Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Głowy do pozłoty. Tom 1: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Głowy do pozłoty. Tom 1: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 321 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­SŁO­WIE.

Zło­śli­we ję­zy­ki roz­sze­rzy­ły od nie­ja­kie­go cza­su po­gło­skę, ja­ko­bym… się stał win­nym na­pi­sa­nia po­wie­ści p… t. Gło­wy do po­zło­ty. Jak­kol­wiek po­gło­ska ta jest myl­ną, po­le­ga­ją­cą je­dy­nie na nie­zna­jo­mo­ści i na prze­krę­ce­niu fak­tów, i na pod­sta­wie­niu jed­nej oso­by za dru­gą – rzu­ca on gru­by cień na moje sta­no­wi­sko oby­wa­tel­skie, po­da­je w po­dej­rze­nie moją wy­bie­ral­ność do rady miej­skiej, mój kre­dyt w ban­kach, moją kwa­li­fi­ka­cję na kan­ce­li­stę przy ga­li­cyj­skim Wy­dzia­le kra­jo­wym, moją re­pu­ta­cję jako kan­dy­da­ta do sta­nu mał­żeń­skie­go, a na­wet, moją… przy­pusz­czal­ność do ja­kie­go­kol­wiek przy­zwo­ite­go to­wa­rzy­stwa. Gło­wy do po­zło­ty! Toć w tych trzech sło­wach za­war­tą jest kwin­te­sen­cja wszyst­kich obelg i pasz­kwi­lów na ja­kie zdo­być się może dru­ko­wa­ne sło­wo. On ne par­le pas de cor­des dans le ma­ison d'un pen­du – w Ga­li­cyi i w Lo­do­mer­ji o gło­wach do po­zło­ty bez­kar­nie mó­wić nie wol­no. U nas mo­cium­pa­nie, wszyst­ko jest zło­tem, co­kol­wiek się świę­ci; a świę­ci się wszyst­ko, i nic nie po­trze­bu­je po­zło­ty. Tyl­ko im­por­to­wa­na z ko­mu­ni­stycz­nej i ży­dow­skiej za­gra­ni­cy, prze­wrot­ność, może być in­ne­go zda­nia i o taką to prze­wrot­ność po­są­dza­ją mię po­wszech­nie, od­kąd roz­po­wszech­ni­ła się o mnie wzmian­ko­wa­na po­wy­żej, fał­szy­wa po­gło­ska. Jej wy­łącz­nie – tj. nie prze­wrot­no­ści mo­jej, ale po­gło­sce przy­pi­sać mu­szę oko­licz­ność, że naj­zna­ko­mit­si i naj­bar­dziej wpły­wo­wi mę­żo­wie sta­nu mo­jej ści­ślej­szej oj­czy­zny, naj­płod­niej­si w wiel­kie my­śli i czy­ny oj­co­wie na­ro­du, od kil­ku ty­go­dni prze­cho­dzą na­de­mną do po­rząd­ku dzien­ne­go, jak gdy­bym nie był uczci­wym szlach­ci­cem her­bu Sta­ry­ćwik, ale bez­boż­nym wnio­skiem o znie­sie­nie pro­pi­na­cji i cho­dzą­cym za­ma­chem na pol­skość w jej przed­li­taw­skiem i ta­bu­lar­nem zna­cze­niu. Po­seł ob­wo­du tar­no­pol­skie­go igno­ru­je po­pro­stu moją eg­zy­sten­cję; po­seł mia­sta Tar­no­po­la, spo­tkaw­szy mię na uli­cy, prze­wier­ca bły­ska­wi­co­wem spoj­rze­niem swo­jem pierw­sze­go lep­sze­go nie­win­ne­go eks­pre­su, albo żyd­ka z po­ma­rań­cza­mi, byle man­na du­cho­wa, try­ska­ją­ca z jego źre­ni­cy, nie pa­dła na moją oso­bę – a wznio­sły – umysł, zaj­mu­ją­cy się pro for­ma szpi­ta­la­mi ga­li­cyj­skie­mu, umysł pod któ­re­go au­spi­cja­mi nie­zro­zu­mia­ły he­braj­ski wy­raz re­bu­chem prze­ło­żo­ny zo­stał in usum władz au­to­no­micz­nych z idio­mu se­mic­kie­go na chrze­ściań­sko-in­spek­tor­ski – umysł ten, uwa­ża mię za więk­szą jesz­cze ba­ga­tel­kę, niż tę, jaką jest w jego i w Ga­ze­ty Na­ro­do­wej oczach, dwu­dzie­sto-kil­ko­ty­sięcz­na fał­szy­wa po­zy­cja w za­mknię­ciu ra­chun­ków! I w in­nych sfe­rach nie mniej­sze spo­ty­ka­ją mię de­spek­ta. Tu kan­dy­dat, któ­re­go na naj­wyż­szą w świe­cie na­uko­wym po­sa­dę po­wo­łu­je za­ufa­nie… stu­den­tów (tak jak za­ufa­nie in­dy­ków i ka­pło­nów w do­brze urzą­dzo­nej re­stau­ra­cji zwy­kło de­cy­do­wać o przy­ję­ciu lub nie­przy­ję­ciu ku­cha­rza), pa­trzy na mnie z uko­sa, a drób stu­denc­ki go­tów mi ju­tro wy­pra­wić ko­cią mu­zy­kę, albo po­mi­nąć mię przy za­pro­sze­niu na wie­czo­rek, urzą­dzo­ny w celu umo­żeb­nie­nia eg­zy­sten­cji ho­no­ro­wych ty­tu­łów pre­ze­sa, wi­ce­pre­ze­sa i se­kre­ta­rza, ja­ko­też w celu ze­bra­nia fun­du­szów na stam­pi­lię ja­kie­goś to­wa­rzy­stwa "wza­jem­nej po­mo­cy". Każ­dy poj­mie, jak bo­le­snem jest nie sły­szeć po raz set­ny dwu­dzie­sty i siód­my "Ody do mło­do­ści" Mic­kie­wi­cza, wy­gło­szo­nej z uzna­nia god­nym za­mia­rem spra­wie­nia efek­tu, cho­ciaż bez rów­nie uzna­nia god­ne­go skut­ku. O, jest to prze­szy­wa­ją­cem ser­ce! Ale nie dość tego; na wieść, że pi­szę coś o "gło­wach do po­zło­ty", wiel­ka część naj­zna­ko­mit­szych pe­da­go­gów tu­tej­szo­kra­jo­wych, mia­no­wi­cie od­da­nych stu­djom sło­wiań­sko-fi­lo­lo­gicz­nym, po­wzię­ła błęd­ne mnie­ma­nie, ja­ko­bym zbrod­ni­czą ręką chciał wska­zy­wać świa­tu żywe re­zul­ta­ty jej pro­fe­sor­skiej dzia­łal­no­ści, a wszel­ki uczo­ny gra­ma­ty­karz, czy­li zwykł pi­sać "po­win­ne" czy "po­win­ny", tj. czy­li zwykł uwa­żać wy­raz "po­wi­nie­nem" jako przy­miot­nik, czy jako sło­wo cza­so­we – mnie bez­wa­run­ko­wo uwa­ża jako swe­go nie­przy­ja­cie­la. Ach! i głę­biej jesz­cze tkwi w spo­łecz­no­ści na­szej ta nie­uza­sad­nio­na nie­chęć, któ­rej nie­win­ną pa­dam ofia­rą! Oto każ­dy mło­dzie­niec, od dwu­dzie­stu czte­rech do czter­dzie­stu dwu lat wie­ku, każ­dy, któ­ry czu­je się uzdol­nio­nym i po­wo­ła­nym do zdo­by­cia ser­ca, wdzię­ków, ręki i po­sa­gu do­wol­nie mu wska­za­nej pan­ny lub wdo­wy, bądź na pod­sta­wie słusz­ne­go wzro­stu, sze­ro­kich bar­ków i ład­nie za­krę­co­ne­go wąsa, bądź na pod­sta­wie tego, iż jest kon­ce­pi­stą c… k… pro­ku­ra­tor­ji skar­bu, ofi­cja­łem pocz­to­wym, albo asy­sten­tem w za­kła­dzie nie­bez­pie­czeń­stwa ognia i gra­du – każ­dy taki ka­wa­ler w roz­gło­szo­nym lek­ko­myśl­nie, po­wyż­szym ty­tu­le po­wie­ści, upa­tru­je – jak mi Au­str­ja miła i stro­je­nie for­te­pia­nów, tak nie wiem dla­cze­go? – upa­tru­je al­lu­zję, skie­ro­wa­ną wprost do jego oso­by! Ile razy kto za­pu­ka do mo­ich drzwi, krew mi sty­gnie w ży­łach z prze­ra­że­nia i za­glą­dam przez dziur­kę od klu­cza, czy nie są to świad­ko­wie, któ­re­go z tych ob­ra­żo­nych mor­der­ców serc ko­bie­cych, spo­trze­by­wa­ozy tu­żur­ków i ko­sme­ty­ków, lub spi­sy­wa­czy zer, po­zwów, re­ce­pi­sów, stor­nów i ri­stor­nów? Nie wspo­mi­nam już wca­le o P. T. ja­śnie oświe­co­nych, ja­śnie i po­pro­stu wiel­moż­nych wła­ści­cie­lach nie­któ­rych więk­szych po­sia­dło­ści, ani o sła­wet­nych na­czel­ni­kach i rad­nych wie­lu gmin, ani o in­nych ko­ry­fe­uszach po­rząd­ku pu­blicz­ne­go, ani o wie­lu prze­wie­leb­nych oj­cach i mat­kach du­chow­nych, ani o owych stu­kil­ku­dzie­się­ciu ty­sią­cach mał­żon­ków, któ­rym Opatrz­ność po­zwa­la co­dzien­nie spać i czu­wać w cie­niu nie­słusz­nie ośmie­szo­ne­go zna­mie­nia prze­wa­gi "des ewig We­ibli­chen" nad zna­ko­mi­tą siłą męz­ko­ści – po­wia­dam tyl­ko jed­nem sło­wem, że dzię­ki naj­czar­niej­szej po­twa­rzy, skom­pro­mi­to­wa­ny je­stem wo­bec wszyst­kich sta­nów, za­wo­dów i warstw czło­wień­stwa, jako czło­wiek, któ­ry wrze­ko­mo śmiał coś wspo­mnieć o gło­wach do po­zło­ty.

