_ (wyd. 2)
Robert Kolker _W ciemnej dolinie. Rodzinna tragedia i tajemnica schizofrenii_ (wyd. 2)
Bob Drury Tom Clavin _Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów_ (wyd. 3)
Jon Krakauer _Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija_ (wyd. 2)
Olivia Laing _Miasto zwane samotnością. O Nowym Jorku i artystach osobnych_
Jenn Shapland _Moja autobiografia Carson McCullers_
Charlie LeDuff _Praca i inne grzechy. Prawdziwe życie nowojorczyków_ (wyd. 2)
Patti Smith _Pociąg linii M_ (wyd. 2)
Harry Crews _O mułach i ludziach. Dzieciństwo w Georgii_
Patti Smith _Poniedziałkowe dzieci_ (wyd. 3)
John Bloom Jim Atkinson _Bardzo spokojna okolica. Zbrodnia w Teksasie_
Mary Karr _Klub Łgarzy_
Piotr Jagielski _Grunge. Bękarty z Seattle_
Hampton Sides _Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu_ (wyd. 2)
Benjamin Gilmer _Przypadek doktora Gilmera. Zbrodnia, medyczna zagadka i sprawiedliwość w Appalachach_
Ewa Winnicka _Miasteczko Panna Maria. Ślązacy na Dzikim Zachodzie_
S.C. Gwynne _Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów_ (wyd. 3)
Will Sommer _Uwierz w Plan. Skąd się wziął_ _QA__non i jak namieszał w Ameryce_
Matt Taibbi _Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem_ (wyd. 2)
S.C. Gwynne _Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej_ (wyd. 2)
Kathleen Hale _Slenderman. Internetowy demon, choroba psychiczna i zbrodnia dwunastolatek_
Amanda Montell _Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu_
Elizabeth Catte _Czysta Ameryka. Przemilczana historia eugeniki_
Ben Terris _Waszyngtońska gorączka_
Matthew Hongoltz-Hetling _Inwazja uzdrawiaczy ciał. Na manowcach amerykańskiej medycyny_
Meg Kissinger _Nieobecni. Milczenie wokół chorób psychicznych w rodzinie_
Patrick Radden Keefe _Imperium bólu. Baronowie przemysłu farmaceutycznego _(wyd. 2)OSOBY DRAMATU
Opowiadana tu historia rozgrywa się w ciągu wielu lat i w wielu częściach świata, więc, oczywiście, pojawia się w niej wiele postaci. Ponadto rzecz dotyczy ludzi przenoszących się z kraju do kraju i posługujących się różnymi nazwiskami. Aby nie zmęczyć czytelników nieprzyzwyczajonych do chińskich nazwisk, ilekroć to możliwe, posługuję się amerykańskimi nazwiskami przyjętymi przez migrantów z Chin. Dlatego Chung Sing Chau będzie Seanem Chenem – takie bowiem nazwisko wybrał po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych. Niektóre z postaci działały w zorganizowanych grupach przestępczych. Członkowie chińskich gangów mają pewną wspólną cechę ze swoimi krewniakami z włoskiej mafii: lubią ksywki. Zamierzam zatem posługiwać się owymi ksywkami – na przykład Pan Charlie albo Grubas – gdyż czytelnikowi będzie łatwiej je zapamiętać.
Chińskie nazwiska składają się z nazwisk rodowych, umieszczanych na początku, oraz z imion. Pełne nazwisko Siostry Ping to Cheng Chui Ping; Cheng to jej nazwisko rodowe. Trzymałem się tej zasady z kilkoma wyjątkami. Mam tu na myśli sytuacje, w których wśród prokuratorów, adwokatów, pasażerów Golden Venture oraz innych osób wytworzył się szczególny konsensus i wszyscy zaczęli odwracać kolejność: najpierw imię, potem nazwisko rodowe (tak było w przypadku Kin Sin Lee i Pin Lina).
Imiona i nazwiska zapisane poniżej kapitalikami to warianty, którymi posługuję się w całej książce. Ksywki i pseudonimy zostały ujęte w cudzysłów. W nawiasach podaję prawdziwe nazwiska (jeśli dana postać zmieniła nazwisko lub przyjęła pseudonim) oraz ewentualne aliasy¹.
„AH KAY” (GUO LIANG QI) – przywódca gangu Fuk Ching
„AH WONG” (GUO LIANG WONG) – młodszy brat Ah Kaya, który przejął po nim organizację przemytu ludzi
GLORIA CANALES – przemytniczka ludzi dzFiałająca w Kostaryce
ANN CARR – Brytyjka, adwokatka, która reprezentowała Seana Chena w Yorku w Pensylwanii
YING CHAN – dziennikarka „Daily News” opisująca proceder przemytu ludzi
SEAN CHEN (CHUNG SING CHAU) – nastolatek z Fujianu, jeden z pasażerów Golden Venture
CHENG CHAI LEUNG – ojciec Siostry Ping, jeden z pierwszych fujiańskich przemytników ludzi
CHENG MEI YEUNG – brat Siostry Ping, przemytnik działający w Gwatemali, Kalifornii i Bangkoku
MONICA CHENG (CHENG HUI MUI) – córka Siostry Ping i Cheung Yick Taka, ich najstarsze dziecko
SUSAN CHENG (CHENG TSUI WAH) – siostra Siostry Ping, odpowiedzialna za załatwianie dokumentów dla przemycanych migrantów
CHEUNG YICK TAK („BILLY”) – mąż Siostry Ping
BEVERLY CHURCH – pielęgniarka i asystentka prawna z Yorku w Pensylwanii, zaangażowana w pomaganie internowanym pasażerom Golden Venture
PATRICK DEVINE – śledczy INS z Buffalo
JAMES DULLAN – kierowca odpowiedzialny za transport ludzi przemycanych przez granicę na rzece Niagara
KENNY FENG – tajwański przemytnik ludzi, współpracownik Siostry Ping działający w Gwatemali
FOOCHOW PAUL (KIN FEI WONG) – pierwszy szef gangu Fuk Ching
ED GARDE – śledczy w biurze szeryfa hrabstwa Niagara
„GRUBAS” („CZTERY GWIAZDKI”, DICKSON YAO) – działający w Hongkongu przemytnik narkotyków, informator DEA i INS
RICHARD KEPHART – kierowca odpowiedzialny za transport ludzi przemycanych przez granicę na rzece Niagara
RAY KERR – szef jednostki C-6 w FBI odpowiedzialny za prowadzenie Dan Xin Lina
KIN SIN LEE (LEE KIN SIN) – zastępca Pana Charliego, reprezentant przemytników na pokładzie Golden Venture
DOUGIE LEE – funkcjonariusz wydziału ds. gangów wschodnich (tzw. wydziału nefrytowego) nowojorskiej policji
PETER LEE – agent FBI odpowiedzialny za prowadzenie Siostry Ping
DAN XIN LIN (LIN DAN XIN) – członek gangu Fuk Ching, który poszedł na swoje i sam zajął się przemytem ludzi
LI XING HUA („GŁUPEK”) – członek gangu Fuk Ching, ochroniarz Ah Kaya
SAM LWIN – Birmańczyk, starszy oficer Golden Venture, który przejął dowodzenie statkiem
JOAN MARUSKIN – pastorka Kościoła metodystów z Yorku w Pensylwanii, zaangażowana w pomaganie internowanym pasażerom Golden Venture
BILL MCMURRY – agent FBI od 1997 roku prowadzący śledztwo przeciwko Siostrze Ping
