- W empik go
Głownia piekielna - ebook
Głownia piekielna - ebook
Eugène Sue - "Głownia piekielna". Poznaj fascynującą opowieść, która przenosi nas w czasy XIX wieku, kiedy honor, pasja i tajemnice kształtowały losy ludzi. Eugène Sue, mistrz intrygi, w swojej powieści "Głownia piekielna" tworzy dynamiczny świat pełen napięcia i niespodziewanych zwrotów akcji, który pochłania od pierwszych stron. Iwon Cloarek, główny bohater, wciąga nas w dramatyczny pojedynek, który nie tylko wystawia na próbę jego odwagę, ale także odkrywa przed nami mroczne zakamarki jego nieokiełznanej duszy. To postać, której burzliwa natura i pragnienie wolności napędzają fabułę, sprawiając, że każda scena jest pełna emocji i intensywności. Sue doskonale oddaje realia epoki, budując napięcie i relacje między bohaterami, które są tak skomplikowane, jak i intrygujące. Wątki miłosne, takie jak historia Sabiny i Onezyma, czy humorystyczne momenty z Segoffinem, dodają opowieści niepowtarzalnego charakteru, równoważąc dramatyczne wydarzenia. "Głownia piekielna" to nie tylko historia o walce i namiętnościach, ale także o głębokich emocjach, które kształtują ludzkie losy. To idealna lektura dla każdego, kto szuka książki pełnej emocji, barwnych postaci i wciągającej fabuły, której nie sposób odłożyć przed przeczytaniem ostatniej strony.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-700-9 |
Rozmiar pliku: | 228 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Około połowy karnawału r. 1801, ożywionego radosną wiadomością o podpisaniu pokoju w Luneville, kiedy jeszcze Bonaparte był Iszym konsulem Rzeczypospolitej francuskiej, następująca scena odbywała się w miejscu odosobnionem i zasłonionem zburzonemi w połowie wałami miasta Orleanu.
Była siódma godzina zrana, dzień zaczynał się dopiero, i mężczyzna jakiś okryty ciemną opończą, przechodził się wzdłuż i wszerz krokiem przyśpieszonym; zimno było nadzwyczajne, a poranek mglisty; od czasu do czasu człowiek ten chuchał w palce, łupał nogami, ażeby się rozgrzać nieco i niecierpliwie spoglądał na ścieżkę prowadzącą około podstawy jednego bastionu.
Nareszcie w dziesięć minut później, drugi mężczyzna odziany płaszczem, a dotąd osłoniony wystającą częścią bastionu, pokazał się na ścieżce i spiesznie zbliżył się do człowieka odzianego opończą.
Przywitawszy się, zawiązali następującą między sobą rozmowę:
— Myślałem, że się spóźnię — rzekł męzczyzna w płaszczu.
— Mamy jeszcze kwadrans czasu — odpowiedział drugi; — czy masz szpady?
— Oto są... właśnie one mnie zatrzymały, bo z trudnością mi przyszło wystarać się o nie. A Iwon,... czy widziałeś go dzisiaj rano?
— Nie; powiedział mi tylko wczoraj wieczorem że tu przyjdzie prosto. Obawiał się bowiem, i to słusznie, ażeby moje przybycie do mego, a potem nasze wyjście, tak ranne, nie zatrwożyło jego żony i nie obudziło w niej jakiego podejrzenia.
Czy tak! zaczem Iwon przyjdzie, opowiedz nu, mój kochany, przedmiot tej kłótni; Wiesz bowiem, że wczoraj wieczorem, zacny nasz przyjaciel, zaledwie kilka słów mógł przemówić.
— To rzecz bardzo prosta.. na ostatniem posiedzeniu trybunału, pewien adwokat, nazwiskiem Laurent, przedstawiając sprawę swojej wytknął w, sposób uderzający mniemaną stronność naszego przyjaciela, który właśnie był sędzią toczącej się sprawy...
— To jest niegodnie, bretońska prawość Iwona Cloarek jest powszechnie znaną.
— Niezawodnie... ale znasz gwałtowność i niesłychaną draźliwość charakteru naszego przyjaciela; dla tego też zerwawszy się z krzesła i przerywając adwokatowi, zawołał: — „Panie Laurent, jesteś podłym oszczercą; mówię to nie jako urzędnik, ale jako człowiek z sercem; i powtórzę panu tożsamo po naszem posiedzeniu”. — Możesz sobie teraz wyobrazić wzburzenie trybunału.
— Przyznać trzeba, że to było za porywczo jak na urzędnika.
— „Być to może, panie,” — śmiało odpowiedział adwokat Iwonowi — „zobaczemy się później.” Sprawa idzie dalej; po skończonem posiedzeniu, trybunał dokłada wszelkiego usiłowania ażeby spór załagodzić... adwokaci wsławiają się także z swej strony; ale znasz żelazny upór naszego przyjaciela. Adwokat Laurent, człowiek bardzo odważny, żądał ażeby go przeproszono; na wniosek ten, myślałem że krew zaleje Iwona z gniewu i oburzenia. Słowem, ułożono spotkanie na dzisiejszy poranek i wybrano szpady...
— Potwierdzam zupełnie drażliwość naszego przyjaciela... lecz obawiam się, że w jego położeniu... jako urzędnikowi len pojedynek może bardzo zaszkodzić...
— I ja lękam się tego, chociaż krok tak śmiały podniesie trochę sądową togę. Ale co gorsza, to, że Iwon miał już ważne nieporozumienia z prezesem trybunału, który jak mówią, nie jest człowiekiem bez skazy... a co jeszcze jest gorszeni, to, że gwałtowność charakteru naszego przyjaciela dwukrotnie już spowodowała jego przeniesienie...