Nie na­tem ko­niec. Gło­wa, uwa­ża­na jako część cia­ła nie­zbęd­na ze wzglę­du na po­trze­bę wło­że­nia lub przy­cze­pie­nia gdzieś nowo spra­wio­ne­go ka­pe­lu­sza, wła­ści­wą jest ro­dza­jo­wi żeń­skie­mu rów­nie jak męz­kie­mu. Je­że­li skep­ty­eyzm, cy­nizm i re­li­gij­ny in­dy­fe­ren­tyzm roz­ma­itych tak zwa­nych sa­ty­ry­ków ośmie­lił się twier­dzić, ja­ko­by ta prze­strzeń, dzie­lą­ca kark każ­dej dwu­noż­nej isto­ty, nie­na­le­żą­cej do rodu pta­sie­go, od jej pil­śnio­we­go je­dwab­ne­go, lub sło­mia­ne­go wierz­choł­ka, na­wet u po­słów, pro­fe­so­rów, mar­szał­ków, kon­ce­pi­stów itp. kwa­li­fi­ko­wa­ła się do po­zło­ty, to brak wy­cho­wa­nia jest u nas dość wiel­ki, by oprócz głów, zdo­ła­no upa­trzyć tak­że głów­ki, a czę­sto bar­dzo pięk­ne głów­ki, ozdo­bio­ne mi­ster­nie roz­ku­dła­ne­mi fry­zu­ra­mi, a jed­nak oprócz pu­dru i różu i po­ma­dy, po­trze­bu­ją­ce jesz­cze po­zło­ce­nia, i to w owem sa­ty­rycz­nem, nie­wa­lu­to­wem zna­cze­niu. Kto więc przy­pusz­cza ist­nie­nie głów do po­zło­ty, może bar­dzo ła­two być po­są­dzo­nym o to, że nie przy­pusz­cza, by tro­ska o roz­mno­że­nie ro­dza­ju ludz­kie­go, o kuch­nię, o pra­nie i pra­so­wa­nie bie­li­zny, o ce­ro­wa­nie poń­czoch i, o przy­szy­wa­nie gu­zi­ków do ko­szul, dała się po­go­dzić z ba­da­nia­mi pier­wot­ne­go brzmie­nia grec­kiej li­te­ry the­ta, z do­cho­dze­niem przy­czy­ny po­da­nia ae­ro­li­tów, z te­ra­pią za­ka­że­nia róż­ne­go, z śle­dze­niem roz­wo­ju je­stestw or­ga­nicz­nych od ko­mór­ki, mo­na­dy, em­br­jo­nu, aż do form skoń­czo­nych i wy­ro­śnię­tych, albo z ma­te­ma­tycz­nem ob­li­cze­niem siły lo­ko­mo­bi­lów i wy­trzy­ma­ło­ści kon­struk­cji z la­ne­go lub ku­te­go że­la­za. W isto­cie czło­wiek taki praw­do­po­dob­nie jest prze­ciw­ni­kiem eman­cy­pa­cji ko­biet, w jej ob­szer­nem po­ję­ciu,. jest tedy nie­przy­ja­cie­lem płci pięk­nej, przy­szłym ko­lek­to­rem ty­sią­ca ko­szów i ka­szy­ków! Ja zaś moi pań­stwo, je­stem jesz­cze mło­dy (nie mam na­wet pię­dzie­się­ciu lat i pi­jam dużo wody) ja chciał­bym się kie­dyś oże­nić, ja nie mogę zo­sta­wać pod cię­ża­rem ta­kie­go oskar­że­nia! Kto ze­chce z pew­ną wy­ro­zu­mia­ło­ścią za­sta­no­wić się nad mo­jem po­ło­że­niem, ten poj­mie, dla­cze­go upro­si­łem lub ubła­ga­łem wy­daw­cę o umiesz­cze­nie ni­niej­sze­go, jak­kol­wiek ob­szer­ne­go i nie­na­le­żą­ce­go do rze­czy "przed­sta­wia" do Głów do po­zło­ty, aże­bym mógł wszem wo­bec i każ­de­mu z osob­na oświad­czyć, iż po­wie­ści tej nie pi­sa­łem, a wy­da­nia jej sta­łem się win­ny je­dy­nie pod na­ci­skiem nie­zwy­kłych i po­gnę­bia­ją­cych oko­licz­no­ści.

