- W empik go
Głowy do pozłoty. Tom 3: powieść - ebook
Głowy do pozłoty. Tom 3: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 357 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Złośliwe języki rozszerzyły od niejakiego czasu pogłoskę, jakobym się stał winnym napisania powieści p… t. Głowy do pozłoty. Jakkolwiek pogłoska ta jest mylną, polegającą jedynie na nieznajomości i na przekręceniu faktów, i na podstawieniu jednej osoby za drugą – rzuca on gruby cień na moje stanowisko obywatelskie, podaje w podejrzenie moją wybieralność do rady miejskiej, mój kredyt w bankach, moją kwalifikację na kancelistę przy galicyjskim Wydziale krajowym, moją reputację jako kandydata do stanu małżeńskiego, a nawet, moją… przypuszczalność do jakiegokolwiek przyzwoitego towarzystwa. Głowy do pozłoty! Toć w tych… trzech słowach zawartą jest kwintesencja wszystkich obelg i paszkwilów na jakie zdobyć się może drukowane słowo. On ne parle pas de cordes dans le maison d'un pendu – w Galicyi i w Lodomerji o głowach do pozłoty bezkarnie mówić nie wolno. U nas mociumpanie, wszystko jest złotem, cokolwiek się święci; a święci się wszystko, i nic nie potrzebuje pozłoty. Tylko importowana z komunistycznej i żydowskiej zagranicy, przewrotność, może być innego zdania i o taką to przewrotność posądzają mię powszechnie, odkąd rozpowszechniła się o mnie wzmiankowana powyżej, fałszywa pogłoska. Jej wyłącznie – tj. nie przewrotności mojej, ale pogłosce przypisać muszę okoliczność, że najznakomitsi i najbardziej wpływowi mężowie stanu mojej ściślejszej ojczyzny, najpłodniejsi w wielkie myśli i czyny ojcowie narodu, od kilku tygodni przechodzą nademną do porządku dziennego, jak gdybym nie był uczciwym szlachcicem herbu Staryćwik, ale bezbożnym wnioskiem o zniesienie propinacji i chodzącym zamachem na polskość w jej przedlitawskiem i tabularnem znaczeniu. Poseł obwodu tarnopolskiego ignoruje poprostu moją egzystencję; poseł miasta Tarnopola, spotkawszy mię na ulicy, przewierca błyskawicowem spojrzeniem swojem pierwszego lepszego niewinnego ekspresa, albo żydka z pomarańczami, byle manna duchowa, tryskająca z jego źrenicy, nie padła na moją osobę – a wzniosły umysł, zajmujący się pro forma szpitalami galicyjskiemi, umysł pod którego auspicjami niezrozumiały hebrajski wyraz rebuchem przełożony został in usum władz autonomicznych z idiomu semickiego na chrześciańsko-inspektorski – umysł ten, uważa mię za większą jeszcze bagatelkę, niż tę, jaką jest w jego i w Gazety Narodowej oczach, dwudziesto-kilkotysięczna fałszywa pozycja w zamknięciu rachunków! I w innych sferach nie mniejsze spotykają mię despekta. Tu kandydat, którego na najwyższą w świecie naukowym posadę powołuje zaufanie… studentów (tak jak zaufanie indyków i kapłonów w dobrze urządzonej restauracji zwykło decydować o przyjęciu lub nieprzyjęciu kucharza), patrzy na mnie z ukosa, a drób studencki gotów mi jutro wyprawić kocią muzykę, albo pominąć mię przy zaproszeniu na wieczorek, urządzony w celu umożebnienia egzystencji honorowych tytułów prezesa, wiceprezesa i sekretarza, jakoteż w celu zebrania funduszów na stampilię jakiegoś towarzystwa "wzajemnej pomocy". Każdy pojmie, jak bolesnem jest nie słyszeć po raz setny dwudziesty i siódmy "Ody do młodości" Mickiewicza, wygłoszonej z uznania godnym zamiarem sprawienia efektu, chociaż bez równie uznania godnego skutku. O, jest to przeszywającem serce! Ale nie dość tego; na wieść, że piszę coś o "głowach do pozłoty", wielka część najznakomitszych pedagogów tutejszokrajowych, mianowicie oddanych studjom słowiańsko-filologicznym, powzięła błędne mniemanie, jakobym zbrodniczą ręką chciał wskazywać światu żywe rezultaty jej profesorskiej działalności, a wszelki uczony gramatykarz, czyli zwykł pisać "powinne" czy "powinny", tj. czyli zwykł uważać wyraz "powinienem" jako przymiotnik, czy jako słowo czasowe – mnie bezwarunkowo uważa jako swego nieprzyjaciela. Ach! i głębiej jeszcze tkwi w społeczności naszej ta nieuzasadniona niechęć, której niewinną padam ofiarą! Oto każdy młodzieniec, od dwudziestu czterech do czterdziestu dwu lat wieku, każdy, który czuje się uzdolnionym i powołanym do zdobycia serca, wdzięków, ręki i posagu dowolnie mu wskazanej panny lub wdowy, bądź na podstawie słusznego wzrostu, szerokich barków i ładnie zakręconego wąsa, bądź na podstawie tego, iż jest koncepistą c… k… prokuratorji skarbu, oficjałem pocztowym, albo asystentem w zakładzie niebezpieczeństwa ognia i gradu – każdy taki kawaler w rozgłoszonym lekkomyślnie, powyższym tytule powieści, upatruje – jak mi Austrja miła i strojenie fortepianów, tak nie wiem dlaczego? – upatruje alluzję, skierowaną wprost do jego osoby! Ile razy kto zapuka do moich drzwi, krew mi stygnie w żyłach z przerażenia i zaglądam przez dziurkę od klucza, czy nie są to świadkowie, którego z tych obrażonych morderców serc kobiecych, spotrzebywaczy tużurków i kosmetyków, lub spisywaczy zer, pozwów, recepisów, stornów i ristornów? Nie wspominam już wcale o P. T. jaśnie oświeconych, jaśnie i poprostu wielmożnych właścicielach niektórych większych posiadłości, ani o sławetnych naczelnikach i radnych wielu gmin, ani o innych koryfeuszach porządku publicznego, ani o wielu przewielebnych ojcach i matkach duchownych, ani o owych stukilkudziesięciu tysiącach małżonków, którym Opatrzność pozwala codziennie spać i czuwać w cieniu niesłusznie ośmieszonego znamienia przewagi "des ewig Weiblichen" nad znakomitą siłą męzkości – powiadam tylko jednem słowem, że dzięki najczarniejszej potwarzy, skompromitowany jestem wobec wszystkich stanów, zawodów i warstw człowieństwa, jako człowiek, który wrzekomo śmiał coś wspomnieć o głowach do pozłoty.