— Serce tak dobre, tak szlachetne!
— Prawda, ale ta nieszczęśliwa głowa! i ta przeklęta drażliwość, której powściągnąć nie może...
— I jemu było zostać urzędnikiem, z takim charakterem!
— Cóż chcesz? jego ojciec, będąc także urzędnikiem, żądał, ażeby syn podobnyż obrał sobio zawód. Iwon uwielbiał swego ojca i był mu posłusznym. Gdy potem utracił ojca, było już zapóźno zmienić stan obrany; a zresztą, nie posiada wcale majątku, urząd jest jedynem jego utrzymaniem, a ma żonę i dziecko... Musi więc, jak widzisz, dźwigać swoje jarzmo.
— Tak... aleja go żałuję.
— Proszę cię, wszakże Iwon dobrze strzela nie prawdaż?
— Bardzo dobrze.... gdyż w pierwszej swojej młodości, namiętnie lubił wszystkie ćwiczenia tego rodzaju; lecz obawiam się, ażeby odwaga i gniew nie uniosły go zbytecznie, i żeby na oślep nie rzucił się na niebezpieczeństwo...
— Wolałbym widzieć w nim więcej krwi zimnej.... A jego przeciwnik?
— Słyszałem że strzela nie źle.
— Na wszelki przypadek pozostawiłem stąd o dwadzieścia kroków fiakr, który mnie tu przywiózł... Szczęściem Iwon mieszka pod samą bramą miasta.
— Co znowu... ja nie chcę myśleć o żadnem nieszczęściu!... Byłoby to śmiertelnym ciosem dla żony Iwona!... Gdybyś ty wiedział jak ona go kocha!... Jest to anioł wdzięków i słodyczy!... On także ze swej strony jest dla niej nieocenionym... Uwielbiają się oboje... I gdyby nieszczęście chciało...
— Czy nie słyszysz jakiegoś głosu?...
— Rzeczywiście... Będą to pewnie nasi przeciwnicy... Żałuję że Iwon nie stanął pierwszy na miejscu.
— Zapewne ostrożności jakie musiał przedsięwziąść względem swej żony, zatrzymały go trochę.
— Być może... ale to nie dobrze.
Wkrótce potem trzy osoby pokazały się z za bastionu, zbliżając się na miejsce schadzki; był to przeciwnik Iwona i dwaj jego świadkowie.
Powitali oni uprzejmie znajdujących się już na miejscu, tłómacząc się z powodu swego spóźnienia; na co odpowiedziano im, że nawet pan Cloarek jeszcze nie przybył, ale zapewne wkrótce nadejdzie.
Następnie, jeden ze świadków zaproponował, ażeby w oczekiwaniu na pana Cloarek wyznaczyć tymczasem miejsce pojedynku wniosek ten przyjęto, miejsce walki wybrano, a tymczasem też i Iwon przybył. Czoło jego zroszone potem, pierś zadyszana, wskazywały dostatecznie jego pośpiech; uścisnął serdecznie ręce swoich świadków i powiedział im po cichu.
— Miałem największy kłopot w świecie żeby się wymknąć bez obudzenia podejrzenia mej zony. — Poczem zwracając się do swego przeciwnika, rzekł do niego głosem który chciał uczynić jak najspokojniejszym:
— Przepraszam bardzo, że pan czekać na mnie musiałeś, lecz spóźnienie to moje jest zupełnie mimowolnem.
— Adwokat ukłonił się, i zaczął się rozbierać, co również i Cloarek uczynił, gdy tymczasem świadkowie szpady mierzyli.
W miarę jak się chwila walki zbliżała, widać było, jeśli tak powiedzieć można, jak gniew Iwona wzrastał i wrzał coraz gwałtowniej; całe jego ciało drżało chwilami; krew tryskała niemal z rąk i jego twarzy, oczy iskrzące pałały ogniem; grube żyły jego rąk silnych wystąpiły na wierzch jak postronki; jego rysy wyrażały pewien rodzaj dzikiego zadowolnienia; zdawało się że grożące niebezpieczeństwo stawiało go w jego żywiole i że dopiero teraz dowolnie oddychał. Ten charakter popędliwy, ta natura gwałtowna, burzliwa, prawie ciągle zostająca pod przymusem i krępowana tysiącznemu względami towarzystwa, nie mogła nigdy dosięgnąć swej zupełnej swobody, swej całej potęgi czynu, jak tylko śród uniesień walki, niebezpieczeństwa i gniewu.
Niecierpliwość i drażliwy zapał Iwona były tak wielkie, że rozebrawszy się pierwej od adwokata, byłby się rzucił na niego gdyby dwaj jego świadkowie nie byli go wstrzymali za ręce.
Nareszcie stanęli na oznaczonem miejscu.
I jeden z świadków wymówił te uroczyste słowa:
— Panowie, zaczynajcie.
Cloarek uderzył z tak natarczywą wściekłością na swego przeciwnika, że ten, zdziwiony tem gwałtownem natarciem, zachwiał się, osłaniając się wszakże z całą zręcznością; lecz nie więcej jak po dwóch minutach walki, zapaśnik jego przebił mu rękę na wylot i adwokat mimowolnie upuścił swą szpadę.
— Stójcie panowie — zawołali świadkowie, ujrzawszy jednego z walczących rozbrojonym.