Mu­szę w ogó­le z góry ode­pchnąć in­sy­nu­ację, ja­ko­bym kie­dy­kol­wiek pi­sy­wał po­wie­ści. Opo­wiem zkąd spa­dło na mnie to po­są­dze­nie, a po­tem do­pie­ro wspo­mnę, zkąd wzię­ły się "Gło­wy do po­zło­ty". Bę­dzie to hi­stor­ją może za dłu­ga, ale po­nie­waż sza­now­ny czy­tel­nik tak, czy siak, z pew­no­ścią nie czy­tu­je nig­dy żad­nej przed­mo­wy, więc mniej­sza mu o to, czy parę kar­tek mniej lub wię­cej prze­wró­ci – wszak i po­słom na­szym jest to rze­czą obo­jęt­ną, ile są­gów ku­bicz­nych roz­ma­itych spra­woz­dań zło­żą im na pul­pi­tach w re­du­to­wej sali, bo jed­na­ko­wo żad­nych spra­woz­dań nie czy­ta­ją, chy­ba, że p. Gro­chol­ski zwró­ci ich uwa­gę na jaki druk, za­wie­ra­ją­cy ła­ciń­skie obe­lgi na par­la­ment ga­li­cyj­ski, jak np. Sum­mum jus, suma in­ju­ria. In­i­tium sa­pien­tiae est ti­mor do­mi­ne. Prin­cips vult de­ci­pe­re, ergo eli­ga­tur i t… d. Ale na szczę­ście, ja we wszyst­kich kla­sach mia­łem za­wsze trój­kę z ła­ci­ny, i umiem jej tyl­ko tyle, co lwow­ski ty­go­dni­karz Cza­su, nie uży­ję więc w mo­jem opo­wia­da­niu żad­nej z tych nie­bez­piecz­nych for­mu­łek i obu­rze­nie sza­now­ne­go po­sła ob­wo­du tar­nó­pol­skie­go nie zro­bi nie­po­trzeb­nej re­kla­my mo­jej przed­mo­wie. Z wszel­kim więc spo­ko­jem su­mie­nia przy­stę­pu­ję do dal­sze­go opo­wia­da­nia.

Czte­ry lata temu, gdy sejm ga­li­cyj­ski uchwa­lił był wła­śnie ową wie­ko­po­mną re­zo­lu­cję, nad któ­rej zna­cze­niem i do­nio­sło­ścią do­tych­czas ła­mie­my so­bie gło­wy, gdy dla uka­ra­nia nas za tę śmia­łość – tak wiel­ką, sko­ro tak trud­ną do po­ję­cia i do zro­zu­mie­nia, na­czel­ni­kiem rzą­du kra­jo­we­go mia­no­wa­no p. Po­ssin­ge­ra, i gdy jako współ­pra­cow­nik Ga­ze­ty Na­ro­do­wej z wszyst­kich ła­mów tego pi­sma mo­głem do­wie­dzieć się co­dzien­nie, jak wiel­ka klę­ska i pla­ga spa­dła na nasz kraj nie­szczę­śli­wy – czte­ry więc lata temu, opad­nię­ty by­łem znie­nac­ka i w spo­sób wię­cej zdra­dziec­ki niż ry­cer­ski przez przy­ja­cie­la i ów­cze­sne­go pryn­cy­pa­ła mo­je­go, pana Jana, któ­ry na uli­cy i to noc­ną porą, wy­mógł na nie­oględ­no­ści mo­jej so­len­ne przy­rze­cze­nie, że na­pi­szę po­wieść dla od­cin­ku jego Ga­ze­ty. Po­nie­waż jed­nak pan Jan bywa zwy­kle bar­dzo na­tar­czy­wym, więc nie kon­ten­to­wał się tak ogól­ni­ko­wem przy­rze­cze­niem, ale mu­sia­łem mu nad­to przy­siądz na wszyst­kie świę­to­ści czer­ni­dła dru­kar­skie­go, że po­czą­tek przy­rze­czo­nej po­wie­ści przy­nio­sę mu na­za­jutrz. Nie było rady – przy­szedł­szy do domu, za­pa­li­łem lam­pę i za­czą­łem roz­my­ślać nad nie­szczę­śli­wym lo­sem moim, jako ska­za­ne­go na po­wie­ścio­pi­sa­rza mal gré lui, nad nie­szczę­śli­wym lo­sem ga­ze­ty, ska­za­nej na to, aby umiesz­cza­ła, co­kol­wiek kto na­pi­sze, i nad nie­szczę­śli­wym lo­sem kra­ju, ska­za­ne­go na… Po­ssin­ge­ra. Gdy już by­łem bli­ski roz­pa­czy, i w mę­kach zwąt­pie­nia ko­ły­sząc się na krze­śle przed biór­kiem i my­śląc z ko­lei to o nie­zna­nej mi jesz­cze mo­jej po­wie­ści, to o drob­nym gar­mon­dzie ga­ze­ty, to zno­wu iry­tu­jąc się usta­no­wie­niem ośmiu wi­ce­gu­ber­na­to­rów w Ga­li­cji przez tego nie­zno­śne­go p. Po­ssin­ge­ra – wle­pi­łem oczy w su­fit – jak gdy­by to był su­fit bu­do­wa­ny pod au­spi­cja­mi dr. Die­tla, i mógł lada chwi­la za­wa­lić się i po­ło­żyć ko­niec moim cier­pie­niom – na­gle do­le­cia­ły mię z uli­cy dwa sło­wa wy­rze­czo­ne przez ja­kie­goś spóź­nio­ne­go sztam­ga­sta ja­kie­goś źle przez po­li­cję do­zo­ro­wa­ne­go szyn­ku:

– Ej, co tam! By­wa­ło go­rzej!

Pro­mień bo­skie­go świa­tła, za­świe­co­ny świę­to­bli­wą ręką naj­po­boż­niej­sze­go i naj­przy­stoj­niej­sze­go z mło­dych wi­ka­rych pew­nej ar­chi­ka­te­dry, nie mógł by był zbłą­ka­nej owiecz­ce roz­ja­śnić le­piej dróg, któ­re­mi kro­czyć… nie po­win­na, ani­że­li mi te sło­wa roz­ja­śni­ły moją, ga­ze­ty i kra­ju sy­tu­ację. Tak jest! By­wa­ło go­rzej, mnie, ga­ze­cie i kra­jo­wi! Chwy­ci­łem za pió­ro i nie ja, ale pan Jan przez moje me­dium, jak duch przez sto­lik spi­ry­ty­sty, po­czął kre­ślić ów stan opła­ka­ny, w ja­kim znaj­do­wa­li­śmy się wszy­scy, nim na­sta­ły te cza­sy, kie­dy hr. Go­łu­chow­ski po raz dru­gi zo­stał na­mie­sta­ikiem. O wscho­dzie słoń­ca za­nio­słem ma­nu­skrypt panu Ja­no­wi, i po­sze­dłem spać. Ale co to za sen, mój Boże! Śni­ło mi się, że je­stem wzię­ty w śrubsz­tok, i że pan Jan na cze­le trzy­dzie­stu ze­ce­rów i dwóch ty­się­cy abo­nen­tów, śru­bu­je mię za­wzię­cie, aby ze mnie wy­ci­snąć resz­tę po­wie­ści. Co naj­gor­sza, to że sen zi­ścił się na­za­jutrz – by­łem w isto­cie w śrubsz­to­ku, i pan Jan wy­śru­bo­wał ze mnie nie jed­nę po­wieść, ale dwie – był­by może wy­śru­bo­wał trze­cią i czwar­tą, Bóg wie któ­rą – ale sko­rzy­sta­łem z chwi­li, w któ­rej za­ję­ty był prze­ra­bia­niem swo­jej po­li­ty­ki na ko­py­to p. Krze­czu­no­wi­cza – da­łem dra­pa­ka i opar­łem się, aż w Dzien­ni­ku Pol­skim.

