Gniew Tiamat. Cykl Expanse. Tom 8 - ebook
Otwarto ponad tysiąc wrót do układów słonecznych rozsianych w galaktyce, ale w miarę jak ludzkość buduje swe międzygwiezdne imperium na ruinach obcych, pojawia się coraz więcej zagrożeń.
James S.A. Corey – pseudonim literacki, pod którym wspólnie publikują Daniel Abraham i Ty Franck, amerykańscy pisarze science fiction i fantasy. Wspólnie stworzyli cykl Expanse, na który składają się następujące tomy: Przebudzenie Lewiatana, Wojna Kalibana, Wrota Abaddona, Gorączka Ciboli, Gry Nemezis, Prochy Babilonu, Wzlot Persepolis oraz Gniew Tiamat.
Na całym świecie sprzedano ponad dwa miliony egzemplarzy powieści z serii Expanse.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 978-83-68240-74-0 |
| Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Holden
Chrisjen Avasarala nie żyje.
Cztery miesiące temu zmarła we śnie na Lunie. Po długim, pełnym życiu i krótkiej chorobie zostawiła ludzkość bardzo odmienną od tej, jaką zastała. Wiadomości miały od dawna nagrane klepsydry i wspominki, gotowe do wyemitowania na wszystkie tysiąc trzysta układów odziedziczonych przez ludzkość. Paski na ekranach i nagłówki były pełne hiperboli: _Ostatnia królowa Ziemi_, _Śmierć tyranki_ czy _Ostatnie pożegnanie Avasarali_.
Niezależnie od ich treści wszystkie mocno dotykały Holdena. Nie potrafił sobie wyobrazić świata, który nie będzie się uginał przed wolą staruszki. Nawet gdy na Lakonię dotarły potwierdzenia raportów, Holden wciąż gdzieś w głębi duszy wierzył, że ona jednak jeszcze żyje, złoszcząc się i klnąc, wbrew wszelkim ograniczeniom siłą woli próbując nagiąć historię, by choć o ułamek stopnia oddalić ją od potworności. Zanim pozwolił sobie w to uwierzyć, minął prawie miesiąc od chwili, gdy pierwszy raz usłyszał tę wiadomość. Chrisjen Avasarala nie żyje.
Ale to nie oznaczało jej końca.
Zanim interweniował Duarte, jej państwowy pogrzeb zaplanowano na Ziemi. Czas rządów Avasarali jako sekretarz generalnej Organizacji Narodów Zjednoczonych był kluczowym okresem historii i jej zasługi – nie tylko dla swej planety, ale i całej ludzkości – sprawiły, że zasłużyła sobie na honorowe miejsce w dziejach, które nigdy nie zostanie zapomniane. Wysoki konsul Lakonii uznał za właściwe, by jej doczesne szczątki spoczęły w samym sercu nowego imperium. Pogrzeb odbędzie się w Budynku Rządowym. Zostanie wzniesiony monument na jej cześć, by nigdy nie została zapomniana.
Przemilczano ten kawałek, w której Duarte był współwinny niezwykłej rzezi na Ziemi, stanowiącej podstawę kariery Avasarali. Historię jak zwykle spisywali zwycięzcy. Holden był prawie pewien, że choć wzmianki o tym nie pojawiły się w komunikatach prasowych i kanałach informacyjnych, wszyscy pamiętają, że w tamtych czasach stała z Duartem po przeciwnych stronach barykady. A jeśli nawet nikt inny nie pamiętał, to on tak.
Mauzoleum – jej mauzoleum, ponieważ jeszcze nie było nikogo o równie wielkich zasługach, by je z nią dzielić – wzniesiono z białego kamienia wypolerowanego z mikronową precyzją. Ceremonię zakończono, wielkie drzwi zamknięto. Centralny panel północnej ściany struktury wypełniał portret Avasarali. Wytrawiono go w kamieniu z datami urodzin i śmierci oraz kilkoma wersami nieznanego mu wiersza. Setki krzeseł ustawionych wokół podium, z którego przemawiał kapłan, były już w połowie puste. Ludzie przybyli tu z całego imperium, a teraz, skoro już się tu znaleźli, przeważnie zebrali się w grupki z osobami, które znali. Trawa rosnąca wokół krypty nie była podobna do tej na Ziemi, ale zapełniała tę samą niszę ekologiczną i zachowywała się na tyle podobnie, by nazywali ją trawą. Powiewy wiatru były ciepłe. Mając pałac za plecami, Holden pomyślał, że może odmaszerować w dzikie rejony za terenem pałacu i odejść, dokąd tylko zechce.
Miał na sobie ubranie o kroju lakońskiego munduru wojskowego, niebieskie z rozłożonymi skrzydłami wybranymi przez Duartego na imperialny herb. Kołnierz był wysoki i sztywny, drapał mu skórę z boku szyi. Miejsce na insygnia stopnia zostało puste, co najwyraźniej było symbolem szanowanego więźnia.
– Uda się pan na przyjęcie, sir? – zapytał gwardzista.
Holdena zaciekawiło, jak wyglądało drzewko eskalacji na wypadek odmowy. Gdyby uznał, że jest wolnym człowiekiem i odmówił gościnności pałacu. Niezależnie od procedur nie miał wątpliwości, że zostały spisane i przećwiczone, a jemu wcale by się nie podobały.