Nie natem koniec. Głowa, uważana jako część ciała niezbędna ze względu na potrzebę włożenia lub przyczepienia gdzieś nowo sprawionego kapelusza, właściwą jest rodzajowi żeńskiemu równie jak męzkiemu. Jeżeli skeptycyzm, cynizm i religijny indyferentyzm rozmaitych tak zwanych satyryków ośmielił się twierdzić, jakoby ta przestrzeń, dzieląca kark każdej dwunożnej istoty, nienależącej do rodu ptasiego, od jej pilśniowego jedwabnego, lub słomianego wierzchołka, nawet u posłów, profesorów, marszałków, koncepistów itp. kwalifikowała się do pozłoty, to brak wychowania jest u nas dość wielki, by oprócz głów, zdołano upatrzyć także główki, a często bardzo piękne główki, ozdobione misternie rozkudłanemi fryzurami, a jednak oprócz pudru i różu i pomady, potrzebujące jeszcze pozłocenia, i to w owem satyrycznem, niewalutowem znaczeniu. Kto więc przypuszcza istnienie głów do pozłoty, może bardzo łatwo być posądzonym o to, że nie przypuszcza, by troska o rozmnożenie rodzaju ludzkiego, o kuchnię, o pranie i prasowanie bielizny, o cerowanie pończoch i, o przyszywanie guzików do koszul, dała się pogodzić z badaniami pierwotnego brzmienia greckiej litery theta, z dochodzeniem przyczyny podania aerolitów, z terapią zakażenia różnego, z śledzeniem rozwoju jestestw organicznych od komórki, monady, embrjonu, aż do form skończonych i wyrośniętych, albo z matematycznem obliczeniem siły lokomobilów i wytrzymałości konstrukcji z lanego lub kutego żelaza. "W istocie człowiek taki prawdopodobnie jest przeciwnikiem emancypacji kobiet, w jej obszernem pojęciu,. jest tedy nieprzyjacielem płci pięknej, przyszłym kolektorem tysiąca koszów i koszyków! Ja zaś moi państwo, jestem jeszcze młody (nie mam nawet piędziesięciu lat i pijam dużo wody) ja chciałbym się kiedyś ożenić, ja nie mogę zostawać pod ciężarem takiego oskarżenia! Kto zechce z pewną wyrozumiałością zastanowić się nad mojem położeniem, ten pojmie, dlaczego uprosiłem lub ubłagałem wydawcę o umieszczenie niniejszego, jakkolwiek obszernego i nienależącego do rzeczy "przedstawia" do Głów do pozłoty, ażebym mógł wszem wobec i każdemu z osobna oświadczyć, iż powieści tej nie pisałem, a wydania jej stałem się winny jedynie pod naciskiem niezwykłych i pognębiających okoliczności.
Muszę w ogóle z góry odepchnąć insynuację, jakobym kiedykolwiek pisywał powieści. Opowiem zkąd spadło na mnie to posądzenie, a potem dopiero wspomnę, zkąd wzięły się "Głowy do pozłoty". Będzie to historja może za długa, ale ponieważ szanowny czytelnik tak, czy siak, z pewnością nie czytuje nigdy żadnej przedmowy, więc mniejsza mu o to, czy parę kartek mniej lub więcej przewróci – wszak i posłom naszym jest to rzeczą obojętną, ile sągów kubicznych rozmaitych sprawozdań złożą im na pulpitach w redutowej sali, bo jednakowo żadnych sprawozdań nie czytają, chyba, że p. Grocholski zwróci ich uwagę na jaki druk, zawierający łacińskie obelgi na parlament galicyjski, jak np. Summum jus, suma injuria. Initium sapientiae est timor doming. Princips vult decipere, ergo eligatur i t… d. Ale na szczęście, ja we wszystkich klasach miałem zawsze trójkę z łaciny, i umiem Jej tylko tyle, co lwowski tygodnikarz Czasu, nie użyję więc w mojem opowiadaniu żadnej z tych niebezpiecznych formułek i oburzenie szanownego posła obwodu tarnopolskiego nie zrobi niepotrzebnej reklamy mojej przedmowie. Z wszelkim więc spokojem sumienia przystępuję do dalszego opowiadania.