Przy tym anti-spi­ry­ty­stycz­nym i bez­wy­zna­nio­wym or­ga­nie mia­łem spo­kój, i po­świę­ca­łem się przez dłu­gi czas re­da­go­wa­niu waż­nej ru­bry­ki: "Przy­je­cha­li do Lwo­wa" zaj­mu­jąc się obok tego jesz­cze tyl­ko ko­rek­tą mar­gi­ne­sów. Do­kład­ne i su­mien­ne wy­ko­ny­wa­nie mo­je­go po­słan­nic­ta pu­bli­cy­stycz­ne­go nie­roz­łącz­ne było od cho­dze­nia po ho­te­lach i od za­glą­da­nia do omni­bu­sów i fia­krów, przy­by­wa­ją­cych z dwor­ca ko­lei że­la­znej, bo każ­dy przy­jeż­dża­ją­cy musi być za świe­ża wy­dru­ko­wa­ny w dzien­ni­ku, i pu­blicz­ność nie zno­si no­win, ma­ją­cych już pe­wien haut-gout, to­le­ro­wa­ny tyl­ko w be­ka­sach, a rzad­ko kie­dy w kacz­kach. Nie­da­wa­no od­ko­pio­waw­szy wła­śnie z ta­bli­cy szwaj­ca­ra pew­ne­go ho­te­lu na­zwi­ska no­wo­przy­by­łych go­ści i za­bie­ra­jąc się do wyj­ścia, zsze­dłem się z mło­dym czło­wie­kiem w po­dróż­nem ubra­niu, zna­mio­nu­ją­cem nie­po­spo­li­cie do­bry stan fi­nan­sów i wy­pła­cal­ność, przed któ­rą na­wet bank hi­po­tecz­ny mu­siał­by otwo­rzyć na roz­cież swo­je con­to-cor­ren­te, nie żą­da­jąc po­rę­cze­nia Rot­szyl­da, Siny i sze­ściu mo­carstw eu­ro­pej­skich. Fi­zjo­no­mia tego mło­de­go czło­wie­ka wy­da­ła mi się zna­jo­mą, wpa­try­wa­li­śmy się je­den w dru­gie­go i po­zna­li­śmy się jako bar­dzo daw­ni ko­le­dzy i przy­ja­cie­le. Ed­mund – to jest jego imię – przy­wi­tał mię ser­decz­nie i po przy­ja­ciel­sku, choć wy­glą­dał tak do­stat­nio i oka­za­le, jak gdy­by przez dłuż­szy czas za­rzą­dzał ko­le­ją lwow­sko czer­nio­wiec­ką, albo jak gdy­by mło­de swo­je, a nie­usta­lo­ne losy po­łą­czył na wie­ki z za­bez­pie­czo­ne­mi w ta­bu­li kra­jo­wej lo­sa­mi ja­kiej już nie­co mniej mło­dej pan­ny lub wdo­wy. Po­szli­śmy na górę do jego po­miesz­ka­nia, stał bo­wiem w tym sa­mym ho­te­lu, i roz­ga­da­li­śmy się o daw­nych cza­sach, o wspól­nie prze­by­tej bie­dzie, o jego za­wo­dach i roz­cza­ro­wa­niach, o mo­ich ko­fl­ska­tach i ko­zach i t… d. O mo­ich roz­cza­ro­wa­niach mó­wić nie mo­gli­śmy, bo pa­trząc na świat ze sta­no­wi­ska re­dak­to­ra ru­bry­ki "Przy­je­cha­li do Lwo­wa", i ze sta­no­wi­ska ko­rek­to­ra mar­gi­ne­sów, nie mogę oczy­wi­ście nig­dy łu­dzić się do tego stop­nia, abym kie­dy­kol­wiek w ży­ciu do­znał za­wo­du. Ru­bry­ka moja otwie­ra owszem pole jak naj­czar­niej­sze­mu pe­sy­mi­zmo­wi – wy­obraź­cie so­bie pań­stwo tyl­ko, co to zna­czy, spo­strze­gać przez dłu­gi sze­reg lat ta­kie mnó­stwo lu­dzi za­ję­tych nie­stan­nie przy­jeż­dża­niem do Lwo­wa i wy­jeż­dża­niem na­po­wrót, i dojść na­ko­niec do prze­ko­na­nia, że gdy­by wca­le nie przy­jeż­dża­li, ani Lwów by na­tem nie stra­cił, ani oni. W ogó­le ja i sta­ry Ję­drzej, któ­ry od kil­ku­na­stu lat nosi co­dzień parę ko­szów dzien­ni­ka na pocz­tę, je­ste­śmy naj­pe­sy­mi­stycz­niej­sze­mi in­dy­wi­du­ami w ca­łej re­dak­cji, i po­wia­da­my so­bie, że czło­wiek krę­ci się tędy i tam­tę­dy, a nig­dy nic lep­sze­go z tego nie wyj­dzie, i tyl­ko po­de­szwy się zdzie­ra­ją.

Ko­le­ga mój Ed­mund, któ­ry tak­że krę­cił się wie­le "tędy i tam­tę­dy" po świe­cie bo­żym, nie mógł tego po­wie­dzieć o swo­ich po­de­szwach. Jak już za­uwa­ży­łem, gar­de­ro­ba jego – ta ma­ter­jal­na fi­zjo­no­mia czło­wie­ka, po­dług któ­rej są­dzą go czę­ściej i chęt­niej, niż po­dług wy­ra­zu twa­rzy i po­dług sen­su mowy – zna­mio­no­wa­ła ra­czej oby­wa­te­la sta­tecz­nie osia­dłe­go i przy­zwy­cza­jo­ne­go wię­cej do wi­do­ku ognio­trwa­łej kasy w swo­im sy­pial­nym po­ko­ju, niż do tę­sk­ne­go wy­cze­ki­wa­nia, ry­chło­li na­dej­dzie "pierw­szy" a z nim wy­pła­ta pen­sji.

Skie­ro­wa­łem roz­mo­wę na ten przed­miot, aby się do­wie­dzieć, co spo­wo­do­wa­ło tak ko­rzyst­ną zmia­nę sto­sun­ków daw­ne­go ko­le­gi? Zbył mię ni­tem, ni owem.

– Wiesz prze­cież, rzekł, że by­łem za­wsze gło­wą do po­zło­ty, jak­kol­wiek przy­pi­sy­wa­li­ście mi całe mnó­stwo roz­ma­itych ta­len­tów i zdol­no­ści. Gło­wy tego ro­dza­ju, mój ko­cha­ny, ro­dzą się pra­wie za­wsze w czep­kach, i prę­dzej lub póź­niej bez wła­snej pra­cy i za­słu­gi wcho­dzą w po­sia­da­nie fan­du­szów, po­trzeb­nych im do ze­wnętrz­nej… po­zło­ty. Mnie zmia­na ta losu spo­łka­ła wcze­śniej niż in­nych

– nam za­le­d­wie lat trzy­dzie­ści sześć, a mogę już spo­glą­dać na moją' prze­szłość, na wal­kę z nę­dzą i nie­do­stat­kiem, na pra­cę o ka­wa­łek chle­ba po­wsze­dnie­go, jak na sen nie­przy­jem­ny, któ­ry nig­dy nie wró­ci. Obym z rów­nym spo­ko­jem i rów­ną otu­chą mógł spo­glą­dać na inne do­świad­cze­nia, na inne bo­le­śniej­sze stro­ny tej wal­ki z ży­ciem, któ­rą prze­by­łem!

Tu przy­ja­ciel mój wes­tchnął głę­bo­ko – przy­po­mnia­łem so­bie, że przed laty, ko­chał się po­noś dość nie­szczę­śli­wie, że od­strych­nę­li się byli od nie­go naj­lep­si jego przy­ja­cie­le, a lu­dzie po­waż­ni, sen­zacj, ki­wa­jąc rę­ka­mi, po­wta­rza­li o nim z po­gar­dą: "La­da­co!" Zro­zu­mia­łem, o ja­kich chciał mó­wić do­świad­cze­niach, i wi­dząc przed sobą czło­wie­ka, któ­ry wca­le nie wy­glą­dał, jak "lada co", kiw­ną­łem tak­że ręką, na znak lek­ce­wa­że­nia nie­słusz­nej opi­nii.