Na nieszczęście Bretończyk tak był uniesiony gniewem, że nie usłyszał wcale tych słów pokoju; stójcie panowie — i z podwójną gwałtownością uderzył na swego przeciwnika; lecz ten, złożywszy, już zresztą dowody dostatecznej odwagi w dotychczasowej walce, a widząc się bez żadnej obrony wysławionym na ciosy szaleńca, odskoczył na bok, odwrócił się nagle i uciekł z naznaczonej mety.
Wściekły Bretończyk rzucił się za nim w pogoń, ale jego świadkowie dognali go i rozbroili nie bez oporu przecie i z jawnem niebezpieczeństwem, gdy tymczasem jeden z przyjaciół adwokata obwiązywał chustką jego ranę, która jednak żadnej nie wzbudzała obawy.
Świadek Cloarek’a ofiarował grzecznie swój powóz ranionemu, który go przyjął i obaj przeciwnicy rozstali się po nastąpionej zgodzie.
— Iwonie — rzekł do popędliwego urzędnika jeden z jego przyjaciół zbliżając się do bramy miejskiej — o czemżeś ty myślał? ażeby się jeszcze rzucić na rozbrojonego nieprzyjaciela?...
— To prawda, ciebie chyba szatan opętał, mój drogi? — dodał drugi.
— Nie mogłem przypuścić, ażeby to już miało być skończone — odpowiedział Iwon z żałosnem westchnieniem.
— Prawdziwie.... w sposób w jaki wziąłeś się do rzeczy, walka nie mogła trwać długo!
— Ah!... jabym potrzebował przynajmniej godzinę walki; wtedy dopiero, zdaje mi się byłbym na długo spokojny — rzekł Cloarek. — Jeszcze czuję wszystką krew wzburzoną we mnie, ogień mnie pali... Ja sądziłem że przynajmniej teraz pozwolę sobie dowolnie.
Iwon wymówił te słowa z wyrazem tak naiwnej niechęci, że w tej chwili okazał się prawdziwie dziecinnym i świadkowie jego nie mogli wstrzymać się od uśmiechu.
— Do pioruna! — zawołał uraźliwy Bretończyk, rzuciwszy najprzód gniewne spojrzenie na śmiejących się przyjaciół; poczem wstydząc się zapewne tego uniesienia, spuścił głowę i zamilkł, gdy jeden z świadków tymczasem odezwał się wesoło:
— Mój dzielny Iwonie, nie myśl znowu kłócić się z nami... Toby nie było warte pracy... we dwóch nawet zaledwiebyśmy ci mogli dać dziesięć minut... roboty...
— Słuchaj, Cloarek, upamiętaj się trochę — dodał drugi. — Przeciwnie, powinieneś się uważać bardzo szczęśliwym, że ta niebezpieczna sprawa w ten sposób się skończyła... Nie zostałeś rannym... a rana twego przeciwnika jest dość lekka... Czyż można żądać coś pomyślniejszego?
— On ma słuszność, bo wystaw sobie naszą rospacz, mój biedny Iwonie, gdybyśmy cię naprzykłąd w tej chwili nieśli konającego do domu?... Pomyślże o twej żonie... o twej córce...
— Moja żona!... moja córka!... — zawołał Cloarek z wzruszeniem... — ah! słusznie mówicie — i łzy stanęły mu w oczach. — Jestem szalony, wściekły — dodał po chwili. — Ale to nie moja wina, wierzaj mi; wszakże to w naszej starej Bretanii mówią: Gdzie zanadto krwi, tam zanadto ognia.
— W takim razie mocz nogi w wodzie z gorczycą, i każ sobie krew puścić, nieszczęśliwy! ale nie bierz szpady za lancet, a przedewszystkiem nie upuszczaj krwi innym, dla tego że sam jej masz zanadto — odparł żartobliwie Jeden z jego przyjaciół.
— Albo nareszcie czytaj filozofów, mój drogi — dodał drugi — i do djabła nadewszystko pamiętaj, że jesteś urzędnikiem, człowiekiem pokoju i powagi.
— Łatwo wam tak mówić — odpowiedział biedny Iwon wzdychając. — Ale wy nie wiecie co to jest mieć sędziowską suknię na grzbiecie i zbyt wiele krwi w żyłach.
I podziękowawszy serdecznie swoim dwom świadkom za ich przyjacielską usługę, Cloarek miał już wejść do swego mieszkania.
— Słuchajno, Iwonie — zawołał jeden z jego przyjaciół, w chwili kiedy się już rozłączyć mieli — wszakże my się dzisiaj wieczorem zobaczymy na balu kostiumowym, który daje teść twego prezesa... Powiadają, że z tego powodu wasz trybunał uwolniony jest od zachowani zwykłej powagi; rana twego przeciwnika jest lekka, nie uważam więc żadnej nieprzyzwoitości, ażebyś przybył na tę zabawę, która będzie bardzo ciekawa.
— Wprawdzie nie chciałem iść z początki bo moja żona jest trochę cierpiąca — odpowiedział Iwon — lecz tak na mnie nalegała ażebym się rozerwał, że postanowiłem pójść i mniejsza oto, przyjdę na chwilę, przypatrzeć się balowi.
— A więc do zobaczenia.
— Do zobaczenia.
Iwon wszedł do domu, czując, że uściska swą żonę i dziecię z podwójną tkliwością i przywiązaniem.
Lecz zaraz na progu zatrzymany został przez służącą, która rzekła do niego:
— W gabinecie czeka jakiś człowiek na pana... ma podobno jakiś ważny interes.
— Dobrze... czy moja żona nie pytała się o mnie od czasu jakem wyszedł?
— Nie panie... Właśnie teraz dopiero pani Robertowa wyszła od pani, która nam poleciła ażeby nie wchodzono do jej pokoju dopóki sama nie zadzwoni... ponieważ, jak mówi, chciałaby się trochę przespać.