Cztery lata temu, gdy sejm galicyjski uchwalił był właśnie ową wiekopomną rezolucję, nad której znaczeniem i doniosłością dotychczas łamiemy sobie głowy, gdy dla ukarania nas za tę śmiałość – tak wielką, skoro tak trudną do pojęcia i do zrozumienia, naczelnikiem rządu krajowego mianowano p. Possingera, i gdy jako współpracownik Gazety Narodowej z wszystkich łamów tego pisma mogłem dowiedzieć się codziennie, jak wielka klęska i plaga spadła na nasz kraj nieszczęśliwy – cztery więc lata temu, opadnięty byłem znienacka i w sposób więcej zdradziecki niż rycerski przez przyjaciela i ówczesnego pryncypała mojego, pana Jana, który na ulicy i to nocną porą, wymógł na nieoględności mojej solenne przyrzeczenie, że napiszę powieść dla odcinku jego Gazety. Ponieważ jednak pan Jan bywa zwykle bardzo natarczywym, więc nie kontentował się tak ogólnikowem przyrzeczeniem, ale musiałem mu nadto przysiądz na wszystkie świętości czernidła drukarskiego, że początek przyrzeczonej powieści przyniosę mu nazajutrz. Nie było rady – przyszedłszy do domu, zapaliłem lampę i zacząłem rozmyślać nad nieszczęśliwym losem, moim, jako skazanego na powieściopisarza malgre lui, nad nieszczęśliwym losem gazety, skazanej na to, aby umieszczała, cokolwiek kto napisze, i nad nieszczęśliwym losem kraju, skazanego na… Possingera. Gdy już byłem bliski rozpaczy, i w mękach zwątpienia kołysząc się na krześle przed biórkiem i myśląc z kolei to o nieznanej mi jeszcze mojej powieści, to o drobnym garmondzie gazety, to znowu irytując się ustanowieniem ośmiu wicegubernatorów w Galicji przez tego nieznośnego p. Possingera – wlepiłem oczy w sufit – jak gdyby to był sufit budowany pod auspicjami dr. Dietla, i mógł lada chwila zawalić się i położyć koniec moim cierpieniom – nagle doleciały mię z ulicy dwa słowa wyrzeczone przez jakiegoś spóźnionego sztamgasta jakiegoś źle przez policję dozorowanego szynku:
– Ej, co tam! Bywało gorzej!
Promień boskiego światła, zaświecony świętobliwą ręką najpobożniejszego i najprzystojniejszego z młodych wikarych pewnej archikatedry, nie mógł by był zbłąkanej owieczce rozjaśnić lepiej dróg, któremi kroczyć… nie powinna, aniżeli mi te słowa rozjaśniły moją, gazety i kraju sytuację. Tak jest! Bywało gorzej, mnie, gazecie i krajowi! Chwyciłem za pióro i nie ja, ale pan Jan przez moje medium, jak duch przez stolik spirytysty, począł kreślić ów stan opłakany, w jakim znajdowaliśmy się wszyscy, nim nastały te czasy, kiedy hr. Grołuchowski po raz drugi został namiestnikiem.
O wschodzie słońca zaniosłem manuskrypt panu Janowi, i poszedłem spać. Ale co to za sen, mój Boże! Śniło mi się, że jestem wzięty w śrubsztok, i że pan Jan na czele trzydziestu zecerów i dwóch tysięcy abonentów, śrubuje mię zawzięcie, aby ze mnie wycisnąć resztę powieści. Co najgorsza, to że sen ziścił się nazajutrz – – byłem w istocie w śrubsztoku, i pan Jan wyśrubował ze mnie nie jednę powieść, ale dwie – byłby może wyśrubował trzecią i czwartą, Bóg wie którą – ale skorzystałem z chwili, w której zajęty był przerabianiem swojej polityki na kopyto p. Rrzeczunowicza – dałem drapaka i oparłem się, aż w Dzienniku Polskim.
Przy tym anti – spirytystycznym i bezwyznaniowym organie miałem spokój, i poświęcałem się przez długi czas redagowaniu ważnej rubryki: "Przyjechali do Lwowa" zajmując się obok tego jeszcze tylko korektą marginesów. Dokładne i sumienne wykonywanie mojego posłannicta publicystycznego nierozłączne było od chodzenia po hotelach i od zaglądania do omnibusów i fiakrów, przybywających z dworca kolei żelaznej, bo każdy przyjeżdżający musi być za świeża wydrukowany w dzienniku, i publiczność nie znosi nowin, mających już pewien haut – gout, tolerowany tylko w bekasach, a rzadko kiedy w kaczkach. Niedawano odkopiowawszy właśnie z tablicy szwajcara pewnego hotelu nazwiska nowoprzybyłych gości i zabierając się do wyjścia, zszedłem się z młodym człowiekiem w podróżnem ubraniu, znamionującem niepospolicie dobry stan finansów i wypłacalność, przed którą nawet bank hipoteczny musiałby otworzyć na rozcież swoje conto – corrente, nie żądając poręczenia Rotszylda, Siny i sześciu mocarstw europejskich. Fizjonomia tego młodego człowieka wydała mi się znajomą, wpatrywaliśmy się jeden w drugiego i poznaliśmy się jako bardzo dawni koledzy i przyjaciele. Edmund – to jest jego imię – przywitał mię serdecznie i po przyjacielsku, choć wyglądał tak dostatnio i okazale, jak gdyby przez dłuższy czaś zarządzał koleją lwowsko czerniowiecką, albo jak gdyby młode swoje, a nieustalone losy połączył na wieki z zabezpieczonemi w tabuli krajowej losami jakiej już nieco mniej młodej panny lub wdowy. Poszliśmy na górę do jego pomieszkania, stał bowiem w tym samym hotelu, i rozgadaliśmy się o dawnych czasach, o wspólnie przebytej biedzie, o jego zawodach i rozczarowaniach, o moich kofiskatach i kozach i t… d. O moich rozczarowaniach mówić nie mogliśmy, bo patrząc na świat ze stanowiska redaktora rubryki "Przyjechali do Lwowa", i ze stanowiska korektora marginesów, nie mogę oczywiście nigdy łudzić się do tego stopnia, abym kiedykolwiek w życiu doznał zawodu. Rubryka moja otwiera owszem pole jak najczarniejszemu pesymizmowi – wyobraźcie sobie państwo tylko, co to znaczy, spostrzegać przez długi szereg lat takie mnóstwo ludzi zajętych niestannie przyjeżdżaniem do Lwowa i wyjeżdżaniem napowrót, i dojść nakoniec do przekonania, że gdyby wcale nie przyjeżdżali, ani Lwów by natem nie stracił, ani oni. W ogóle ja i stary Jędrzej, który od kilkunastu lat nosi codzień parę koszów dziennika na pocztę, jesteśmy najpesymistyczniejszemi indywiduami w całej redakcji, i powiadamy sobie, że człowiek kręci się tędy i tamtędy, a nigdy nic lepszego z tego nie wyjdzie, i tylko podeszwy się zdzierają.