DORIS MEISSNER – szefowa INS powołana przez prezydenta Clintona krótko po lądowaniu Golden Venture
DON MONICA – agent INS w Nairobi
KONRAD MOTYKA – agent FBI prowadzący śledztwa przeciwko członkom gangu Fuk Ching i Siostrze Ping
JOE OCCHIPINTI – szef nowojorskiego biura Jednostki ds. Przemytu Ludzi INS, prowadzący operację Hester
BENNY ONG („WUJEK SIÓDEMKA”, ONG KAI SUI) – wieloletni doradca tongu Hip Sing z Chinatown
„PAN CHARLIE”(„CHAR LEE”, „MA LEE”, LEE PENG FEI) – przemytnik ludzi działający w Bangkoku
„PAUL” (MIN HOANG) – wietnamski przemytnik ludzi działający w Kanadzie, przewoził ludzi pontonami przez rzekę Niagara
„PETER” (CHENG WAI WEI) – szwagier Siostry Ping, mąż Susan, odpowiedzialny za szlak przerzutowy przez rzekę Niagara
PIN LIN (LIN PIN) – pasażer Golden Venture reprezentowany przez Craiga Trebilcocka
PAO PONG – oficer policji turystycznej w Pattai, przerwał akcję załadunku pasażerów na pokład Golden Venture w Tajlandii
GROVER JOSEPH REES III – doradca INS
LUKE RETTLER – prokurator z Manhattanu specjalizujący się w azjatyckich gangach
MARK RIORDAN – agent INS w Bangkoku
ERIC SCHWARTZ – urzędnik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, odpowiedzialny za koordynowanie procesów decyzyjnych w Waszyngtonie po lądowaniu Golden Venture
GERALD SHARGEL – znany adwokat karnista, reprezentował Ah Kaya
STERLING SHOWERS – emerytowany robotnik z Yorku w Pensylwanii zaangażowany w pomaganie internowanym pasażerom Golden Venture
„SIOSTRA PING” (CHENG CHUI PING) – działająca w Nowym Jorku przemytniczka ludzi, zajmująca się również nielegalnym przesyłem pieniędzy za granicę
BILL SLATTERY – kierownik nowojorskiego biura INS
SONG YOU LIN – cyngiel gangu Fuk Ching
JERRY STUCHINER – agent INS w Hongkongu i Hondurasie
ALAN TAM („HA GWEI”) – członek gangu Fuk Ching, syn Chinki i Afroamerykanina, kierowca i człowiek na posyłki
AMIR TOBING – Indonezyjczyk, kapitan Golden Venture
CRAIG TREBILCOCK – prawnik z Yorku w Pensylwanii, pomagający pro bono internowanym pasażerom Golden Venture
WANG KONG FU – bliski współpracownik Siostry Ping, dzięki któremu zaczęła korzystać z usług Ah Kaya
HERBIE WEIZENBLUT – przyjaciel Jerry’ego Stuchinera mianowany konsulem Hondurasu w Hongkongu
WENG YU HUI – Fujiańczyk przemycony do Stanów Zjednoczonych przez Siostrę Ping, później jeden z głównych organizatorów podróży Golden Venture
YANG YOU YI – Fujiańczyk, pasażer Golden Venture, inicjator działalności artystycznej pasażerów internowanych w Yorku w Pensylwanii1Pielgrzymi¹
Statek osiadł na mieliźnie prawie sto metrów od półwyspu Rockaway, cienkiej nitki piaszczystego lądu stanowiącej ostatnią barierę między południową częścią Brooklynu i Queens a gniewnymi wodami Atlantyku. Podczas wojny 1812 roku mieszkańcy Nowego Jorku budowali na tutejszych plażach fortyfikacje i rozmieszczali działa, by bronić się przed najeźdźcami². Dawniej, zanim jeszcze zjawili się pierwsi biali osadnicy, miejscowi rdzenni Amerykanie, czyli członkowie grupy Canarsee, uważali półwysep – dwadzieścia kilometrów wydm i traw – za własne, wyjątkowe miejsce. Nazwa Rockaway wywodzi się z ich języka, od słowa „reckouwacky”: „ziemia naszych ludzi”³.
Przez środek półwyspu biegnie tylko jedna szosa, łącząca się z mostem Marine Parkway. Mija senne, przystosowane do zimowej pogody bungalowy Breezy Point Cooperative, znajdujące się na zachodnim krańcu Rockaway, gdzie weekendowi wędkarze łowią skalniki i tasergale. Jeśli skierujesz wzrok na południe, ku wodom Atlantyku, zapomnisz, że znajdujesz się na terenie jednego z największych miast na świecie, ale wystarczy, że przespacerujesz się na drugą stronę półwyspu i popatrzysz na północ, a w oddali ujrzysz Coney Island i brzydką, starą kolejkę górską Cyclone wyrastającą nad promenadą.
W bezksiężycową niedzielną noc 6 czerwca 1993 roku, za kwadrans druga, główną szosą półwyspu sunął radiowóz⁴. Jechali nim dwaj funkcjonariusze policji parków narodowych – tereny parkowe zajmują sporą część Rockaway – dwudziestoośmioletni David Somma i trzydziestoletni Steve Divivier, który służył w policji już od czterech lat, ale pierwszy raz trafił mu się nocny patrol⁵.
Na nocnym patrolu było zazwyczaj niewiele do roboty. Mieszkańcy Breezy Point, części półwyspu położonej na zachód od mostu, tworzyli zwartą wspólnotę. Przeważali wśród nich Amerykanie irlandzkiego pochodzenia, którzy mieszkali tu od lat, między innymi gliniarze i strażacy. Ich ojcowie i dziadkowie kupowali w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych tutejsze skromne letnie domki, z czasem zaczęli je przystosowywać do mieszkania w sezonie zimowym, potem pojawiły się chodniki, pomału robiło się tu przedmieście. Biali stanowili dziewięćdziesiąt osiem i pół procent mieszkańców, co zapewniało Breezy Point niezbyt zaszczytny status najmniej różnorodnej etnicznie dzielnicy Nowego Jorku⁶. Funkcjonariusze patrolujący nocą tutejsze plaże mogli natknąć się na imprezowiczów albo na ognisko, nigdy jednak nie dochodziło tu do poważniejszych przestępstw. W skład lokalnej policji wchodzili ochotnicy. Tak rzadko korzystali z kajdanek, że musieli je regularnie oliwić, aby się nie zacinały⁷.
Somma siedział za kierownicą i to właśnie on jako pierwszy dostrzegł dziwną rzecz. Po wcześniejszym ulewnym deszczu nad oceanem unosiła się gęsta mgła, ale po prawej stronie – czyli w kierunku południowym – gdzieś daleko za plażą, w ciemności, widać było punkcik zielonego światła. Lampa masztowa.
Funkcjonariusze zatrzymali auto, wysiedli, wdrapali się na nasyp dzielący drogę od plaży i w oddali ujrzeli widmowy zarys statku, trampa długości może czterdziestu kilku metrów. Wydawało się, że jest lekko przechylony na bok. Somma pobiegł do radiowozu i zaalarmował centralę: duży statek niebezpiecznie blisko brzegu. Potem znowu dołączył do Diviviera, żeby przyjrzeć się trampowi.