– Za chwilę – odpowiedział. – Chciałem tylko… – Machnął ręką w stronę grobowca, jakby nieuchronność śmierci była czymś w rodzaju uniwersalnej przepustki. Przypomnieniem, że wszelka ludzka władza jest tymczasowa.
– Oczywiście, sir – odparł gwardzista i ukrył się w tłumie.
Choć Holden nie miał wrażenia, że jest wolnym człowiekiem. „Dyskretnie ograniczany” to najlepsze, na co mógł liczyć.
Na podłodze mauzoleum stała kobieta i patrzyła w górę na portret Avasarali. Miała na sobie jaskrawoniebieskie sari o barwie na tyle zbliżonej do kolorów Lakonii, by świadczyła o uprzejmości, a równocześnie dostatecznie różnej, by jednoznacznie zakomunikowała jej nieszczerość. Choć nie wyglądała podobnie do babki, jednoznacznie identyfikowało ją emanujące z niej równocześnie subtelne i oczywiste „pierdol się”. Holden podszedł do niej.
Skórę miała ciemniejszą niż Avasarala, ale kiedy zerknęła na niego, kształt oczu i wąski uśmiech wyglądały znajomo.
– Bardzo mi przykro z powodu pani straty – odezwał się Holden.
– Dziękuję.
– Nie przedstawiono nas sobie. Jestem…
– James Holden – dokończyła kobieta. – Wiem, kim pan jest. Nani wspominała o panu.
– Ach. Cóż, musiało to brzmieć bardzo ciekawie. Nie zawsze patrzyła na świat w taki sposób, jak ja.
– Owszem, różniliście się. Jestem Kajri, ale ona mówiła na mnie Kiki.
– Była niezwykłą kobietą.
Przez dwa oddechy milczeli wspólnie. Powiew powietrza sprawił, że tkanina sari Kajri załopotała jak flaga. Holden zamierzał się wycofać, gdy znów się odezwała.
– Nienawidziłaby tego – stwierdziła. – Zaciągnięta do obozu wrogów i wychwalana teraz, gdy nie może już ich ścisnąć za jaja. Przechwycona, gdy tylko nie może się już opierać. W tej chwili, podłączając do niej turbinę, można by zasilić miasto, tak szybko obraca się w grobie.
Holden wydał z siebie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.
Kajri wzruszyła ramionami.
– A może nie. Mogłaby to uznać za zabawne. Z nią nigdy nie byłam niczego pewna.
– Dużo jej zawdzięczam – rzucił Holden. – Nie zawsze zdawałem sobie wtedy z tego sprawę, ale robiła, co mogła, żeby mi pomóc. Nigdy nie miałem okazji jej podziękować, choć… Właściwie to miałem, ale z niej nie skorzystałem. Jeśli mógłbym coś zrobić dla pani albo rodziny…
– Nie wydaje się, by był pan na pozycji umożliwiającej wyświadczanie przysług, kapitanie Holden.
Holden obejrzał się na pałac.
– No tak, ostatnio nie jestem u szczytu formy. Ale i tak chciałem to powiedzieć.
– Doceniam pańskie dobre chęci – zapewniła Kajri. – I z tego, co słyszałam, zdołał pan zdobyć pewne wpływy? Więzień z dostępem do ucha imperatora.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Owszem, dużo mówię, ale nie jestem pewien, czy ktoś tego słucha. Oczywiście poza ochroną. Zakładam, że słuchają wszystkiego.
Zaśmiała się i był to cieplejszy, bardziej współczujący dźwięk, niż się spodziewał.
– Nie jest łatwo, gdy nie ma się w życiu niczego tylko dla siebie. Dorastałam ze świadomością, że wszystko, co zrobię, będzie monitorowane, katalogowane, rejestrowane i oceniane pod kątem zagrożenia dla mnie i rodziny. Gdzieś w archiwach wywiadu są zapisy dat wszystkich moich okresów.
– Z jej powodu? – zapytał Holden, kiwając głową w stronę grobowca.
– Z jej powodu. Ale dała mi też narzędzia, żeby sobie z tym poradzić. Nauczyła nas używania wszystkich wstydliwych elementów naszego życia jako broni do upokarzania ludzi, którzy chcieliby nas umniejszać. Wie pan, na tym polega tajemnica.
– Jaka tajemnica?
Kajri się uśmiechnęła.
– Ludzie z władzą nad panem też są słabi. Srają, krwawią i martwią się, że ich dzieci już ich nie kochają. Wstydzą się głupich rzeczy robionych w młodości, o których zapomnieli już wszyscy inni. I przez to są podatni na ataki. Wszyscy definiujemy się przez otaczających nas ludzi, bo tego typu małpami jesteśmy. Nie potrafimy wyjść poza te ograniczenia. Kiedy więc pana obserwują, przekazują też w pańskie ręce możliwość zmienienia tego, kim są.
– Ona tego panią nauczyła?
– Owszem – potwierdziła Kajri. – Choć wcale o tym nie wiedziała.
Jakby na dowód jej tezy, gwardzista ruszył ku nim po trawie, utrzymując pełen szacunku dystans do chwili, gdy się upewnił, że go zobaczyli, a potem dał im czas na dokończenie rozmowy, zanim podszedł bliżej. Kajri obróciła się do niego, unosząc brew.
– Przyjęcie rozpocznie się za dwadzieścia minut, proszę pani – poinformował. – Wysoki konsul liczył na spotkanie z panią.
– Nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby go rozczarować – odpowiedziała z uśmiechem, który Holden widział już na innych wargach.
Zaoferował ramię, skorzystała z oferty. Gdy odchodzili, kiwnął głową w stronę grobowca i wyrytych na nim słów. jeśli życie przekroczy śmierć, odszukam cię tam. jeśli nie, to tam też.
– To ciekawy cytat – powiedział. – Mam wrażenie, że powinienem go rozpoznać. Kto to napisał?
– Nie wiem – przyznała. – Ale powiedziała nam, żeby umieścić go na jej grobie. Nie wyjaśniła, skąd pochodził.
***
Na Lakonię przybyli wszyscy, którzy coś znaczyli. Było to prawdą na kilku poziomach. Plan Duartego polegający na przeniesieniu centrum ludzkości z układu Sol do serca swojego imperium trafił na poziom współpracy i poparcia, który z początku zaszokował Holdena, a potem wzbudził w nim trwałe, łagodne rozczarowanie ludzkością jako gatunkiem. Na Lakonię przeniosły swoje kwatery główne najbardziej prestiżowe instytuty badawcze. Cztery szkoły baletowe zrezygnowały ze stuleci rywalizacji, by dzielić wspólnie miejsce w Lakońskim Instytucie Sztuki. Celebryci i uczeni przepychali się do nowych, pałacowych i sponsorowanych przez państwo ośrodków w stolicy. Zaczynano tu już kręcić filmy. Miękka moc kultury na najwyższych obrotach, gotowej zalać sieci i kanały życzliwymi komunikatami o wysokim konsulu Duartem i trwałości władzy Lakonii.
Przybywały też firmy. Duarte miał wybudowane banki i budynki biurowe czekające na najemców. Stowarzyszenie Światów nie sprowadzało się już tylko do Carrie Fisk w nędznym biurze na Medynie, zajmowało katedralną przestrzeń w samym środku stolicy z lobby większym od hangaru i ścianami ze szklanych mozaik, które wyglądały, jakby wznosiły się w nieskończoność. Były tam też główne władze Związku Transportowego, w skromniejszym budynku zajmującym mniejszą powierzchnię, dzięki czemu fizycznie i socjalnie widać było, kto jest faworyzowany, a kto traktowany z niechęcią. Holden przyglądał się temu wszystkiemu z Budynku Rządowego będącego jego domem i więzieniem, kojarzącym mu się z mieszkaniem na wyspie.
W granicach miasta Lakonia była czystsza, nowsza, jaśniejsza i bardziej kontrolowana niż większość stacji kosmicznych, które Holdenowi zdarzyło się odwiedzić. Tuż za miastem zaczynały się tereny tak dzikie, jakie widywał tylko na filmach. Starożytne lasy i ruiny obcych, na których zbadanie i oswojenie potrzeba będzie całych stuleci. Holden słyszał plotki i podgłoski o resztkowych technologiach, obudzonych do chwiejnego życia przez wczesne eksperymenty z protomolekułą: wiercące w ziemi robaki wielkości statków kosmicznych, podobne do psów drony naprawcze, którym nie robiło różnicy, czy pracują z maszynami, czy ciałem, krystaliczne jaskinie z efektem piezoelektrycznym indukującym halucynacje, muzykę i obezwładniające zawroty głowy. Choć stolica stawała się synonimem całej ludzkości, to planeta, na której się znajdowała, pozostawała obca. Wyspa czegoś świetnie znajomego w morzu „jeszcze tego nie rozumiemy”. Na swój sposób pocieszająca była myśl, że Duarte, pomimo możliwości boga-imperatora, nie potrafił osiągnąć wszystkiego w ciągu zaledwie kilku dziesięcioleci.
Z drugiej strony było to przerażające.
Przyjęcie zorganizowano w wielkiej, ale nie przesadzonej sali. Jeśli Lakonię zbudowano na obraz Duartego, w duszy wysokiego konsula kryła się dziwna osobista powściągliwość. Niezależnie od tego, jak wspaniałe było miasto, jak przytłaczające były ambicje, kompleks pałacowy i dom Duartego nie były jarmarczne ani nawet szczególnie wyszukane. Salę balową wyznaczały proste linie i neutralna paleta barw sięgająca elegancji bez zbytniego przejmowania się czyimiś opiniami. Tu i ówdzie rozstawiono kanapy i krzesła, pozwalając gościom dowolnie je przesuwać. Młodzi ludzie w mundurach wojskowych roznosili kieliszki z winem i herbatę z przyprawami. Duarte potrafił sprawić, że wszystko, co go otaczało, wydawało się zrodzone nie tyle z potęgi, ile z pewności siebie. Sztuczka była bardzo dobra, bo choć Holden ją przejrzał, i tak działała.
Przyjął kieliszek wina od młodej kobiety i ruszył nieśpiesznie przez tłumek zebranych. Kilka osób rozpoznał od razu. Carrie Fisk ze Stowarzyszenia Światów, udzielającą audiencji przy długim stole, otoczoną gubernatorami licznych kolonii walczących o to, który z nich pierwszy zaśmieje się z jej żartu. Thorne Chao, twarz najpopularniejszego programu z wiadomościami z Bara Gaon. Emil-Michelle Li w długiej zielonej sukience, będącej jej znakiem szczególnym, gdy nie grała w filmie. Każdej rozpoznanej przez niego twarzy odpowiadało kilkanaście, które wyglądały znajomo.
Przemieszczał się przez cienką chmurkę socjalnych uprzejmości, uśmiechów i ukłonów, starannie ograniczających potencjalne zaangażowanie. Był tu, bo Duarte chciał, by go widziano, ale diagram Venna osób, które chciały zaskarbić sobie przychylność wysokiego konsula, będąc równocześnie gotowymi na jego niezadowolenie z powodu zadawania się z najbardziej znanym więźniem stanu, nie miał wielkiej części wspólnej.
Choć coś się tam znalazło.
– Nie jestem na to dość pijana.
Prezes Związku Transportowego Camina Drummer opierała się o stolik, trzymając kieliszek obiema dłońmi. Na żywo jej twarz wyglądała starzej. Zmarszczki wokół oczu i ust były wyraźniejsze, niż kiedy filmowała ją kamera, a on oglądał obraz na ekranie odległym o kilka miliardów kilometrów. Przesunęła się nieco, robiąc mu miejsce przy stole, a on przyjął zaproszenie.
– Nie jestem pewien, jak wygląda upicie się dostateczne na coś takiego – odezwał się. – Spicie się do nieprzytomności? Na bojowo? Popłakiwanie w kącie?
– Nie wydajesz się nawet wstawiony.
– Nie jestem. Ostatnio prawie nie pijam alkoholu.
– Zachowujesz przytomność umysłu?
– I źle mi działa na żołądek.
Drummer parsknęła śmiechem.
– Wypuścili szacownego więźnia pośród ludzi. Co może znaczyć, że nie jesteś już dla nich tak użyteczny. Wycisnęli z ciebie wszystkie soki?
Sposób, w jaki to powiedziała, mógł być przekomarzaniem się między starymi znajomymi, którzy razem stracili władzę i żyli w półmroku politycznej akceptacji, ale mogło to być też coś innego. Sposób na spytanie, czy został już zmuszony do zdradzenia podziemia na Medynie. Czy zdecydowali się go złamać. Drummer równie dobrze jak on wiedziała, kto słucha, nawet tutaj.
– Pomagałem, ile mogłem, w sprawie zagrożenia ze strony obcych. Zresztą gdyby zapytał mnie o cokolwiek innego, wszystkie moje odpowiedzi i tak byłyby już nieaktualne. Zakładam też, że jestem tutaj, bo Duarte uważa, że mu się przydam w tym miejscu.
– Element przedstawienia.
– Cyrku – poprawił Holden, a potem, widząc jej reakcję, dodał: – Mówiło się o cyrku.
– Jasne – zgodziła się.
– A co z tobą? Jak idzie demontaż Związku Transportowego?
Drummer błysnęła oczami i szerzej się uśmiechnęła. Odpowiedziała perfekcyjnym głosem dziennikarki wiadomości, pełnym energii, wyraźnym i sztucznym jak plastikowy owoc.
– Bardzo cieszę się z gładkiego przekazywania pełniejszego nadzoru lakońskim władzom oraz Stowarzyszeniu Światów. Skupiamy się na zachowaniu wszystkich starych praktyk, które sprawdziły się w działaniu, oraz usprawnieniu i integracji nowych procedur eliminujących zbędny balast. Zdołaliśmy utrzymać, a nawet poprawić skuteczność handlu bez narażania bezpieczeństwa, czego wymaga wielkie przeznaczenie ludzkości.
– Aż tak źle?
– Nie powinnam narzekać. Mogło być gorzej. Jak długo jestem grzeczną żołnierką i Duarte uważa, że mogę się przydać do wywabienia Saby, nie wyląduję w stodole.
Od głównego wejścia dobiegł szmer podniecenia i poruszenie zebranych. Uwaga w całej sali balowej zmieniła kierunek jak metalowe opiłki zwracające się do magnesu. Holden nie musiał się oglądać, by wiedzieć, że przybył Winston Duarte, ale i tak to zrobił.
Mundur dyktatora wyglądał niemal tak samo, jak ten Holdena. Emanował od niego łagodny spokój, który towarzyszył mu w każdej sytuacji. Z drugiej strony jego ochrona rzucała się w oczy dużo bardziej niż ludzie zajmujący się pilnowaniem Holdena. Dwóch potężnych gwardzistów z pistoletami przy boku i oczami błyskającymi wszczepionym sprzętem. Wraz z nim przyszedł też Cortázar, ale trzymał się na uboczu, wyglądając trochę jak nastolatek odciągnięty na siłę od gry do rodzinnego obiadu. Faktyczna nastolatka – córka Duartego, Teresa – szła przy boku ojca jak cień.
Do Duartego pośpiesznie podeszła Carrie Fisk, porzucając swoją koterię, i uścisnęła mu rękę na powitanie. Rozmawiali chwilę, po czym Fisk zwróciła się do Teresy i uścisnęła również jej dłoń. Za plecami Fisk zaczął się zbierać niewielki tłumek ludzi, starających się niezbyt nachalnie walczyć o możliwość spotkania z wielkim człowiekiem.
– Aż ciarki przechodzą na widok sukinsyna, prawda? – rzuciła Drummer.
Holden mruknął. Nie wiedział, o czym dokładnie mówiła. Może chodziło po prostu o to, jak wszyscy wokół niego zostali przeszkoleni do posłuszeństwa – to byłoby wystarczające wyjaśnienie. Ale może zobaczyła coś z tego, co widział w nim Holden: migotliwe przebłyski w oczach, perłowy cień pod skórą. Holden widział protomolekułę w działaniu w stopniu dużo większym niż ktokolwiek, kto nie odwiedzał laboratorium Cortázara, i zapewne dlatego skutki uboczne zabiegów na Duartem były dla niego bardziej oczywiste.
Uświadomił sobie, że się gapi. Co więcej, dotarło do niego, że wszyscy się gapią, a on dawał się ponieść zbiorczemu naporowi ich uwagi. Obejrzał się na Drummer, czyniąc świadomy wysiłek odwrócenia wzroku. Było to trudniejsze, niż chciałby przyznać.
Zamierzał zapytać, czy miała jakieś wieści o podziemiu, czy rządy Duartego w bezmiarze próżni między gwiazdami wydają się równie nieuchronne jak tu, w jego domu.
– Jakieś wieści o podziemiu? – zapytał.
– Zawsze będą jacyś malkontenci – odpowiedziała, poruszając się na granicy między niewinnością a ukrytym znaczeniem. – A co z tobą? Jak spędza czas sławetny kapitan James Holden? Chodzisz na przyjęcia? Wymachujesz pięściami w bezsilnej furii?
– Nie. Po prostu spiskuję i czekam na właściwą chwilę, by uderzyć – odpowiedział Holden.
Oboje uśmiechnęli się, jakby to był żart.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Elvi
„Wszechświat jest zawsze dziwniejszy, niż myślisz”.
Było to ulubione powiedzenie jednego z profesorów w czasach studiów doktoranckich Elvi. Profesora Ehrlicha, burkliwego starego Niemca z długą białą brodą, który Elvi przywodził na myśl krasnala ogrodowego, a powtarzał to zawsze, gdy kogoś zaskoczyły wyniki otrzymane w laboratorium. W tamtych czasach Elvi uważała ten tekst za tak prawdziwy, że był truizmem. Oczywiście, że wszechświat krył nieoczekiwane niespodzianki.
Profesor Ehrlich prawie na pewno już nie żył, bo był na granicy możliwości technologii przedłużania życia w czasach, gdy Elvi miała niewiele ponad dwadzieścia lat. Sama teraz miała już córkę starszą od niej wtedy. Jednakże gdyby wciąż żył, Elvi wysłałaby mu długie przeprosiny z głębi serca.
Wszechświat był nie tylko dziwniejszy, niż myślała, był dziwniejszy, niż dało się przewidzieć. Każde nowe odkrycie, niezależnie od tego, jak było zdumiewające, kładło zaledwie podwaliny pod jeszcze niezwyklejsze odkrycie później. Wszechświat i jego nieustannie zmieniająca się definicja dziwności. Odkrycie tego, co wszyscy uznali za obce życie, gdy na Febe znaleziono protomolekułę, wstrząsnęło ludźmi aż do podstaw, a jednak było to zdecydowanie mniej niepokojące od stwierdzenia, że protomolekuła jest nie tyle obcym życiem, ile zaledwie jego narzędziem. Ich wersją klucza francuskiego, tyle że takiego, który potrafił zmienić całą stację na asteroidzie Eros w statek kosmiczny, przechwycić Wenus, stworzyć pierścień wrót i dać im niespodziewany dostęp do tysiąca trzystu układów słonecznych po drugiej stronie.
„Wszechświat jest zawsze dziwniejszy, niż myślisz”. Cholerna racja, profesorze.
– Co to jest? – odezwał się jej mąż, Fayez.
Znajdowali się na mostku jej okrętu, _Jastrzębia_. Okrętu, który dało jej Imperium Lakońskie. Na ekranie przed nimi powoli wypełniał się szczegółami wysokiej rozdzielczości obraz tego, co wszyscy nazywali „obiektem”. Było to ciało planetarne nieco większe od Jowisza i prawie przezroczyste, wyglądające jak niezwykle wielka kryształowa kula o lekko zielonkawym zabarwieniu. Jedyna struktura w układzie Adro.
– Według danych z pasywnej spektrometrii to niemal wyłącznie węgiel – poinformował Travon Barrish, nawet nie podnosząc wzroku znad ekranu wyświetlającego dane. Był ich specjalistą od materiałów i najbardziej dosłowną osobą, jaką Elvi kiedykolwiek poznała. Oczywiście, że podał Fayezowi odpowiedź na pytanie zawierającą fakty. Sama dobrze wiedziała, że mąż wcale nie o to pytał. Chodziło mu o „po co to jest?”.
– Jest upakowany w gęstą sieć – dorzuciła Jen Livey, fizyczka zespołu. – To…
Umilkła, więc Elvi dokończyła za nią.
– To diament.
W wieku siedmiu lat Elvi Okoye wróciła do Nigerii z mamą, gdy zmarła jej babka cioteczna, której nigdy nie poznała. Kiedy mama zajmowała się organizacją pogrzebu, Elvi zwiedzała dom babki. Uczyniła z tego coś w rodzaju gry, próbując stworzyć sobie obraz zmarłej kobiety na podstawie przedmiotów, jakie po sobie zostawiła. Na półce obok łóżka zdjęcie uśmiechniętego młodego mężczyzny o ciemnej skórze i jasnych oczach, który mógł być mężem, bratem albo synem. W maleńkiej łazience, pośród opakowań tanich mydeł i środków czyszczących, stała jedna piękna kryształowa buteleczka z tajemniczym zielonym płynem. Perfumy? Trucizna? Bez znajomości kobiety pozostawione przez nią przedmioty wydawały się tajemne i pociągające.
Wiele lat później, podczas płukania ust, zapach przywołał wspomnienie i zrozumiała, że zielona substancja w butelce prawie na pewno była płynem do płukania ust. Rozwiązała jedną zagadkę, ale pojawiły się nowe pytania. Czemu płyn do płukania ust znajdował się w tak pięknej butelce, zamiast po prostu w nadającym się do recyklingu pojemniku, w którym został kupiony? Skąd wzięła się tam ta butelka? Czy babka używała go do płukania ust, czy też płyn można było wykorzystać także w jakiś sposób, o którym Elvi nigdy nie pomyślała? Bez martwej kobiety, która by to wyjaśniła, te pytania na zawsze pozostaną bez odpowiedzi. Niektóre rzeczy można było zrozumieć wyłącznie w kontekście.
Na ekranie widniał pojedynczy lekko zielonkawy diament o perfekcyjnie gładkiej powierzchni, unoszący się w Układzie Słonecznym bez żadnych innych planet, krążący wokół gasnącego białego karła. Butelka płynu do płukania ust z rżniętego kryształu na brudnym łazienkowym blacie w towarzystwie taniego mydła. Fayez miał rację. Jedyne liczące się pytanie, brzmiało: „Czemu?”, ale wszyscy znający odpowiedź już dawno nie żyli. Jedyna odpowiedź, jaka jej została, to ta, której udzielał profesor Ehrlich.
_Jastrzębia_ zaprojektowano specjalnie na zlecenie wysokiego konsula Duartego właśnie dla niej. I miał tylko jedno zadanie: odwiedzać „martwe” układy sieci wrót i sprawdzać, czy zawierały jakieś wskazówki dotyczące bezimiennego wroga, który zniszczył cywilizację twórców protomolekuły albo dziwne niefizyczne pociski, które oni – niezależnie od tego, jakiego określnika używały pozawymiarowe istoty – po sobie zostawili.
_Jastrząb_ jak dotąd odwiedził trzy takie układy i każdy był niezwykły. Elvi nie podobało się określenie „martwe układy”. Ludzie zaczęli je tak nazywać, bo nie zawierały planet zdolnych do podtrzymywania życia. Dla niej taka klasyfikacja była irytująca i zbyt uproszczona. Owszem, żaden rodzaj życia, jakie potrafili zrozumieć, nie zdołałoby egzystować na diamencie wielkości Jowisza unoszącym się wokół białego karła, ale też nie istniał żaden choćby odrobinę prawdopodobny naturalny proces, który mógłby coś takiego stworzyć. Ktoś go zrobił. Inżynieria na taką skalę była fantastyczna w klasycznym znaczeniu tego słowa. Wzbudzała w równym stopniu zachwyt, jak i strach. Opisanie układu jako „martwego”, bo nie rosły tu kwiatki, wydawało się zwycięstwem strachu nad zachwytem.
– Wszystko posprzątali – zauważył Fayez. Przeglądał obrazy teleskopowe i radarowe Układu Słonecznego. – W promieniu roku świetlnego od gwiazdy nie ma nawet pasa kometarnego. Zebrali każdy kawałek materiału w całym Układzie Słonecznym, zmienili wszystko na węgiel i zbili w pieprzony diament.
– Ludzie kiedyś wręczali diamenty jako prezenty podczas oświadczyn – przypomniała Jen. – Może ktoś chciał się upewnić, że dostanie właściwą odpowiedź.
Travon gwałtownie poderwał głowę znad konsoli i przez kilka sekund patrzył na Jen, mrugając. Sztywna dosłowność znaczyła, że jego biochemia nie przewidywała żadnych przekaźników pozwalających na poczucie humoru, więc Elvi nie raz już obserwowała, jak beztroska ironia Jen wprawiała go w osłupienie.
– Nie sądzę… – zaczął Travon, ale Elvi nie dała mu dokończyć.
– Skupcie się na pracy, ludzie. Musimy dowiedzieć się wszystkiego o tym układzie, zanim aktywujemy katalizator i zaczniemy psuć różne rzeczy.
– Robi się, szefowo – odpowiedział Fayez i mrugnął do niej tak, że nie widział tego nikt inny.
Pozostali członkowie jej zespołu, najlepsi naukowcy i technicy z całego imperium, osobiście wybrani i przydzieleni pod jej dowództwo przez samego wysokiego konsula, wrócili do swoich ekranów. W kwestiach naukowych związanych z bieżącą misją jej rozkazy miały pełną moc imperialnego prawa. Nikt w zespole nigdy nie próbował się z nią spierać.
Oczywiście zastrzeżenie było takie, że nie wszyscy byli członkami jej zespołu i nie wszystko uważano za kwestię naukową.
– Ty mu powiesz, że przechodzimy do kolejnej fazy – zapytał Fayez – czy ja mam to zrobić?
Znowu tęsknie spojrzała na ekran. W diamencie zapewne kryły się jakieś struktury. Ślady jak wyblakły atrament antycznego tekstu, który mógł przybliżyć ich nieco do następnej tajemnicy, następnego odkrycia, następnej niepojętej dziwności. Nie chciała nikomu o niczym mówić, chciała oglądać.
– Zajmę się tym – zdecydowała i ruszyła do windy.
***
Admirał Mehmet Sagale był mężczyzną wielkim jak góra, z czarnymi jak węgiel oczami i twarzą płaską jak talerz. Jako wojskowy dowódca ich misji przeważnie nie wtrącał się do pracy naukowców, ale gdy coś wkraczało w obszar, za który zgodnie z rozkazami to on odpowiadał, był równie niewzruszony i nieustępliwy, jak sugerowały jego rozmiary. Na dodatek miał w sobie coś, przez co siedzenie w jego biurze zawsze kojarzyło jej się z reprymendą. Jakby została wysłana do dyrektora szkoły z powodu ściągania na teście. Elvi nie znosiła odgrywania petentki przed wojskowym figurantem, ale w lakońskim imperium na szczycie struktury władzy zawsze znajdowali się wojskowi.
– Doktor Okoye – przywitał ją admirał Sagale. Potarł grzbiet nosa czubkami palców wielkości kiełbasek i popatrzył na nią z taką samą mieszaniną sympatii i protekcjonalnej irytacji, jaką ona odczuwała wobec swoich dzieci, gdy robiły coś głupiego. – Jak pani wie, jesteśmy zdecydowanie spóźnieni względem harmonogramu. Według moich rozkazów…
– Ten system jest niesamowity, Met – przerwała mu. Użycie przydomka było lekkim aktem agresji, ale tolerowanym przez niego. – Jest zbyt niesamowity, żeby odrzucić go z niecierpliwości. Musimy spędzić czas na dogłębnym przestudiowaniu tego artefaktu, zanim wyciągniesz katalizator i zaczniemy sprawdzać, czy coś wybuchnie!
– _Major_ Okoye. – Sagale odpowiedział, używając jej stopnia wojskowego, by jednoznacznie przypomnieć ich wzajemne relacje w strukturze dowodzenia. – Gdy tylko pani zespół skończy wstępne zbieranie danych, wyprowadzimy katalizator w celu sprawdzenia, czy ten układ ma jakąś wartość wojskową, dokładnie według naszych rozkazów.
– Admirale – odpowiedziała Elvi ze świadomością, że gdy jest w takim nastroju, agresją nic nie wskóra, i spróbowała zamiast tego łagodzącego sytuację szacunku. – Chciałabym tylko dostać trochę więcej czasu. Możemy nadrobić opóźnienia podczas drogi powrotnej. Duarte dał mi najszybszy statek w dziejach ludzkości, żebym mogła spędzać więcej czasu, zajmując się nauką, a mniej podróżami. Dokładnie zgodnie z tym, o co teraz proszę.
Przypomniała Sagale o fakcie, że ma bezpośredni kontakt z wysokim konsulem, który cenił jej pracę na tyle, by zbudować specjalnie dla niej statek. Trudno było dopatrzyć się w tym przesadnej subtelności.
Sagale pozostał niewzruszony.
– Ma pani dwadzieścia godzin na ukończenie zbierania danych – oświadczył, składając ręce na szerokim brzuchu niczym Budda. – I ani minuty dłużej. Proszę poinformować zespół.
***
– Tego rodzaju sztywne podejście jest dokładnie powodem, dla którego nie da się robić dobrej nauki pod rządami Lakonii – powiedziała Elvi. – Powinnam kierować jakimś uniwersyteckim wydziałem biologii, jestem za stara na przyjmowanie rozkazów.
– Zgadzam się – odpowiedział Fayez. – Ale siedzimy tutaj.
Byli z Fayezem w ich kabinie i mieli czas na prysznic i zjedzenie czegoś na szybko, zanim Sagale i jego szturmowcy wyciągną swoją żywą próbkę protokolekuły i zaryzykują zniszczenie liczącego miliardy lat artefaktu, żeby sprawdzić, czy wybuchnie w przydatny sposób.
– Jeśli nie da im to lepszej bomby, to kogo obchodzi, że coś zepsują!
Mówiąc to, odwróciła się do Fayeza, który cofnął się przed nią o pół kroku. Zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręce talerz.
– Nie będę nim rzucać – zapewniła. – Nie rzucam rzeczami.
– Zdarzało ci się – odpowiedział. On też zrobił się starszy. Jego kiedyś czarne włosy były teraz prawie całkiem siwe, a z kącików oczu rozchodziły się pajączki zmarszczek od uśmiechu. Nie miała nic przeciwko, zdecydowanie wolała, gdy się uśmiechał, niż marszczył brwi. Teraz właśnie się uśmiechał. – Różne rzeczy latały.
– Ja nigdy… – zaczęła, zastanawiając się, czy Fayez faktycznie boi się, że rzuci w niego talerzem, czy tylko się z nią droczy, żeby rozładować napięcie. Nawet po dziesięcioleciach życia razem czasami nie miała pojęcia, co dzieje się w jego głowie.