Kolega mój Edmund, który także kręcił się wiele "tędy i tamtędy" po świecie bożym, nie mógł tego powiedzieć o swoich podeszwach. Jak już zauważyłem, garderoba jego – ta materjalna fizjonomia człowieka, podług której sądzą go częściej i chętniej, niż podług wyrazu twarzy i podług sensu mowy – znamionowała raczej obywatela statecznie osiadłego i przyzwyczajonego więcej do widoku ogniotrwałej kasy w swoim sypialnym pokoju, niż do tęsknego wyczekiwania, rychłoli nadejdzie "pierwszy" a z nim wypłata pensji.
Skierowałem rozmowę na ten przedmiot, aby się dowiedzieć, co spowodowało tak korzystną zmianę stosunków dawnego kolegi? Zbył mię nitem, ni owem.
– Wiesz przecież, rzekł, że byłem zawsze głową do pozłoty, jakkolwiek przypisywaliście mi całe mnóstwo rozmaitych talentów i zdolności. Głowy tego rodzaju, mój kochany, rodzą się prawie zawsze w czepkach, i prędzej lub później bez własnej pracy i zasługi wchodzą w posiadanie funduszów, potrzebnych im do zewnętrznej… pozłoty. Mnie zmiana ta losu spotkała wcześniej niż innych – nam zaledwie lat trzydzieści sześć, a mogę już spoglądać na moją przeszłość, na walkę z nędzą i niedostatkiem, na pracę o kawałek chleba powszedniego, jak na sen nieprzyjemny, który nigdy nie wróci. Obym z równym spokojem i równą otuchą mógł spoglądać na inne doświadczenia, na inne boleśniejsze strony tej walki z życiem, którą przebyłem!
Tu przyjaciel mój westchnął głęboko – przypomniałem sobie, że przed laty, kochał się ponoś dość nieszczęśliwie, że odstrychnęli się byli od niego najlepsi jego przyjaciele, a ludzie poważni, senzaci, kiwając rękami, powtarzali o nim z pogardą: "Ladaco!" Zrozumiałem, o jakich chciał mówić doświadczeniach, i widząc przed sobą człowieka, który wcale nie wyglądał, jak "lada co", kiwnąłem także.
ręką, na znak lekceważenia niesłusznej opinii. – Rozumiem, co chcesz powiedzieć, mówił dalej Edmund. – Ty, jako fabrykant opinii publicznej (tu zrobiłem minę ile możności skromną) możesz śmiać się jej w oczy, jak augur rzymski. Ja, nie należę do jej regulatorów, a robie to samo. Lekceważyłem ja, gdy byłem jednym z wielu tureckich świętych tej katolickiej krainy – lekceważę ją dzisiaj, kiedy potrzebowałbym tylko kazać wylakierować moje herby na kilku karetach, zaszeleścieć walorami, które mam w pugilaresie, nakarmić kilkanaście dusz lokajskich i posłać je po tę waszą opinię, aby przyszła łasić mi się do nóg, jak dobrze wytresowany wyżeł. Nie to – co innego boli mię czasem, ale mówić o tem nie lubię. Jeżeliś ciekaw – to zagranicą, znudów, spisałem coś nakształt mojej biografii – weź i przeczytaj.
Nie bez wewnętrznej obawy wziąłem do ręki podany mi dość spory manuskrypt; niektórzy bowiem autorowie nietylko wytykają nam dziennikarzom swoje prace, ale mają jeszcze pretensję, abyśmy takowe czytali, i biorą nas później na egzamin, o ile oceniliśmy piękności ich stylu i polot ich gieniuszu. Edmund przerwał trapiące mię myśli nagłem zapytaniem:
– Jakże się tobie powodzi? Ile już kamienic kupiłeś we Lwowie?
Rozśmiałem się, ale w śmiechu moim było tyle mimowolnej goryczy i miałem snać tak wyraźnie minę dłużnika, zalegającego z ratą w "kasie zaliczkowej", że przyjaciel mój odgadł bez dalszej indagacji, co mój śmiech oznaczał.
– Wszak "piszesz temu, kto ci płaci!"
– Tak, to prawda, ale nie mogłem nigdy zdecydować się do pisania temu, kto więcej płaci. A płacą różnie, u nas i wszędzie. Napisz po zgonie Pola, że był on wieszczem całego narodu, że kochał całą Polskę i dla całej śpiewał – te dostaniesz za to we Lwowie, czterdzieści guldenów miesięcznie. Napisz, że Pol był poetą, uwieczniającym tradycje wielkich panów i ich sławnych koni, i że nie – panowie, nie mają do niego żadnego prawa – a dostaniesz za to… sto guldenów w Krakowie. Ja sam, zwróciłem na… siebie uwagę redaktorów wiedeńskich, bo nie chwaląc się mam pewną wprawę w redagowaniu rubryki: "Przyjechali do Lwowa" – ofiarowano mi, jak na mnie, wcale świetną pozycję, byłem się przeniósł do Wiednia, ale odmówiłem…
– Dlaczegoż więc nie zaprotestowałeś, gdy powiedziano, że piszesz temu, kto ci płaci?
– Bo… nie warto. Gdybym miał herby na karetach, walory w pugilaresie, i lokajskie dusze u mojego stołu, jak ty powiadasz, to mógłbym sprzedać ojczyznę, okpić rodzoną matkę, oszukać jedną połowę świata, a u drugiej używać jak najczołobitniejszego poważania. Skoro rzecz ma się inaczej, nie zostaje mi nic, jak tylko podzielać twoje zapatrywanie się na opinię, publiczną,.
– Ależ pod względem materjalnym, i dzisiejsza twoja pozycja nie powinna być tak złą?