– Ro­zu­miem, co chcesz po­wie­dzieć, mó­wił da­lej Ed­mund. – Ty, jako fa­bry­kant opi­nii pu­blicz­nej (tu zro­bi­łem minę ile moż­no­ści skrom­ną) mo­żesz śmiać się jej w oczy, jak au­gur rzym­ski. Ja, nie na­le­żę do jej re­gu­la­to­rów, a ro­bię to samo. Lek­ce­wa­ży­łem ja, gdy by­łem jed­nym z wie­lu tu­rec­kich świę­tych tej ka­to­lic­kiej kra­iny – lek­ce­wa­żę ją dzi­siaj, kie­dy po­trze­bo­wał­bym tyl­ko ka­zać wy­la­kie­ro­wać moję her­by na kil­ku ka­re­tach, za­sze­le­ścieć wa­lo­ra­mi, któ­re mam w pu­gi­la­re­sie, na­kar­mić kil­ka­na­ście dusz lo­kaj­skich i po­słać je po tę wa­szą opi­nię, aby przy­szła ła­sić mi się do nóg, jak do­brze wy­tre­so­wa­ny wy­żeł. Nie to – co in­ne­go boli mię cza­sem, ale mó­wić o tem nie lu­bię. Je­że­liś cie­kaw – to za­gra­ni­cą, znu­dów, spi­sa­łem coś na­kształt mo­jej bio­gra­fii – weź i prze­czy­taj.

Nie bez we­wnętrz­nej oba­wy wzią­łem do ręki po­da­ny mi dość spo­ry ma­nu­skrypt; nie­któ­rzy bo­wiem au­to­ro­wie nie­tyl­ko wy­ty­ka­ją nam dzien­ni­ka­rzom swo­je pra­ce, ale mają jesz­cze pre­ten­sję, aby­śmy ta­ko­we czy­ta­li, i bio­rą nas póź­niej na eg­za­min, o ile oce­ni­li­śmy pięk­no­ści ich sty­lu i po­lot ich gie­niu­szu. Ed­mund prze­rwał tra­pią­ce mię my­śli na­głem za­py­ta­niem:

– Jak­że się to­bie po­wo­dzi? Ile już ka­mie­nic ku­pi­łeś we Lwo­wie?

Roz­śmia­łem się, ale w śmie­chu moim było tyle mi­mo­wol­nej go­ry­czy i mia­łem snać tak wy­raź­nie minę dłuż­ni­ka, za­le­ga­ją­ce­go z ratą w "ka­sie za­licz­ko­wej", że przy­ja­ciel mój od­gadł bez dal­szej in­da­ga­cji, co mój śmiech ozna­czał.

– "Wszak "pi­szesz temu, kto ci pła­ci!"

– Tak, to praw­da, ale nie mo­głem nig­dy zde­cy­do­wać się do pi­sa­nia temu, kto wię­cej pła­ci. A pła­cą róż­nie, u nas i wszę­dzie. Na­pisz po zgo­nie Pola, że był on wiesz­czem ca­łe­go na­ro­du, że ko­chał całą Pol­skę i dla ca­łej śpie­wał – te do­sta­niesz za to we Lwo­wie, czter­dzie­ści gul­de­nów mie­sięcz­nie. Na­pisz, że Pol był po­etą, uwiecz­nia­ją­cym tra­dy­cje wiel­kich pa­nów i ich sław­nych koni, i że nie-pa­no­wie, nie mają do nie­go żad­ne­go pra­wa – a do­sta­niesz za to… sto gul­de­nów w Kra­ko­wie. Ja sam, zwró­ci­łem na, sie­bie uwa­gę re­dak­to­rów wie­deń­skich, bo nie chwa­ląc się mam pew­ną wpra­wę w re­da­go­wa­niu ru­bry­ki: "Przy­je­cha­li do Lwo­wa" – ofia­ro­wa­no mi, jak na mnie, wca­le świet­ną po­zy­cję, by­łem się prze­niósł do Wied­nia, ale od­mó­wi­łem…

– Dla­cze­goż więc nie za­pro­te­sto­wa­łeś, gdy po­wie­dzia­no, że pi­szesz temu, kto ci pła­ci?

– Bo… nie war­to. Gdy­bym miał her­by na ka­re­tach, wa­lo­ry w pu­gi­la­re­sie, i lo­kaj­skie du­sze u mo­je­go sto­łu, jak ty po­wia­dasz, to mógł­bym sprze­dać oj­czy­znę, okpić ro­dzo­ną mat­kę, oszu­kać jed­ną po­ło­wę świa­ta, a u dru­giej uży­wać jak naj­czo­ło­bit­niej­sze­go po­wa­ża­nia. Sko­ro rzecz ma się in­a­czej, nie zo­sta­je mi nic, jak tyl­ko po­dzie­lać two­je za­pa­try­wa­nie się na opi­nię pu­blicz­ną,.

– Ależ pod wzglę­dem ma­ter­jal­nym, i dzi­siej­sza two­ja po­zy­cja nie po­win­na być tak złą?

– Za­pew­ne, za­pew­ne, idzie­my w górę… ale wi­dzisz mój ko­cha­ny, trud­no wy­ma­gać od wy­daw­cy, aby mię ob­sy­py­wał bank­no­ta­mi za pro­wa­dze­nie tak skrom­nej ru­bry­ki. Ba! gdy­bym pi­sy­wał przy­tem po­wie­ści, albo coś po­dob­ne­go! Lecz na to nie mam cza­su. Dniem i nocą, mu­szę ho­dzić po ho­te­lach i no­to­wać, kto przy­je­chał…

Wy­raz nie­zmier­nej li­to­ści za­ja­śniał na po­czci­wej twa­rzy mo­je­go przy­ja­cie­la. W hu­ma­ni­tar­nym swo­im za­pa­le, zmu­sił On mnie do przy­ję­cia w pre­zen­cie ma­nu­skryp­tu, któ­ry trzy­ma­łem w ręku. Po­że­gna­łem go i za­raz na scho­dach oglą­da­łem ten pre­zent. Na okład­ce był na­pis: "Gło­wy do po­zło­ty. " Treść no­si­ła wszel­kie zna­mio­na pra­cy czło­wie­ka, któ­ry nie ma nic do czy­nie­nia i pi­sze dla za­bi­cia cza­su. Wy­daw­ca mój od­krył w niej ja­kieś za­le­ty, i ku­pił ode­mnie ma­nu­skrypt za tak ba­jecz­ną sumę, ja­kiej nie za­pła­ci­li mi nig­dy za naj­do­kład­niej­szy spis. tych, co "przy­je­cha­li do Lwo­wa".

I oto, zkąd się wzię­ły "Gło­wy do po­zło­ty". Rę­czę uro­czy­ście – a po­nie­waż nie cho­dzi tu o po­życz­kę, więc każ­dy przyj­mie za­pew­ne moje po­rę­cze­nie – że z "gło­wa­mi" temi w ża­den inny spo­sób nie szu­ka­łem za­czep­ki, oprócz spo­so­bu po­wy­żej opi­sa­ne­go, od­po­wie­dzial­ność tedy żad­na nie spa­da na mnie, i każ­dy z mo­ich sza­now­nych przy­ja­ciół bez wzglę­du na to, ja­kie­go ga­tun­ku gło­wę nosi na kar­ku, może śmia­ło za­cho­wać dla mnie w ser­cu swo­jem daw­niej­sze swo­je wzglę­dy.