— Starajże się więc wykonać to polecenie... odpowiedział Cloarek — i udał się do swego gabinetu, gdzie nieznajomy czekał na niego.
Był to wysoki i gruby męzczyzna, około czterdziestu lat wieku, twarzy pospolitej, powierzchowności olbrzymiej, ubrany jak obywatel wiejski, który ukłoniwszy się dosyć niezgrabnie, rzekł głosem najuprzejmiejszym na jaki tylko zdobyć się potrafił.
— Czy pan sędzia Cloarek?
— Tak, panie.
— Ja, panie sędzio, jestem przyjacielem starego Leblanc z Gien, który zna pana.
— Rzeczywiście, wyświadczyłem mu jakąś usługę; zacny to jest człowiek, jakże się miewa?
— Bardzo dobrze, panie sędzio, właśnie to on mi powiedział: Jesteś w kłopocie, udaj się do pana Cloarek, lubi on dopomódz biedakom..
— Cóż mogę dla pana uczynić?
— Panie sędzio, ja ojcem jestem tego chłopaka, którego sprawa wkrótce rozpocznie się w tutejszym trybunale.
— O jakiej to sprawie chcesz pan mówić?
— O sprawie Józefa Rateau — odpowiedział gruby, mrugając oczyma z pewnem porozumieniem — fałszerstwo, proste tylko fałszerstwo.
Cloarek zdziwiony i rozgniewany bezczelną swobodą z jaką ten ojciec mówił o hańbiącem oskarzeniu ciążącem na jego synu, odpowiedział mu surowo.
— Rzeczywiście mój panie, niejaki Józef Rateau jest oskarżony o zbrodnię fałszu i wkrótce zostanie osądzonym.
— Otóż słuchaj pan, panie sędzio, ja tam nie chodzę żadnemi manowcami: między nami mówiąc, chłopak przewinił, i dał się złapać jak osieł jaki...
— Mości panie, zastanów się... pomyśl że słowa twoje są bardzo ważne.
— Trudno fałszerstwa zaprzeczyć.... Panie sędzio... rzecz to jasna jak słońce... inaczej, pan się przecież domyślasz, że staralibyśmy się...
— Do rzeczy, panie, do rzeczy — zawołał Iwon coraz bardziej oburzony sposobem myślenia i postępowaniem tego człowieka.
— Otóż rzecz tak się ma, panie sędzio, gdyby nie powody których panu wyjawić nie mogę, małoby mnie to obchodziło gdyby mojego chłopaka skarano, powiedziałbym mu nawet: dałeś się złapać, toś głupi, masz teraz na coś zasłużył.. ale, ja... widzisz pan... ja mam interes w tem, ażeby on został uniewinniony...
— Mój panie — krzyknął Iwon którego oburzenie w gwałtowny gniew się zamieniło i któremu wszystka krew do twarzy uderzyła — ani słowa więcej.
— Ja sam jestem tego zdania, panie sędzio, niech djabli wezmą czcze słowa, czyny przedewszystkiem — odpowiedział supplikant — poczem mrugnąwszy powtórnie oczyma i sięgnąwszy ręką do jednej kieszeni swej długiej kamizelki, wyciągnął z niej spory rulon, wziął go pomiędzy dwa palce i pokazując Iwonowi, rzekł do niego z filuternym uśmiechem.
Znajduje się tutaj pięćdziesiąt czystych, starych luidorów...jest to zadatek na uwolnienie mego chłopaka... potem przyniosę drugie pięćdziesiąt.
Mnóstwo podobnych już wypadków i wiele rozmaitych okoliczności upoważniały ludzi do probowania tego niecnego przekupstwa; gdyż po czystej surowości pierwszych lat Rzeczypospolitej, tak nieskazitelnych, tak pełnych chwały, nastąpiło już owo opłakane skażenie obyczajów; dla tego też nasz suplikant, będąc pewnym swojego, złożył tryumfalnie ofiarowany rulon na rogu biórka stojącego mu pod ręką.
Cloarek rozdrażniony do najwyższego stopnia tą zniewagą, z twarzy zapłomienioną od gniewu, już miał wybuchnąć całą wściekłością i dopuścić się może jakiego okropnego czynu, gdy wtem wzrok jego zatrzymał się na portrecie żony, wiszącym na przeciwnej ścianie, pomyślał tedy że mogłaby się obudzić i przestraszyć nastąpić mogącym hałasem, zwłaszcza że spoczywała w pokoju położonym tuż nad gabinetem, w którym obecna scena miała miejsce. Skutkiem nadludzkiego niemal usiłowania, Iwon zdołał się powściągnąć, porwał tylko za kapelusz i rzekł do wieśniaka głosem wzruszonym:
— Proszę zabrać swoje pieniądze... pomówimy o tem... na dworze...
I skinąwszy ręką, ażeby się za nim udał, wyszedł z pośpiechem z pokoju.
Wieśniak, myśląc że to zapewne przez ostrożność, urzędnik którego miał zamiar przekupić, wołał o zapłatę gdzieindziej traktować jak w domu, schował złoto napowrót do kieszeni, wziął swój gruby kij sękaty i wyszedł za sędzią, nie mając czasu nawet przypatrzyć się jego rysom, inaczej bowiem, wyraz ich byłby go postraszył, a przynajmniej byłby obudził w nim jakie podejrzanie.
— Panie sędzio, gdzież my idziemy? zapytał Iwona za którym ledwie mógł zdążyć, gdyż ten z nadzwyczajnym biegł pośpiechem jak gdyby się ziemia pod nim paliła.