– Zapewne, zapewne, idziemy w górę… ale widzisz mój kochany, trudno wymagać od wydawcy, aby mię obsypywał banknotami za prowadzenie tak skromnej rubryki. Ba! gdybym pisywał przytem powieści, albo coś podobnego! Lecz na to nie mam czasu. Dniem i nocą, muszę hodzić po hotelach i notować, kto przyjechał…
Wyraz niezmiernej litości zajaśniał na poczciwej twarzy mojego przyjaciela. W humanitarnym swoim zapale, zmusił on mnie do przyjęcia w prezencie manuskryptu, który trzymałem w ręku. Pożegnałem go i zaraz na schodach oglądałem ten prezent. Na okładce był napis: "Głowy do pozłoty. " Treść nosiła wszelkie znamiona pracy człowieka, który nie ma nic do czynienia i pisze dla zabicia czasu. Wydawca mój odkrył w niej jakieś zalety, i kupił odemnie manuskrypt za tak bajeczną sumę, jakiej nie zapłacili mi nigdy za najdokładniejszy spis. tych, co "przyjechali do Lwowa".
I oto, zkąd się wzięły "Głowy do pozłoty". Ręczę uroczyście – a ponieważ nie chodzi tu o pożyczkę, więc każdy przyjmie zapewne moje poręczenie – że z "głowami" temi w żaden inny sposób nie szukałem zaczepki, oprócz sposobu powyżej opisanego, odpowiedzialność tedy żadna nie spada na mnie, i każdy z moich szanownych przyjaciół bez względu na to, jakiego gatunku głowę nosi na karku, może śmiało zachować dla mnie w sercu swojem dawniejsze, swoje względy.
Czas jednakże, abym już raz dopuścił do głosu właściwego autora, powieści – bo postąpiłem sobie z nim tak, jak mowca, który po zamknięciu dyskusji pod pozorem powiedzenia kilku słów dla zrobienia "osobistej uwagi", korzysta z absorbującej przewodniczącego mimicznej konserwacji z lożą słuchaczek i prawi przez dwie godziny o tem, i o owem.
Nim ustąpię z trybuny, winienem atoli zadowolić ciekawość publiczną co do rysopisu p. Edmunda, którego nie znalazłem w jego manuskrypcie. Jest to obecnie, jak już powiedziałem, męzczyzna liczący 36 lat wieku, słusznego wzrostu i wcale regularnych rysów twarzy. Włosy i zarost ma koloru ciemnoblond, płeć białą, ułożenie dobre, wyznaje zasady demokratyczne i jak każdy prawdziwy demokrata, ma – nie wiem zkąd – różne nawyczki demokratyczne. Co się tyczy wiarygodności jego opowiadania, nie ulega ona najmniejszemu powątpiewaniu, znam go bowiem z tej strony, że o sobie samym prędzej coś powie złego, niż coś dobrego, o drugich zaś woli wcale nie mówić,. niż bez potrzeby koniecznej, wyrażać o nich niekorzystne zdanie. Jednem słowem, jest to bardzo porządny człowiek, a gdyby mu w czyich oczach robiło ujmę to, że się wdaje z dziennikarzami, więc proszę przyjąć do wiadomości, iż nawet najwyższe figury w naszym kraju dopuszczają się czasem tego błędu, nie tracąc mimo to zaufania współobywateli. Co do mnie – skończyłem.
Autor
"Panny Emilii" i "Koroniarza w Galicji".
Tom III.ROZDZIAŁ I.
Pomimo jednak, a może właśnie dla tej naiwnej i prostodusznej głupoty miał on w sobie coś, co go robiło miłym i sympatycznym, i co byłbym niezawodnie spostrzegł od razu, gdyby nie niechęć, jaką musiałem czuć ku wszystkim Klonowskim w ogóle, i gdyby nie wspomnienia pewnych zatargów studenckich z Ławrowa. Teraz, gdy już lody były przełamane, polubiłem go tembardziej, gdy wszyscy w ogóle mamy jakiś niewytłumaczony pociąg ku ludziom, z którymi dla błahych powodów skrzyżowaliśmy przedtem żelazo.
Zabawiłem dłużej niż moi koledzy w towarzystwie Gucia i jego świadków, a gdy wyszedłem na ulicę, miałem namacalną sposobność przekonania się o tem, co twierdzą w całej Polsce: tj. że Lwów jest plotkarskiem miastem. Nim uszedłem taką przestrzeń, jaka dzieli gmach teatralny od placu Marjackiego, spotkałem kilku znajomych, a wszyscy wiedzieli już, że miałem pojedynek z porucznikiem Klonowskim,. Co więcej, gdy przyszedłem do domu, Józio już także wiedział o wszystkiem, a nadomiar mojego zdziwienia opowiadał mi, że doniosły mu o tem najpierwej: ciocia Elżbieta i Elsia, które przyszły go były odwiedzić. Słyszały one za rzecz pewną, że biłem się, z Klonowskim o panią Mamułowiczową (!) i zgorszone były okropnie tym skandalem. Dopiero Józio wyprowadził je z błędu, opowiadając im, że właściwie on wyzwał Gucia, a ja zapewne bez jego Wiedzy i woli zastąpiłem go, gdy zwichnął rękę. Józio rozżalony był mocno i niemile dotknięty moim postępkiem, ale poczciwy chłopak udobruchał się prędko, tembardziej gdy w ciągu dnia odwiedził go jeden z sekundantów przeciwnej strony i doręczył mu list przyjacielski, w którym Gucio żałował, że będąc rannym nie może go przeprosić osobiście, jeżeli mimo swej woli uchybił mu w czemkolwiek.
Po południu, gdy wróciłem z kolegiów, Józiowi było znacznie lepiej, ale o wdzianiu fraka jeszcze nie było mowy, a tymczasem co chwila wpadał do pokoju któryś z kolegów, zrekrutowanych na wieczorek do pani Leszczyckiej – każdy mocno zaaferowany i z taką miną, jak gdyby nader ważne interesa spoczywały na jego barkach. Byli i tacy, których woale nie proszono, ale którzy mimo to pojawiali się w cukierniach i innych miejscach publicznych ozdobieni białemi krawatkami i przystrojeni w paliowe rękawiczki, aby dać domyślenia, że idą na bal do "hrabiny Leszczyckiej" która, jak już… powszechnie wiedziano, urządziła była właśnie dom na wielką skalę i na której salonach zbierać się miała śmietanka "towarzystwa", a przynajmniej, jego najtłuściejsze "podśmietanie".