Czas jed­nak­że, abym już raz do­pu­ścił do gło­su wła­ści­we­go au­to­ra po­wie­ści – bo po­stą­pi­łem so­bie z nim tak, jak mow­ca, któ­ry po za­mknię­ciu dys­ku­sji pod po­zo­rem po­wie­dze­nia kil­ku słów dla zro­bie­nia "oso­bi­stej uwa­gi", ko­rzy­sta z ab­sor­bu­ją­cej prze­wod­ni­czą­ce­go mi­micz­nej kon­ser­wa­cji z lożą słu­cha­czek i pra­wi przez dwie go­dzi­ny o tem, i o owem.

Nim ustą­pię z try­bu­ny, wi­nie­nem ato­li za­do­wo­lić cie­ka­wość pu­blicz­ną co do ry­so­pi­su p. Ed­mun­da, któ­re­go nie zna­la­złem w jego ma­nu­skryp­cie. Jest to obec­nie, jak już po­wie­dzia­łem, męż­czy­zna li­czą­cy 36 lat wie­ku, słusz­ne­go wzro­stu i wca­le re­gu­lar­nych ry­sów twa­rzy. Wło­sy i za­rost ma ko­lo­ru ciem­no­blond, płeć bia­łą, uło­że­nie do­bre, wy­zna­je za­sa­dy de­mo­kra­tycz­ne i jak każ­dy praw­dzi­wy de­mo­kra­ta, ma – nie wiem zkąd – róż­ne na­wycz­ki de­mo­kra­tycz­ne. Co się ty­czy wia­ry­god­no­ści jego opo­wia­da­nia, nie ule­ga ona naj­mniej­sze­mu po­wąt­pie­wa­niu, znam go bo­wiem z tej stro­ny, że o so­bie sa­mym prę­dzej coś po­wie złe­go, niż coś do­bre­go, o dru­gich zaś woli wca­le nie mó­wić" niż bez po­trze­by ko­niecz­nej, wy­ra­żać o nich nie­ko­rzyst­ne zda­nie. Jed­nem sło­wem, jest to bar­dzo po­rząd­ny czło­wiek, a gdy­by mu w czy­ich oczach ro­bi­ło ujmę to, że się wda­je z dzien­ni­ka­rza­mi, więc pro­szę przy­jąć do wia­do­mo­ści, iż na­wet naj­wyż­sze fi­gu­ry w na­szym, kra­ju do­pusz­cza­ją się cza­sem tego błę­du, nie tra­cąc mimo to za­ufa­nia, współ­o­by­wa­te­li. Co do mnie – skoń­czy­łem.

Au­tor

"Pan­ny Emi­lii" i "Ko­ro­nia­rza w Ga­li­cji".

Tom I.ROZ­DZIAŁ I.

Na­zy­wam się Ed­mund Mo­ulard, jak­kol­wiek w szko­łach pi­sa­no na­zwi­sko moję Mu­lar, win­dy­ku­jąc mię za po­mo­cą tej fo­ne­tycz­nej pi­sow­ni dla na­ro­do­wo­ści ru­teń­skiej, z któ­rą żad­ne inne nie łą­czą mie… sto­sun­ki, naj­mniej zaś sto­sun­ki po­kre­wień­stwa lub przy­jaź­ni. Oj­ciec, mój, któ­ry mię od­umarł, gdy by­łem jesz­cze nie­mow­lę­ciem, ro­dem był z Fran­cji i o ile mi wia­do­mo, po wie­lu bu­rzach i przy­go­dach ży­cia" osiadł w tym kra­ju i zaj­mo­wał się krze­wie­niem zna­jo­mo­ści swo­je­go oj­czy­ste­go ję­zy­ka, naj­pierw jako gu­wer­ner w do­mach wiej­skich" a póź­niej jako na­uczy­ciel i wła­ści­ciel ma­łe­go pen­sjo­na­tu w mie­ście pro­win­cjo­nal­nem. Po­trze­bo­wał­bym osob­ne­go tomu, gdy­bym chciał wy­li­czać, ilu zna­ko­mi­tych dziś mę­żów, mło­dzień­ca­mi, za­wdzię­cza­ło ro­dzi­co­wi mo­je­mu tę tro­chę fran­cuz­czy­zny, bez któ­rej ża­den z nich nie: mógł­by był zo­stać mę­żem, chy­ba po­peł­nia­jąc me­za­lians lub da­jąc po­wód do ta­ko­we­go. Pod pew­nym wzglę­dem tedy mógł­bym na­wet po­wo­ły­wać się "na za­słu­gi mo­ich przod­ków" i uczy­nię to nie­za­wod­nie w pierw­szej mo­jej mo­wie kan­dy­dac­kiej, oso­bli­wie, je­że­li­by mi przy­szła ocho­ta kan­dy­do­wać w Prze­my­ślu, gdzie za­słu­gi umar­łych, ży­wym le­piej po­pła­ca­ją, niż ich wła­sne.

Nie­tyl­ko po mie­czu, ale i po ką­dzie­li, ob­ce­go je­stem po­cho­dze­nia. Mat­ka moja była cór­ką ir­landz­kiej, ka­to­lic­kiej ro­dzi­ny z hrab­stwa Ker­ry, i ro­dzi­ła się w miej­scu, któ­re­go na­zwi­ska ni­ko­mu wy­ma­wiać nie ra­dzę, bo moż­na zwich­nąć ję­zyk za­raz przy pierw­szej pró­bie – pi­sze ono się Bal­ly­le­igh-Ca­stle. Szczę­śli­wym też to jest przy­pad­kiem dla mnie i dla wszyst­kich, któ­rzy mają ze mną do czy­nie­nia, że na­zy­wam się po ojcu, a nie po mat­ce – jej bo­wiem ro­dzin­nem na­zwi­skiem było Anna M'Cru­isher, i gra­fi­ka pol­ska pod­no­si ro­kosz prze­ciw in­sy­nu­acji, aby od­da­ła, jak się to wy­gła­sza.

Ro­dzi­ce moi przy­by­li i osie­dli w tych stro­nach na wie­le lat przed mo­jem uro­dze­niem, a dzie­je ich mło­do­ści mo­gły­by do­star­czyć wąt­ku do na­der zaj­mu­ją­cej po­wie­ści, któ­rej ko­niec był­by taki, że oj­ciec mój, zna­la­zł­szy się pew­ne­go razu na bru­ku pa­ry­skim, z żoną i dwoj­giem dzie­ci, bez gro­sza, bez przy­tuł­ku i bez wi­do­ków na lep­szą przy­szłość, przy­jął z ra­do­ścią pro­po­zy­cję ja­kie­goś ajen­ta, aby je­chał na Po­do­le, gdzie bar­dzo ma­jęt­ny com­te po­lo­na­is, ob­da­rzo­ny po­tom­stwem, pra­gnie uczy­nić ta­ko­we jak naj­bie­glej­szem w ję­zy­kach, re­pre­zen­to­wa­nych przez mał­żeń­stwo: Mo­ulard i M'Cru­isher. Nie od rze­czy bę­dzie nad­mie­nić tu­taj, że ziom­ko­wie 0'Con­ne­la, mimo wszel­kiej opo­zy­cji swo­jej prze­ciw pa­no­wa­niu an­giel­skie­mu, uży­wa­ją ję­zy­ka swo­ich cie­mięz­ców – nie­chaj więc na żad­nym hra­bi po­dol­skim nie cię­ży cień po­dej­rze­nia, ja­ko­by chciał ka­zać uczyć dzie­ci swo­je… fe­nia­ni­zmu.

