- promocja
Gniazdo - ebook
Gniazdo - ebook
Święta Bożego Narodzenia w Beskidzie Niskim. Ekscentryczny potomek starej rodziny nafciarskiej, Gabriel Koniarski, zaprasza bliskich na wigilię. Goście przybywają do świeżo wybudowanego ośrodka, z dala od cywilizacji, na szczycie góry. Szybko jednak pojawiają się niewygodne pytania. Dlaczego poprzedni goście hotelu zostali wyrzuceni w środku nocy? Dlaczego po przyjeździe rodziny Gabriel rozpoczyna zabawę w sąd? Wyjaśnienie tych zagadek musi znaleźć komisarz Nina Warwiłow, która jeszcze nie zdążyła się oswoić z Beskidem Niskim. Wkrótce świąteczne obchody przerywa zbrodnia, krąg podejrzanych jest zamknięty. Nina, osamotniona i bez wsparcia, musi odkryć, kto spośród zgromadzonych jest mordercą – zanim na szczycie góry pojawią się kolejne ofiary.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-436-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wojciech Chmielarz _Wampir_
Anna Kańtoch _Łaska_
Lars Kepler _Stalker_
Wojciech Chmielarz _Osiedle marzeń_
Wojciech Chmielarz _Farma lalek_ (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz _Przejęcie_ (wyd. 2)
Wojciech Chmielarz _Zombie_
Anna Kańtoch _Wiara_
Jędrzej Pasierski _Dom bez klamek_
Jędrzej Pasierski _Roztopy_
Jędrzej Pasierski _W Imię Natury_
Anna Kańtoch _Pokuta_
Jędrzej Pasierski _Czerwony świt_
Jędrzej Pasierski _Kłamczuch_
Więcej informacji: czarne.com.plMężczyzna szedł przez las. Biało. Temperatura znowu spadła, czuł sztywność w nosie, dłoniach, przede wszystkim w czubkach palców. Chłód zawitał też do starych gumofilców, a dziura w podeszwie wpuszczała śnieg, który umościł się już pod skarpetką.
Niepotrzebnie tak daleko. Można było umówić się znacznie bliżej. Może gdzieś pod Młodzieńcem, bez przesady. Było dość miejsc, by spotkać się z dala od ludzkich oczu.
Blask księżyca ponownie odsłonił ścieżkę i na końcu mężczyzna dojrzał postać ubraną jeszcze cieplej niż on. Zgarbioną, niczym w pokutnych szatach. Może po prostu w ten sposób to widział, przecież popełniono grzech… Odrzucił tę myśl. Przyszedł tu w konkretnym celu, nikomu nie był nic winien. Swoje już w życiu zapłacił.
Skręcił ze ścieżki i nagle zapadł się w ciężkim śniegu. Zaklął, kiedy dostał mu się od góry do butów, i zdawało mu się, że słyszy cichy śmiech. Zezłościł się.
– Załatwmy to – warknął. – Nie ma powodu, żeby ktoś się pochorował.
– Nie w ten sposób.
– Co nie w ten sposób?
– Nie tak się łapie przeziębienie.
Podszedł bliżej, stanął i czekał cierpliwie. Z kurtki nagle wychynęła dłoń w rękawiczce i mężczyzna otrzymał to, co chciał. Przełożył w dłoni.
– Dobrze – powiedział.
– Czy to już koniec?
– Tak. Tylko teraz już spokojnie. To, co się stało… dlaczego… – Wspomniał jeszcze raz twarz dziewczyny i zmusił się, żeby przestać. – To już nie jest moja sprawa. To nie moja sprawa, ale teraz już spokojnie, bez cyrków.
– Bez cyrków – usłyszał mechaniczne echo własnych słów.
– Wrócę pierwszy.
Chwilę czekał na odpowiedź.
– Tak.
Nie widział twarzy. Pokiwał tylko głową. Rozmowa zaczęła go męczyć, obrazy w głowie stały się zbyt natarczywe, a zimno jeszcze bardziej dokuczliwe. Przyszedł tu w konkretnym celu, który został osiągnięty. Zawsze mógł do tego wrócić, być może podjąć inną decyzję.
Ale to wszystko kiedyś, nie teraz. Poza Gniazdem.
Przełknął ślinę. Nikomu nie był nic winien.
Odwrócił się, myśląc, że chce już wrócić. Zasnąć i zapomnieć o tym, co zrobił. Intuicyjnie wyczuł jednak ruch postaci za swoimi plecami. Gwałtownie się obrócił, żeby spojrzeć, zareagować, zaprotestować.
W tym półobrocie mężczyzna runął w głęboki śnieg.1
_Tydzień wcześniej_
Gorlicki park miejski imienia Wojciecha Biechońskiego rozciągał się wzdłuż brunatnych wód rzeki Ropy. Przyklejona do niej podłużna plama zwana parkiem znacznie bardziej przypominała las. Bór pełen ciemnych zakamarków, dzikich zagajników, może nawet zwierząt. Nad parkiem wisiała ostra skarpa, nad skarpą zaś znajdowały się gęste krzaczory, a za nimi jeszcze szereg domów, z góry patrzących na Gorlice.
I nawet droga do niego prowadząca bardziej niż miasto powiatowe przypominała Amazonię. Przerzucony nad Ropą most był żelazny, wiszący, chwiejny; jakby miał się zapaść pod kolejną wycieczką szkolną.
Komisarz Nina Warwiłow stała na samym końcu tego mrocznego boru, oparta o pordzewiałe barierki. Przed nią kłębił się tłumek gorlickiej policji; łatwo było wyczuć ekscytację.
Zwłoki, to po pierwsze. Zabójstwo, to wydawało się również dość oczywiste. No i bezimienność.
Całkiem zgrabna bezimienność, białe jak mleko nogi ofiary, krótka skórzana kurtka. Twarz pokryta ranami i zamarzniętą krwią. Włosy kobieta miała rozsypane na śniegu, a za krawędzią jej spódnicy Nina dostrzegła fragment czegoś ciemnego. Pieprzyk? Wydawało się zbyt duże jak na znamię. Czekała więc, aż skończą, żałując, że nie może od razu zaspokoić ciekawości. Jeszcze chwila.
Wyprostowała się i machinalnie wyjęła z kieszeni kurtki elektronicznego papierosa. Tu, w górach, nie przestała się z nim rozstawać, jakby papieros na prąd w jakiś sposób ją ogrzewał. Za to elegancki granatowy płaszcz ustąpił miejsca workowatej puchowej kurtce z sieciówki. I jak na sieciówkę przystało, kurtka nie trzymała ciepła. Warwiłow wzdrygnęła się od ostrego, chłodnego podmuchu powietrza.
Usłyszała chrząknięcie za plecami. Prokurator Andrzej Tekielski pojawił się już na miejscu zbrodni. Był szarawy jak grudniowa aura: ziemista cera, wąskie usta, fryzura na wojskowego jeżyka. Podszedł bliżej, spojrzał wymownie na elektronicznego papierosa – ta moda powoli przecierała sobie szlaki w Gorlicach – i zapytał:
– Wnioski?
– Na razie brak.
Wbił w nią spojrzenie ciemnych oczu.
– Samobójstwo to nie jest – orzekł.
Nie odpowiedziała. Chwilę się w nią wpatrywał, czekając na reakcję.
– Rany na twarzy… – wznowił z mniejszą pewnością siebie.
– Nie sądzę, żeby były wydziobane przez ptaki, jeśli pan o to pyta. Ani inne leśne zwierzęta, jeśli bywają…
– W parku?
Wydawał jej się wyjątkowo dziki, a przecież tuż za rogatkami zaczynał się jeszcze dzikszy Beskid Niski i położony w jego sercu Magurski Park Narodowy. Przypuszczenie nie było więc zupełnie bezzasadne. Słyszała, że grasują tu również kuny i łasice.
– Głównie wiewiórki – powiedział prokurator i nie zamierzała spierać się z lokalnym mieszkańcem. – Całe szczęście, że dość szybko ją znaleźliśmy.
Bohater dnia, nieszczęsny biegacz, pracownik Circle K przy Lidlu, stał w pewnym oddaleniu. Powinien stąd odejść, nikt go jednak nie przegonił, być może odpłacając w ten sposób za traumę, która będzie tego człowieka prześladować do końca egzystencji. A może, przeciwnie, była to jego przygoda życia? Psychika ludzka bywa taka zaskakująca.
Odkrywca powinien już stąd pójść, niechybnie podzielić się opowieścią z każdym, kto zawita na cepeen, ale Warwiłow nie miała ochoty wydawać poleceń. Wciąż obserwowała, jak oni tutaj pracują, zdając sobie sprawę z tego, że być może niektórych czynności nie wykonywali już całkiem od dawna.
Morderstwo i Gorlice. Gorlice i morderstwo. Oczywiście zdarzały się pijackie bójki, zwłaszcza na Hallera bądź na Zawodziu. Przestępstwa skomplikowane jak perypetie Kubusia Puchatka. Recydywiści, recydywistyczne rodziny od pokoleń; zabójcy wkładający minimalny trud w ukrycie zbrodni. Albo dokonujący tych zbrodni przy masie świadków, którymi bywała najbliższa rodzina, wcale nie tak chętna, by potem kryć sprawcę. Zbliżał się zresztą gorący okres dla każdej policji, to znaczy zwarcia przy wigilijnym stole – a tu proszę, takie oto preludium.
Preludium nietypowe. Nietypowe dla Gorlic wydawało się również miejsce znalezienia ciała. Nina nie zamierzała przytakiwać prokuratorowi, ale cała ta sceneria, okaleczenie… to wszystko wskazywało na zbrodnię z premedytacją. W konsekwencji zaś – złożone śledztwo. A nadkomisarz Michał Karpiuk, którego obowiązkiem było nadzorować czynności, nawet się tutaj nie pojawił.
– Brak dokumentów, nic… – odezwał się prokurator. Spojrzał na nią uważnie. – A pani komisarz jest dziwnie milcząca.
– Po prostu jeszcze nie wysuwam wniosków.
– Dlaczego?
– Bo myślę.
– Ach tak?
– Żeby się nie pomylić. Nie podążyć w błędnym kierunku na starcie.
Spojrzał na nią, jakby pomyślał, że chciała go obrazić. A potem oczy zalśniły zrozumieniem.
– Chyba że pani już wie…
Pokręciła głową, uśmiechając się lekko, i schowała papierosa do kieszeni. Wokół ofiary zrobiło się nieco luźniej. Podeszła bliżej. Kim jesteś? Gorliczanką, która nieszczęśliwie trafiła dziś do parku? Ofiarą męża lub partnera, co sugerowałyby statystyki?
Pochyliła się nad zwłokami.
Dobrze jej się wydawało, że dostrzegła coś ciemnego na nodze. Podsunęła fragment czerwonej spódniczki, zdecydowanie zbyt lekkiej jak na tę porę roku. Przejechała dłonią po skórze kobiety. Uda bez cellulitu, skóra zadbana, wręcz kontrastująca z krzykliwym strojem.
Podniosła jeszcze wyżej. To, co dostrzegła, to nie był pieprzyk. To były kwiaty. Przechyliła głowę. Trzy czarne tulipany, nawet całkiem gustowne. Bardzo wyraziste. Dlaczego trzy? Po wewnętrznej stronie uda. Nienachalne, widoczne tylko na plaży albo w łóżku.
Usłyszała chrzęst na śniegu. Prokurator stanął za jej plecami. Tak blisko, że gdyby się teraz wyprostowała, musiałaby w niego wpaść.
– Tatuaż? – zapytał.
– Tak.
– Dobrze, przynajmniej jakiś punkt zaczepienia.
Wyprostowała się i przesunęła w stronę barierki, bliżej do Ropy. Nie powiedziała prokuratorowi prawdy. Kilka razy narzekała tutaj w myślach na brak prawdziwych spraw. Teraz miała bardzo prawdziwe zwłoki, ale nie potrafiła się skupić i wrócić do wypróbowanych mechanizmów dedukcji, a myśli, zupełnie chaotycznie, wędrowały w całkiem inną stronę.
Przymknęła oczy. Trzy czarne tulipany. Czysta estetyka? Czy jednak coś symbolizowały? Wewnętrzna część uda, bardzo erotyczne miejsce.
Oderwała się od barierki, czując, że wilgoć przebiła się przez papierową puchówkę. Niby na południu powinno być cieplej, ale tu, w Beskidzie, ciągle odczuwała chłód. W związku z tym przeczuwała szereg kolejnych inwestycji, a powinna zacząć od cieplejszej kurtki.
– Czekam na sekcję – powiedziała. – Teraz to jest zupełna niewiedza. Nie będę zgadywać, panie prokuratorze.
Kiwnął głową, a potem odszedł w stronę ekipy technicznej. Oni rządzili się jednak swoimi prawami i na pewno niepodyktowanymi przez prokuratora. Czuć było bezkrólewie, nieobecność nadkomisarza Michała Karpiuka, i Warwiłow ponownie zadała sobie pytanie, czemu go nie ma. Wydawało się to niemal równie interesujące jak zagadka kobiety z tatuażem.
Obserwowała, jak technicy kończą pracę i jak zwłoki w końcu opuszczają park. Droga do prosektorium była śmiesznie bliska, jak to w małych miastach. Karetka będzie musiała minąć odkryty basen i wjedzie w ulicę Sienkiewicza. Tam skręci w lewo, w Szpitalną, gdzie, adekwatnie do nazwy, znajdował się cel. Wszystko na kupie. Małe odległości, małe grono potencjalnych sprawców.