– A ty się czemu nie zbierasz? – zagadnął mię Józio.
– Nie mogę cię przecież zostawić samego, nudziłbyś się okropnie…
– Ale nie, nie, idź koniecznie. Ciocia i Elsia nakazywały miparę razy, abym cię wyprawił!
– Żartujesz!
– Nie, owszem, mówię zupełnie serjo. Ciocia potrzebuje cię,. bo skoro ja wstać nie mogę, będziesz mię zastępował w obowiązkach zastępcy gospodarza domu: rozumiesz mię? Będziesz uważał, aby starszym panom dawano starsze wina, itp. Co się zaś tyczy Elsi, zaangażowałeś ją do mazura, i do kotyljona, i kazała ci to przypomnieć – czy ci to nie wystarcza? Idź, idź – jesteś dzisiaj le lion du jour, korzystaj z tego!
– Tak… ale…
– Nie ma żadnego ale – jak nie pójdziesz, to obrócę się do ściany i przez cały wieczór ani słowa nie przemówię do ciebie! Uściskałem Józia za tę groźbę, o której wiedziałem, że pochodzi z przyjacielskiej życzliwości, i począłem się ubierać. Nim jeszcze skończyłem, nadbiegł lokaj p. Leszczyckiej z oznajmieniem, że "jaśnie pani" prosi, aby pan baron (to miało oznaczać mnie) przyszedł wcześnie, przynajmniej o siódmej, bo "jaśnie pani" bardzo prosi o to pana barona. Powodem tej nobilitacji mojej z przeskoczeniem niższych stopni szlachectwa był niezawodnie gulden, którego dałem raza lokajowi za podanie mi paletota, nie mając drobnych pieniędzy przy sobie. W skutek tak natarczywych zaproszeń wybrałem się tedy w istocie bardzo wcześnie do p. Leszczyckiej. Elsia ubierała się jeszcze i była niewidzialną – ciocia zaś miała do zwalczenia niesłychane trudności z powodu nieporozumień, jakie powstały przy zamawianiu tortów i lodów w cukierni. Musiałem biegać i załatwiać te trudności – następnie zaś, kosztować rozmaite wina i wydawać o nich moją opinię. Byłem bardzo złym znawcą, nie o tyle jednak, bym nie poznał, że wszystkie te płyny były okropnie liche. Ale Elsia ubrała się już była tymczasem, i z obawy, że mię ciocia wyszłe znowu odmieniać wino, popełniłem tę nieuczciwość, że pochwaliłem nad miarę wszystkie te czerwone i białe gatunki trucizny, które mi kosztować kazano.
Elsia była czarującą w białej sukni z tuniką metalicznozielonego koloru i w fryzurze lekko posypanej pudrem. Ciocia poszła pozrzędzić na służbę w innych pokojach – w salonie, oprócz nas obojga, znajdował się tylko biały murzyn w czarnym fraku, najęty na całą noc do zbijania sobie palców na fortepianie. Murzyn ten rozumiał tylko po niemiecku, i jak wszyscy inni murzyni tego rodzaju, po czesku. Byliśmy więc sami.
Była to chwila nader stosowna do wykonania moich postanowień, powziętych w skutek listu Herminy, a odroczonych dla dość błahych powodów. Wszak chociaż piękny p. Dominik z takim zachwytem wspominał o Elsi, ona natomiast nigdy o nim nie wspominała
– a chociaż ciocia Elżbieta, zapowiadając swój wieczorek, z bardzo znaczącem spojrzeniem zwróciła się była ku swojej siostrzenicy i z pewnym naciskiem wyrzekła: – Wiesz Elsiu, będzie i pan Dominik! – to Elsia nader obojętnie przyjęła tę wiadomość i nic moich obaw nie usprawiedliwiało. Zresztą, jeżeli mię dręczyła niepewność, to właśnie dla położenia jej końca należało mi pomówić z Elsią otwarcie – czułem to doskonale i usiłowałem wmówić w siebie potrzebną do tego stanowczego kroku odwagę. Ale kiedy spojrzałem na nią, tak uroczą, tak pełną dziewiczego wdzięku i owej arystokratycznej wytworności, broniącej na pierwszy rzut oka wszelkiego przystępu do serca każdemu zbyt śmiałemu śmiertelnikowi – kiedy pomyślałem, że mam zuchwale wyciągnąć rękę po klejnot tak nieoceniony – struchlałem jak złoczyńca, co w chwili wykonania zbrodni cofa się, spostrzegłszy jej ogrom. Gdybym był miał do wyboru, bić się z całym pułkiem huzarów lub wyrzec tych kilka słów, o które chodziło, byłbym bez namysłu wybrał pierwsze – ma się tedy rozumieć, że stałem pomięszany i milczący, zdobywszy się zaledwie na wynurzenie żalu, że nie byłem w domu, kiedy Elsia z panią Leszczycką odwiedzały Józia.
– A gdzie to pan byłeś – odparła – czy może u pani Mamułowiczowej?
– Wszak pora była zbyt wczesną do robienia wizyty…
– Zapewne, ale jesteście państwo tak nierozłącznymi, że nie mogę sobie wyobrazić pana bez pani Mamułowiczowej, ani jej bez pana. Na wieczorku u pani Marszewskiej widziałam, że bawiliście się państwo wybornie, sami dla siebie.
– Co do mnie, bawiłem się bardzo źle na tym wieczorku. Musiałem mieć minę bardzo desperacką, gdy to mówiłem, bo Elsi widocznie żal się zrobiło, że żartowała ze mnie. Zmieniła nagle ton i poczęła ubolewać na serjo nad szkaradnym zwyczajem, jakim są pojedynki w ogóle, i nad drugim zwyczajem, więcej lokalnym, tj. nad plotkami.
– Musisz pan wiedzieć, że dziś rano wpadła do nas pani Marszewska i opowiedziała cioci, że pan biłeś się z porucznikiem Klonowskim o panią Mamułowicz. Całe miasto mówi tylko o tem, i my także uwierzyłyśmy, póki Józio nie opowiedział nam, jak się rzecz miała w istocie. Bardzo to przyjacielski i rycerski postępek z pańskiej strony, że pan wyręczyłeś mego brata, ale we wszystkich takich awanturach nie ma za grosz sensu. Fe, już drugi raz pojedynkujesz się pan bez potrzeby – to bardzo brzydko – ja nie chcę tego! Niech mi pan Edmund obieca, że więcej pojedynkować się nie będzie!
Teraz, albo nigdy – pomyślałem sobie – i już miałem na ustach zapytanie, dlaczego żąda odemnie tej obietnicy, kiedy nagle szmer zrobił się w salonie, a weszli pierwsi goście, pani Marszewska z córkami, Pomulski, książę Kantymirski, i kilku szeregowych danserów. Przerwano nam rozmowę w chwili, kiedy mogła wziąć dla mnie obrót… stanowczy. Byłem tak roztargniony, że zaledwie wiedziałem, z kim się witam, podczas gdy coraz więcej osób zapełniało salon. Odpowiadałem od rzeczy na zapytania, które mi czyniono, deptałem damom… po sukniach, wywróciłem kandelaber z zapalonemi świecami i omal nie oddałem firanek pani Leszczyckiej na pastwę pożaru. Słyszałem jak przez sen, że różne grupy obecnych szeptały niestworzone rzeczy o moim pojedynku z Guciem – ale cała uwaga moja skoncentrowaną była na ostatnich słowach, które mi powiedziała Elsia. Śledziłem i pożerałem ją wzrokiem, wśród grona panien mocno zajętych szeptaniem – domyśliłem się, że o moim pojedynku. Zelektryzowało mię dopiero; i powróciło mi przytomność wejście pana Borodeckiego, który pojawił się w całym swoim blasku i po dość sztywnemi przywitaniu się na prawo i na lewo, przysiadł się do starszych dam i rozpoczął z niemi jakąś bardzo obszerną i bardzo poważną rozmowę. Uważałem, że wkrótce potem niektóre córki zbliżyły się do swoich matek, i że nakoniec cała scena przybrała taki zakrój, jak gdyby p. Dominik był jedyną istotą rodzaju męskiego, obecną w salonie. Nareszcie zaczęta tańczyć – p. Dominik posunął prosto do Elsi i począł z nią tramblować: widok ten był zbyt srogim dla mnie i nie mogąc go znieść, wyszedłem do przyległego pokoju, rzuciłem się na kozetkę i pogrążyłem się w moich czarnych myślach. Po chwili zdobyłem się na odwagę i zajrzałem do salonu: p. Dominik tramblował jeszcze ciągle z Elsią. Wróciłem na kozetkę. Polka skończyła się – zaczęto walca. Zaglądnąłem znowu do salonu – p. Dominik walcował z Elsią.
Ha, gdybym był mógł schwytać tego złoczyńcę, który wynalazł tramblantkę, i walca, i taniec w ogóle, byłbym go zadusił! Przez pół kwadransa pastwiłem się nad nim w myśli, i wynajdowałem dla niego tortury, ile możności sroższe od moich – a kiedy nakoniec znowu zbliżyłem się do drzwi salonu, p. Dominik i Elsia puszczali się właśnie na jednę jeszcze tour walca. A jak ona rozkosznie wspierała się na jego ramieniu, jak mu się dawała unosić w powietrzu, jaka była rozpromieniona! Jeżeli nie chciałem, aby mi serce pękło, musiałem wrócić na kozetkę, i wróciłem. Muzyka Straussa łechtała mi duszę nieznośnie, opędzałem się od jej wrażenia, jak się człowiek opędza od muchy. Szkaradna to, rozkołysana, zniewieściała poezja tonów, godna swojej kolebki – dość usłyszeć wiedeńskiego walca, aby pojąć, dla czego z Wiednia nie wyszło nigdy w świat nic wielkiego, wzniosłego. Co mogą stworzyć ludzie, których duszy wyrazem jest – walec! Przysięgałem sobie, że nigdy, nigdy, nie będę tańczył walca – że zostawię go jako pole otwarte p. Dominikowi. Jakieś nieokreślone, rycerskie instynkta podnosiły się we mnie – chciałbym był, aby choć na chwilę zagrano jakiegoś ponurego, wojowniczego marsza, i chciałbym był przypatrzeć się wrażeniu, jakieby on zrobił na fizjonomiach, przed chwilą tak ożywionych – czułem, że fizjonomie te byłyby bardzo kwaśne, i że możnaby na ich widok zawołać, jak Byron na widok podupadłych Greków:
In vain, in vain: strike other chords!
Wygłosiłem też grobowym głosem ten piękny wiersz, i ponuro wlepiłem oczy w ziemię, kiedy tuż koło mnie zaszeleściała suknia i znany, luby, srebrny głos zawołał mię po imieniu.
– Panie Edmundzie, czemu pan nie tańczy? Co panu jest? Spojrzałem na nią ze łzami w oczach, zamiast wszelkiej odpowiedzi.
– Fe, dziecko z pana! Dąsasz się pan tu w kącie, a ja musiałam walcować z tym nudnym panem Dominikiem, który jest w dodatku za długi i podnosił mię od ziemi w tańcu. No, chodź pan, chodź!
Nie wiem jak się to stało, ale muzyka walca łechtała mi w tej chwili duszę nierównie przyjemniej, niż przedtem. Mówić mogłem zaledwie, ale pocałowałem ją w rękę i wyjęknąłem:
– Pani… pani jesteś bardzo dobrą!
– Przeciwnie, jestem złą, i gniewam się na pana!
– Na mnie! Za co?