Ajent hra­bie­go wy­pra­wił tedy w dro­gę mo­ich ro­dzi­ców, wraz z ogrom­nym ła­dun­kiem ko­ro­nek, je­dwa­biów lug­duń­skich, kon­fek­cyj pa­ryz­kich i róż­nych ele­ganc­kich dro­bia­zgów, prze­zna­czo­nych dla pani hra­bi­ny i dla pa­nien hra­bia­nek. Nad brze­ga­mi jed­nak Zbru­cza czy Smo­try­cza, po­ka­za­ło się, że Ie com­te po­lo­na­is wła­śnie w tej chwi­li zban­kru­to­wał – wie­rzy­cie­le zaj­mo­wa­li się wła­śnie sub­ha­sta­cją jego dóbr i sub­ha­sto­wa­li mię­dzy in­ne­mi tak­że owe ko­ron­ki, je­dwa­bie, kon­fek­cje i dro­bia­zgi pa­ryz­kie – tyl­ko ro­dzi­ców mo­ich nie mo­gąc ich sub­ha­sto­wać, ode­sła­li z re­gre­sem do hra­bie­go, ale ten drap­nął za gra­ni­cę.

Tym ra­zem oj­ciec mój zna­lazł się już nie na bru­ku, bo tego na Po­do­lu nie zna­ją, ale na sze­ro­kim i nie mniej głę­bo­kim go­ściń­cu… pro­wa­dzą­cym z Jar­mu­li­niec do Ka­mień­ca, i z ta­kim fun­du­szem w kie­sze­ni, któ­ry mu po­zwa­lał zbli­żyć się do po­łu­dni­ka pa­ryz­kie­go, za­le­d­wie o mil kil­ka­na­ście. Ale po­wziąw­szy raz za­miar pusz­cze­nia się na gu­wer­ner­kę, ro­dzi­ce moi po­wie­dzie­li so­bie, że im da­lej od Pa­ry­ża, tem ła­twiej im żyć bę­dzie, zo­sta­li więc tu­taj i roz­po­czę­li naj­przy­krzej­szy ze wszyst­kich za­wo­dów – na­uczy­ciel­stwo pry­wat­ne.

Los gu­wer­ne­ra, a jesz­cze bar­dziej los gu­wer­nant­ki, po­wi­nien­by prze­cież kie­dyś zna­leść czu­łe­go po­etę, któ­ry­by opi­sał wszyst­kie jego cier­nie i kol­ce, wszyst­kie te drob­ne cier­pie­nia, do­le­gli­wo­ści i upo­ko­rze­nia, któ­rych suma star­czy na nie­jed­no ko­lo­sal­ne nie­szczę­ście. Po trze­ba nad­ziem­skiej ła­god­no­ści umy­słu, aby się nie prze­jąć ukry­tą nie­na­wi­ścią do ca­łe­go ro­dza­ju ludz­kie­go, zno­sząc przez kil­ka lub kil­ka­na­ście lat z jed­nej stro­ny ka­pry­sy nie­sfor­nych i źle pro­wa­dzo­nych bęb­nów, któ­rych się ma niby wy­cho­wy­wać, a któ­re cho­wa­ją się ra­czej same pod opie­ką nie­mniej­szych z dru­giej stro­ny ka­pry­sów mamy Gdy­by ta­bli­ce sta­ty­stycz­ne mia­ły osob­ną ru­bry­kę dla śmier­tel­no­ści gu­wer­ne­rów i gu­wer­nan­tek, po­ka­za­ło­by się, że nie­szczę­śli­we te in­dy­wi­dua żyją w prze­cię­ciu jesz­cze kró­ciej od ar­ty­stów i le­ka­rzy. Dziś poj­mu­ję, dla cze­go tak wcze­śnie zo­sta­łem sie­ro­tą, dziś też, do­świad­czyw­szy, jak moc­no roz­go­ry­cza­ją nasz tem­pe­ra­ment cią­głe, drob­ne utarcz­ki z ży­ciem, po­dwój­nie uwiel­biam aniel­skie ser­ce mo­jej mat­ki, jej sło­dycz i ła­god­ność nie­zrów­na­ną.

Była to je­dy­na moja krew­na, i je­dy­na isto­ta, któ­rą los mój ob­cho­dził – tak, jak ja by­łem dla niej je­dy­nym przed­mio­tem mi­ło­ści. Star­sze jej dzie­ci po­mar­ły jesz­cze przed moim oj­cem; wkrót­ce po mo­jem przyj­ściu na świat, i jego nie sta­ło. Mat­ka moja zwi­nę­ła pen­sjo­nat, któ­ry byli za­ło­ży­li wspól­nie w Żar­no­wie, i po­czę­ła trud­nić się już tyl­ko udzie­la­niem lek­cyj po do­mach ho­no­ra­cjo­rów tego mia­sta. Uczy­ła ję­zy­ka fran­cu­skie­go i an­giel­skie­go, gry na for­te­pia­nie, przed­mio­tów szkol­nych, śpie­wu, ro­bót ko­bie­cych; Bóg wie, cze­go nie uczy­ła i cze­go nie umia­ła. Do dwu­na­ste­go mo­je­go roku, nie mia­łem prócz niej, żad­ne­go na­uczy­cie­la, i zda­wa­łem eg­za­mi­na ze szkół niż­szych pry­wat­nie, z wiel­kiem za­wsze po­wo­dze­niem. Miesz­ka­li­śmy w ma­łym dwor­ku, któ­re­go jed­ną po­ło­wę zaj­mo­wa­ła wła­ści­ciel­ka, wdo­wa po urzęd­ni­ku, pani Bu­sch­mül­le­ro­wa, mat­ka dwóch có­rek, rów­nie im­po­nu­ją­cych wzro­stom, jak tu­szą i ży­we­mi ko­lo­ra­mi twa­rzy. Dla mnie, oby­dwie pan­ny Bu­sch­mül­le­rów­ny były zisz­cze­niem nie­bo­bur­cze­go pro­jek­tu wie­ży ba­bi­loń­skiej, a kie­dy czy­ta­łem hi­stor­ję Ty­ta­nów, co spię­trzy­li Olimp na Ossę i pró­bo­wa­li prze­pro­wa­dzić w po­za­są­do­wej dro­dze ru­ma­cje prze­ciw Śp. Jo­wi­szo­wi – wy­obra­ża­łem so­bie za­wsze, że gdy­by pan­na Ade­la sta­nę­ła na bar­kach pan­ny Jó­ze­fy, do­bry Ty­tan z ła­two­ścią po nich do­stał­by do nie­ba. Mło­dzież miej­sco­wa ato­li, doj­rzal­szy oczy­wi­ście ode­mnie mia­ła sąd o pan­nach Bu­sch­mül­ler – były one pięk­no­ścia­mi en vo­gus, i co nie­dzie­li w po­miesz­ka­niu ich mat­ki zgro­ma­dzał się kwiat dan­dy­sów Żar­no­wa, zło­żo­ny z jed­ne­go de­pen­den­ta od ad­wo­ka­ta, z jed­ne­go dy­ur­ni­sty są­do­we­go, z jed­ne­go pro­wi­zo­ra z ap­te­ki i z jed­ne­go ofi­cja­ła nie­wia­do­mej mi wła­dzy, któ­ry pod­ów­czas był już sta­rym ka­wa­le­rom, i do­tych­czas, je­że­li żyje, pew­no się nie oże­nił. Pro­wi­zor gry­wał na skrzyp­cach, dy­ur­ni­sta na gi­ta­rze, ofi­cjał na fle­cie, a de­pen­dent na wio­lon­cze­li, pan­na Ade­la i pan­na Jó­ze­fa na­prze­mian mor­do­wa­ły kla­wi­cym­bał, efekt zaś ogól­ny był taki, że my­szy z na­sze­go miesz­ka­nia emi­gro­wa­ły co nie­dzie­li i wra­ca­ły do­pie­ro koło śro­dy, i to bar­dzo ostroż­nie.