— Tędy, tędy... odpowiedział Iwon głosem stłumionym, omijając róg ulicy — tędy...
Ulica ta dosyć krótka, przytykała do placu zwanego Nowy-rynek, na którym odbywał się targ i który w tej chwili mnóstwem ludu był zapchany.
Przybywszy w pośród ludu, Cloarek odwrócił się nagle do wieśniaka, który tuż za nim zdążał, i pochwyciwszy go za kołnierz, zawołał głosem piorunującym:
— Ludu... przypatrz się temu nikczemnikowi i bądź świadkiem jego kary... niechaj ci ona będzie przykładem.
Czas wzburzeń ludowych jeszcze nie zupełnie przeszedł, odezwy zatem do uczuć i sprawiedliwości ludu, rozprawy i mowy na placach publicznych nie miały w sobie nic nadzwyczajnego; dla tego też tłum więcej ciekawy jak zdziwiony, zwabiony silnym głosem Iwona, otoczył w krotce sędziego i jego ofiarę.
Ostatni z nich, pomimo wszelkich usiłowań i pomimo olbrzymiej postawy, nie zdołał wymknąć się z pod żelaznej ręki Iwona, który potrząsając nim z wściekłością, wołał głosem okropnym:
— Jestem sędzią... w tutejszym trybunale;... a ten nędznik przyszedł do mnie z pieniędzmi, ażebym za nie uwolnił zbrodniarza; ale jaka była jego nikczemność, taka będzie i kara.
I ów urzędnik, znajdując w swoim gniewie siłę niepojętą, zabierał się do obsypania gradem razów olbrzymiego wieśniaka, gdy ten, natężywszy wszystkie siły, zdołał się nareszcie wyrwać z rąk jego a równie rozgniewany jak sam sędzia, odsunąwszy się nieco, podniósł swój kij, prawdziwą maczugę, i byłby może śmiertelny cios zadał popędliwemu Bretończykowi, gdyby ten, używając podejścia bardzo zwyczajnego u jego współrodaków, nie był uniknął tego niebezpiecznego zamachu, przez pochylenie głowy i rzucenie się czołem na swego przeciwnika z taką gwałtownością, że trafiwszy go głową w same piersi, złamał mu dwa żebra; skutkiem tego krew rzuciła mu się natychmiast ustami i zupełnie pozbawiony został przytomności.
Korzystając z zamieszania nastąpionego w tłumie ludu, który wydając głośne okrzyki na cześć zwycięzcy, otoczył z ciekawością zwyciężonego, Cloarek ostygł nieco ze swego zapału, a unikając dalszego tryumfu, jakim lud uczcić go zamierzał, przebiegł przez rynek, nareszcie spostrzegłszy próżną doróżkę, wskoczył do niej i kazał się zawieść do Pałacu Sprawiedliwości, gdyż zbliżała się już chwila otworzenia posiedzenia. —ROZDZIAŁ II.
Po tych czynach bohatyrskich godnych najwytrawniejszego szermierza opuścimy pana Cloarek, udającego się do Pałacu Sprawiedliwości na zwykłe posiedzenie, a powiemy słów kilka o balu kostiumowym, o którym świadkowie naszego burzliwego urzędnika, po pojedynku wspomnieli.
Bal ten, jak na prowincyą, zuchwała nowość, miał się odbyć tegoż samego wieczoru u pana Bonnewal, bogatego negocyanta i teścia pierwszego prezesa trybunału w którym Iwon Cloarek urzędował. Wszyscy członkowie wydziatu sprawiedliwości zostali zaproszeni na tę uroczystość; ponieważ zaś przebranie się było koniecznym warunkiem, przeto umówili się przywdziać czarne domina lub kostiumy charakteru poważniejszego ażeby nie narazić swej urzędowej godności na jakie lekceważenie.
Cloarek, jakeśmy już powiedzieli, był w liczbie zaproszonych: pomimo że wieść o jego pojedynku i skarceniu jakie dał owemu wieśniakowi, rozeszła się już po całem mieście, nawet wieczorem nie doszła ona jeszcze uszu pani Cloarek.
Zatem dom urzędnika był zupełnie spokojny, i zajmowano się w nim wyłącznie, jak w wielu innych domach przygotowaniami do wieczornej maskarady, gdyż podówczas nie było jeszcze na prowincyi magazynów utrzymujących tego rodzaju ubiory. Jadalny pokój w skromnem mieszkaniu sędziego podobny był więcej do krawieckiego warsztatu, w którym były porozrzucane okrawki materyi rozmaitych kolorów i szczątki jedwabnych lub szychowych tasiemek.
Trzy młode szwaczki gadatliwe jak szpaki, szczebiotały ustawicznie, pracując pod nadzorem kobiety mającej około lat trzydziestu, osoby uprzejmej, z postawą otwartą i ujmującą. Panienki te nazywały ją z uszanowaniem panią Robertową. Zacna ta kobieta, dawniej mamka córki Iwona, mającej już teraz lat pięć, pełniła obecnie przy pani Cloarek obowiązki panny służącej, albo raczej powiernicy, gdyż, skutkiem poświęcenia i najgorliwszych zawsze usług, nastąpił pomiędzy nią a jej panią pewien rodzaj szczerej i serdecznej poufałości.
— Jeszcze jeden ścieg, a ta haftowana wstążka będzie już przyszytą do kapelusza — rzekła jedna z młodych robotnic.
— Co do mnie skończyłam już obrąbianie szarfy. — dodała druga.
— A ja — zawołała trzecia szwaczka — mam już tylko przyszyć kilka srebrnych guziczków na taśmach tej kamizelki.