– Bo się pan dąsasz na tych, którzy pana kochają.
– Mnie… nikt nie kocha!…
Jak każda nieprawda, tak i ta wyrzeczoną była tonem niezmiernie patetycznym, tragicznym. Niewdzięczny! W tej chwili nie myślałem o nikim, oprócz Elsi, i zdawało mi się, że w istocie nikt, nikt mię nie kocha.
– Jeżeli pan chcesz, aby pana kochano, to porzuć pan tę grobową minę! I – szepnęła, ciągnąc mię za rękę do salonu, i wieszając się na mojem ramieniu, jak przedtem na ramieniu p. Dominika
– i nie bądź pan tak zazdrosnym!
Ach, jaka to rozkoszna muzyka, te walce Straussa! Jak miło kołysze do snu rozum, a budzi serce i ciągnie je w swój wir szalony! Czemuż nie można tak przewalcować całego życia, czemu ten biały murzyn przy fortepianie ustaje ze znużenia – czemu go nie zastąpią jakim drewnianym automatem?
Pan Dominik nie tańczył więcej z Elsią. Rozmawiał jeszcze troche ze swoją starszą kuzynką, która mu wykładała z wielkim ferworem konieczność ożenienia się – a zmęczony zapewne tem kazaniem, przypomniał sobie, że p. Artabanowicz wyjeżdżał tej samej nocy na wieś, i wyniósł się cichaczem, przed kolacją. Ledwie spostrzeżono jego zniknięcie, gdy areopag matek i ciotek, zgromadzony około pani Leszczyckiej, począł brać pod rozwagę jego zalety i wady. Zgodzono się jednomyślnie, że jest to bardzo, przystojny i bardzo miły człowiek
– tylko p. Mamułowiczowa zarzuciła mu, iż trochę za wiele wie o tem, że jest przystojny. Oprócz tego, ponieważ żywioł "ziemiański" przeważał w salonie p. Leszczyckiej, wyrażono kilkakrotnie ubolewanie z… powodu, że p. Borodecki jest adwokatem. Zajęcie to było w istocie bardzo niewłaściwem, z tego wszystkiego bowiem, co mówiła ciocia Pomulskiego i pani Marszewska, wynikało jasno jak na dłoni, że człowiek powinien być albo właścicielem tabularnym, albo wojskowym, albo niczem. Ten trzeci stan jest jedynie godnym człowieka, który nie należy ani do pierwszego, ani do drugiego – i kto nie ma majątku, ten nie powinien mieć przynajmniej żadnego trywialnego zajęcia lub zarobku. Dziś może się już trochę zmieniły zapatrywania w tej mierze, przynajmniej u większości "ziemian" i "ziemianek" – przekonany jestem atoli, że została się jeszcze bardzo znakomita mniejszość, przejęta na wskroś ówczesnemi wyobrażeniami cioci Pomulskiego i pani Marszewskiej.
Ale co mnie obchodziły te wyobrażenia! Co mnie obchodził pan Dominik! Świat był tak piękny wokoło, że nie defigurował go nawet le chevalier de Pomulski swoją obecnością, ani książę Kantymirski swoją martwą twarzą. Świat był niezmiernie piękny tej nocy, a nawet wina pani Leszczyckiej były niezłe, i p. Mamułowiczowa mimo kilkakrotnych usiłowań nie zdołała mię wciągnąć w rozmowę, ani dać się przezemnie odprowadzić do domu. A kotyljon! A mazur! Jedna tylko rzecz psuła tę piękną całość – ta mianowicie, że nocy w stycznia są bardzo krótkie!
W istocie, pragnąłbym był tego dnia, nocy nieskończenie długiej, takiej, jaka bywa u biegunów ziemi – byleby ją ożywiała naprzemian muzyka walca i mazura, kadryla i polki, byleby nie gasły światła, i twarze bawiących się nie objawiały znużenia. Ale niestety! była to tylko zwykła, krótka noc styczniowa, pod pięćdziesiątym stopniem północnej szerokości – o wpół do ósmej promiene słońca zaczęły przedzierać się przez spuszczone firanki i story i przedrzeźniać się lampom w salonie – większa część gości wyniosła się była do domu – prozaiczne, bezduszne istoty! Szukało to wszystko swoich pierzyn i poduszek, układało do spoczynku znużone członki! Jeszcze kilka niezmordowanych młodych panienek i kilku niezmordowanych kommilitonów moich z techniki, hasało po posadzce wśród strzępków podeptanych sukni, wśród porzuconych bukietów i tym podobnych ruin balowych – jeszcze Elsia była tak świeżą i ożywioną, jak gdyby bal dopiero się zaczynał – ale nakoniec umilkł fortepian, dręczyciel jego, biały murzyn z Mladeho Bolesławia poszedł śnić o ojcu Palackim i o matce Libusie, zaspana służba pomogła ostatnim gościom zebrać bagaże, tj. futra, szale, kalosze itp. i uskutecznić odwrót w porządku – a nareszcie przyszła kolej i na mnie. Jako prowizoryczny zastępca gospodarza, wyprawiłem był właśnie do domu ostatni transport tych spóźnionych hołdowników i hołdowniczek Terpsichory – ciocia Elżbieta stała się już była niewidzialną, i nie zostawało mi nic, jak tylko wdziać paletot i pójść na śniadanie, a ztamtąd na kolegia, gdy niespodzianie Elsia wybiegła za mną do przedpokoju.
– Panie Edmundzie, niechaj pan powie Józiowi, że "Wandzia Wypytywała się bardzo troskliwie o jego zdrowie i że żałowała, iż utraciła w nim na dzisiaj dansera – ale spodziewa się ona powetować sobie to w środę, u p. Mamułowiczówej. Czy porucznik Klonowski wyzdrowieje do tego czasu?
– Nie wiem, lekarz nadmienił, że do tygodnia nie będzie mógł Wdziać munduru.
– Szkaradni jesteście, kaleczycie nam naszych wielbicieli! Pan mianowicie, pan jesteś szkaradny!