Miesz­ka­nie na­szę skła­da­ło się z dwóch po­ko­ików i kuch­ni, i ume­blo­wa­ne było tak schlud­nie i czy­ściut­ko, że pani Bu­sch­mül­le­ro­wa nie­raz gło­śno oskar­ża­ła moją mat­kę o pre­ten­sję do ele­gan­cji i wy­sta­wy – choć nie było tam ani jed­ne­go przed­mio­tu zbyt­ko­we­go, ani jed­ne­go, od­po­wia­da­ją­ce­go wy­ma­ga­niom mody. Naj­wię­cej po­noś ob­ra­ża­ło de­mo­kra­tycz­ny zmysł pani Bu­sch­mül­le­ro­wej kil­ka szaf z książ­ka­mi, bo u niej, oprócz ka­len­da­rza i kil­ku sta­rych ze­szy­tów nut, dział ar­ty­stycz­no-li­te­rac­ki wca­le nie był re­pre­zen­to­wa­ny. Mat­ka moja nie była, broń Boże, tem, co Eran na­zy­wa­ją bas-bleu, nie ba­wi­ła się w uczo­ną, li­te­rat­kę, ani w po­et­kę, ob­rw­szy z ko­niecz­no­ści za­wód na­uczy­ciel­ki, czy­ta­ła wie­le i uczy­ła.

się do koń­ca ży­cia, dla swo­ich ele­wów, a jesz­cze wię­cej dla mnie. Stan wy­cho­wa­nia pu­blicz­ne­go, do­tych­czas nie świet­ny, wów­czas wię­cej jesz­cze zo­sta­wiał do ży­cze­nia, niż dzi­siaj, a przy­tem, mat­ka moja była i tego zda­nia, że dzie­ci do­pie­ro w pew­nym wie­ku do­brze jest po­sy­łać do szko­ły – za­da­wa­ła więc so­bie wszel­ką pra­cę, aby mi w domu za­stą­pić szko­łę. Nie mogę bez wzru­sze­nia przy­po­mnieć so­bie chwi­li, a kie­dy na­stał dla mnie czas roz­po­czę­cia stu­djów ła­ciń­skich, i kie­dy ta nie­oce­nio­na ko­bie­ta na­uczyw­szy się po­przed­nio ję­zy­ka nie­miec­kie­go aby mnie prze­pchać przez eg­za­mi­na ze szkół niż­szych, mor­do­wa­ła się no­ca­mi ca­łe­mi nad każ­dą z ko­lei de­kli­na­cją, nad ala, alae i mo­neo mo­nui, mo­ni­tum, mo­ne­re, aby mi to wszyst­ko na­za­jutrz wło­żyć jak ło­pa­ta w gło­wę. Stu­dent z po­ety­ki, któ­re­mu pła­ci­ła ogrom­ną, jak na jej środ­ki, sumę trzech gul­de­nów mie­sięcz­nie, przy­cho­dził co­dzień na pół go­dzi­ny, ob­ja­śnić mi ta­jem­ni­ce Schul­bu­cha – wy­kład jego nie chwy­tał się nig­dy mo­jej mło­dej i roz­tar­gnio­nej gło­wy, ale mat­ka moja sie­dzia­ła przy mnie, poj­mo­wa­ła i mem­ro­wa­la za mnie wszyst­ko,. I co mó­wił ten pięt­na­sto­let­ni pe­da­gog, uczy­ła się po­tem mo­ich lek­cyj i cu­dow­nym ja­kimś spo­so­bem wpa­ja­ła je w moją mó­zgow­ni­cę. Uczy­łem się chęt­nie i z ła­two­ścią, dzię­ki może wro­dzo­nym zdol­no­ściom, ale głów­nie dzię­ki tej me­to­dzie, któ­rej z pew­no­ścią naj­do­sko­nal­szy szkol­nik na­śla­do­wać­by nie po­tra­fił, bo była to me­to­da ro­zum­nej, a ma­cie­rzyń­skiej mi­ło­ści. Nie mało też dzia­łał na mnie przy­kład jej nie­zmor­do­wa­nej, książ­ko­wej pra­cy, i uwiel­bie­nie, ja­kie ob­ja­wia­ła dla na­uki, dla wie­dzy i umie­jęt­no­ści ludz­kiej w ogó­le. Ro­dzi­ce nie spo­strze­ga­ją tego naj­czę­ściej, jak moc­no wpły­wa­ją na umysł dzie­ci naj­pierw­sze roz­mo­wy któ­re sły­szą u star­szych, jak sil­nie od­dzia­łu­ją na cały dal­szy kie­ru­nek czło­wie­ka wy­obra­że­nia, któ­re za mło­du o uszy jego się obi­ły. Je­den wy­no­si z domu ro­dzi­ciel­skie­go uwiel­bie­nie dla Rot­szyl­da i dla ka­pi­ta­łu, i póź­niej w ży­ciu, bę­dzie po­świę­cał wszyst­ko inne, tro­sce o zbi­ja­nie jak naj­więk­szej kupy gro­sza – dru­gi o ni­czem nie sły­szał tyle, co o do­brym to­nie, o szy­ku w ubio­rze, w ume­blo­wa­niu, w przy­ję­ciu lu­dzi i ob­co­wa­niu z nimi, i póź­niej, ten do­bry ton i szyk bę­dzie mu mimo wol­nym bodź­cem sym­pa­tyj i an­ty­pa­tyi, i ska­lą, po­dług któ­rej mie­rzyć się po­win­no lu­dzi i rze­czy – trze­ci, w ślad za­tem, o czem naj­czę­ściej ma­wiał tato, wiel­bić bę­dzie tyl­ko an­giel­skie ko­nie, dżo­kie­jów i po­dró­że za gra­ni­cę. Mnie mat­ka moja na­uczy­ła czci i uwiel­bie­nia dla wszyst­kie­go, co praw­dzi­we, pięk­ne i do­bre, czci dla na­uki, dla sztuk, dla… wiel­kich cnót oby­wa­tel­skich. Nie­raz póź­niej, czy­ta­jąc np. pa­ne­gi­ry­ki Na­po­le­ona I, iry­to­wa­łem się nie­mi nie­zmier­nie i czu­łem obrzy­dze­nie dla tego ubó­stwie­nia ego­izmu – a kie­dy so­bie zda­łem spra­wę z tego, zkąd mi się wzię­ło to uczu­cie, przy­po­mnia­łem so­bie sło­wa mo­jej mat­ki wy­rze­czo­ne z po­wo­du mo­je­go dzie­cin­ne­go za­py­ta­nia, dla cze­go ze wzglę­du na brak miej­sca wy­nie­sio­no na strych por­tret Na­po­le­ona, a zo­sta­wio­no Wa­shing­to­na na ścia­nie, sko­ro tam­ten był ce­sa­rzem a ten tyl­ko je­ne­ra­łem? – "He was a bet­ter man" – ten był lep­szym czło­wie­kiem, po­wie­dzia­ła mi, i jęła tłu­ma­czyć dla cze­go. Póź­niej, gdzie­kol­wiek zo­ba­czy­łem wi­ze­ru­nek Na­po­le­ona, a nie wi­dzia­łem Wa­shing­to­na, czu­łem głę­bo­ką ura­zę do wła­ści­cie­la po­ko­ju i sza­cu­nek mój dla nie­go zmniej­szał się znacz­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: