- W empik go
Głowy do pozłoty. Tom 2: powieść - ebook
Głowy do pozłoty. Tom 2: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 314 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Złośliwe języki rozszerzyły od niejakiego czasu pogłoskę, jakobym się stał winnym napisania powieści p… t. Głowy do pozłoty. Jakkolwiek pogłoska ta jest mylną, polegającą jedynie na nieznajomości i na przekręceniu faktów, i na podstawieniu jednej osoby za drugą – rzuca on gruby cień na moje stanowisko obywatelskie, podaje w podejrzenie moją wybieralność do rady miejskiej, mój kredyt w bankach, moją kwalifikację na kancelistę przy galicyjskim "Wydziale krajowym, moją reputację jako kandydata do stanu małżeńskiego, a nawet, moją… przypuszczalnośó do jakiegokolwiek przyzwoitego towarzystwa. Głowy do pozłoty! Toć w tych trzech słowach zawartą jest kwintesencja wszystkich obelg i paszkwilów na jakie zdobyć się może drukowane słowo. On ne parle pas de cordes dans le maison d'un pendu – w Galicyi i w Lodomerji o głowach do pozłoty bezkarnie mówić nie wolno. U nas mociumpanie, wszystko jest złotem, cokolwiek się święci; a święci się wszystko, i nic nie potrzebuje pozłoty. Tylko importowana z komunistycznej i żydowskiej zagranicy, przewrotność, może być innego zdania i o taką to przewrotność posądzają mię powszechnie, odkąd rozpowszechniła się o mnie wzmiankowana powyżej, fałszywa pogłoska. Jej wyłącznie – tj. nie przewrotności mojej, ale pogłosce przypisać muszę okoliczność, że najznakomitsi i najbardziej wpływowi mężowie stanu mojej ściślejszej ojczyzny, najpłodniejsi w wielkie myśli i czyny ojcowie narodu, od kilku tygodni przechodzą nademną do porządku dziennego, jak gdybym nie był uczciwym szlachcicem herbu Staryćwik, ale bezbożnym wnioskiem o zniesienie propinacji i chodzącym zamachem na polskość w jej przedlitawskiem i tabularnem znaczeniu. Poseł obwodu tarnopolskiego ignoruje poprostu moją egzystencję; poseł miasta Tarnopola, spotkawszy mię na ulicy, przewierca błyskawicowem spojrzeniem swojem pierwszego lepszego niewinnego ekspresu, albo żydka z pomarańczami, byle manna duchowa, tryskająca z jego źrenicy, nie padła na moją osobę – a wzniosły – umysł, zajmujący się pro forma szpitalami galicyjskiemi, umysł pod którego auspicjami niezrozumiały hebrajski wyraz rebuchem przełożony został in usum władz autonomicznych z idiomu semickiego na chrześciańsko-inspektorski – umysł ten, uważa mię za większą jeszcze bagatelkę, niż tę, jaką jest w jego i w Gazety Narodowej oczach, dwudziesto-kilkotysięczna fałszywa pozycja w zamknięciu rachunków! I w innych sferach nie mniejsze spotykają mię despekta. Tu kandydat, którego na najwyższą w świecie naukowym posadę powołuje zaufanie… studentów (tak jak zaufanie indyków i kapłonów w dobrze urządzonej restauracji zwykło decydować o przyjęciu lub nieprzyjęciu kucharza), patrzy na mnie z ukosa, a drób studencki gotów mi jutro wyprawić kocią muzykę, albo pominąć mię przy zaproszeniu na wieczorek, urządzony w celu umożebnienia egzystencji honorowych tytułów prezesa, wiceprezesa i sekretarza, jakoteż w celu zebrania funduszów na stampilię jakiegoś towarzystwa "wzajemnej pomocy". Każdy pojmie, jak bolesnem jest nie słyszeć po raz setny dwudziesty i siódmy "Ody do młodości" Mickiewicza, wygłoszonej z uznania godnym zamiarem sprawienia efektu, chociaż bez równie uznania godnego skutku. O, jest to przeszywającem serce! Ale nie dość tego; na wieść, że piszę coś o "głowach do pozłoty", wielka część najznakomitszych pedagogów tutejszokrajowych, mianowicie oddanych studjom słowiańsko-fllologicznym, powzięła błędne mniemanie, jakobym zbrodniczą ręką chciał wskazywać światu żywe rezultaty