Właśnie wtedy usłyszeli pierwsze krzyki niosące się po wodach oceanu.
Zagłuszał je wiatr, mimo to dotarły aż do plaży. Somma od razu zdał sobie sprawę, że to krzyki rozpaczy⁸. Tak brzmią ludzie, którzy wiedzą, że za chwilę umrą. Miał przy sobie latarkę, poświecił w kierunku statku. Morze było wzburzone, fale groźne i potężne. Jakieś dwadzieścia pięć metrów od brzegu, w niespokojnej wodzie, Somma ujrzał cztery głowy wystające nad powierzchnię. Razem z Divivierem popędził do radiowozu.
– Mamy tu ludzi w wodzie, duża grupa! – krzyknął Somma do radia, a tymczasem Divivier chwycił koło ratunkowe i pognał na plażę.
Obaj funkcjonariusze weszli do wody. Była zimna – jedenaście stopni Celsjusza – do tego jeszcze silne, wysokie fale brzegowe, które w każdej chwili mogły połknąć ludzi próbujących dopłynąć na brzeg. Divivier i Somma zanurzyli się do pasa, podążali w kierunku, z którego dochodziły głosy. Gdy nieco zbliżyli się do czwórki tonących, Divivier rzucił im koło ratunkowe, ale wiatr i prąd porwały je w inną stronę. Przyciągnął je, rzucił ponownie, znowu na próżno. Wylądowało daleko od ludzi zmagających się z falami.
Funkcjonariusze zrozumieli, że nie mają wyboru: rzucili się do wody i zaczęli płynąć⁹. Ogromne fale miotały nimi, rozbijały się nad ich głowami, tymczasem tonący rozpaczliwie walczyli z zimnym oceanem. Divivier i Somma dotarli do nich, przekrzykując wiatr, kazali chwycić się koła ratunkowego. Zdołali dociągnąć ich na brzeg. Cała czwórka padła na piasek, z trudem łapała powietrze. Dopiero teraz funkcjonariusze mogli się porządnie przyjrzeć ludziom, których uratowali. Azjaci, drobni, chudzi jak szkielety. Somma zaczął coś do nich mówić, ale chyba nie zrozumieli, patrzyli na niego z przerażeniem w oczach i wskazali palcem statek.
Właśnie wtedy funkcjonariusze usłyszeli kolejne krzyki gdzieś znad ciemnej wody.
Była godzina 1.46, gdy Somma pierwszy raz wezwał pomoc przez radio. Po drugiej stronie półwyspu, czyli na północy, w Rockaway, niedaleko mostu Marine Parkway znajdował się posterunek straży wybrzeża. Nocną wachtę przy radiu – od północy do czwartej nad ranem – pełnił Charlie Wells, wysoki, rumiany, dziewiętnastoletni kursant szkoły morskiej¹⁰. Dorastał w Whitestone w Queens, jego ojciec pracował w pogotowiu ratunkowym. Wells służył w straży wybrzeża od niespełna roku, mieszkał w tutejszym baraku.
W radiu rozległ się głos dyspozytora.
– Na wysokości Reis Park zatonęła łódź rybacka. Czterdziestu ludzi w wodzie.
Wells wybiegł z baraku, wsiadł do furgonetki, popędził kilkaset metrów na południe drogą w kierunku plaży. Nagle w świetle reflektorów dostrzegł jakichś ludzi. Nie zdążył się im przyjrzeć, bo zaraz zniknęli, zobaczył tylko ciemne sylwetki. Zatrzymał się, wysiadł, pobiegł na brzeg. Na widok statku w oddali wyszeptał tylko ciche: „Wow”.
Przez moment wydawało mu się, że na plaży trwa szalona gra w berka: zobaczył policjantów uganiających się za kilkunastoma drobnymi, chudymi gośćmi, którzy rozbiegli się na wszystkie strony. Wellsa od razu zaskoczył ich ubiór: jedni mieli na sobie mocno znoszone garnitury, drudzy tylko bieliznę. Policjantów było pięciu: do Sommy i Diviviera dołączyło w międzyczasie trzech innych funkcjonariuszy policji parków narodowych¹¹. Razem próbowali wyłapać Azjatów, którym udało się dopłynąć do brzegu.
– E, pomóż nam! – krzyknął jeden z policjantów na widok Wellsa.
Wells rzucił się w pogoń, bez trudu dopadł najbliższego uciekiniera i obalił go na ziemię. Facet był od niego znacznie mniejszy, chudy jak szczapa, miał kompletnie przemoczone ubranie. Tymczasem z wody wyłaniali się kolejni. Przypominało to scenę z pierwotnego mitu, a może z filmu o zombie: hordy mężczyzn i kobiet, wychudzonych, z zapadniętymi policzkami, wychodziły z morza. Jedni stracili resztki sił i po prostu padali na piasek, drudzy uciekali na wydmy, próbując umknąć przed policjantami. W wodzie, w rozszalałych falach, nadal miotali się ludzie. Nadal krzyczeli. Wells ledwo widział statek w ciemności. Zobaczył, że na pokładzie coś się dzieje, panuje zamieszanie. Po chwili zorientował się, że ludzie skaczą za burtę.
– Niech straż wybrzeża przyśle tu łódź! – zawołał do niego policjant. – I śmigłowiec!
Wells pobiegł do furgonetki i przez radio skontaktował się z posterunkiem.
– Potrzebna pomoc – powiedział. – Mamy tu dwustustopowy tankowiec, który osiadł na mieliźnie niedaleko plaży, ludzie skaczą do wody.
Nadchodził przypływ, silny prąd niósł ludzi znajdujących się w wodzie wzdłuż wybrzeża. Funkcjonariusze raz po raz rzucali się w fale i wyciągali ich na plażę. Ocaleńcy szczękali zębami, byli przerażeni, mieli trwogę w oczach i opuchnięte brzuchy, bo opili się słonej wody. Wyglądali na wpół martwych. Sami Azjaci, głównie mężczyźni, ale było też trochę kobiet i kilkoro dzieci. Podczas wyciągania z wody tak mocno wtulali się w funkcjonariuszy, tak mocno wbijali palce w ich plecy i ramiona, że funkcjonariuszom robiły się siniaki, widoczne potem jeszcze przez kilka dni¹².
W ciemności trudno było dostrzec tonących, ale pomagały latarki: ich światło przeczesywało fale w poszukiwaniu rąk i nóg rozpaczliwie młócących fale¹³. Potem zaczęły szwankować z powodu słonej wody i funkcjonariuszom nie pozostało nic innego, niż tylko nasłuchiwać krzyków dobiegających z mroku¹⁴. „Wchodziliśmy do morza, kierowaliśmy się krzykami – napisał później w raporcie jeden z policjantów. – Czasami nam się poszczęściło, bo mogliśmy użyć latarki , czasami natomiast wołania tonących po prostu cichły”¹⁵. Uratowano dziesiątki ludzi. Za każdym razem, gdy funkcjonariusze myśleli, że to już koniec, że w wodzie nikt nie został, rozlegały się kolejne wołania i trzeba było znów wejść w fale.
Dźwigali ocaleńców, którzy wymiotowali słoną wodą, trzęśli się, twarze mieli zsiniałe z zimna i byli zbyt słabi, żeby stanąć na nogi. Zarzucali ich sobie na ramię, nieśli ich wyżej, na wydmy, próbowali masować im ręce i ramiona, żeby pobudzić krążenie krwi¹⁶. Niektórzy ocaleni wpadali w histerię, płakali, gestykulowali, wskazywali statek, inni sprawiali wrażenie oszalałych, tarzali się, obsypywali się piaskiem – może po to, żeby się trochę ogrzać, może liczyli, że się w ten sposób zakamuflują, trudno powiedzieć. Byli i tacy, którzy sami wyszli z wody. Zapewne mieli więcej sił, dobrze pływali albo przypadkiem poniósł ich pomyślny prąd. Wyciągali suche ubrania z plastikowych toreb, które mieli przywiązane do kostek, spokojnie przebierali się na plaży. Siadali wśród innych ocaleńców, czekali, co się stanie. Część z nich uciekła, wspięła się na wydmy i rozpłynęła w ciemności spokojnego przedmieścia Breezy Point.
W Nowym Jorku i w New Jersey rozdzwoniły się telefony. Gliniarze, strażacy i ratownicy otwierali oczy, obudzeni brzęczeniem pagerów leżących na nocnych stolikach, i natychmiast zrywali się z łóżek. Kiedy dochodzi do jakiegoś rodzaju katastrofy, większość ludzi ucieka – tak jesteśmy zaprogramowani. Gdy tylko znajdziemy się w bezpiecznej odległości, gdy uznamy, że już nic nam nie grozi, przystajemy i zaczynamy się gapić. Istnieje jednak szczególna grupa świetnie wyszkolonych zawodowców, którzy zawsze pędzą w przeciwnym kierunku, nie baczą na zagrożenie, idą z pomocą. Statek pełen ludzi, prawdopodobnie nielegalnych imigrantów, do tego nieumiejących pływać, osiadł na mieliźnie na Atlantyku, zorganizowano więc akcję ratunkową, jedną z największych i najbardziej niezwykłych tego typu operacji w historii Nowego Jorku. „Było to, jak gdyby samolot rozbił się na morzu”, podsumował jeden z jej uczestników¹⁷.
Bill Mundy, tęgi, potężnie zbudowany pilot straży wybrzeża, skończył właśnie lot techniczny swoim śmigłowcem, gdy został wezwany na plażę¹⁸. Dopiero co wylądował koło hangaru na lotnisku Floyd Bennett Field na Brooklynie, na drugim krańcu mostu biegnącego do Rockaway. Wirniki nadal się obracały. Mundy wezwał drugiego pilota i dwóch nurków, wszyscy wskoczyli do maszyny i wystartowali. Mgła ustępowała, za mostem, za pasem ciemnych dachów i drzew dostrzegli statek pośród szarego morza. W dole migotały krwawoczerwone światła karetek, radiowozów i wozów strażackich zmierzających na półwysep.
Chwilę później Mundy ujrzał ocaleńców na plaży i ludzi w wodzie. Włączył reflektor: snop białego światła zaczął przeczesywać wodę, liznął pokład statku¹⁹. Na pokrytej solą burcie ukazała się nazwa wypisana wielkimi literami: Golden Venture. Rdzawe blizny szpeciły kadłub pomalowany na zielono do wodnicy. Z burty zwisały dwie drabinki sznurowe. Ludzie schodzili nimi z pokładu i wskakiwali do wody.
Mundy nie wierzył własnym oczom. Uczestniczył w niezliczonych akcjach ratunkowych na oceanie i doskonale wiedział, jak wielką trwogę rozbitków budzą ciemne, bezkresne, żarłoczne wody. Teraz jednak ujrzał ludzi, którzy w środku nocy skakali do czarnego morza jeden za drugim, niczym lemingi. „Chyba im życie niemiłe”, pomyślał. Tłoczyli się na pokładzie, wyłaniali się z trzewi statku, wyglądali, jakby byli w szoku, poruszali się niezbornie, nerwowo, podrygiwali, biegali tam i z powrotem, a potem przełazili przez nadburcie i rzucali się do oceanu.
Śmigłowiec zniżył lot, Mundy nie wiedział, na co powinien skierować reflektor. Ludzie na pokładzie spojrzeli w górę, wpadli w popłoch, rozbiegli się.
– Nie skaczcie! – rozkazał im drugi pilot przez megafon. – Zostańcie na statku!
Terkot wirnika zagłuszył jego słowa. Zresztą, Mundy zorientował się, że ludzie w dole i tak nie zrozumieliby komunikatu. Ewidentnie nie byli Amerykanami, nie dawało się stwierdzić, w jakim języku mówią. Mundy podleciał bliżej, reszta jego załogi próbowała przekonać ich gestami, żeby się uspokoili, choć chyba nie miało to sensu ze względu na panujące ciemności. Silny podmuch powodowany przez wirnik śmigłowca mógł przewrócić człowieka, więc gdy maszyna znalazła się bliżej, ludzie na statku spanikowali jeszcze bardziej i popędzili w stronę rufy.
Dopiero teraz, przyjrzawszy się statkowi z góry, Mundy zrozumiał, co się stało. Kilkaset metrów od brzegu ciągnęła się mielizna. Dziób statku wbił się w nią i statek osiadł. Pasażerom zapewne wydawało się, że jest tu płytko i bez problemu dotrą na plażę, tyle że kawałek dalej ocean znów robił się głęboki, jego fale zaś były zaciekłe i bezlitosne. Kiedy Mundy okrążył Golden Venture, zobaczył, że śruba nadal się obraca. Nieszczęśnicy w wodzie byli ściągani w stronę jej potężnych łopat. Dlaczego załoga nie wyłączyła silnika?
– Tam chyba musi być jakiś kapitan – warknął Mundy. Przełączył radio na kanał szesnasty, który zgodnie z międzynarodowym standardem służy do nadawania sygnałów o niebezpieczeństwie, i zwrócił się do załogi: – Wyłączcie silnik! Zatrzymajcie silnik!
Trzy łodzie straży wybrzeża okrążyły półwysep i próbowały podpłynąć do Golden Venture, ale nie dały rady, gdyż morze było zbyt wzburzone i istniało niebezpieczeństwo, że uderzą o kadłub²⁰. Najmniejsza z nich, niespełna siedmiometrowa łódź Boston Whaler, zdołała ostatecznie ustawić się bokiem do statku. Na pokładzie znajdowali się Gilbert Burke, współlokator Charliego Wellsa z baraku, oraz dwaj inni funkcjonariusze. Zaczęli namawiać ludzi z Golden Venture, żeby wskakiwali do łodzi, a nie do oceanu, nagle jednak na dziób zwaliła się potężna fala²¹. Trzej członkowie załogi zostali zmieceni do wody, a Boston Whaler wywrócił się prosto na nich.
– Dwudziestka dwójka zaliczyła wywrotkę – usłyszał Wells w radiu. Wbił wzrok w wodę.
– Widzę ją, wszystko jest w porządku – powiedział. Dopiero po sekundzie dostrzegł, że łódź unosi się na falach dnem do góry. Chwycił radio. – Tu jedynka, stacja straży wybrzeża Rockaway. Boston Whaler wywrócił się niedaleko brzegu. Widzicie naszych?
Nadleciały śmigłowce policyjne oraz kolejny śmigłowiec straży wybrzeża. Krążyły wokół statku jak gzy. Mundy uświadomił sobie, że mogą przypadkiem znaleźć się w korytarzu powietrznym przeznaczonym dla odrzutowców lądujących na lotnisku Kennedy’ego, więc połączył się z Federalnym Urzędem Lotnictwa i polecił, aby kontrolerzy lotów natychmiast zaczęli przekierowywać wszystkie maszyny. Nurkowie, gotowi skoczyć do wody, uważnie wpatrywali się w fale, ale nie widzieli ani Burke’a, ani dwóch pozostałych członków załogi Boston Whaler.
– Szukamy ich – przekazali Wellsowi.
Wreszcie wskoczyli do niespokojnego oceanu. Po kilku chwilach nadali kolejny komunikat.
– Mamy jednego z waszych.
Ale nie był to Burke, tylko inny członek załogi. Miał ranę głowy, mocno krwawił – silnik przewracającej się łodzi rozłupał mu czaszkę. Nurkowie załadowali go na stalowe nosze i dali załodze śmigłowca sygnał, żeby podciągnęli go do góry.
Wells stał na plaży. Zobaczył postać wyłaniającą się z morza, przemoczoną, drżącą z zimna. Okazało się, że to trzeci członek załogi Boston Whaler.
– Zostaliśmy rozdzieleni – powiedział. Nadal nie udało się ustalić, co z Burkiem.
Mundy i jego ludzie dostarczyli rannego funkcjonariusza straży wybrzeża na plażę, potem zgarnęli dwóch pasażerów Golden Venture, u których doszło do zatrzymania akcji serca. „Wyglądali jak wyzwoleni z obozu koncentracyjnego”, stwierdził później Mundy. Prawie całkiem nadzy – tylko w bieliźnie – okropnie chudzi, sama skóra i ostre, wystające kości. W zimnej wodzie doszło do gwałtownego obkurczenia się naczyń krwionośnych, bo pasażerowie nie mieli ani odrobiny tkanki tłuszczowej, która mogłaby zapewnić izolację cieplną ich narządom. Gdy Mundy prowadził resuscytację i swoimi potężnymi dłońmi uciskał klatkę piersiową jednego, a potem drugiego, czuł ich chrząstki, kruche żebra, gotowe pęknąć w każdej chwili. Śmigłowiec wylądował na lotnisku Floyd Bennett Field, gdzie ratownicy zorganizowali już triaż. Za późno. Pozostało jedynie stwierdzić zgon obu mężczyzn ze statku.
Kiedy Mundy siedział przy ich zwłokach, nie mógł się nadziwić, jak wiele mieli determinacji. Nie utonęli: zdołali dopłynąć na brzeg i wyjść z wody o własnych siłach. Umarli dopiero na plaży.
Gilbert Burke wpadł do oceanu i od razu został porwany przez prąd, który zaniósł go na zachód, daleko od Golden Venture, daleko od łodzi uczestniczących w akcji ratunkowej, aż na kraniec półwyspu Rockaway. Na szczęście Burke zdołał dopłynąć do ostatniego falochronu i wrócić na brzeg. W przeciwnym razie zginąłby na oceanie.
Ruszył plażą na wschód, wkrótce jego oczom ukazało się kilkanaście łodzi krążących wokół statku i cztery śmigłowce unoszące się nad wodami²². Przyleciały już pierwsze helikoptery stacji telewizyjnych. Szosą biegnącą przez półwysep kursowały pięćdziesiąt dwie karetki, wiozące ocaleńców z Breezy Point na lotnisko Floyd Bennett Field i do miejskich szpitali.
Większość pasażerów statku skoszarowano na plaży²³. Siedzieli w niewielkich grupkach, wydawali się oszołomieni, tulili kolana, dygotali. Mieli na sobie tanie ubrania: sprane dżinsy i zbyt luźne koszule, podróbki marki Reebok albo podniszczone, niedopasowane marynarki. Dostarczono mnóstwo szarych i niebieskich koców²⁴. Ocaleńcy mogli się w nie opatulić, wpatrywali się w ocean, z którego objęć zdołali się wymknąć. David Somma, funkcjonariusz policji parków narodowych, który jako pierwszy dostrzegł statek, przechadzał się plażą, przyglądał się tym dziwnym ludziom, gdy nagle jeden z nich spojrzał mu w oczy. Ściskał coś w dłoniach. Somma zbliżył się i zobaczył dwa banknoty studolarowe i mapę nowojorskiego metra²⁵.
Słońce powoli wychodziło zza horyzontu, a plaża okryła się dziwnym, fioletowym światłem. Na brzegu, na wysokości statku, utworzono prowizoryczne centrum dowodzenia. Ważni oficerowie straży pożarnej i policji oraz szychy z urzędu miasta stłoczyli się wokół stolika rozstawionego na piasku i donośnymi głosami wyszczekiwali rozkazy przez radio. Mimo nieludzko wczesnej godziny Ray Kelly, komisarz policji, niski, łysawy i przypominający sępa, zjawił się w idealnie wyprasowanej koszuli, krawacie i służbowej wiatrówce²⁶. To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie²⁷. Statek, ludzie, krzątanina na plaży… Na miejsce przybył też burmistrz Nowego Jorku David Dinkins, przechadzał się sprężystym krokiem, patrzył, zadawał pytania. Nie zabrakło przedstawicieli lokalnych i krajowych mediów. Reporterzy telewizyjni nagrywali materiał do kamery, oczywiście ustawiając się w taki sposób, by w tle widać było potężny statek tkwiący na mieliźnie.
– Wszystko wskazuje na to, że ci ludzie za wszelką cenę próbowali dostać się do Ameryki – powiedział Dinkins dziennikarzom. – Mam nadzieję, że patrząc na nich, mieszkańcy naszego kraju na nowo docenią swobody, którymi mogą się cieszyć.
– Trudno nie współczuć rozbitkom – dodał Kelly. – Nie wiemy, jakie okoliczności sprawiły, że postanowili tu przyjechać²⁸.
Pasażerowie statku byli Chińczykami – władzom szybko udało się to ustalić. Ale Golden Venture wyglądał na statek rybacki albo towarowy pływający na krótkich dystansach. Nie było mowy, żeby dotarł tu aż z Chin i to z tyloma ludźmi na pokładzie. Funkcjonariusze Służby Imigracji i Naturalizacji (INS) od razu wzięli się do pracy: próbowali zidentyfikować osoby należące do załogi statku, co nastręczało trudności ze względu na bariery komunikacyjne. Wielu pasażerów pochodziło z prowincji Fujian na południowo-wschodnim wybrzeżu Chin, mówili w tamtejszych językach, prawie w ogóle nie znali mandaryńskiego ani kantońskiego. Poza tym część z nich w ogóle nie wyglądała na Chińczyków. Mieli ciemniejszą cerę, szerokie twarze, najwyraźniej pochodzili z Birmy albo Indonezji. Szybko domyślono się, że to członkowie załogi. Oddzielono ich od pozostałych, kazano im usiąść osobno i otoczono ich żółtą taśmą policyjną.
Władze zaczęły przewozić pasażerów do budynku na lotnisku Floyd Bennett Field. Właśnie tam wysłano sierżanta Dougiego Lee²⁹. Dougie pracował jako detektyw w policji Nowego Jorku, był Amerykaninem pochodzenia kantońskiego, wysokim, tyczkowatym facetem o chłopięcej twarzy, dużych zębach i silnym nowojorskim akcencie. Spał w swoim mieszkaniu w Queens, gdy obudził go telefon od szefa.
– Jedź na Rockaway, natychmiast.
Dougie miał trzydzieści osiem lat. Do dwunastego roku życia mieszkał w Hongkongu, potem jego rodzina przeniosła się do Nowego Jorku. Mówił po kantońsku i trochę po mandaryńsku, nie znał języków min³⁰, którymi posługiwano się w Fujianie, ale co nieco rozumiał. Służył w wydziale ds. gangów wschodnich, zwanym wydziałem nefrytowym, i ostatnio często miał do czynienia z migrantami z tamtej prowincji. Gliniarnia mówiła na nich Fooks. Było ich coraz więcej, całe mnóstwo, co tydzień kolejne osoby zjawiały się w harowniach i agencjach pracy w Chinatown.
Dougie wszedł do dużej, jasno oświetlonej sali pełnej Chińczyków. Kobiet było tam niewiele, przeważali mężczyźni, młodzi i w średnim wieku, nadal otuleni w koce. Wszyscy mieli na szyjach zawieszki otrzymane podczas triażu³¹. Funkcjonariusze, którzy ich pilnowali, stali z boku, najwyraźniej nie chcieli podchodzić bliżej³².
– Śmierdzi im z ust – powiedzieli Dougiemu.
Ludzie przebywający w sali spędzili nie wiadomo ile czasu w ładowni statku, w brudnych ubraniach, bez możliwości umycia zębów. Ich cuchnący oddech świadczył o chorobach jamy ustnej i niedożywieniu. Siedzieli przy długich stołach pod jarzeniówkami, niektórzy byli samotni, ewidentnie wycieńczeni i zrezygnowani, inni cieszyli się, że znaleźli się w tym miejscu, na obcej ziemi, bez pieniędzy, bez dobytku, bez dziesięciu centów na automat telefoniczny. Pili kawę z papierowych kubków, łapczywie jedli ciastka i czipsy, rzucali się na wszystko, co dawano im do jedzenia. Poza tym marzyli o papierosach, sępili je od gliniarzy, skandując: „Marlboro! Marlboro! Marlboro!”³³. Z powodu brzydkiego oddechu i ryzyka zakażenia gruźlicą ratownicy rozdali im błękitne maseczki medyczne³⁴.
Dougie Lee usiadł przy jednym ze stołów. Początkowo nikt nie chciał z nim rozmawiać. Pasażerowie przyglądali mu się podejrzliwie, potem jednak uznali, że chyba można mu zaufać, i sami zaczęli do niego podchodzić. Niektórzy znali trochę mandaryńskiego albo kantońskiego. Wkrótce ustawiła się cała kolejka: każdy chciał opowiedzieć Dougiemu swoją historię. Słuchał ich, tłumaczył na tyle, na ile potrafił pielęgniarkom i pielęgniarzom. Wyglądało na to, że wszyscy rozbitkowie pochodzą z prowincji Fujian. Większość podróżowała samotnie, trafiały się jednak nieliczne grupki przyjaciół lub kuzynów. Przyjechali tu za pracą. Dougiemu zależało na spisaniu ich imion i nazwisk, chciał się ponadto dowiedzieć, czy są chorzy lub doznali obrażeń, ale zamiast tego zasypywano go opowieściami o braciach, siostrach, rodzicach i żonach pozostawionych w starym kraju. Wszyscy bali się gości, którzy pilnowali porządku na statku. Mówili, że wydawano im tylko jeden posiłek dziennie.
Jeden z rozmówców Dougiego każdego ranka robił niewielką ryskę na ścianie ładowni, żeby wiedzieć, ile dni spędził na morzu.
– No i? Jak długo trwała podróż? – spytał Dougie.
– Całe miesiące – odparł tamten.
Znaczna część pasażerów od razu zadeklarowała, że zamierza ubiegać się o azyl polityczny³⁵ w Ameryce³⁶. Funkcjonariusze, którzy ich przepytywali, mieli wrażenie, że odpowiedzi, recytowane podejrzanie monotonnym tonem, brzmią jak wyuczone na pamięć. Domniemywano, że pasażerowie przeszli szkolenie na temat tego, co powinni mówić, gdy wreszcie znajdą się w Stanach Zjednoczonych. Tymczasem ludzie ze statku byli zaskoczeni tym, jak łagodnie zostali potraktowani przez Dougiego i innych funkcjonariuszy.
– Amerykańska policja jest znacznie milsza od chińskiej – powtarzali.
Im dłużej Dougie rozmawiał z pasażerami Golden Venture, tym mocniej trzymał za nich kciuki i liczył, że zdołają zalegalizować pobyt w Stanach Zjednoczonych. On sam miał dużo szczęścia: jego dziadek przyjechał do Ameryki dawno temu jako nielegalny imigrant, pracował w tradycyjnej chińskiej pralni w Nowym Jorku, gdzie nie używano żadnych maszyn, wszystko robiono ręcznie. Ostatecznie po latach uzyskał obywatelstwo. Dougie nie wiedział, jak tego dokonał; los oszczędził mu konieczności orientowania się w takich sprawach. Z biegiem lat dziadek odłożył trochę pieniędzy i sprowadził rodzinę – w tym Dougiego – do Ameryki.
Rozmawiając z ludźmi ze statku, Dougie ponownie uświadomił sobie, że dla Chińczyków Stany Zjednoczone to kraina marzeń. Pożyczali pieniądze, zostawiali rodziny, ryzykowali życie, byle tylko się tu dostać. Sam dostatecznie długo pracował w Chinatown, by wiedzieć, że „Piękny Kraj” – tak Chińczycy mówili o Ameryce³⁷ – ma swoje ciemne strony. Dougie zajmował się porwaniami i gangami wymuszającymi haracze, organizował naloty na harownie i salony masażu, widział piwnice i sutereny o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, w których dziesiątki ludzi wynajmowały łóżka na trzy zmiany. Patrzył w oczy pasażerom statku, rozmyślał o tym, jak wiele poświęcili, by się tu znaleźć, i wreszcie pojął: „Nie byłbym w stanie znosić tego, co oni”.
O ósmej rano przypływ uniósł Golden Venture, uwolnił go z mielizny i wyrzucił na brzeg. Gdy grupa funkcjonariuszy weszła na statek, od razu powitał ich smród ludzkich odchodów³⁸. Cały pokład był obesrany. Nikt nie umiał sobie wyobrazić, że tak małym statkiem podróżowało kilkuset ludzi. Funkcjonariusze zeszli do ciemnej ładowni dorównującej wielkością garażowi na trzy samochody. Zastali półmrok, kwaśny odór szczyn i potu, a do tego najróżniejsze porozrzucane przedmioty. „Klapki, portfele, pieniądze, pilot do magnetowidu, swetry, spodnie. Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić – relacjonował później oficer straży wybrzeża. – Smród był przytłaczający. Ładownia, w której podróżowali ludzie, służyła również za ubikacj攳⁹.
Dzięki tłumaczom pomagającym w przepytywaniu pasażerów przedstawiciele władz zdołali zidentyfikować kapitana statku⁴⁰. Według paszportu ponury, krępy czterdziestokilkulatek o ciemnej skórze pochodził z Indonezji i nazywał się Amir Humanthal Lumban Tobing; według wystraszonych podróżnych to właśnie on dowodził Golden Venture. Został zabrany na posterunek policji parków narodowych, gdzie przesłuchali go funkcjonariusze INS. Potem podano mu ciepły posiłek, poinformowano go, że jest zatrzymany, że ma prawo do adwokata i że w razie potrzeby sąd przydzieli mu obrońcę z urzędu. Jak większość kapitanów, potrafił trochę mówić po angielsku. Jeden z policjantów rozrysował uproszczoną mapę świata, żeby Tobing mógł wskazać trasę, którą pokonał statek.
Z zeznań Tobinga wynikało, że Golden Venture wypłynął z Singapuru sześć miesięcy wcześniej, w styczniu 1993 roku. Dotarł do Bangkoku, gdzie na pokład weszło dziewięćdziesięciu pasażerów, migrantów z Chin, oraz Kin Sin Lee, odpowiedzialny za ich pilnowanie. Następnie Golden Venture wrócił do Singapuru i cumował tam przez dwanaście dni, trzeba było bowiem naprawić generator prądu. W telewizorze w pokoju, w którym Tobing rozmawiał z policjantami, leciały wiadomości. Na ekranie pojawił się statek i pasażerowie na plaży. Nagle Tobing wyprostował się i wskazał jednego z nich.
– To Kin Sin Lee – oznajmił. Wyjaśnił też, że jest on właścicielem Golden Venture.
Kiedy naprawiono generator, statek ruszył w dalszą drogę. Minął cieśninę Malakka, przepłynął Ocean Indyjski i dotarł do Kenii. W Mombasie zabrał kolejnych dwustu pasażerów. Kapitan Tobing kreślił palcem trasę statku: na południe wzdłuż wschodniego wybrzeża Afryki, wokół Przylądka Dobrej Nadziei, przez Atlantyk, następnie wzdłuż wybrzeży Brazylii i Ameryki Środkowej aż do Stanów Zjednoczonych. Dziwne: o wiele łatwiej byłoby po prostu pokonać Pacyfik i wylądować w Kalifornii. Golden Venture płynął w złym kierunku, przebył aż siedemnaście tysięcy mil morskich. Podróż zabrała sto dwadzieścia dni, co oznaczało, że chińscy imigranci płynęli do Ameryki dwa razy dłużej niż sławetni pielgrzymi z Mayflower przeszło trzy i pół stulecia wcześniej⁴¹.
Podczas gdy trwało przesłuchanie Tobinga, konwój biało-niebieskich autobusów miejskich przewiózł pasażerów do ośrodka INS w budynku federalnym przy Varick Street 201 na Manhattanie. Właśnie wtedy – choć nie wiadomo dokładnie, w którym momencie – wydarzyła się pewna istotna rzecz: ludziom ze statku przypięto nową łatkę. Nie byli odtąd „stłoczoną masą, nieszczęsnymi wyrzutkami, bezdomnymi miotanymi przez burze”, których Emma Lazarus opiewała w swoim sławnym wierszu, umieszczonym na odlanej z brązu tablicy we wnętrzu Statuy Wolności. Stali się intruzami. W następnych dniach i tygodniach wielu funkcjonariuszy, urzędników i polityków, którzy tamtego ranka znajdowali się na plaży w Rockaway, zaczęło mówić o hordach migrantów z Chin. Słuchając ich, odnosiło się chwilami wrażenie, że opisują najazd obcej armii, drugą inwazję Normanów. Gdy tylko zakończyła się niezwykle skomplikowana akcja ratunkowa, gdy dziesiątki ludzi wyciągnięto z wody, gdy uporano się z podstawowymi problemami logistycznymi, przedstawiciele władz uświadomili sobie powagę sytuacji: w Nowym Jorku, medialnej stolicy kraju, wylądowało około trzystu obcokrajowców niemających wiz ani paszportów. Zatrzymano największą grupę nielegalnych imigrantów w najnowszej historii Ameryki. Co więcej, wszystko to pokazano w telewizji. Zanim pasażerowie Golden Venture wsiedli do podstawionych autobusów, ktoś uznał, że trzeba skuć im ręce. Widzowie najważniejszych stacji mogli zobaczyć, jak są prowadzeni w szeregu, dwójkami, w plastikowych kajdankach, w maseczkach medycznych i z zawieszkami na szyjach wydanymi podczas triażu. Pilnowały ich dziesiątki policjantów. Autobusy zapełniały się jeden po drugim i postękując, ruszały powoli w stronę Manhattanu⁴².
Na plaży pozostały tylko najróżniejsze drobne przedmioty wyrzucone przez morze: tekturowe walizki unoszące się na falach na płyciźnie, podarte torby z białego plastiku, w których Chińczycy trzymali suche ubrania na zmianę, puste kilkulitrowe słoje po tajwańskim oleju do smażenia, służące niektórym pasażerom statku jako boje ratunkowe, parę butelek po napoju pomarańczowym sprzedawanym w Kenii⁴³. I do tego jeszcze przemoczone błękitne koperty lotnicze, na listy do domu⁴⁴.
Morze wyrzucało też martwych Chińczyków. Początkowo stwierdzono śmierć ośmiu osób⁴⁵, okazało się jednak, że kilka z nich zostało omyłkowo policzonych dwa razy. Pierwsze trzy trupy wypłynęły rankiem, zaraz po zakończeniu akcji ratunkowej, czwarty pojawił się parę godzin później, oprócz tego jeszcze ci dwaj, którym Bill Mundy bezskutecznie próbował pomóc, gdy doszło u nich do zatrzymania akcji serca. Łącznie sześć ofiar śmiertelnych⁴⁶. W następnych tygodniach rybacy i poławiacze małż natknęli się na cztery kolejne ciała⁴⁷.
Trudno było uzyskać jakiekolwiek informacje na temat zmarłych⁴⁸. Nie mieli przy sobie żadnych dokumentów, za to kilku z nich zapisało sobie na gumce od majtek nowojorskie numery telefonów, dzięki czemu władze zdołały skontaktować się z ich krewnymi mieszkającymi w mieście. Ostatecznie zidentyfikowano cztery osoby i odesłano ich zwłoki do Chin⁴⁹. Pozostali leżeli w kostnicowych lodówkach na Manhattanie, czekali, aż ktoś się po nich zgłosi. Kiedy jednak dwaj mieszkańcy Chinatown przyszli do biura koronera, bo podejrzewali, że zmarli mogą być ich krewnymi, zostali zatrzymani przez INS, skuci kajdankami i zabrani na przesłuchanie, podczas którego sprawdzono ich status imigracyjny. Wieści o tym wydarzeniu rozeszły się po całej dzielnicy i od tej pory wszyscy postanowili trzymać się z daleka od całej sprawy, nie chcieli bowiem narażać się na spotkanie ze służbami⁵⁰. Minęło dziesięć miesięcy, sześciu zmarłych nadal czekało, aż wreszcie okoliczni mieszkańcy zorganizowali zbiórkę pieniędzy i uskładali sześć tysięcy dolarów na kremację na cmentarzu w New Jersey.
Mniej więcej trzydziestu pasażerów trafiło do szpitali na Brooklynie i w Queens z powodu wyziębienia, skrajnego wycieńczenia oraz rozmaitych chorób i urazów. Pozostałych skoszarowano w ośrodku INS przy Varick Street⁵¹. Znajdowało się tam tylko dwieście dwadzieścia pięć łóżek, za mało, żeby pomieścić pasażerów Golden Venture⁵². Służby imigracyjne nie miały mocy przerobowych, nie umiały poradzić sobie z tak dużą liczbą ludzi naraz.
Pracownicy INS dokładali starań, żeby znaleźć im zakwaterowanie i zebrać informacje na ich temat. Równocześnie mieli na głowie prasę, gdyż sprawa Golden Venture natychmiast stała się sensacją. „New York Times” oddelegował dwudziestu kilku dziennikarzy, żeby się nią zajmowali⁵³. Dodatkowy problem wynikał z tego, że prezydent Bill Clinton, sprawujący urząd dopiero od sześciu miesięcy, nie powołał jeszcze nowego dyrektora INS. Biurokracja nie znosi próżni, szybko więc znalazł się człowiek, który postanowił reprezentować agencję przed kamerami. Był nim Bill Slattery⁵⁴. Dorastał w Newark w New Jersey, służył w marines i w Patrolu Granicznym w Teksasie, obecnie kierował oddziałem INS w Nowym Jorku. Szybko awansował, był niezwykle ambitny, surowo obchodził się z nielegalnymi imigrantami, jeszcze surowiej z podwładnymi⁵⁵. „Zdecydowanie mięsożerca, nie roślinożerca”, mówił o nim jeden ze współpracowników.
– To dwudziesty czwarty statek z imigrantami zatrzymany przez rząd Stanów Zjednoczonych od sierpnia 1991 roku – oznajmił Slattery dziennikarzom. – Ustalono, że niemal wszyscy pasażerowie są Chińczykami i pochodzą z prowincji Fujian⁵⁶.
Dodał, że w ciągu ostatnich dziewięciu miesięcy aresztowano prawie dwa tysiące nielegalnych imigrantów z Chin, którzy próbowali dostać się do Ameryki⁵⁷. Zaledwie dwa tygodnie wcześniej statek towarowy zdołał przepłynąć pod mostem Golden Gate w San Francisco i dostarczyć dwustu czterdziestu mieszkańców Fujianu na pobliskie nabrzeże. Następnego dnia służby zatrzymały pięćdziesięciu siedmiu imigrantów, tym razem na drugim końcu kraju, a konkretnie w magazynie w New Jersey.
Opłata za organizację wyjazdu do Ameryki wynosiła trzydzieści pięć tysięcy dolarów⁵⁸: najpierw niewielka zaliczka, reszta spłacana po dotarciu na miejsce, o ile imigrant przeżył podróż. Nie był to handel ludźmi, ale przemyt⁵⁹. Co prawda pojęć tych czasami używa się zamiennie, istnieje jednak istotna różnica. Handel ludźmi zazwyczaj wiąże się z jakiegoś rodzaju oszustwem lub wyzyskiem: ofiara jest okłamywana, otrzymuje nieprawdziwe informacje na temat tego, dokąd jedzie albo co będzie robiła po dotarciu na miejsce, potem zaś zmusza się ją do pracy niewolniczej lub pracy seksualnej. W przypadku przemytu migranci i migrantki zazwyczaj dobrze wiedzą, na co się decydują. Zdarza się, że przemytnicy zmuszają migrantki do prostytucji, lecz to względna rzadkość. Zarazem – i właśnie dlatego różnica między obydwoma procederami bywa trudna do zdefiniowania – przemycani ludzie często są wyzyskiwani, a także narażeni na złe i okrutne traktowanie lub niebezpieczeństwa. Slattery wyjaśniał prasie, że ubodzy Chińczycy zaciągają ogromne długi, aby uskładać pieniądze na zaliczkę dla przestępców zajmujących się przemytem, potem zaś w Stanach Zjednoczonych przez wiele lat oddają im znaczną część swoich dochodów, żeby spłacić resztę oczekiwanej kwoty.
– Czyli można powiedzieć, że mamy do czynienia z nowym niewolnictwem w Stanach Zjednoczonych – podsunął jeden z dziennikarzy⁶⁰.
– Właśnie tak – odparł Slattery.
Całe miasto śledziło doniesienia na temat akcji ratunkowej na plaży w Rockaway. Przed telewizorem zasiadła też właścicielka sklepiku przy East Broadway 47, niska, przysadzista kobieta o dużej twarzy i drobnych, szeroko osadzonych oczach⁶¹. Z zaciekawieniem oglądała wiadomości, mimo że ledwo mówiła po angielsku. Lubiła tanie, praktyczne ubrania, typowe dla prowincji Fujian, skąd pochodziła, dla wygody nosiła dość krótkie włosy, tylko do ramion. Pracowała wiele godzin dziennie: sprzedawała niedrogie przedmioty codziennego użytku, prowadziła też restaurację w suterenie, w której nowo przybyli imigranci mogli zamawiać swojskie specjały fujiańskiej kuchni, na przykład ostrygi w cieście albo zupę z kulkami rybnymi. Ilekroć przyjeżdżały ciężarówki z zaopatrzeniem, sama taszczyła je do sklepu. Na pierwszy rzut oka wydawała się niezamożna, niemal uboga, tak samo jak jej klienci.
Nic z tych rzeczy: miała mnóstwo pieniędzy. Należały do niej nie tylko sklep i restauracja, ale i cały pięciokondygnacyjny ceglany budynek. Nazywała się Cheng Chui Ping, ale wszyscy w okolicy nazywali ją Ping Jie, czyli Starszą Siostrą Ping albo po prostu Siostrą Ping. Był to standardowy zwrot grzecznościowy wyrażający szacunek, czterdziestoczteroletnia kobieta zaliczała się bowiem do najważniejszych autorytetów w fujiańskim zakątku Chinatown, gdzie wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich. Prowadziła coś w rodzaju banku, poza tym była _shetou_, czyli w dosłownym tłumaczeniu „głową węża”: za ogromne stawki organizowała przemyt ludzi z Chin do Stanów Zjednoczonych i innych krajów. Na początku lat osiemdziesiątych przyczyniła się do stworzenia szlaku przerzutowego Chiny–Chinatown, cieszyła się reputacją jednej z najbardziej niezawodnych i najlepszych przemytniczek na świecie. Zbudowała markę cenioną w społecznościach chińskich imigrantów w Europie, Ameryce Południowej i Stanach Zjednoczonych. Wszyscy wiedzieli, że Siostra Ping oferuje najwyższy standard usług i że za odpowiednie pieniądze bezpiecznie dostarczy cię z punktu A do punktu B.
Tego ranka wiadomości telewizyjne popsuły jej nastrój. Od dłuższego czasu narzekała, że prześladuje ją pech – a teraz ta afera z Golden Venture. Tak się składało, że miała w niej swój udział, pomogła bowiem zorganizować zakup statku. Co więcej, podróżowało nim dwóch jej klientów. Nie wiedziała jeszcze, że jeden z nich zginął⁶².PRZYPISY
Osoby dramatu
1 Bohaterami reportażu są ludzie pochodzący z wielu regionów Chin i posługujący się różnorodnymi odmianami języka chińskiego (w tym zwłaszcza mandaryńskim, kantońskim i dialektami minnańskiego występującymi w prowincji Fujian). Trafiwszy do Chinatowns w Stanach Zjednoczonych, wszystkie te osoby przyjęły różne formy zapisu swoich imion i nazwisk. Ta wielość zapisów – odzwierciedlająca również mnogość historii osobistych i rodzinnych – została więc przeniesiona do książki Keefe’a i zachowana w przekładzie, nawet jeśli nie zgadza się ze standardowymi i ogólnie przyjętymi sposobami transkrypcji (przyp. red.).