— Bardzo dobrze, moje dziecię — rzekła pani Robertowa — zaręczam, że kostium pana Cloarek będzie jednym z najszczęśliwiej pomyślanych na dzisiejszym balu.
— Ale... moja pani Robertowa... zawsze to jest śmiesznie...
— Co takiego?
— Sędzia przebrany.
— 1 cóż — odezwała się druga robotnica — czyż oni to nie są codziennie przebrani, kiedy na siebie włożą swoje togi?
— Wiedzcie o tem, moje dziewczęta — rzekła surowo pani Robertowa — że sędziowska toga nie jest żadnem przebraniem lecz ubiorem urzędowym.
— Proszę mi darować — odpowiedziała panienka zarumieniwszy się po same uszy; — mówiąc to nie miałam nic złego na myśli.
— Jaka to szkoda, że pani Cloarek nie chce korzystać z tej sposobności, ażeby się także przebrać — odezwała się znowu inna szwaczka, chcąc przerwać tę poważną rozmowę.
— Ah! zawoła jedna z jej towarzyszek z smutnem i zazdrosnem westchnieniem — gdybym była na miejscu pani Cloarek, nie opuściłabym tak pięknej sposobności jaką jest bal kostiumowy. Takie szczęście, być może że się tylko raz jeden w życiu przytrafi.
— Gdybyście wiedziały moje panny — odpowiedziała pani Robertowa — dla czego pani Cloarek pozbawia się tego szczęścia, pewniebyście się nie dziwiły tak bardzo.
— Cóż więc panią sędzinę wstrzymuje od pójścia na tę zabawę?
— Nie można tego powiedzieć takim młoym panienkom — odpowiedziała powiernica Pani Cloarek głosem uroczystym, gdy tymczasem młode szwaczki zaczynały zabierać się do domu, ponieważ noc się już zbliżała.
W chwili kiedy dziewczęta wychodzić miały, nowa osoba przybyła do jadalnego pokoju.
— Ah! otóż pan Segoffin! zawołały szwaczki głosem poufałym i szyderskim. — Dobry wieczór panie Segoffin! — Jakże się pan Segoffin miewa?
Przybyły męzczyzna miał około lat czterdziestu, wzrostu był wysokiego i nadzwyczajnie chudy; nos miał bardzo długi, na końcu lekko zadarty, co szczególny wyraz nadawało jego twarzy; zresztą cera jego była tak wynędzniała, twarz jego bez zarostu tak bez żadnego znaczenia, że można ją było poczytać za pierwszy najlepiej odbiły exemplarz maski pajaca, tylko dwoje czarnych i przenikliwych oczu, którym nie zbywało na pewnej złośliwości, ożywiało jego blade dziwnej poczciwości rysy; mała peruczka, krótka, okrągła i czarna, zdaleka podobna więcej do jedwabnej kalotki, powiększała jeszcze karnawałową śmieszność tego człowieka; długa szara opończa z posrebrzanemu guzikami, spodnie orzechowe, ścągnięte sznurkiem przy kostkach, dozwalające widzieć pończochy w niebieskie i czerwone pasy, na których odznaczały się czarne skórzane trzewiki z szerokiemi srebrnemi sprzączkami, oto cała postać pana Segoffin, który pod pachą trzymał czerwony parasol a w ręku trzyrożny kapelusz.
Zostając dwadzieścia lat w usługach ojca pana Cloarek, dawnego urzędnika, Segoflin po jego śmierci, pozostał przy jego synie, którego znał jeszcze dzieckiem i któremu oddany był z zupełnem poświęceniem.
Jakeśmy już powiedzieli, Segoffin zaraz na wejściu powitany został szyderskim głosem szwaczek.
— Ah! otóż i pan Segoffin!... Dobry wieczór panie Segoffin.
Człowiek ten ze zwykłą obojętnością, najprzód złożył kapelusz i parasol na krześle, potem z największą powagą wyciągnął ręce dla uściskania jednej z najładniejszych swawolnic a mimo krzyku i szamotania z jej strony, złożył głośne pocałowanie na obu rumianych jej policzkach. Nadzwyczajnie zadowolony tym wstępem, zabierał się już do powtórzenia swych czułości, gdy pani Robertowa, pociągnąwszy go za połę surduta, zawołała na niego z oburzeniem.
— Segoffin! Segoffin! prawdziwie, jakież to zuchwalstwo, jaka nieprzyzwoitość...
— Co się stało, odstać się nie może; rzekł Segoffin głosem stanowczym, głaszcząc kościstą, ręką swoje usta jak gdyby rozpamiętywał całą przyjemność tych pocałunków, gdy tymczasem młoda szwaczka wychodziła z pokoju ze swemi towarzyszkami i wszystkie trzy śmiejąc się jak szalone, wołały jeszcze:
— Dobranoc, panie Segoffin, dobranoc:
Pozostawszy z nim sam na sam, pani Robertowa zawołała:
— Tylko ty jeden na świecie zdolny jesteś dopuścić się podobnej niecnoty z taką obojętnością i to jeszcze w czcigodnym domu urzędnika.
— Patrzaj! rzekł Segoffin z naiwnym uśmiechem — cóż takiego?
— Jakto? co takiego! ściskać i całować tę dziewczynę w mojej obecności, kiedy mnie zawzięcie prześladujesz twojemi miłosnemi oświadczeniami?
— Zazdrosna.
— Zazdrosna! ja? Nie nabijaj tem sobie głowy wcale! Jeżelibym kiedy miała iść za mąż, od czego zachowaj mnie Boże, to pewnie bym nie ciebie wybrała.