jej profesorskiej działalności, a wszelki uczony gramatykarz, czyli zwykł pisać " powinne… u czy "powinny", tj. czyli zwykł uważać wyraz "powinienem" jako przymiotnik, czy jako słowo czasowe – mnie bezwarunkowo uważa jako swego nieprzyjaciela. Ach! i głębiej jeszcze tkwi w społeczności naszej ta nieuzasadniona niechęć, której niewinną padam ofiarą! Oto każdy młodzieniec, od dwudziestu czterech do czterdziestu dwu lat wieku, każdy, który czuje się uzdolnionym i powołanym do zdobycia serca, wdzięków, ręki i posagu dowolnie mu wskazanej panny lub wdowy, bądź na podstawie słusznego wzrostu, szerokich barków i ładnie zakręconego wąsa, bądź na podstawie tego, iż jest koncepistą c… k… prokuratorji skarbu, oficjałem pocztowym, albo asystentem w zakładzie niebezpieczeństwa ognia i gradu – każdy taki kawaler w rozgłoszonym lekkomyślnie, powyższym tytule powieści, upatruje – jak mi Austrja miła i strojenie fortepianów, tak nie wiem dlaczego? – upatruje alluzję, skierowaną wprost do jego osoby! Ile razy kto zapuka do moich drzwi, krew mi stygnie w żyłach z przerażenia i zaglądam przez dziurkę od klucza, czy nie są to świadkowie, którego z tych obrażonych morderców serc kobiecych, spotrzebywaczy tużurków i kosmetyków, lub spisywaczy zer, pozwów, recepisów, stornów i ristornów? Nie wspominam już wcale o P. T. jaśnie oświeconych, jaśnie i poprostu wielmożnych właścicielach niektórych większych posiadłości, ani o sławetnych naczelnikach i radnych wielu gmin, ani o innych koryfeuszach porządku publicznego, ani o wielu przewielebnych ojcach i matkach duchownych, ani o owych stukilkudziesięciu tysiącach małżonków, którym Opatrzność pozwala codziennie spać i czuwać w cieniu niesłusznie ośmieszonego znamienia przewagi "des ewig Weiblichan" nad znakomitą siłą męzkości – powiadam tylko jednem słowem, że dzięki najczarniejszej potwarzy, skompromitowany jestem wobec wszystkich stanów, zawodów i warstw człowieństwa, jako człowiek, który wrzekomo śmiał coś wspomnieć o głowach do pozłoty.
Nie natem koniec. Głowa, uważana jako część ciała niezbędna ze względu na potrzebę włożenia lub przyczepienia gdzieś nowo sprawionego kapelusza, właściwą jest rodzajowi żeńskiemu równie jak męzkiemu. Jeżeli skeptycyzm, cynizm, i religijny indyferentyzm rozmaitych tak zwanych satyryków ośmielił się twierdzić, jakoby ta przestrzeń, dzieląca kark każdej dwunożnej istoty, nienależącej do rodu ptasiego, od jej pilśniowego jedwabnego, lub słomianego wierzchołka, nawet u posłów, profesorów, marszałków, koncepistów itp. kwalifikowała się do pozłoty, to brak wychowania jest u nas dość wielki, by oprócz głów, zdołano upatrzyć także główki, a często bardzo piękne główki, ozdobione misternie rozkudłanetni fryzurami, a jednak oprócz pudru i różu i pomady, potrzebujące jeszcze pozłocenia, i to w owem satyrycznem, niewalutowem znaczeniu. K. to więc przypuszcza istnienie głów do pozłoty, może bardzo łatwo być posądzonym o to, że nie przypuszcza, by troska o rozmnożenie rodzaju ludzkiego, o kuchnię, o pranie i prasowanie bielizny, o cerowanie pończoch i, o przyszywanie guzików do koszul, dała się pogodzić z badaniami pierwotnego brzmienia greckiej litery theta, z dochodzeniem przyczyny podania aerolitów, z terapią zakażenia różnego, z śledzeniem rozwoju jestestw organicznych od komórki, monady, embrjonu, aż do form skończonych i wyrośniętych, albo z matematycznem obliczeniem siły lokomobilów i wytrzymałości konstrukcji z lanego lub kutego żelaza. W istocie człowiek taki prawdopodobnie jest przeciwnikiem emancypacji kobiet, w jej obszernem pojęciu, jest tedy nieprzyjacielem płci pięknej, przyszłym kolektorem tysiąca koszów i koszyków! Ja zaś moi państwo, jestem jeszcze młody (nie mam nawet piędziesięciu lat i pijam dużo wody) ja chciałbym się kiedyś ożenić, ja nie mogę zostawać pod ciężarem takiego oskarżenia! Kto zechce z pewną wyrozumiałością zastanowić się nad mojem położeniem, ten pojmie, dlaczego uprosiłem lub ubłagałem wydawcę o umieszczenie niniejszego, jakkolwiek obszernego i nienależącego do rzeczy "przedstawia" do Głów do pozłoty, ażebym mógł wszem wobec i każdemu z osobna oświadczyć, iż powieści tej nie pisałem, a wydania jej stałem się winny jedynie pod naciskiem niezwykłych i pognębiających okoliczności.
Muszę w ogóle z góry odepchnąć insynuację, jakobym kiedy, kolwiek pisywał powieści. Opowiem zkąd spadło na mnie to posądzenie, a potem dopiero wspomnę, zkąd wzięły się "Głowy do pozłoty". Będzie to historją może za długa, ale ponieważ szanowny czytelnik tak, czy siak, z pewnością nie czytuje nigdy żadnej przedmowy, więc mniejsza mu o to, czy parę kartek mniej lub więcej przewróci – wszak i posłom naszym jest to rzeczą obojętną, ile sągów kubicznych rozmaitych sprawozdań złożą im na pulpitach w redutowej sali, bo jednakowo żadnych sprawozdań nie czytają, chyba, że p. Grocholski zwróci ich uwagę na jaki druk, zawierający łacińskie obelgi na parlament galicyjski, jak np. Summum jus, suma injuria. Initium sapientiae est timor domine. Princips. vult decipere, ergo digatur i t… d. Ale na szczęście, ja we wszystkich klasach miałem zawsze trójkę z łaciny, i umiem, jej tylko tyle, co lwowski tygodnikarz Czasu, nie użyję więc w mojem opowiadaniu żadnej z tych niebezpiecznych formułek i oburzenie szanownego posła obwodu tarnopolskiego nie zrobi niepotrzebnej reklamy mojej przedmowie. Z wszelkim więc spokojem sumienia przystępuję do dalszego opowiadania.
Cztery lata temu, gdy sejm galicyjski uchwalił był właśnie ową wiekopomną rezolucję, nad której znaczeniem i doniosłością dotychczas łamiemy sobie głowy, gdy dla ukarania nas za tę śmiałość – tak wielką, skoro tak trudną do pojęcia i do zrozumienia, naczelnikiem rządu krajowego mianowano p. Possingera, i gdy jako współpracownik Gazety Narodowej z wszystkich łamów tego pisma mogłem dowiedzieć się codziennie, jak wielka klęska i plaga spadła na nasz kraj nieszczęśliwy – cztery więc lata temu, opadnięty byłem znienacka i w sposób więcej zdradziecki niż rycerski przez przyjaciela i ówczesnego pryncypała mojego, pana Jana, który na ulicy i to nocną porą, wymógł na nieoględności mojej solenne przyrzeczenie, że napiszę powieść dla odcinku jego Gazety. Ponieważ jednak pan Jan bywa zwykle bardzo natarczywym, więc nie kontentował się tak ogólnikowem przyrzeczeniem, ale musiałem mu nadto przysiądz na wszystkie świętości czernidła drukarskiego, że początek przyrzeczonej powieści przyniosę mu nazajutrz. Nie było rady – przyszedłszy do domu, zapaliłem lampę i zacząłem rozmyślać nad nieszczęśliwym losem moim, jako skazanego na powieściopisarza maigre lui, nad nieszczęśliwym losem gazety, skazanej na to, aby umieszczała, cokolwiek kto napisze, i nad nieszczęśliwym losem kraju, skazanego na… Possingera. Gdy już byłem bliski rozpaczy, i w mękach zwątpienia kołysząc się na krześle przed biórkiem i myśląc z kolei to o nieznanej mi jeszcze mojej powieści, to o drobnym garmondzie gazety, to znowu irytując się ustanowieniem ośmiu wicegubernatorów w Galicji przez tego nieznośnego p. Possingera – wlepiłem oczy w sufit – jak gdyby to był sufit budowany pod auspicjami dr. Dietla, i mógł lada chwila zawalić się i położyć koniec moim cierpieniom – nagle doleciały mię z ulicy dwa słowa wyrzeczone przez jakiegoś spóźnionego sztamgasta jakiegoś źle przez policję dozorowanego szynku:
– Ej, co tam! Bywało gorzej!
Promień boskiego światła, zaświecony świętobliwą ręką najpobożniejszego i najprzystojniejszego z młodych wikarych pewnej archikatedry, nie mógł by był zbłąkanej owieczce rozjaśnić lepiej dróg, któremi kroczyć… nie powinna, aniżeli mi te słowa rozjaśniły moją, gazety i kraju sytuację. Tak jest! Bywało gorzej, mnie, gazecie i krajowi! Chwyciłem za pióro i nie ja, ale pan Jan przez moje medium, jak duch przez stolik spirytysty, począł kreślić ów stan opłakany, w jakim znajdowaliśmy się wszyscy, nim nastały te czasy, kiedy hr. Gołuchowski po raz drugi został namiestnikiem.
0 wschodzie słońca zaniosłem manuskrypt panu Janowi, i poszedłem spać. Ale co to za sen, mój Boże! Śniło mi się, że jestem wzięty w śrubsztok, i że pan Jan na czele trzydziestu zecerów i dwóch tysięcy abonentów, śrubuje mię zawzięcie, aby ze mnie wycisnąć resztę powieści. Oo najgorsza, to że sen ziścił się nazajutrz – – byłem w istocie w śrubsztoku, i pan Jan wyśrubował ze mnie nie jednę powieść, ale dwie – byłby może wyśrubował trzecią i czwartą, Bóg wie którą – ale skorzystałem z chwili, w której zajęty był przerabianiem swojej polityki na kopyto p. Krzeczunowicza – dałem drapaka i oparłem się, aż w Dzienniku Polskim.
Przy tym anti-spirytystycznym i bezwyznaniowym organie miałem spokój, i poświęcałem się przez długi czas redagowaniu ważnej rubryki: "Przyjechali do Lwowa" zajmując się obok tego jeszcze tylko korektą marginesów. Dokładne i sumienne wykonywanie mojego posłannicta publicystycznego nierozłączne było od chodzenia po hotelach i od zaglądania do omnibusów i fiakrów, przybywających z dworca kolei żelaznej, bo każdy przyjeżdżający musi być za świeża wydrukowany w dzienniku, i publiczność nie znosi nowin, mających już pewien haut-gout, tolerowany tylko w bekasach, a rzadko kiedy w kaczkach. Niedawano odkopiowawszy właśnie z tablicy szwajcara pewnego hotelu nazwiska nowoprzybyłych gości i zabierając się do wyjścia, zszedłem się z młodym człowiekiem w podróżnem ubraniu, znamionującem niepospolicie dobry stan finansów i wypłacalność, przed którą nawet bank hipoteczny musiałby otworzyć na rozcież swoje conto-corrente, nie żądając poręczenia Rotszylda, Siny i sześciu mocarstw europejskich. Fizjonomia tego młodego człowieka wydała mi się znajomą, wpatrywaliśmy się jeden w drugiego i poznaliśmy się jako bardzo dawni koledzy i przyjaciele. Edmund – to jest jego imię – przywitał mię serdecznie i po przyjacielsku, choć wyglądał tak dostatnio i okazale, jak gdyby przez dłuższy czas zarządzał koleją lwowsko czerniowiecką, albo jak gdyby młode swoje, a nieustalone losy połączył na wieki z zabezpieczonemi w tabuli krajowej losami jakiej już nieco mniej młodej panny lub wdowy. Poszliśmy na górę do jego pomieszkania, stał bowiem w tym samym hotelu, i rozgadaliśmy się o dawnych czasach, o wspólnie przebytej biedzie, o jego zawodach i rozczarowaniach, o moich kofiskatach i kozach i t… d. O moich rozczarowaniach mówić nie mogliśmy, bo patrząc na świat ze stanowiska redaktora rubryki "Przyjechali do Lwowa", i ze stanowiska korektora marginesów, nie mogę oczywiście nigdy łudzić się do tego stopnia, abym kiedykolwiek w życiu doznał zawodu. Rubryka moja otwiera owszem pole jak najczarniejszemu pesymizmowi – wyobraźcie sobie państwo tylko, co to znaczy, spostrzegać przez długi szereg lat takie mnóstwo ludzi zajętych niestannie przyjeżdżaniem do Lwowa i wyjeżdżaniem napowrót, i dojść nakoniec do przekonania, że gdyby wcale nie przyjeżdżali, ani Lwów by natem nie stracił, ani oni. W ogóle ja i stary Jędrzej, który od kilkunastu lat nosi codzień parę koszów dziennika na pocztę, jesteśmy najpesymistyczniejszemi indywiduami w całej redakcji, i powiadamy sobie, że człowiek kręci się tędy i tamtędy, a nigdy nic lepszego z tego nie wyjdzie, i tylko podeszwy się zdzierają.
Kolega mój Edmund, który także kręcił się wiele "tędy i tamtędy" po świecie bożym, nie mógł tego powiedzieć o swoich podeszwach. Jak już zauważyłem, garderoba jego – ta materjalna fizjonomia człowieka, podług której sądzą go częściej i chętniej, niż podług wyrazu twarzy i podług sensu mowy – znamionowała raczej obywatela statecznie osiadłego i przyzwyczajonego więcej do widoku ogniotrwałej kasy w swoim sypialnym pokoju, niż do tęsknego wyczekiwania, rychłoli nadejdzie "pierwszy" a z nim wypłata pensji.
Skierowałem rozmową na ten przedmiot, aby się dowiedzieć, co spowodowało tak korzystną zmianę stosunków dawnego kolegi? Zbył mię nitem, ni owem.
– Wiesz przecież, rzekł, że byłem zawsze głową do pozłoty, jakkolwiek przypisywaliście mi całe mnóstwo rozmaitych talentów i zdolności. Głowy tego rodzaju, mój kochany, rodzą się prawie zawsze w czepkach, i prędzej lub później bez własnej pracy i zasługi wchodzą w posiadanie funduszów, potrzebnych im do zewnętrznej… pozłoty. Mnie zmiana ta losu spotkała wcześniej niż innych – nam zaledwie lat trzydzieści sześć, a mogę już spoglądać na moją przeszłość, na walkę z nędzą i niedostatkiem, na pracę o kawałek chleba powszedniego, jak na sen nieprzyjemny, który nigdy nie wróci. Obym z równym spokojem i równą otuchą mógł spoglądać na inne doświadczenia, na inne boleśniejsze strony tej walki z życiem, którą przebyłem!
Tu przyjaciel mój westchnął głęboko – przypomniałem sobie, że przed laty, kochał się ponoś dość nieszczęśliwie, że odstrychnęli się byli od niego najlepsi jego przyjaciele, a ludzie poważni, senzaci, kiwając rękami, powtarzali o nim z pogardą: "Ladaco!" Zrozumiałem, o jakich chciał mówić doświadczeniach, i widząc przed sobą człowieka, który wcale nie wyglądał, jak "lada co", kiwnąłem także rękąna znak lekceważenia niesłusznej opinii.
– Rozumiem, co chcesz powiedzieć, mówił dalej Edmund. – Ty, jako fabrykant opinii publicznej (tu zrobiłem minę ile możności skromną) możesz śmiać się jej w oczy, jak augur rzymski. Ja, nie należę do jej regulatorów, a robię to samo. Lekceważyłem ja, gdy byłem jednym z wielu tureckich świętych tej katolickiej krainy – lekceważę ją dzisiaj, kiedy potrzebowałbym tylko kazać wylakierować moję herby na kilku karetach, zaszeleścieć walorami, które mam w pugilaresie, nakarmić kilkanaście dusz lokajskich i posłać je po tę waszą opinię, aby przyszła łasić mi się do nóg, jak dobrze wytresowany wyżeł. Nie to – co innego boli mię czasem, ale mówie o tem nie lubię. Jeżeliś ciekaw – to zagranicą, znudów, spisałem coś nakształt mojej biografii weż i przeczytaj.
Nie bez wewnętrznej obawy wziąłem do ręki podany mi dość spory manuskrypt; niektórzy bowiem autorowie nietylko wytykają nam dziennikarzom swoje prace, ale mają jeszcze pretensję, abyśmy takowe czytali, i biorą nas poźniej na egzamin, o ile oceniliśmy piękności ich stylu i polot ich gieniuszu. Edmund przerwał trapiące mię myśli nagłem zapytaniem:
– Jakże się tobie powodzi? Ile już kamienic kupiłeś we Lwowie?
Rozśmiałem się, ale w śmiechu moim było tyle mimowolnej •goryczy i miałem snać tak wyraźnie minę dłużnika, zalegającego z ratą w "kasie zaliczkowej", że przyjaciel mój odgadł bez dalszej indagacji, co mój śmiech oznaczał.
– "Wszak "piszesz temu, kto ci płaci!"
– Tak, to prawda, ale nie mogłem nigdy zdecydować się do pisania temu, kto więcej płaci. A płacą różnie, u nas i wszędzie. Napisz po zgonie Pola, że był on wieszczem całego narodu, że kochał całą Polskę i dla całej śpiewał – te dostaniesz za to we Lwowie, czterdzieści guldenów miesięcznie. Napisz, że Pol był poetą, uwieczniającym tradycje wielkich panów i ich sławnych koni, i że nie-panowie, nie mają do niego żadnego prawa – a dostaniesz za to.. " sto guldenów w Krakowie. Ja sam, zwróciłem na siebie uwagę redaktorów wiedeńskich, bo nie chwaląc się mam pewną wprawę w redagowaniu rubryki: "Przyjechali do Lwowa" – ofiarowano mi, jak na mnie, wcale świetną pozycję, byłem się przeniósł do Wiednia, ale odmówiłem…
– Dlaczegoż więc nie zaprotestowałeś, gdy powiedziano, że piszesz temu, kto ci płaci?
– Bo… nie warto. Gdybym miał herby na karetach, walory w pugilaresie, i lokajskie dusze u mojego stołu, jak ty powiadasz, to mógłbym sprzedać ojczyznę, okpić rodzoną matkę, oszukać jedną połowę świata, a u drugiej używać jak najczołobitniejszego poważania. Skoro rzecz ma się… inaczej, nie zostaje mi nic, jak tylko podzielać twoję zapatrywanie się na opinię publiczną..
– Ależ pod względem materjalnym, i dzisiejsza twoja pozycja nie powinna być tak złą?
– Zapewne, zapewne, idziemy w górę… ale widzisz mój kochany, trudno wymagać od wydawcy, aby mię obsypywał banknotami za prowadzenie tak skromnej rubryki. Ba! gdybym pisywał przytem powieści, albo coś podobnego! Lecz na to nie mam czasu. Dniem i nocą, muszę hodzić po hotelach i notować, kto przyjechał…
Wyraz niezmiernej litości zajaśniał na poczciwej twarzy mojego przyjaciela. W humanitarnym swoim zapale, zmusił On mnie do przyjęcia w prezencie manuskryptu, który trzymałem w ręku. Pożegnałem go i zaraz na schodach oglądałem ten prezent. Na okładce był napis: "Głowy do pozłoty. " Treść nosiła wszelkie znamiona pracy człowieka, ktory nie ma nic do czynienia i pisze dla zabicia czasu. Wydawca mój odkrył w niej jakieś zalety, i kupił odemnie manuskrypt za tak bajeczną sumę, jakiej nie zapłacili mi nigdy za najdokładniejszy spis. tych, co "przyjechali do Lwowa".
I oto, zkąd się wzięły "Głowy do pozłoty". Ręczę, uroczyście – a ponieważ nie chodzi tu o pożyczkę, więc każdy przyjmie zapewne moje poręczenie – że z "głowami" temi w żaden inny sposób nie szukałem zaczepki, oprócz sposobu powyżej opisanego, odpowiedzialność tedy żadna nie spada na mnie, i każdy z moich szanownych przyjaciół bez względu na to, jakiego gatunku głowę nosi na karku, może śmiało zachować dla mnie w sercu swojem dawniejsze swoje względy.
Czas jednakże, abym już raz dopuścił do głosu właściwego autora powieści – bo postąpiłem sobie z nim tak, jak mowca, który po zamknięciu dyskusji pod pozorem powiedzenia kilku słów dla zrobienia "osobistej uwagi", korzysta z absorbującej przewodniczącego mimicznej konserwacji z lożą słuchaczek i prawi przez dwie godziny o tem, i o owem.
Nim ustąpię z trybuny, winienem atoli zadowolić ciekawość publiczną co do rysopisu p. Edmunda, którego nie znalazłem w jego manuskrypcie. Jest to obecnie, jak już powiedziałem, mężczyzna liczący 36 lat wieku, słusznego wzrostu i wcale regularnych rysów twarzy. "Włosy i zarost ma koloru ciemnoblond, płeć białą, ułożenie dobre, wyznaje zasady demokratyczne i jak każdy prawdziwy demokrata, ma – nie wiem zkąd – różne nawyczki demokratyczne. Co się tyczy wiarygodności jego opowiadania, nie ulega ona najmniejszemu powątpiewaniu, znam go bowiem z tej strony, że o sobie samym prędzej coś powie złego, niż coś dobrego, o drugich zaś woli wcale nie mówić, niż bez potrzeby koniecznej, wyrażać o nich niekorzystne zdanie. Jednem słowem, jest to bardzo porządny człowiek, a gdyby mu w czyich oczach robiło ujmę to, że się wdaje z dziennikarzami, więc proszę przyjąć do wiadomości, iż nawet najwyższe figury w naszym kraju dopuszczają się czasem tego błędu, nie tracąc mimo to zaufania, współobywateli. Co do mnie – skończyłem.
Autor
"Panny Emilii" i "Koroniarza w Galicji".
Tom II.ROZDZIAŁ I.
Komornik miał gości; ks. Olszycki i dr. Goldman, dawni moi znajomi, przyszli go byli odwidzić, i grano wista "z kołkiem", rozprawiając przytem o moich przygodach. Dr. Goldman postawił byt tezę, iż p. Klonowski podobny jest jota w jotę do Pecksniffa, fałszywego poczciwca, którego tak wybornie odmalował Dickens w swojej powieści "Martin Chuzzlewitt". P. Wielogrodzki zbijał to twierdzenie i przypisywał mojemu opiekunowi nierównie więcej talentów do oszustwa, niż ich posiadał czcigodny Pecksniff. Tamten umiał jedynie przybierać maskę wielkich cnót chrześciańskich i głębokiej religijności, i to mu wystarczało w kraju, gdzie religijność jest na porządku dziennym – Klonowski przeciwnie, musiał i umiał z kolei podobać się bigotom i ateuszom, władzom austrjackim i patrjotom, skrzętnym rodzicom i rozrzutnym ich synalkom. Na dowód tego wszystkiego, komornik opowiadał właśnie historję młodego Pomulskiego, którego ojciec polecił był opiece p. Klonowskiego, zostawiając mu dwie piękne wioski. Opieka ta polegała natem, że opiekun ułatwił swemu pupilowi robienie długów, pożyczając mu sam pieniądze przez podstawionych faktorów, którzy umieli zniewolić młodego Pomulskiego… do położenia podpisu p. Klonowskiego na wekslach, a strasząc go później procesem kryminalnym, z pierwotnego długu, wynoszącego 4. 000 zł., zrobili 20. 000 zł. Gdy nakoniec pupil, coraz bardziej naciskany przez żydków, wyznał wszystko opiekunowi, ten ratując go niby, udał że odkupuje weksle od lichwiarzy, ale postawił warunek, że wyrobi mu pełnoletność i nabędzie od niego jeden z jego majątków. Ostatnią tę transakcję znał komornik z mojego opowiadania, o zabawnej pomyłce krótkowidzącego p. Opryszkiewicza. Wszyscy śmiali się serdecznie na myśl, że p. Opryszkiewicz tak niezręcznie Wyjawił tajemne manipulacje swojego klienta, gdy wtem, ku powszechnemu zdziwieniu, pojawiłem się w pokoju. Po pierwszem przywitaniu, i gdy już zacny ksiądz i niemniej zacny lekarz nacieszyli się do woli moim widokiem, musiałem zdać relację z owej audjencji u prezesa sądu, tak budującej jako wzór sumarycznego po – stępowania w sprawach pupilarnych. Nikt się nie zdziwił, snać takie rzeczy były na porządku dziennym w Zarnowie.
– Ale natem nie koniec, rzekł komornik, podamy skargę do apelacji, a jeżeli to nic nie pomoże, udamy się do kamery nadwornej! Co tobie jest, Mundziu, dodał nagle, zwracając się do mnie, jesteś blady jak ściana!
– Ja… chciałem prosiś p… komornika… czy nie lepiej byłoby zaniechać tego procesu?
– Zaniechać? Dlaczego zaniechać? Zkąd tobie taka myśl przyszła? Czy ci ją podsunął Klonowski?
– Tak… albo raczej… nie. Ja sam sądzę, że z takim człowiekiem, lepsza słomiana zgoda, niż złoty proces.
– W tem coś musi być Klonowski musiał ci coś mówić, musiał grozić… wyspowiadaj-no się otwarcie!
– Nie mogę nic powiedzieć, błagam tylko pana i zaklinam – niech Klonowski zatrzyma pieniądze, które wziął, i niechaj pan się nie naraża na jego nieprzyjaźń…
– Dziecko z ciebie, Klonowski nic mi złego zrobić nie może! Może on wprawdzie bardzo wiele, to prawda, skoro potrafił nawet ofiarować przysięgę w sądzie, że ani tytułem pożyczki, ani w inny sposób nie brał nigdy pieniędzy od twoich rodziców – ale cóż z tego? Znajdę świadków, a może i dokumenta, i dowiodę mu krzywoprzysięstwo, to największa sztuka, na jaką zdobyć się może Klonowski!
– Jest podobnoś jeszcze większa sztuka, na którą on się także zdobędzie, rzekłem cicho.
– Jakto? Jaka sztuka?
– Jest.: fałszywa denuncjacja.
Uważałem, że dreszcz przeszedł wszystkich obecnych, gdy wymówiłem to słowo. Hermina zbliżyła się do mnie i wzięła mię za rękę; czułem, że drżała. Były to, powtarzam, ciężkie i straszne czasy Metternicha, i gorzej niż Metternicha, czuć było jeszcze w powietrzu, a na godłach despotyzmu nie przyschła jeszcze była krew kobiet i dzieci, pomordowanych przez zbrodniarzy, których umyślnie na to wypuszczono z więzień, aby szerzyli mord i pożogę. Lada fałszywy donos, jeżeli trafił na osobę z góry podejrzaną, znaczył tyle, co wyrok bez sądu i bez łaski. Lada drobnostka mogła zgubić całą rodzinę – każdy bał się własnego cienia. Cóż dziwnego, że wszystko truchlało na wzmiankę o denuncjacji?
– Mów wszystko, co wiesz, Mundziu, odezwał się komornik spokojnie. Jesteśmy między swoimi, przed księdzem Olszyckim i szanownym naszym konsyliarzem nie mam żadnych sekretów.
– Jeżeli tak, to powiem wyraźnie, że Klonowski zagroził panu denuncjacją,. Nadmienił coś o jakimś schowku w spiżarni…