Gniew Atlantydy - ebook
Gniew Atlantydy - ebook
W zapomnianym grobowcu w Egipcie odnaleziona inskrypcja nie jest mapą do skarbu, lecz instrukcją obsługi starożytnej broni. Gdy fanatyk z prywatną armią chce wykorzystać technologię Atlantydy do „oczyszczenia” świata, były żołnierz Ethan Blackwood i archeolog Nadia el-Tayeb muszą połączyć siły. Od amazońskiej dżungli, przez lodową Arktykę, aż po dno oceanu – rozpoczyna się wyścig o przyszłość ludzkości. Czy uda im się powstrzymać gniew, który raz już pogrzebał całą cywilizację?
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Sensacja |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krzysztof Andryszek
Ty miałaś być Tą pierwszą,
jednak Kalliope zdecydowała inaczej.
Rozdział 1: Tajemnica Sprzed Wieków
Głęboko pod spalonymi słońcem piaskami Abydos, w sercu zapomnianej komnaty grobowej Ozyrysa, panowała cisza tak absolutna, że zdawała się mieć własną wagę. To była cisza tysiącleci, gęsta i ciężka, przesycona zapachem pyłu, który ostatni raz wzbił się w powietrze, gdy dłonie kapłanów zamykały to miejsce na wieczność. Na zewnątrz, na powierzchni, temperatura w cieniu przekraczała czterdzieści stopni Celsjusza, a powietrze falowało nad horyzontem, tworząc drżące miraże. Tutaj, kilkanaście metrów pod ziemią, panował chłód kamienia, który nigdy nie czuł dotyku słońca.
Jedyne światło wpadało przez wąskie, niemal niewidoczne z zewnątrz szczeliny w stropie. Jego snopy, gęste od wirujących w leniwym tańcu drobinek kurzu, malowały na kamiennej posadzce efemeryczne, świetliste ścieżki, które gubiły się pośród cieni rzucanych przez potężne, kwadratowe kolumny. Dla doktor Nadii el-Tayeb ten chłodny, nieruchomy spokój był esencją i nagrodą za całe jej życie.
Klęczała, pochylona tak nisko, że niemal dotykała czołem kamienia, a jej palce, odziane w cienkie, białe rękawiczki,
z nabożnym namaszczeniem przesuwały po powierzchni pędzelek z najdelikatniejszego borsuczego włosia. Każdy jej ruch był precyzyjny, pełen szacunku i wstrzymywanego oddechu. Odsłaniała właśnie coś, co nie miało prawa istnieć. Coś, co wywracało do góry nogami sto lat oficjalnej egiptologii. Była to inskrypcja wyryta w podłodze, ale jej styl był obcy. Niektóre symbole przypominały wczesne hieroglify, ale inne były czystą, abstrakcyjną geometrią. Całość tworzyła tekst w nieznanym, starożytnym dialekcie, opisujący konfigurację gwiazd, która nie zdarzyła się na niebie od dziesiątek tysięcy lat.
Jej twarz, skupiona i poważna, znajdowała się zaledwie kilkanaście centymetrów od kamienia. Cały świat skurczył się do tego jednego, niezwykłego odkrycia. Zniknęły myśli
o niedofinansowanym wydziale, o recenzjach jej ostatniej książki, o samotnych wieczorach w kairskim mieszkaniu. Istniał tylko ten kamień i jego niemożliwa tajemnica. Czuła się jak Howard Carter zaglądający do grobowca Tutenchamona, z tą różnicą, że jej skarb nie był wykuty ze złota, lecz z wiedzy zdolnej wstrząsnąć posadami historii.
– Niesamowite... – szepnęła sama do siebie, a jej głos w tej grobowej ciszy zabrzmiał obco.
To nie była zwykła mapa gwiazd. Była zbyt precyzyjna. Linie, które łączyły poszczególne punkty odpowiadające gwiazdom, były wyryte z matematyczną dokładnością, której nie powstydziłby się nowoczesny ploter. Układ gwiezdny wskazywał na konstelację Oriona, ale w idealnej zgodzie z położeniem piramid w Gizie, co potwierdzało odrzuconą przez główny nurt nauki teorię korelacji. Ale było tu coś więcej. Znacznie więcej. Linie tworzyły wektory, które wskazywały na jeden, konkretny punkt na Ziemi. Punkt, który według wszelkiej wiedzy geologicznej, dwanaście tysięcy lat temu znajdował się głęboko pod wodą.
Dlatego właśnie dźwięk kamyka, który potoczył się gdzieś
w mroku przy wejściu, zabrzmiał w tej ciszy jak wystrzał armatni.
Nadia znieruchomiała, a jej serce zabiło o jeden raz za dużo, boleśnie uderzając o żebra. Pędzelek wypadł z jej zdrętwiałych palców. W jednej chwili cała magia odkrycia prysła, zastąpiona przez lodowaty, atawistyczny strach. Wyprostowała się powoli, każdy ruch sprawiał jej ból, jakby jej mięśnie nagle skamieniały. Odwróciła głowę w stronę wejścia do komnaty, mrużąc oczy.
W jednym ze świetlistych słupów pyłu stała sylwetka. I była absolutnym zaprzeczeniem tego miejsca.
Nie był to żaden z jej asystentów, którym kazała zostać w obozie. Nie był to też strażnik z Najwyższej Rady Starożytności, stary, zaspany człowiek, którego przekonała butelką coli, by pozwolił jej pracować po godzinach. To był ktoś inny. Wysoki, zbudowany jak człowiek, który zna smak walki, a nie akademickich dysput. Jego znoszona, brązowa kurtka ze skóry, z prowizorycznie zaszytym rozdarciem na rękawie, taktyczne spodnie w kolorze piasku i ciężkie, zakurzone buty z grubą podeszwą wyglądały tu jak profanacja. Nie był turystą. Nie był naukowcem. Wyglądał jak drapieżnik, który wkroczył na obcy teren łowiecki.
Nadia wstała, otrzepując pył z kolan. Adrenalina wyostrzyła jej zmysły. Jej postawa stała się sztywna, niemal obronna.
- Kim pan jest i co pan robi na moim, zamkniętym dla osób postronnych, stanowisku archeologicznym? - jej głos, zwykle ciepły i melodyjny, teraz był ostry jak krawędź świeżo odłupanego obsydianu.
Mężczyzna wyszedł z cienia, wkraczając w pełni w snop światła. Na jego twarzy błąkał się ironiczny uśmiech, który jednak nie sięgał oczu. W tych z kolei czaił się cień zmęczenia i problemów, o których nie pisało się w naukowych periodykach. Przesunął spojrzeniem po komnacie, ale nie patrzył na hieroglify. Jego wzrok oceniał układ pomieszczenia, filary, potencjalne osłony, drogi ucieczki. Robił to z wprawą, która nie miała nic wspólnego z podziwianiem sztuki starożytnego Egiptu.
- Ethan Blackwood - przedstawił się, a jego głos był spokojny, niski i w jakiś niepokojący sposób pewny siebie. - A pani to
z pewnością słynna doktor el-Tayeb. ECHO przesyła pozdrowienia. I wsparcie. Choć w moim przypadku to głównie wsparcie ogniowe.
Nadia skrzyżowała ramiona na piersi, unosząc pytająco brew. Gest ten, który przez lata ćwiczyła na nieprzygotowanych studentach, wyrażał całą jej nieufność.
- ECHO? Organizacja od „Ochrony Historycznego i Kulturowego Dziedzictwa”? Słyszałam o was. Prywatna fundacja z nieograniczonym budżetem, która pojawia się tam, gdzie znikają najcenniejsze artefakty. Zabawny zbieg okoliczności. Pan, panie Blackwood, wygląda bardziej jak ktoś, kto to dziedzictwo po cichu wynosi i sprzedaje na czarnym rynku.
Jego uśmiech na moment się poszerzył, odsłaniając błysk białych zębów.
- To tylko w weekendy, dla dodatkowego dochodu - odparł, podchodząc o krok bliżej. Jego nonszalancja była niemal namacalna. - Pani doktor, darujmy sobie uprzejmości. Nie mamy na nie czasu.
Jego spojrzenie na ułamek sekundy powędrowało w stronę inskrypcji, nad którą pracowała. - To, co pani tu znalazła, ten kawałek podłogi, przyciągnął bardzo zły rodzaj uwagi. Facet imieniem Alvarez wysłał tu swoich chłopców na zakupy. Tyle że oni nie negocjują ceny. Zostawiają po sobie tylko łuski.
Alvarez. Nazwisko nic jej nie mówiło. Brzmiało jak imię jakiegoś przemytnika antyków, typa, z którym czasem miała do czynienia Najwyższa Rada Starożytności. Ale w sposobie, w jaki Ethan wypowiedział to nazwisko, było coś więcej. Nie była to zwykła przestroga. To było ostrzeżenie przed siłą natury.
Jego słowa zawisły w gęstym, nieruchomym powietrzu. Nadia poczuła, jak po plecach przebiega jej zimny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z chłodem kamiennej komnaty. Mimo to, jej sceptyczny, naukowy umysł wciąż walczył. Przez całe życie miała do czynienia z faktami, dowodami i recenzowanymi publikacjami. Teatralne wejścia tajemniczych mężczyzn i opowieści o bezwzględnych najemnikach należały do świata powieści sensacyjnych, a nie do jej rzeczywistości.
- I mam uwierzyć, że jest pan moim aniołem stróżem w podartej kurtce? - spytała, a jej głos ociekał sarkazmem, który miał zamaskować rosnący niepokój.
- Aniołem bym się nie nazwał. - Ethan zatrzymał się w pół kroku, a jego uśmiech zniknął. Cała jego postawa uległa subtelnej, ale wyczuwalnej zmianie. Nonszalancja wyparowała, zastąpiona przez napiętą czujność. Spojrzał w stronę ciemnego korytarza prowadzącego do wyjścia, nasłuchując. W tej idealnej ciszy usłyszał coś, czego ona nie była w stanie – zmianę w ciśnieniu powietrza, dalekie echo, które nie pasowało do tego miejsca.
- Proszę myśleć o mnie jak o bardzo drogim ubezpieczeniu,
z którego właśnie musi pani skorzystać. Odwrócił wzrok
z powrotem na nią, a jego oczy były teraz zimne i poważne.
- Bo widzi pani, mamy jakieś... - rzucił szybkim, profesjonalnym ruchem okiem na swój solidny, wojskowy zegarek z czarną tarczą. - ...siedem minut, zanim rozpęta się tu małe, prywatne piekło. A ja, cholera, nie skończyłem jeszcze porannej kawy.
Siedem minut. Liczba zawisła między nimi jak wyrok. Umysł Nadii odruchowo próbował to zracjonalizować. Siedem minut na co? To absurd. To jakiś wariat, który uciekł z planu filmowego. A jednak, jego spokój, jego absolutna pewność siebie, były bardziej przerażające niż jakikolwiek krzyk. Czuła, że ten człowiek nie żartuje. Ludzie tacy jak on nie rzucają słów na wiatr.
- O czym pan mówi? Jakie piekło? - zaczęła, ale jej głos zadrżał. - To jest teren rządowy, za chwilę wrócą moi asystenci, strażnicy...
Nie zdążyła dokończyć.
Ciszę, która przez tysiące lat była jedyną władczynią tej komnaty, zdruzgotał krzyk.
Dochodził z zewnątrz, z wejścia do grobowca. Nie był to zwykły okrzyk zdziwienia. To był przeszywający, pełen zwierzęcej paniki wrzask człowieka, który zobaczył własną śmierć. Głos, który krzyczał po arabsku, należał do Mahmouda, jej strażnika, staruszka, który pracował tu od trzydziestu lat. Urwał się nienaturalnie szybko, zdławiony w pół słowa, zastąpiony przez głuchy, mokry odgłos uderzenia i krótkie, pełne zdziwienia sapnięcie. A potem znowu zapadła cisza. Gorsza, cięższa i o wiele bardziej złowieszcza niż poprzednia.
Nadia zamarła z szeroko otwartymi oczami, wpatrując się
w Ethana. Cała krew odpłynęła jej z twarzy. Rzeczywistość uderzyła w nią z siłą tarana. To nie był film. To nie był zły sen. To działo się naprawdę.
On jednak już na nią nie patrzył. Jego ciało, przed chwilą rozluźnione i emanujące pewnością siebie, teraz było napięte jak cięciwa łuku kompozytowego. Ironiczny uśmieszek zniknął bez śladu, zastąpiony przez zimne, wyrachowane skupienie drapieżnika, który właśnie usłyszał trzask gałązki za swoimi plecami. Jego spojrzenie nie lustrowało już jej reakcji. Jego oczy analizowały każdy filar, każdy cień, każdą potencjalną osłonę
i linię strzału w tej starożytnej komnacie, zamieniając ją
w trójwymiarową mapę taktyczną.
- Mieli być za siedem minut - syknęła Nadia, a jej głos był cienki i drżący. Czuła, jak serce podchodzi jej do gardła, a smak miedzi wypełnia usta. Spojrzała na niego oskarżycielsko, jakby jego błędna kalkulacja była największą zbrodnią. - Skłamałeś!
- Widocznie mieli dobry wiatr w żaglach - mruknął Ethan, cofając się w głąb komnaty. Jego ruchy były płynne i oszczędne. Nie było w nich śladu paniki, tylko lodowata, przerażająca metodyczność. Minął ją, chwycił za ramię delikatnie, ale stanowczo i niemal bez wysiłku pchnął ją za masywną, kamienną kolumnę, której podstawa była szersza niż oni obaj razem wzięci. Zimny, chropowaty kamień dotknął jej pleców przez cienki materiał koszuli.
- Schowaj się tu - jego szept był tuż przy jej uchu, niski
i wibrujący rozkazem. - I pod żadnym pozorem nie wystawiaj głowy, zrozumiano, pani doktor? To nie są ćwiczenia.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, w wejściu, wciąż rozświetlonym słonecznym blaskiem, pojawiły się pierwsze sylwetki. Nie jedna. Cztery. Czterech mężczyzn w czarnych, taktycznych strojach,
z hełmami i goglami nasuniętymi na czoła. W rękach trzymali krótkolufowe karabinki H&K MP7, ich sylwetki były ostre
i nowoczesne, będąc brutalnym anachronizmem w tej starożytnej scenerii.
Wpadli do środka szybko, pewni siebie, rozglądając się po pustej, jak im się zdawało, komnacie. Ich ruchy były skoordynowane, ale zdradzały też pewną nonszalancję. Spodziewali się zastać co najwyżej przestraszoną archeolog i kilku miejscowych robotników. Ich arogancja była ich pierwszym i dla niektórych ostatnim, błędem.
- Czysto! - krzyknął jeden z nich po arabsku z wyraźnym, europejskim akcentem. - Znaleźć dyski, telefony, cokolwiek, co ma ekran! Resztę zniszczyć!
Ethan, ukryty w głębokim mroku za innym filarem po przeciwnej stronie komnaty, był niemal niewidoczny. Poruszał się jak cień. Sięgnął do niewielkiego plecaka, który miał przerzucony przez ramię i wyciągnął z niego małą, matowo czarną, metalową kulę wielkości piłki do golfa. Była gładka i ciężka.
Wziął głęboki, uspokajający oddech, oceniając odległość
i trajektorię. Najemnicy rozproszyli się, dwóch ruszyło w stronę miejsca pracy Nadii, jeden został przy wejściu, a czwarty, ich dowódca, stał pośrodku, wydając rozkazy.
Ethan rzucił.
Jego ruch był płynnym, wyćwiczonym łukiem. Kulka poleciała nisko nad ziemią, niemal bezgłośnie i z cichym, metalicznym brzdękiem uderzyła o kamienną posadzkę tuż za plecami wartownika przy wejściu.
Mężczyzna odwrócił się ze zdziwieniem, spoglądając na mały, niegroźny przedmiot. To dało Ethanowi bezcenną sekundę.
Nagle z kuli z głośnym sykiem wystrzelił gęsty, szary dym.
W mgnieniu oka, w nieruchomym powietrzu grobowca, chmura rozprzestrzeniła się, wypełniając całe wejście. Odcięła snop słonecznego światła, pogrążając komnatę w niemal całkowitym mroku, rozświetlanym jedynie słabymi lampami Nadii. Co ważniejsze, odcięła napastnikom widoczność i jedyną drogę ucieczki.
Zaskoczeni najemnicy zaczęli kaszleć i krzyczeć, kompletnie zdezorientowani.
- Co do...?! Granat dymny! Włączyć termowizję!
Ale Ethan już na to nie czekał. Dla niego ten dym nie był zasłoną. Był sceną, na której właśnie miał odegrać pierwszy akt przedstawienia. A kurtyna dopiero co opadła.
Rozdział 2: Chrzest Bojowy
Gęsty, gryzący dym wypełnił wejście do komnaty w ciągu zaledwie trzech sekund. Światło słoneczne zostało odcięte jak nożem, a starożytna komnata pogrążyła się w niemal całkowitym mroku, który był teraz sojusznikiem Ethana. Słabe światła robocze, które rozstawiła Nadia, rzucały jedynie upiorną, bladą poświatę na najbliższe filary, tworząc więcej cieni niż oświetlenia.
- Co do...?! Granat dymny! Włączyć termowizję! - Głos dowódcy najemników, Kaela, był wściekły, ale opanowany. Był profesjonalistą. Spodziewał się oporu, ale nie takiego.
Zapanował chwilowy chaos. Dwóch mężczyzn, którzy ruszyli
w głąb komnaty, zakaszlało, cofając się instynktownie. Ten, który stał najbliżej wyjścia, został całkowicie pochłonięty przez chmurę dymu.
Dla Nadii, skulonej za potężną kolumną, dźwięki te były abstrakcyjnym horrorem. Słyszała stłumione krzyki, szuranie butów po kamiennej posadzce, metaliczny szczęk przełączanych trybów w ich broni. Jej serce waliło tak mocno, że bała się, że sami je usłyszą. Chciała zamknąć oczy, zniknąć, ale jakaś pierwotna siła kazała jej patrzeć, obserwować przez szczelinę między filarem a ścianą.
Ethan widział to wszystko inaczej. Dla niego chaos był narzędziem. Ciemność była płaszczem. A panika wroga była muzyką. Pozostał nieruchomy w swoim mrocznym kącie, a jego oddech zwolnił, stał się płytki i niemal bezgłośny. Czekał. Wiedział, co nastąpi.
Na hełmach najemników opadły gogle nokto- i termowizyjne. Świat musiał im się teraz ukazać jako mozaika zieleni i ciepłych, pomarańczowych plam. Zobaczyli ciepło lamp Nadii, ciepło własnych ciał. I zobaczyli dwie sygnatury cieplne za filarami – jedną małą, skuloną i przerażoną, i drugą, większą, nieruchomą. Mieli go. Tak im się przynajmniej wydawało.
- Mam go! - krzyknął jeden z nich, podnosząc karabinek. - Za filarem, na siódmej!
Właśnie na to czekał Ethan.
Zanim najemnik zdążył nacisnąć na spust, Ethan sięgnął do pasa i jego palce zacisnęły się na kolejnym, mniejszym cylindrze. Granat błyskowo-hukowy M84. Rzucił go pod nogi, w cień własnego filaru. Nie musiał być celny. Musiał być tylko skuteczny.
BŁYSK!
Nawet z zamkniętymi oczami, Nadia zobaczyła oślepiającą, białą poświatę, która na ułamek sekundy prześwietliła jej czaszkę. Chwilę później uderzył w nią HUK – fala ciśnienia, która wdarła się do płuc i zatrzęsła starożytnymi kamieniami. Bębenki w jej uszach eksplodowały bólem.
Najemnicy, wpatrzeni w mrok przez swoje wyostrzone sensorycznie gogle, przyjęli na siebie całą siłę uderzenia. Dla nich nie był to tylko błysk – to było jak spojrzenie w jądro słońca. Ich noktowizory zostały natychmiast przepalone, a czułe matryce termowizyjne oślepły, wyświetlając tylko bezużyteczny, biały szum. Ogłuszeni i oślepieni, zatoczyli się, tracąc orientację
i równowagę.
W momencie, gdy fala dźwiękowa przetoczyła się przez komnatę, Ethan już się poruszał.
Nie biegł. Płynął przez mrok jak zjawa. Jego celem był najbliższy najemnik – ten, który pierwszy go namierzył. Mężczyzna stał oszołomiony, próbując zerwać z głowy bezużyteczny już hełm, jego broń zwisała bezwładnie.
Ethan pokonał dzielącą ich odległość w trzech bezgłośnych krokach. Nie użył pistoletu. Huk wystrzału w tej ograniczonej przestrzeni zdradziłby jego dokładną pozycję. Zamiast tego,
w jego dłoni pojawił się nóż bojowy Ka-Bar z czarnym, nierefleksyjnym ostrzem.
Walka trwała niecałe dwie sekundy.
Pierwszy ruch Ethana był pchnięciem rękojeścią noża w bok głowy najemnika, tuż pod hełmem, w czuły punkt za uchem. Uderzenie było precyzyjne, zaprojektowane by wywołać paraliżujący wstrząs układu nerwowego. Najemnik zacharczał, jego ciało zwiotczało. Zanim zdążył upaść, Ethan już tam był. Lewą ręką zakrył mu usta, tłumiąc jakikolwiek krzyk, a prawą,
w której trzymał nóż, wykonał szybkie, precyzyjne cięcie w tętnicę szyjną. Było to brutalne, ale niemal bezgłośne. Ciało osunęło się na ziemię z cichym, mokrym dźwiękiem.
Jeden wyeliminowany. Zostało trzech.
- Marco, co się stało?! Odpowiedz! - wrzasnął Kael, próbując przekrzyczeć dzwonienie we własnych uszach. On i pozostali dwaj ludzie zaczęli strzelać na oślep w kierunku, z którego dobiegł ich błysk.
Huk wystrzałów w zamkniętej komnacie był ogłuszający. Kule
z potworną siłą uderzały w tysiącletnie filary, krusząc kamień
i rykoszetując we wszystkich kierunkach. Świst ołowiu odbijającego się od ścian wypełnił powietrze.
Nadia skuliła się jeszcze bardziej za swoją osłoną, czując, jak kamienne odłamki sypią jej się na głowę i plecy. Słyszała, jak kule z metalicznym jękiem wbijają się w kolumnę zaledwie centymetry od jej głowy. To już nie był strach. To był czysty, paraliżujący terror. Była w samym środku strefy śmierci, a jej jedyną ochroną był kawałek starożytnego kamienia i człowiek, którego poznała dziesięć minut temu.
Ethan, wciąż w mroku, znów stał się nieruchomy. Czekał, aż wystrzelają cenne naboje, aż ich panika osiągnie szczyt. Ale wiedział też, że grad kul rykoszetujących po komnacie jest nieprzewidywalny. Jedna z nich mogła trafić Nadię.
Jego plan zadziałał, ale stworzył nowy, chaotyczny problem. Musiał zakończyć to szybko.
Huk wystrzałów w zamkniętej przestrzeni grobowca był czymś fizycznym. Fala dźwiękowa uderzała w Nadię, wgniatając ją
w kamienną kolumnę, a każdy świst rykoszetującej kuli był jak ukąszenie jadowitego owada tuż przy skórze. Skuliła się, zakrywając głowę rękami, jakby ten prosty gest mógł ją ochronić przed gradem ołowiu. To był pierwotny, paraliżujący strach, który odbierał zdolność myślenia.
Ethan, w przeciwieństwie do niej, myślał. Myślał szybko, chłodno i w kategoriach wektorów, prawdopodobieństwa
i brutalnej fizyki. Paniczny, niekontrolowany ostrzał był zarówno zagrożeniem, jak i szansą. Zagrożeniem, bo zabłąkana kula mogła trafić Nadię. Szansą, bo ludzie, którzy strzelają na oślep, nie celują, marnują amunicję i zdradzają swoją pozycję przy każdym błysku z lufy.
Musiał ich powstrzymać. Musiał dać im cel. Fałszywy cel.
Pozostając w cieniu, zdjął swoją znoszoną, brązową kurtkę. Była ciężka i sztywna. Chwycił leżący na ziemi spory odłamek kamienia, pozostałość po jakimś starożytnym filarze i wsunął go w rękaw kurtki, by nadać jej wagę. Następnie, jednym, płynnym ruchem, cisnął kurtkę w najdalszy, najciemniejszy kąt komnaty, z dala od siebie i kryjówki Nadii.
Kurtka z głuchym plaśnięciem uderzyła o kamienną posadzkę.
W panującej kakofonii dźwięk ten był ledwo słyszalny, ale dla wyostrzonych zmysłów najemników, szukających jakiegokolwiek punktu zaczepienia, był jak syrena.
- Tam! Rusza się! Ognia! - wrzasnął jeden z nich.
Dwa karabinki natychmiast obróciły się w tamtym kierunku, siejąc ołowiem w pusty kąt i rozbijając w pył kupę starych, ceramicznych skorup.
To dało Ethanowi dokładnie to, czego potrzebował: dwie sekundy.
Podczas gdy najemnicy byli zajęci ostrzeliwaniem jego kurtki, on ruszył. Nie w ich stronę. Poruszał się wzdłuż ściany, bezszelestnie, wykorzystując filary jako osłonę, by zajść ich od flanki. Dym, choć rzadszy, wciąż wirował w powietrzu,
a migające, słabe światła tworzyły stroboskopowy efekt, który utrudniał zlokalizowanie czegokolwiek. Ethan poruszał się w tych przerwach między światłem a cieniem, stając się częścią chaosu.
Zatrzymał się za kolejną kolumną, zyskując idealny kąt. Widział teraz dwóch najemników wyraźnie. Stali niemal plecami do siebie, próbując pokryć sektory. Trzeci, ich dowódca Kael, kucał przy wejściu, próbując odzyskać orientację i skontaktować się
z kimś przez radio.
Ethan uniósł swój pistolet. Był to SIG Sauer P226 z masywnym, dokręcanym tłumikiem. W tych warunkach był skuteczniejszy niż jakikolwiek karabin.
Pfaff.
Pierwszy, niemal bezgłośny strzał był ledwo słyszalny w huku ich własnej kanonady. Kula kalibru 9mm trafiła jednego
z najemników w szyję, tuż pod krawędzią hełmu. Mężczyzna nawet nie krzyknął. Z jego gardła wydobył się tylko zduszony bulgot, a on sam osunął się na kolana, a potem twarzą na ziemię.
Jego partner, zajęty strzelaniem do kurtki, nie zauważył niczego aż do momentu, gdy poczuł, że ogień zaporowy z jego boku ustał. Odwrócił się ze zdziwieniem, by zobaczyć ciało swojego kolegi. Ta sekunda wahania była ostatnią w jego życiu.
Pfaff.
Drugi strzał Ethana był równie precyzyjny. Trafił go prosto
w wizjer gogli, rozbijając go i wnikając głęboko. Mężczyzna upadł do tyłu jak ścięte drzewo, a jego karabinek z hukiem uderzył o posadzkę.
Nagle w komnacie zapanowała cisza. Ogłuszająca, nienaturalna cisza, przerywana tylko dzwonieniem w uszach Nadii, kapaniem wody gdzieś w mroku i ciężkim, chrapliwym oddechem ostatniego z najemników – Kaela.
Kael, w przeciwieństwie do swoich ludzi, nie był głupcem. Zrozumiał, co się stało. Zrozumiał, że nie walczą ze zwykłym ochroniarzem. Walczą z duchem. Z profesjonalistą, który w ciągu kilkunastu sekund, w dymie i ciemności, wyeliminował trójkę jego ludzi.
Huk wystrzałów w zamkniętej przestrzeni grobowca był czymś fizycznym. Fala dźwiękowa uderzała w Nadię, wgniatając ją
w kamienną kolumnę, a każdy świst rykoszetującej kuli był jak ukąszenie jadowitego owada tuż przy skórze. Skuliła się, zakrywając głowę rękami, jakby ten prosty gest mógł ją ochronić przed gradem ołowiu. To był pierwotny, paraliżujący strach, który odbierał zdolność myślenia.
Ethan, w przeciwieństwie do niej, myślał. Myślał szybko, chłodno i w kategoriach wektorów, prawdopodobieństwa
i brutalnej fizyki. Paniczny, niekontrolowany ostrzał był zarówno zagrożeniem, jak i szansą. Zagrożeniem, bo zabłąkana kula mogła trafić Nadię. Szansą, bo ludzie, którzy strzelają na oślep, nie celują, marnują amunicję i zdradzają swoją pozycję przy każdym błysku z lufy.
Musiał ich powstrzymać. Musiał dać im cel. Fałszywy cel.
Pozostając w cieniu, zdjął swoją znoszoną, brązową kurtkę. Była ciężka i sztywna. Chwycił leżący na ziemi spory odłamek kamienia, pozostałość po jakimś starożytnym filarze i wsunął go w rękaw kurtki, by nadać jej wagę. Następnie, jednym, płynnym ruchem, cisnął kurtkę w najdalszy, najciemniejszy kąt komnaty,
z dala od siebie i kryjówki Nadii.
Kurtka z głuchym plaśnięciem uderzyła o kamienną posadzkę.
W panującej kakofonii dźwięk ten był ledwo słyszalny, ale dla wyostrzonych zmysłów najemników, szukających jakiegokolwiek punktu zaczepienia, był jak syrena.
- Tam! Rusza się! Ognia! - wrzasnął jeden z nich.
Dwa karabinki natychmiast obróciły się w tamtym kierunku, siejąc ołowiem w pusty kąt i rozbijając w pył kupę starych, ceramicznych skorup.
To dało Ethanowi dokładnie to, czego potrzebował: dwie sekundy.
Podczas gdy najemnicy byli zajęci ostrzeliwaniem jego kurtki, on ruszył. Nie w ich stronę. Poruszał się wzdłuż ściany, bezszelestnie, wykorzystując filary jako osłonę, by zajść ich od flanki. Dym, choć rzadszy, wciąż wirował w powietrzu,
a migające, słabe światła tworzyły stroboskopowy efekt, który utrudniał zlokalizowanie czegokolwiek. Ethan poruszał się
w tych przerwach między światłem a cieniem, stając się częścią chaosu.
Zatrzymał się za kolejną kolumną, zyskując idealny kąt. Widział teraz dwóch najemników wyraźnie. Stali niemal plecami do siebie, próbując pokryć sektory. Trzeci, ich dowódca Kael, kucał przy wejściu, próbując odzyskać orientację i skontaktować się
z kimś przez radio.
Ethan uniósł swój pistolet. Był to SIG Sauer P226 z masywnym, dokręcanym tłumikiem. W tych warunkach był skuteczniejszy niż jakikolwiek karabin.
Pfaff.
Pierwszy, niemal bezgłośny strzał był ledwo słyszalny w huku ich własnej kanonady. Kula kalibru 9mm trafiła jednego
z najemników w szyję, tuż pod krawędzią hełmu. Mężczyzna nawet nie krzyknął. Z jego gardła wydobył się tylko zduszony bulgot, a on sam osunął się na kolana, a potem twarzą na ziemię.
Jego partner, zajęty strzelaniem do kurtki, nie zauważył niczego aż do momentu, gdy poczuł, że ogień zaporowy z jego boku ustał. Odwrócił się ze zdziwieniem, by zobaczyć ciało swojego kolegi. Ta sekunda wahania była ostatnią w jego życiu.
Pfaff.
Drugi strzał Ethana był równie precyzyjny. Trafił go prosto
w wizjer gogli, rozbijając go i wnikając głęboko. Mężczyzna upadł do tyłu jak ścięte drzewo, a jego karabinek z hukiem uderzył o posadzkę.
Nagle w komnacie zapanowała cisza. Ogłuszająca, nienaturalna cisza, przerywana tylko dzwonieniem w uszach Nadii, kapaniem wody gdzieś w mroku i ciężkim, chrapliwym oddechem ostatniego z najemników – Kaela.
Kael, w przeciwieństwie do swoich ludzi, nie był głupcem. Zrozumiał, co się stało. Zrozumiał, że nie walczą ze zwykłym ochroniarzem. Walczą z duchem. Z profesjonalistą, który w ciągu kilkunastu sekund, w dymie i ciemności, wyeliminował trójkę jego ludzi.
Gwałtownym ruchem rzucił się za najbliższy filar, ten sam, za którym chwilę wcześniej chowała się Nadia. Jego serce waliło,
a adrenalina mieszała się z zimnym strachem. Był myśliwym, który nagle stał się zwierzyną.
- Kim jesteś, do cholery?! - krzyknął w mrok, a jego głos odbił się echem od tysiącletnich ścian.
Odpowiedziała mu cisza.
Nadia, wciąż przyciśnięta do swojego filaru, z trudem łapała oddech. Ogień ustał. Ale cisza była gorsza. Nie wiedziała, co się stało. Kto wygrał? Kto zginął? Widziała tylko wirujący dym
i niewyraźne kształty ciał leżących na ziemi. I wiedziała, że gdzieś tam, w tym samym mroku, wciąż czają się potwory. Jeden z nich właśnie ją uratował. Drugi chciał ją zabić.
A ona była dokładnie pośrodku.
Cisza, która zapadła w grobowcu, była cięższa i bardziej złowieszcza niż jakikolwiek hałas. Przecinało ją tylko kapanie wody, która od tysięcy lat sączyła się gdzieś ze stropu, odmierzając czas w świecie, który dawno o nim zapomniał. Dym powoli rzedniał, ustępując miejsca półmrokowi, w którym snopy światła z sufitu cięły powietrze jak widmowe miecze, oświetlając ciała poległych najemników i wirujący wciąż pył.
- Wiem, że tam jesteś, duchu! - Głos Kaela był napięty, ale wciąż pełen buty. Odbijał się echem od kamiennych ścian, zdradzając jego pozycję za jednym z centralnych filarów. - Zabiłeś moich ludzi. Dobrze. Jesteś dobry. Ale jesteś sam. A ja nie. Moi koledzy zaraz tu będą. Możesz wyjść sam albo wyniosą cię w worku. Twój wybór!
Ethan nie odpowiedział. Pozostał nieruchomy w swoim cieniu,
a jego oddech był tak spokojny, jakby medytował. Wiedział, że Kael kłamie. Gdyby miał wsparcie tuż za rogiem, już by tu było. Dowódca blefował, próbując sprowokować go do ruchu, do błędu. W tej grze nerwów wygrywał ten, kto dłużej potrafił być częścią kamienia. Ethan był w tym mistrzem. Czekał, pozwalając ciszy pracować na swoją korzyść, pozwalając, by w głowie Kaela rodziły się kolejne obrazy jego zabitych towarzyszy.
Nadia, wciąż skulona za swoją kolumną, z trudem powstrzymywała dreszcze. Dzwonienie w uszach powoli ustępowało, a na jego miejsce wkradała się przerażająca świadomość. Widziała w półmroku dwie ciemne sylwetki leżące nieruchomo na ziemi. Wiedziała, co to oznacza. I wiedziała, że wciąż jest tu ich dowódca. I Ethan. I że ta walka jeszcze się nie skończyła. Jej rola jako obserwatorki była torturą.
Kael nie wytrzymał. Cisza była dla niego gorsza niż strzały.
- No dalej! Pokaż się, tchórzu! Zobaczymy, czy jesteś taki twardy bez swoich zabawek!
Wciąż cisza.
Ethan wiedział, że musi to zakończyć. Każda upływająca sekunda zwiększała ryzyko, że ktoś z zewnątrz w końcu zaniepokoi się brakiem komunikacji. Musiał zmusić Kaela do odsłonięcia się, choćby na ułamek sekundy.