— Niewiadomo...
— Jakto, już to ja wiem o tem dobrze.
— Co ma być... to będzie, moja kochana.
— Ależ...
— Dajmy temu pokój... dajmy pokój — rzekł flegmatyk przerywając Zuzannie Robertowej z najpewniejszą o sobie zarozumiałością — pragniesz tego jak najgorzej ażeby mnie zaślubić. Co ma być, to będzie, nie mówmy już o tem.
— O! Chryste Panie! — zawołała powiernica sędziny, urażona do żywego taką zarozumiałością tego człowieka; poczem wyrzucając sobie podobne uniesienie, dodała z szyderczą spokojnością: — Masz słuszność, panie Segoffin... nie mówmy już o takiem głupstwie. Nie pozostaje nam teraz jak tylko rozmowie się o Panu... Oto, kostium jego już gotowy... trzeba mu go odnieść do pokoju, bo zapewne w krotce powróci z trybunału.
— Ah! — westchnął Segoffin kiwając głową — trybunał...
I jeszcze głębsze wydał westchnienie.
Westchnienie było rzeczą tak rzadką wzwybajach tego obojętnego na wszystko człowieka, że pani Robertówa nadzwyczajnie ztrwożóna, zapytała go skwapliwie:
— Co ci jest, czego tak wzdychasz, ty, którego zwykle nic wzruszyć nie zdoła?
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Segoffin kiwając znowu głową. — Prędzej czy później, zawsze to powinno było nastąpić.
— Ale co takiego, na miłość Boską, cóż się stało?
— Pan Cloarek — rzekł Segoffin z nowem westchnieniem — wyrzucił oknem prezesa.
— O! mój Boże!
— Co się stało, odstać się nie może.
— Czyby to być mogło...
— Zresztą było to tylko z sali parterowej, ale zawsze dosyć wysoko... Najwięcej jeżeli jeden sążeń wysokości, dodał Segoffin z wyrazem człowieka zdecydowanego na wszystko — a prezes, według swojego zwyczaju, upadł na nogi... bo to zręczny filut... oho! potrafi on się zawsze wykręcić.
— Słuchaj, Segoffin, nie wierzę ani jednemu słowu, z tego co mi tu pleciesz... Znowu to będzie jedna z twoich dykteryjek, ale doprawdy, nie godzi się tak żatować... z Pana, którego znasz od dziecka... i który dla ciebie jest taki dobry.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Segoffin obojętnie — myśl sobie że ja żartuję... Ale tymczasem, daj mi kostium Pana, bo polecił mi żebym go zaniósł do jego pokoju, a zapewne też w krótce nadejdzie.
— Niestety!... więc to jest prawda — zawołała Zuzanna, nie wątpiąc już wcale o tej nieszczęsnej wiadomości, jaką jej Segoffin przyniósł — więc znowu zaszło jakieś nieporozumienie, pomiędzy Panem a jego prezesem!
— Nieinaczej — odpowiedział Segoffin — kiedy go oknem wyrzucił.
— Mój Boże! mój Boże! Ależ tym razem, to Pan niezawodnie już straci swój urząd.
— Dla czego?
— Jakto dla czego? po tokiem zgorszeniu, i to ze strony urzędnika, odbiorą mu urząd, powiadam ci jeszcze raz; a nasza biedna Pani! znowu nowy cios dla niej; i to jeszcze w stanie w jakim ona się znajduje... ależ, mój Boże! cóż to za życie... być w ciągłej niespokojności, w ustawicznej obawie! ubóstwiać swego męża, a w każdej chwili lękać się skutków gwałtowności jego charakteru...
— Moja droga, przypomnij sobie co ja ci zawsze mówiłem, stosownie do przysłowia w naszej starej Bretanii powtarzanego — odpowiedział Segoffin głosem uroczystym... dla wilka las... dla gołębia strzecha; otoż, Pan Iwon...
— Ah! ty mnie do rospaczy przyprowadzasz swojemi przysłowiami i twoją obojętnością! — zawołała Zuzanna. — Powiedzże mi przynajmniej, jakim sposobem przytrafiło się to nieszczęście.
— Słuchaj więc; przed godziną, poszedłem do pałacu Sprawiedliwości, ażeby Panu odnieść odpowiedź na list pewien. Znalazłem cały Pałac w okropnem zamieszaniu.
— Ah! Mój Boże! zapewne z powodu naszego pana?
— Wysłuchajże mnie cierpliwie! Adwokaci i wszyscy urzędnicy biegali jak opętani pytając się wzajemnie: „Czy wiesz? — Nie wiem! — Cóż takiego? — Zdaje się że po audyencyi, prezes kazał zawołać pana Cloarek do swego gabinetu. — Ah! tak, z powodu jego pojedynku..“
— Jego pojedynku! — zawołała pani Robertowa! — Jakiego pojedynku?
— Z powodu jego dzisiejszego pojedynku — odpowiedział Segoffin poważnie i korzystając ze zdumienia Zuzanny mówił dalej: — Inni znowu mówili: — „Nie, prezes kazał go zawołać do siebie w sprawie pewnego wieśniaka, którego wniesiono do jednego sklepiku.“
— Jakiego wieśniaka? — pytała Robertowa z coraz większem zadziwieniem.
— Tego co to wiesz — odpowiedział Segoffin naiwnie — „Zdaje się tedy — mówiono w Pałacu — że poszedł do gabinetu prezesa że się tam pokłócili i że go nareszcie oknem „wyrzucił.”
— O! mój Boże! — westchnęła Zuzanna składając ręce z przerażeniem.
— Wtedy, ja — dodał Segoffin z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia — ja, co znam pana bardzo dobrze, powiedziałem sobie zaraz: jeżeli był ktoś wyrzucony przez okno, to pewnie tamten, i miałem słuszność; koniec końcem, co się stało, odstać się nie może. Teraz odniosę kostium do pokoju Pana.
— Co się stało, odstać się nie może; zawsze tę jednę piosnkę masz na języku! Czy ty się nie domyślasz żadnych skutków z tego wszystkiego?
— Stało się... rzecz skończona.
— Piękna pociecha! Wszakże to już po raz trzeci nasz Pan naraża się na utratę miejsca z powodu gwałtowności swego charakteru; czy wiesz teraz, co na nieszczęście, koniecznie nastąpić musi? Oto, Pan z pewnością dostanie dymissyę tym razem.
— Ba... jeżeli dostanie dymissyę, to ją schowa do kieszeni.
— Prawda, a ponieważ on potrzebuje swojego urzędu dla chleba, ponieważ ma żonę i córkę, i ponieważ za kilka miesięcy przybędzie mu drugie dziecię, bo Pani jest przy nadziei, cóż się zatem stanie z nim i z jego rodziną, jeżeli swoje miejsce straci?... Odpowiedzże mi teraz na to... ty... z twojemi przysłowiami.
— Dla wilka las... dla gołębia strzecha, jakem ci to powiedział przed chwilą, moja kochana.
— Otóż — zawołała Zuzanna — znowu to mądre przysłowie! Co to może naszego Pana dotyczyć?
— Dotyczy go o tyle, że Pan, przy którego urodzeniu byłem prawie świadkiem, ponieważ widziałem go jeszcze małym chłopczykiem biegającym po żwirowych wybrzeżach Penhoet, gdzie dla rozrywki nieraz obsypywał guzami dziatwę rybaków i sam je od niej odbierał, zawsze był jak kogut zacietrzewiony, prawdziwy Bretańczyk, gotów z samym diabłem pójść w zapasy; jak się tylko rozgniewał, już wtedy po głowie, musiał koniecznie wygrzmocić kogo, to kochane panisko; zawsze on był takim... niestety! na swoje nieszczęście. Ale przecież nigdy nie przyszło do tego, ażeby aż prezesów przez okna wyrzucał. Co robić, co się stało... odstać się nie może.
Poczem zabrawszy kostium swego pana, Segoffin powiedział do Zuzanny:
— Więc tu już nic nie brakuje... do tego ubioru?
— Jakto... czyś ty już zupełnie rozum stracił?... To pan sędzia miałby jeszcze myśleć pójść na tę zabawę?
— Nie wiem czy myśli o tem lub nie... kazał mi tylko mieć swój ubiór w pogotowiu, ażeby się mógł wcześniej ubrać.
— Co znowu? po tem wszystkiem co zaszło, onby miał pójść na bal?
— Mnie się tak zdaje.
— To być nie może!
— Zobaczysz.
— Onby miał pójść na bal dany właśnie przez teścia pana prezesa.
— Tym ważniejszy powód.
— Powtarzam ci, że to być nie może... Pan nie śmiałby pokazać się na tej zabawie, po zgorszeniu jakie się w tym dniu nieszczęsnym przytrafiło... Całe miasto oburzyłby przeciw sobie...
— On się też tego spodziewa.
— Spodziewa się tego?
— Niewątpliwie, ale to go pewnie nie odwiedzie... przeciwnie — odpowiedział Segoffim głosem tryumfującym. — Wszakże widziałem pana zaraz po jego rozmowie z prezesem. Mój drogi panie Iwon — rzekłem do niego — czy się pan obawiasz, ażeby pana nie aresztowano. „Nikt nie ma prawa mieszać się do tego, co zaszło prywatnie między mną a prezesem, dopókj on skargi na mnie nie zaniesie — odsiedział mi pan sędzia — o! niechaj on poda tę skargę, będzie musiał wyjawić powody mego uniesienia, a wtedy spali się chyba od wstydu“ — Takie były, moja Zuzanno, własne słowa pana. — Ale — zapytałem go jeszcze — czy pan pomimo tego wszystkiego pójdziesz na ten bal? — „Czy pójdę?... niezawodnie... pragnę nawet przybyć pierwszy a wyjść ostatni z niego. Inaczej myślanoby że żałuję tego com uczynił, albo że się obawiam. Jeżeli moja obecność na tej zabawie zgorszy innych gości, jeżeli mi to dadzą poznać... albo jeżeli cośkolwiek podobnego spostrzegę... potrafię wtedy odpowiedzieć i działać... bądź tylko spokojnym; wracaj do domu, i powiedz ażeby mój kostium był zupełnie skończony przed mojem przybyciem.“
— Ah! cóż to za człowiek! co za charakter żelazny! — rzekła Zuzanna z westchnieniem. — Zawsze ten sam; a nasza biedna pani, ona niczego się nie domyśla.
— Zabieram tedy kostium — dodał Segoffin — i zaczekam na pana w jego pokoju... bo że pójdzie na bal, to jest rzeczą tak pewną jak to, że ty mnie zaślubisz, moja droga — pamiętaj więc o tem.
— Jeżeliby to nieszczęście miało kiedy nastąpić, odpowiedziała pani Robertowa z gniewem; — to przeciwnie, starać się będę nigdy o tem nie myśleć!
I wychodząc drzwiami przeciwleglemi tym któremi Segoffin przybył, poczciwa kobieta zastraszona tem wszystkiem o czem się dowiedziała, poszła do pani Cloarek.