– Do widzenia – powiedziała do prokuratora i odwróciła się, pozostawiając za sobą policyjny tłumek. Podążyła na piechotę, śladem karetki, bo u wylotu parku zostawiła swoją mazdę.
Jej samochód zdążył już pokryć się śnieżną pierzynką. Wbrew wszystkim możliwym informacjom na temat ocieplenia klimatu odnosiła wrażenie, że tu trwa inna epoka. Mocno śnieżyło już od początku grudnia. Tak jakby Beskid Niski, zgodnie ze swoim kresowym położeniem, nie przyjmował do wiadomości zmian klimatycznych. Jakby obchodziły go bokiem.
Zanim wsiadła, cierpliwie odśnieżyła boczne szyby. Potem chwilę buksowała w miejscu i w końcu udało jej się wyjechać. Skręciła w pełną brunatnego śniegu ulicę. Wlokła się dłuższą chwilę szpalerem aut, ponownie przekraczając Ropę, tym razem normalnym mostem dla samochodów. Objechała rynek dołem, przy Wróblewskiego złapała skrót, podjeżdżając ostro w górę, żeby zaparkować na tyłach 3 Maja. Wysiadła, przekroczyła deptak – dumę Gorlic – i dotarła do restauracji Szara Karczma.
Weszła do środka. Rozejrzała się. Wbrew intuicji, która zdawała się ją ostrzegać, wbrew wszystkiemu miała nadzieję, że go tu znajdzie. I że on wstanie na jej widok. Wysoki, strzelisty, o szerokich barkach. W restauracji było kilka samotnych osób, a wkrótce, dosłownie gdy tylko przekroczyła próg lokalu, usłyszała sygnał esemesa i już wiedziała, co to oznacza.
Nie zdążył.
Nie ogarnął.
Zamknęła oczy, żeby lepiej dostrzec rzeźbiarza oczami wyobraźni. Zastanowić się, co on teraz robi.
Bo może palił peta za petem. Albo znienacka wziął się do wykańczania jakiejś starej rzeźby, niedokończonego dzieła. A może ubierał się bardzo starannie i trzy razy zmienił uczesanie – choć to było z tego wszystkiego najmniej prawdopodobne. Krótka wiadomość, wysłana zapewne już po zjeździe z Warnicy, brzmiała: „Nie dam rady. Widzimy się w galerii”. Żadnego przepraszam, nawet głupiego sorry, które tak lubił stosować w mowie. Wielkie, puste nic.
W efekcie lunch zjadła sama i był jak zwykle bardzo dobry: krem ziemniaczano-porowy, curry z ryżem i warzywami. I potem wcale jej się nie śpieszyło, żeby udać się w kierunku Dworu Karwacjanów.
Skoro ona mogła czekać, to on też. Niech stoi sam z tymi swoimi głupimi rzeźbami, czekając na ludzi, być może konkretnie na nią. Spokojnie dopiła espresso. A korzystając z tego, że knajpa zaczęła się wyludniać, wykonała kilka telefonów – dopiero po szesnastej poprosiła o rachunek, po czym wyszła na zewnątrz. W zupełnie inną rzeczywistość. Na 3 Maja zapaliły się już latarnie. W ich świetle pięknie prószył śnieg, omiatając zarówno deptak, księgarnię, jak i ludzi, którzy przechodzili ulicą. Tak jakby gorliczanie, ci bez czapek, osiwieli w jedną noc.
Skręciła w prawo, gdzie znajdował się rynek. Miała nadzieję na piękny widok, pochyły ryneczek pokryty śniegiem. Ale zwały sprawnie usunięto już na bok, a nad tym wszystkim depresyjnie zapadł już zmierzch. Ten dręczący psychicznie moment, kiedy przechodzisz z dnia w noc. Dla niej barierę stanowił obiad, jakby pijąc to espresso, paradoksalnie zwolniła, wpadając w dziurę czasową, i świat się zatrzymał.
Było chłodno, schowała dłonie do kurtki, już zastanawiając się nad powrotem do domu w tych warunkach. Przeszła arkadami wzdłuż rynku i minęła ratusz. Galeria sztuki mieściła się tuż obok, w Dworze Karwacjanów, nazwanym tak od pierwszych właścicieli. Dersław Karwacjan, legendarny założyciel Gorlic, był zapewne najważniejszą postacią miasta aż do czasów Ignacego Łukasiewicza.
Zmierzając na miejsce, zaczęła sama siebie tłumaczyć przed Wojtkiem. Przygotowywać mowę powitalną. Doszła wręcz do wniosku, że ta mała zemsta była z jej strony małostkowa. Że dla niej to tylko jeden pieprzony lunch, a dla Wojtka coś wyjątkowego. Ten raz w roku, jak nie rzadziej, wystawienie prac, wystawienie _siebie_ na widok publiczny.
Przeszła przez dziedziniec Dworu, w środku wspięła się schodami na górę. Zapach starego kamienia, lekka wilgoć… Szła i nagle zaczęła odczuwać niepokój. Coś było nie tak. Policyjny nos, jej własny licznik Geigera, latał na wszystkie strony. Odgłosy, zapachy, ciepło. I w końcu pojawiło się zrozumienie: wyczuwała pierwiastek ludzki, w znacznej ilości. Jeszcze zanim dotarła do celu, zrozumiała, że jej obawy nie tylko były niezasadne. Były idiotyczne.
Na miejscu kłębił się tłum ludzi, w przeważającej większości kobiet. Na tyle gęsty, że nawet nie widziała Wojtka, jego siwej, wysokiej głowy, górującej gdzieś nad całym tym towarzystwem.
Przecisnęła się, trzymając w dłoni kurtkę. W środku galerii od razu zrobiło się cieplej. Rzeźby stały po bokach. Przepiękne, musiała to przyznać. Wiele z nich znała, widziała, jak Wojtek je płodził. Teraz, ładnie oświetlone, budziły wręcz pewne współczucie. Nagość wystawiona na widok publiczny. Te oceniające, pełne podziwu, łapczywe, zazwyczaj zaś obojętne oczy. Wernisaż był wydarzeniem towarzyskim i nic w tym złego. Z roztargnienia zabrała kieliszek wina z tacy, a potem pociągnęła łyk, przypominając sobie o trasie powrotnej. Może z tego wszystkiego lepiej byłoby się upić. Wynająć pokój w hotelu Dumas. Zostać na tę jedną noc.
Wdychała zapach perfum w wąskiej sali. Po chwili zweryfikowała pierwsze wrażenie – mężczyzn też było trochę i przypuszczała, że jest to gorlicka śmietanka. Jak wszędzie indziej, składali się na nią biznesmeni, politycy, prawnicy, no i lekarze. Lekarze wydawali się cieszyć w Gorlicach wyjątkową pozycją. W jednej z kobiet rozpoznała swoją stomatolożkę. Kiwnęła jej głową z oddali, pozostała chyba jednak niezauważona. To niezauważenie zaczęło jej w końcu odrobinę wadzić. Za dużo, zwłaszcza ze strony Wojtka. Gdzie on się podział? Przeciskała się przez tłum, czując, że w końcu ktoś ją pozdrawia, ale nie zareagowała.
Nareszcie go dostrzegła.
Była gotowa wybaczyć mu zapomniany lunch: w życiu nie widziała, aby był taki zadbany. Zawsze uważała, że jest przystojny, ale w szorstki, męski sposób, podkreślany przez niemal permanentne przybrudzenie ubrań. Tym razem włożył ciemną bawełnianą marynarkę, do tego granatową koszulę. Po bokach był ostrzyżony tak krótko, że bardziej niż artystę przypominał żołnierza. Jak przystało na człowieka, który na życie zarabiał, operując ostrzem, strzygł się sam i Nina była zdania, że kiedy mu się chce, jest w tym całkiem sprawny.
No i się uśmiechał. Nie tak jak do niej, gdy byli sam na sam. Ten uśmiech był inny. Wojtek kiwał głową, suszył zęby, wydawał się czarujący. Otaczały go trzy paniusie i jedna bardzo, ale to bardzo ładna młoda dziewczyna z długimi ciemnymi włosami i w pasującej do nich czarnej sukience, którą śmiało można by nazwać wieczorową. Istna Pocahontas.
Świat nagle zwolnił. Hałasy ustały.
„Wojtek”, chciała powiedzieć. Cicho, ale tak, by ją usłyszał, zrozumiał sygnał płynący z tych słów. Żeby przeprosił szczebioczące damy i podszedł do niej, pocałował w policzek. Mogłaby nawet dotknąć tych przystrzyżonych włosów za uchem, sprawdzić ich szorstkość, przejechać palcami w górę, a potem w dół. To oczywiście za dużo wśród tylu ciekawskich oczu, ale chciałaby wiedzieć, że ma do tego prawo.
Zamiast tego znienacka zaczęło ją mdlić od tych wszystkich perfum, zapachu wina i potu. Wnętrze było zdecydowanie zbyt zatłoczone. Szlachetne stare mury nie zasługiwały na taki najazd. A może temu obecnie służyły? Odczuwała irytację posłyszanymi rozmowami, które wcale nie dotyczyły rzeźb ani nawet sztuki. Wyćwiczonym uchem słyszała detale: fragmenty transakcji budowlanych, politykę i przede wszystkim śnieg. Śnieg, śnieg, śnieg. To jedno zdawało się zaprzątać myśli ludzi w Gorlicach i pewnie w całej Polsce, bo nareszcie trafiła się prawdziwa zima.
Dość. Zaczęła kierować się ku wyjściu. Obróciła się jednak za szybko i potrąciła człowieka, który nagle znalazł się za jej plecami.
– Przepraszam – szepnęła.
Zdawało jej się, że wylał sobie trochę wina na koszulę. Świadczyła o tym podejrzana, brunatna plama. A także ogólna woń alkoholu; niepotrzebnie skusił się na słowackie wino z kartonu.
Bardzo uprzejmy, odpowiedział, że nic się nie stało. Poczuła ulgę. Ludzie w Gorlicach byli mili, znacznie uprzejmiejsi niż w Warszawie. Te zdrobnienia… Wystarczy powiedzieć, że bywała tu „Ninką”. Ciepłe myśli w stronę miasta sformułowała jednak przedwcześnie.
– Komisarz Warwiłow, zgadza się?
Lekko ją zaskoczył.
– Gruszczyński, „Gazeta Gorlicka” – kontynuował. – Jestem ciekaw, czy macie już państwo wnioski po zabójstwie z parku.
– Nie, żadnych wniosków.
– Ale z nadkomisarzem Karpiukiem zawsze…
– Nie było go przy sprawie.
– …mieliśmy układ – dokończył Gruszczyński z uśmiechem.
– Układ? – lekko podniosła głos. Przynajmniej dziennikarz wyjawił swoje miejsce w łańcuchu pokarmowym. Wydawało się, że wokół zapadła cisza. – Naprawdę będzie się pan powoływał na Karpiuka?
– Zawsze nam coś podrzucał, wie pani.
– Nie, nie wiem. Ja nie mam w zwyczaju. Proszę się zwrócić do oficera prasowego albo do swojego źródła, może coś wie. A dzisiaj, to znaczy tutaj, jestem osobą prywatną.
I minęła go, potrącając lekko ramieniem, pozostawiając z tym poczciwym uśmiechem na okrągłej twarzy. Nie miała wyrzutów sumienia, nie oglądała się za siebie. Liczyła tylko, że Wojtek nie widział tej sceny. Skierowała się ku wyjściu, zeszła z powrotem kamiennymi schodami, ciesząc się, że nie musi iść do szatni.
Na zewnątrz odetchnęła głęboko i z przyjemnością, choć wilgotny wiatr owiał jej policzki i przesiekł cienką puchówkę na pół. Przeszła przez dziedziniec na ulicę. Widziała stąd fragment rynku. Gorlice wydawały się bardziej szare niż ledwie przed kwadransem.
Redaktor Gruszczyński ostatecznie niewiele ją obszedł. Miała przecież rozległe doświadczenie w relacjach z upierdliwą prasą warszawską. Nie w tym rzecz.
Poczuła się jednak obco, nieprzyjemnie. Niepewnie.
Nie należała jeszcze do tej społeczności, nie była częścią ich „układów”, przeplatanych zależności zawodowo-przyjacielskich, jak w każdym niewielkim mieście. Nie wiedziała, czy kiedykolwiek stanie się elementem układanki, co czyniłoby ją samotniejszą od Karpiuka, jednego z najbardziej samotnych ludzi, jakich znała. A jej najbliższa osoba w okolicy stała parę metrów dalej, tyle że odgrodzona niewidzialną barierą.
Nina tęskniła za dotykiem, za rodziną. Za bliskością. I tęskniła za swoją córką.2
Marianna Skalska skończyła przyrządzać napar. Zabrała pękatą filiżankę imbiru na popołudniowy rytuał. Po drodze przyjrzała się sobie w lustrze w przedpokoju. Trójkątna twarz, krótkie ciemne włosy z grzywką opadającą na czoło. Uśmiechnęła się. Była schludna, za taką lubiła się uważać. A potem obróciła twarz pod innym kątem. Światło w przedpokoju było ciemnozielone i zaskakująco korzystnie odbijało profil… Nie powinna się jednak oszukiwać. Zmarszczki były niepomne na sztuczki optyczne, filtry z telefonu i wszystkie tego typu cuda.
Może jeszcze wizyta u kosmetyczki przed świętami, żeby trochę ożywić cerę? Wampirzy lifting, jej najnowsza pasja, kosztował niestety adekwatnie do nazwy. A Marek znowu odmówił jej pieniędzy.
– Jak możesz tyle wydawać na pielęgnację twarzy? – zapytał. – W końcu zacznie ci się rozpadać.
Nie miał pojęcia, jakie są prawdziwe kwoty. Ostatnio często jej odmawiał i musiała sięgać głębiej. Bo nie zamierzała oszczędzać na rzeczach, które poprawiały jej samopoczucie. Zabiegi, no i spacery, te wpływały fantastycznie absolutnie na wszystko. Ale z kim i kiedy… Zerknęła na zegarek. Dochodziła trzecia, ale już zmierzchało i w zasadzie mogłaby pójść do łóżka. Wstawała zbyt wcześnie; budziła się około czwartej, zła, że już nie śpi. Zazdrośnie wsłuchiwała się wtedy w pochrapywanie Marka.
Westchnęła. Teraz tylko parę godzin prasowania i sprzątania, dzielonych na siódmy już sezon _Gotowych na wszystko_. I można było poczekać na powrót męża.
Już planowała, już dostrzegała to oczami wyobraźni. Przyjedzie zmęczony jak pies. Wysiorbie zupę czy cokolwiek tam dostanie, bo równie dobrze mogłaby zrobić grzybową Winiary. Może porozmawia z Kacprem, ale prawdopodobnie nie. Pewnie walnie się prosto do łóżka.
Dzień jak co dzień, albo raczej tydzień jak co tydzień. Rok jak co roku.
Zerknęła jeszcze raz w lustro. Nie mogła się okłamywać „schludnością”. Była szara. Szara kobieta w średnim wieku. Za mało tych spacerów, a za dużo internetu.
Za jej plecami pojawił się cień. Nie odwracała się, tylko przesunęła nieco, widząc go w kącie lustra. Stał tam, czaił się na nią, bawił w swoje gry. Bezsensownie sama się w to włączyła. Co myślał?
– No? – Obróciła się, bardziej zła, niż chciała.
Twarz Kacpra wydawała się nieprzenikniona. Brak grymasów, brak emocji. Czegokolwiek, a czasem tak bardzo chciała zobaczyć na niej złość. Dlaczego nie mógł być jak inne dzieciaki w jego wieku?
– Odrobiłeś lekcje? – zapytała.
Kiwnął głową. Nie bardzo chciało jej się sprawdzać, choć ryzykowała, że Marek zapyta i będzie musiała skłamać. Ale czy to go w ogóle jeszcze obchodziło?
Pokręciła głową i zamknęła drzwi do łazienki. Podjęła decyzję: kosmetyczka jutro, przy okazji przyjazdu Kai. A dzisiaj kaczka z zamrażarki. Może nawet nie dla Marka, ale dla niej samej. Nie będą kolejny raz siedzieć przy jedzeniu z proszku. Otworzyła drzwi, przez moment wydawało jej się, że ciemny, podłużny korytarz jest pusty. Ale chłopiec się wysunął, niemal odkleił od ściany, choć teraz nie mógł już jej przestraszyć.
Minęła Kacpra, delikatnie dotykając jego głowy. Nawet się nie ruszył. Niech robi, co chce, niech siedzi przed komputerem. Powinni wyjść na rower albo sanki, póki jeszcze można, ale nie miała ochoty być z nim sam na sam – paradoksalnie tu, w domu, mogli żyć dalej od siebie. I wolała spędzić ten czas z kaczorem z zamrażarki oraz Robertem Makłowiczem z telewizji.
Zeszła do piwnicy. Schody domu w Woskowie były wąskie, strome i skrzypiące; tak stare jak dom. Zasapała się, dźwigając na górę ziemniaki i główkę czerwonej kapusty. Kacper wciąż tam stał, jakby ściana go zassała. Miał takie momenty. Obserwował, jak powoli wchodzi po schodach, patrzył się, a twarz miał skrytą w mroku. Czuła tylko intensywność tego spojrzenia. Zaniepokoiła się, nie powinien tak patrzeć.
– Kacperek, idź do swojego pokoju.
A kiedy nie odpowiedział, dodała:
– To nie jest prośba i chciałabym, żeby było posprzątane.
Byle odszedł od tych pieprzonych schodów, byle tak nie patrzył natrętnie. Jak gdyby coś wiedział, coś pamiętał. Chwyciła go kilka razy za ucho, ale nie chciała tego powtarzać. Obawiała się, że gdzieś w tej swojej dziwnej głowie Kacper zakoduje sobie gniew.
Odłożyła ziemniaki do kuchni i czekała chwilę. W końcu chłopiec się ocknął, zamrugał długimi rzęsami. Był taki śliczny, alabastrowo biały, przypominał lalkę. Ale nieruchomość twarzy zdecydowanie odbierała jej urok.
Wspiął się na górę, widziała, jak znika w swoim pokoju, i wtedy odetchnęła. Dom w Woskowie: za duży, za strzelisty, za zimny. Był jednak trochę mniej odstręczający, kiedy mogła w nim pobyć sama ze sobą. Śmiać jej się chciało, że kiedyś wydawał jej się pałacem. Kiedyś nie mogła uwierzyć, że należy do niej. Teraz znała już każde pęknięcie, woń rur, oddech zimna wpadającego przez nieszczelne okna. Zapach ciemnego drewna. Dom przywodził na myśl stary, butwiejący okręt.
Przez okna widziała, jak słabowite tego dnia słońce przechodzi w cień i mrok. Wstawiła kaczkę do piekarnika i wyszła na zewnątrz na papierosa. Od strony drogi nikt nie nadjeżdżał, tym bardziej od zagajnika. Czasem, kiedy nie widziała pozostałych domów osady, wydawało się, że są tu sami jak palec, że nie ma Gorlic, Krakowa, Małopolski.
Nie ma nawet Krygu, nie ma żelaznych pałąków na trzech nogach. Dawnych szybów naftowych i stalowych kiwonów skupiających uwagę nielicznych turystów. Jest tylko Wosków, zaklęty w starej puszczy gorlickiej pełnej zdradzieckich kopanek. A w nim ona, Kacper i stary dom. Szkoda, że Marek nie chciał zwierzęcia w domu, a chłopiec był alergikiem. Zwłaszcza w zimie marzyła o kundelku ze schroniska, który dotrzymałby jej towarzystwa.
Dokończyła obiad, umówiła się do kosmetyczki, ale zamiast włączyć telewizor, zaczęła automatycznie planować, rozmyślać nad świętami. Zawsze ten sam dylemat: czy zrobić wszystko samodzielnie, czy zaangażować rodzinę. Jak to u Koniarskich, ryzykując gigantyczną katastrofę, fuszerkę albo po prostu niedobre jedzenie. Może i byli książętami Gorlic, ale kucharzy to tutaj nie było. I wydawali się bardzo niepewni.
Zrobiła notatki, a potem zajęła się choinką, bo stała taka sucha, goła już od trzech dni. Wyjęła pudło z ozdobami, by dokonać inspekcji bombek i łańcuszków. Nawet nie zauważyła, że w kuchni pojawił się Marek. Wszedł ciężko, postawił torbę na podłodze i usiadł na kanapie. Bez słowa – szczędził ich, jakby coś kosztowały.
– Jak twój dzień? – odezwał się w końcu łaskawie.
Szybciej zabiło jej serce.
– Dobrze. Czy jesteś głodny, kochanie?
– Tak. Może jakąś kanapkę.
– Kanapkę? – zaśmiała się, podeszła do niego i pocałowała go w usta. Były nieco zimne, poczuła kłujący wąs nad wargą. – Zrobiłam kaczkę!
Kiwnął głową na znak aprobaty. Ale zdecydowanie za słabo, była rozczarowana.
– Czy Kacper zje? – zapytał.
– Dostanie w pokoju.
Marek wzruszył ramionami. Wyglądało to na koniec wątpliwości. Nawet czekała, usiłując czasem wybadać, zrozumieć stosunek męża do Kacpra. Ale ojciec był jeszcze mniej wylewny od milczącego syna.
– Byłbym zapomniał, musimy porozmawiać o świętach. – Uciekł wzrokiem i nagle poczuła się nieswojo.
– To znaczy?
– Są zmiany.
– Ale jakie?
– Zmiany – powtórzył.
– Coś więcej? Wyjaśnisz?
– Później. Zjedzmy.
Wstał i minął ją bez słowa. Lecz na swój sposób to było polecenie. Czasem odnosiła wrażenie, że tylko udawał, że jest w tym związku. Jakby na oczach wszystkich przodków – nafciarzy, fabrykantów, bandy kapitalistów i szaleńców – odgrywali tu jakieś wariackie przedstawienie.
Nałożyła mu jedzenie na talerz, dużo czerwonej kapusty, skrzydełko i szyjkę kaczki, tak jak lubił. Sama usiadła obok.
– Nie jesz? – zapytał kurtuazyjnie.
– Wiesz, że zawsze coś zjem, kiedy gotuję – zaśmiała się. – Poza tym muszę trochę zrzucić.
Pokiwał głową, nie komentując. Zebrała się w sobie. Nie mogła tak dłużej tkwić w niepewności, bo miała kiepskie przeczucia.
– Czy chodzi o Gabriela? – zapytała.
Rzucił jej szybkie spojrzenie.
– Tak. Gabriel chce zrobić święta.
Odetchnęła z ulgą. W sumie mogło być gorzej.
– U siebie?
– Nie u siebie. To znaczy nie w tym miejscu, które znamy.
Poczuła mrowienie w głowie.
– Tam… wysoko? W Sosnówce?
– Tak.
– Nie rozumiem – szepnęła. – Czy ma warunki?
– Jak widać. – Marek wzruszył ramionami. – Inaczej pewnie by nie proponował, prawda?
Myślała dłuższą chwilę.
– Ostatnio przecież… mówiłeś, że otwarcie jest przewidziane… – zaczęła.
– Kochanie, ja przecież wiem – wszedł jej w słowo. – Gabriel już taki jest. Nie będzie się zastanawiał, co wypada, a co nie. Chce zrobić święta i musimy się do tego odnieść, najlepiej dzisiaj.
– Masz na myśli: zgodzić się – rzuciła cierpko.
– Nazywaj to, jak chcesz.
– Powiedz lepiej, kiedy wyjeżdżamy – dodała, ale Marek już zabrał się do posiłku. Jadł, jakby jedzenie było jego wrogiem: pochylony, biorąc agresywne, wielkie kęsy. Kiedyś to jej się podobało, nawet sama nabierała przez to apetytu. Teraz miała mieszane uczucia.
– Jeszcze nie wiem – oznajmił w końcu. – Jak Kacper?
– Dobrze. To znaczy jak zwykle…
Pokiwał głową. Zastanawiała się, czy padnie kolejne pytanie. Nie padło. Teraz Kacper był w całości jej projektem, z każdym dniem stawało się to coraz bardziej jasne.
Marek wstał, wyjął sobie piwo z lodówki, pierwszą butelkę otworzył, opierając się o blat. Wypił niemal duszkiem. Wyjął drugą, którą zapewne zamierzał wykończyć przed telewizorem.
– Otwórz i dla mnie – poprosiła.
Bez słowa podał jej butelkę. Nalała do kryształu. Aromat goryczki, chmielu nie był jej smakiem, ale – choć to żałosne – cieszyła się, że robią coś razem. Do czasu.
– Wspaniały posiłek, dziękuję, kochanie – powiedział i pocałował ją. A potem skierował się w stronę schodów, biorąc resztę piwa na górę. Za pół godziny będzie chrapał; potem może wstanie na kąpiel. Wbrew sobie nie odczuwała do niego urazy, raczej współczucie, bo pracował bardzo ciężko. Nie miał siły na nic innego, czasem nie miał siły nawet na prysznic.
– Zajrzysz do Kacpra? – zapytała cicho, ale chyba udał, że jej nie słyszy, bo już, sapiąc, wspinał się na górę.
Nie zajrzy do chłopca, wiedziała. Sprzątnęła resztę jedzenia. Nastawiła zmywarkę i sama weszła na górę starymi, trzeszczącymi schodami o zbyt wysokich i wąskich stopniach. Skierowała się do pokoju Kacpra. Rok temu zajął dawny pokój Kai, zdarła dla niego stare tapety, pożółkłe plakaty z Sigur Rós i Queen. Zatrudniła nawet sprytną dekoratorkę z Gorlic, która naprawdę się zaangażowała, żeby zaaranżować pokój dla nastolatka: kolorowe półki, fajne, wesołe tapety. Przecież już nie był dzieckiem.
Czy zauważył? Wciąż robił jedno i to samo. Bawił się swoimi starymi, poobijanymi samochodzikami, resorakami, z których powinien wyrosnąć dziesięć lat wcześniej. Układał je w precyzyjny krąg. Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale godzinami potrafił to robić, wyrównywać linię, jakby działała tu jakaś specjalna, nieznana jej reguła. I jakby koło nie mogło się zamknąć, dopóki nie będzie idealne.
Weszła. Kacper powoli podniósł wzrok. Dziwne, ale tak często miała wrażenie, że patrzy gdzieś za nią. Nie dość, że czaił się za plecami, to jeszcze spoglądał tak, jakby widział jakieś duchy zamieszkujące dom w Woskowie. A co do tego Marianna przyjęła już od początku zdecydowaną strategię: duchów tu nie było i kropka. Jeszcze tego brakowało.
– Jesteś głodny? – zapytała.
To był ten moment, żeby się do niego zbliżyć. Może pogłaskać po głowie, może na to pozwoli. Pobawić się w tę jego szaloną grę.
– Chcesz kanapkę przed snem? – dodała.
Pokręcił głową.
– Szklankę mleka?
– Nie – odparł cicho.
– To zęby i spać, dobrze?
Nic nie odpowiedział, ale wbił w nią spojrzenie. Zaskakująco przenikliwe, tak przenikliwe, że obróciła głowę. Teraz jednak nie patrzył na nic za jej plecami. Patrzył prosto na nią, tak jakby dobrze ją rozumiał. Zmieniał się, mężniał, robił się powoli tak bardzo podobny do ojca. Na policzkach sypnął mu się ostatnio pierwszy zarost. I to nie był już wzrok chłopca. Wiercił jej dziurę tym okropnym spojrzeniem.
– Idź już spać. – Cofnęła się, dotykając plecami drzwi.
Nie zareagował.
– Kacper, proszę cię.
W ciszy i ciemności domu w Woskowie chłopiec wpatrywał się w nią intensywnie. Starała się go zrozumieć, doceniać jego wyjątkowość i podchodzić do niej z dystansem. Ale czasem tak bardzo nie potrafiła tego znieść.3
Nina minęła Siary, wjazd do starego pałacu, gdzie ponoć urzędował niegdyś legendarny przemysłowiec o nazwisku Długosz. Jeden z wybitnych reprezentantów mitu „od pucybuta do milionera”: pracą wżenił się w szacowną rodzinę, a potem wybudował tajemniczy dwór, najpiękniejszy w całej okolicy. Jechała jeszcze kilkaset metrów dalej, aż dotarła do Sękowej, a tam do drogi odbijającej w prawo.
Tutaj wyraźnie zarysowywała się różnica: rozpoczynały się góry. Jasne, że Gorlice też były w górach, ale zaczynała dostrzegać również barierę między miastem a resztą regionu. Także mentalną – na podstawie drobnych uwag – i miała wrażenie, że gorliczanie żyją nieco inną historią niż beskidzkie wsie. Bitwą pod Gorlicami, Łukasiewiczem, ropą i petrochemią, zakładami przemysłowymi. Z żywotną tkanką miejską, szeregiem prominentnych postaci, wydawały się leżeć w połowie drogi między górami a Krakowem. Jadąc zaś na Słowację, zanurzała się w inny świat: Bukowców, Pyrowej, zagubionych, często opustoszałych wiosek łemkowskich. Oraz zdającej się górować nad wszystkim Magury Małastowskiej.
Skręciła w prawo, jechała dalej jeszcze parę kilometrów, aż Magura, ten szczyt symbol, zaczęła majaczyć gdzieś przed nią, pogrążona we mgle, coraz bardziej w ciemnościach. Mazda na zimówkach radziła sobie tu zaskakująco przyzwoicie. To był dzielny miejski samochodzik, Nina powinna jednak zainwestować w coś innego. Kilkukrotnie złapała w swojej dolinie poślizg, a pług raz dojeżdżał, raz nie. Wydawało się, że kursuje według własnego widzimisię, i trudno było ustalić tu jakiekolwiek reguły. Panem świata stał się jego kierowca, Jańczak, i to nazwisko wymieniane było w okolicy z mieszaniną podziwu, lęku i dramatycznego oczekiwania.
Dolina Brzennej, czyli cel podróży, składała się z dwóch części. W tej drugiej, dalszej, o nazwie Brzenna-Kolonia, Nina zamieszkała pół roku wcześniej – wynajęła równie uroczy, co niepraktyczny wakacyjny dom od warszawiaków, którzy albo zubożeli, albo przestali jeździć w Beskid Niski.
Bukowce były maleńkie, Pyrowa zbita, Brzenna zaś ciągnęła się kilometrami, czasem sprawiając wrażenie dużej wsi, czasem czegoś na kształt miasteczka, a czasem maleńkiej osady. Na pewno zapadłą wioską była część, w której Nina miała szczęście lub nieszczęście zamieszkać. Z jakichś powodów nazywała się Kolonią, tak jakby jakaś grupa śmiałków z Brzennej przeprawiła się przez strumienie i kawałek lasu, aby skolonizować dolinę do reszty. Tak zwana szosa z każdym kilometrem stawała się węższa i bardziej zaniedbana, ale do domu dało się jeszcze dojechać.
Wyglądał dostojnie. Całkiem duży budynek o kamiennej podmurówce. Ściany miał z bali, a przed nim wiosną kwitły dwie jabłonie. Właśnie ze względu na nie wynajęła ten dom – przywodziły na myśl książki dla dzieci, sielskie czasy i dzieciństwo na wsi u babci.
No cóż, pozory myliły.
Piękny dom był wariacko zaprojektowany, jakby koncepcja powstała w środku balangi. Mieszkać w zasadzie dało się tylko na środkowej kondygnacji. Na dole były pomieszczenia gospodarcze i wielki piec kaflowy. Przepastny strych okazał się zimny, nieobrobiony i prawdopodobnie zamieszkany przez jakieś zwierzęta. Pozostawało to, co pośrodku, czyli piętro, z wejściem przez taras. W zasadzie ten taras, poza jabłoniami, stanowił najlepszą część gospodarstwa – wychodził prosto na ścianę lasu i jeszcze na jesieni mogła się wsłuchiwać w terkot ptaków. Uwielbiała widok stąd. Brzenna-Kolonia, jakkolwiek powstała, była z pewnością niezwykle malownicza.
Rzecz w tym, że dom nie miał żadnego sensownego ogrzewania. Piec na dole był zapchany i dało się w nim palić chyba tylko węglem; na górze stał prymitywny piecyk z kuchenką i niedbale zainstalowana stara koza. Szybko okazało się, że najbardziej stabilnym źródłem ciepła jest retro farelka, cudem zakupiona w sklepie Duduś w Gorlicach, gdzie leżała upchnięta nawet za staroświeckimi lampami naftowymi. Stała się najwierniejszą towarzyszką życia. Pracowała wszędzie, gdzie się razem z Milą przemieszczały. W kuchni wieczorem, w sypialni, a nawet w łazience, gdzie warszawiacy zapomnieli położyć kafelki. W tartaku w Brzennej Nina zakupiła mimo to dwa kubiki drewna i dzielnie próbowała nimi palić w piecyku w kuchni. Jednak bez kojącego szumu farelki bała się, że pewnego dnia obie obudzą się sztywne.
Nic więc dziwnego, że pierwszy egzemplarz padł po dwóch miesiącach, a kolejnym minusem okazał się rachunek za prąd. Nina nawet się nie kłóciła, kiedy nie przyjęli reklamacji, powołując się na nadeksploatację urządzenia. Kupiła po prostu kolejną. Wtedy właśnie udała się do tartaku w Brzennej i wylądowała z dwoma kubikami drewna.
Na pięć dni przed świętami owe dumne kubiki tkwiły pod tarasem jak wyrzut sumienia. Tomek, który przyjechał po Milę przedwczoraj, oglądał dom z denerwującym zainteresowaniem, Nina chyba nawet dostrzegła złośliwy błysk w oku. Wydawało się, że chce coś powiedzieć, więc na wszelki wypadek rzuciła mu wypróbowane w ciągu ośmiu lat związku odstraszające spojrzenie.
Może postępowała niesprawiedliwie, w końcu pofatygował się tutaj niemal czterysta kilometrów, żeby zabrać małą do Warszawy na święta. Wbrew swojej obawie dostrzegła na twarzy eksa raczej rozbawienie niż zdenerwowanie. Do którego miałby nawet prawo: jednoosobowo podjęła decyzję na temat życia ich wspólnego dziecka. Więc i jego życia. A nigdy jej tego nie wypomniał i w chwilach, kiedy myślała o nim gorzej, starała się to sobie przypomnieć.
– A to? – zapytał tylko.
– Co „to”?
Wskazał pod taras.
– Drewno. Nie widzisz?
– Zauważyłem. Co będziesz z tym robić?
– Porąbię i spalę.
Spojrzał na nią, jakby żartowała.
– Ty?
– A co?
– Nic.
– Chcesz mi pomóc? Zapraszam.
Lekko zbladł.
– Musimy jechać. Chcę zdążyć przed ciemnością.
– Taka szkoda. Mógłbyś zażyć trochę ruchu.
Pozwoliła sobie na złośliwość, której natychmiast pożałowała. Jasne, że się zaokrąglił. Nic dziwnego, skoro ona sama prawie nie gotowała. Przynajmniej za ich wspólnych czasów byli szczupli i wysportowani. Teraz szczupła była tylko ona. Tomek zmieniał się w baryłkę.
– Jedźcie, to jest kawał drogi – powiedziała.
Nie chciała, by nocował, choć raczej nie chciała tego – już jego narzeczona! – Agnieszka. Pomorzanka, z którą spotykał się od dawna i z którą stale kursował aż pod Międzyzdroje. Hasło „narzeczona” brzmiało jednak nieco gorzko. Ninie samej nigdy nie zaproponował ślubu. Mało tego, głośno agitował przeciwko samej instytucji małżeństwa. Wyśmiewał słowo „hajtać” i kolegów, którzy nieubłaganie wpadali pod małżeński pantofel.
No a teraz się żenił. Typowy facet. Mimo to, a może zgodnie ze swoimi uprzednimi „poglądami”, wcale nie wyglądał na szczęśliwego. Poza tym dość wyraźnie posiwiał na skroniach i ogólnie wyglądał na dziwnie przybitego. Choć to mogła być tylko projekcja, a w rzeczywistości był po prostu zmęczony po podróży, którą zaraz musiał odbyć w drugą stronę.
– Jeśli potrzebujesz tej pomocy…
– Tomek – powiedziała – przede wszystkim musisz być wypoczęty. Może coś do jedzenia?
– Dzięki, wystarczająco dużo jem i widać.
Jeśli liczył na jej protest, to się przeliczył.
– Zrobić ci kawy? – zapytała.
– Piłem już ze trzy. Dam radę.
– A teraz najważniejsze. Masz bajki do posłuchania?
Wymienił kilka. Spakowała Milę i wręczyła mu torbę ciuchów oraz jedzenie na drogę: zdrowe chrupki, kanapki, naturalne soczki. Może i sama grzeszyła wobec swojego ciała przez większość życia, ale mała miała jeść dobrze.
– Prezentów nie zdążyłam kupić. Może wyślę kurierem. Albo zostawię pod choinką, to znaczy…
Choinki nie było, ale nie skomentował.
– Jasne – powiedział.
Zapadło krótkie milczenie. W takich chwilach mimowolnie nachodziło ją uczucie, że to jest naprawdę dziwne. Być tak blisko przez tyle lat. Znać każdy zakątek swojego ciała, szeptać najczulsze słowa. A potem milczeć, jak gdyby było się obcym, pierwszy raz widzianym na oczy człowiekiem. Mimo że miała już związki po rozstaniu z Tomkiem, on wciąż tkwił w jej głowie. Facetów mogło być wielu, ojciec dziecka – na dobre i złe – zostawał na zawsze.
– Dzięki – powiedziała.
Odjechali w końcu. Stała, patrząc, jak jego mocarna toyota, bardziej pasująca do tutejszych realiów, znika za mostem, za którym powoli zaczynała się Brzenna „właściwa”. No i została zupełnie sama. Sama w dolinie na końcu świata, wyższy poziom samotności. Dopiero po świętach ona z kolei miała się wybrać do Warszawy i przywieźć stamtąd małą. Zastanawiała się, czy nie ustalają właśnie jakiegoś wzoru postępowania na najbliższe lata. Miała nadzieję, że nie, ale w ciągu tych szalonych miesięcy od przeprowadzki Milusia prawie straciła kontakt z tatą. Tak być nie mogło. Tomek, może nie ideał, był przyzwoitym człowiekiem, dosyć zaangażowanym ojcem, przede wszystkim jednak tego ojca potrzebowała Mila. Nikogo innego nie było na horyzoncie.
Dzisiaj, pod wieczór dziewiętnastego grudnia, Nina ubrała się ciepło i zapaliła światło pod tarasem. Zrobiła sobie kawy „fuski”, którą wypiła niemal duszkiem. Włożyła rękawiczki, wyszła i jak prawdziwy robotnik kilka razy klasnęła w dłonie, a potem chwyciła siekierę i zabrała się do swoich kubików. Tu, w górach, czuła się zręczna, silna – i przecież rąbanie to nie była domena facetów.
Może jednak trochę tak, stwierdziła bardzo zasapana jakieś pół godziny później. Siekiera była nowa, ale Nina po prostu nie potrafiła rozrąbać tych pniaków na pół. Wydawało się, że jako policjantka powinna lepiej operować jednym z ulubionych rodzajów broni morderców beskidzkich. Siekiera wbijała się w drewno i zostawała w nim, tworząc irytująco płytkie szczeliny. Nina z trudem ją wyrywała i próbowała ponownie. A potem niecierpliwie brała na warsztat kolejny pniak. Po półgodzinie miała kilka zaczętych „projektów” oraz jeden na pół rozrąbany. Żaden nie zmieściłby się do pieca.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._