– Bermudy, zaraz po wyjeździe Ricky’ego z domu na uniwersytet pojechaliśmy na pierwsze wakacje od lat i…
– Tam był karaluch. Po moim talerzu chodził karaluch!
– Ale rzucając nim, prawie urwałaś mi głowę.
– No cóż – powiedziała – przestraszyłam się.
Roześmiała się, a Fayez wyszczerzył się, jakby wygrał nagrodę. Czyli faktycznie, jego celem od początku było skłonienie jej do śmiechu. Odłożyła talerz.
– Słuchaj, dobrze wiem, że salutowanie i słuchanie rozkazów nie było dokładnie tym, o czym myśleliśmy, odbierając dyplomy – powiedział – ale to nowa rzeczywistość, dopóki Lakonia jest przy władzy. Zatem…
Właściwie porwanie do Dyrektoriatu Naukowego było jej winą. Lakonia przeważnie zostawiała ludzi w spokoju. Planety same wybrały gubernatorów i przedstawicieli do Stowarzyszenia Światów i mogły ustanawiać własne prawa pod warunkiem, że nie były sprzeczne z prawem imperialnym. Ponadto, w przeciwieństwie do większości dyktatur w historii, Lakonia nie wydawała się zainteresowana ograniczaniem dostępu do wyższego wykształcenia. Uniwersytety w całej galaktyce działały praktycznie tak samo jak przed zmianą władzy, a czasem nawet trochę lepiej.
Jednakże Elvi popełniła błąd, stając się czołową ekspertką ludzkości w dziedzinie protomolekuły, zaginionej cywilizacji, która ją stworzyła, i zagłady, jaka ją spotkała. Będąc znacznie młodszą kobietą, została wysłana na Ilusa w ramach pierwszej misji naukowej w celu zbadania biologii obcego świata. Do tamtej chwili jej specjalizacja w egzobiologii była czysto teoretyczna, skupiała się głównie na życiu batypelagialnym i pod głębokim lodem, zdającym się oferować dobrą analogię do tego, co można było znaleźć pod powierzchnią Europy.
Na Europie nigdy nie znaleźli żadnych bakterii, ale otworzyła się sieć wrót i nagle egzobiologia stała się prawdziwą nauką, mogącą badać ponad tysiąc trzysta nowych biomów. Poleciała na Ilusa, spodziewając się badać odpowiedniki jaszczurek, a zamiast tego natknęła się na artefakty obejmującej całą galaktykę wojny starszej niż jej gatunek. Pochłonęła ją obsesja zrozumienia. Oczywiście. Dom wielkości galaktyki pełen pokojów z fascynującymi rzeczami, a jego właściciele nie żyli od miliardów lat. Poświęciła resztę naukowej kariery na próby rozgryzienia ich, kiedy więc Winston Duarte zaprosił ją do poprowadzenia zespołu badającego dokładnie tę tajemnicę i zaoferował nieograniczone fundusze, nie była w stanie odmówić.
Do tamtej pory znała Lakonię tylko w postaci prezentowanej w kanałach informacyjnych: niemożliwie potężną, niepokonaną militarnie, ale niezainteresowaną czystkami etnicznymi czy ludobójstwem. Może nawet mającą na sercu faktyczne interesy ludzkości. Przyjmowanie pieniędzy na prowadzenie badań nie wzbudziło jej oporów, między innymi dlatego, że nie bardzo miała wybór. Kiedy król mówi: „Pracuj dla mnie”, nie ma wielu sposobów na odmówienie mu.
Wątpliwości przyszły później, gdy poznała bliżej ich flotę i źródło przewagi technologicznej Lakonii.
Kiedy spotkała katalizatory.
– Powinniśmy wracać – stwierdził Fayez, gdy skończył sprzątać ostatnie naczynia z ich kolacji. – Zegar tyka.
– Przyjdę. Za minutę – odpowiedziała, wchodząc do małej, dzielonej przez nich prywatnej łazienki. Jednego z przywilejów jej stopnia. Z lustra nad umywalką patrzyła na nią stara kobieta. Jej oczy wypełniała świadomość tego, co za chwilę zrobi.
– Jesteś gotowa?! – zawołał Fayez.
– Idź już, zaraz dołączę.
– Jezu, Els, nie pójdziesz chyba znowu tego zobaczyć?
„Tego”. Katalizatora.
– To nie twoja wina – powiedział Fayez. – Nie ty zaprojektowałaś to badanie.
– Ale zgodziłam się je nadzorować.
– Skarbie. Najdroższa. Światło mego życia. Niezależnie od tego, jak nazywamy Lakonię wśród ludzi, gdy odrzeć ją z szat, jest dyktaturą – stwierdził. – Nigdy nie mieliśmy wyboru.
– Wiem.
– To czemu to sobie robisz? – zapytał Fayez.
Nie odpowiedziała, bo nie potrafiłaby wytłumaczyć, nawet gdyby chciała.
– Dogonię cię.
***
Przechowalnia katalizatorów mieściła się w samym sercu _Jastrzębia_, otoczona ze wszystkich stron grubym pancerzem ze zubożonego uranu i najbardziej złożoną klatką Faradaya w galaktyce. Bardzo wcześnie stało się jasne, że protomolekuła porozumiewa się szybciej od prędkości światła. Najpopularniejsza teoria zakładała jakąś postać splątania kwantowego, ale niezależnie od mechanizmu protomolekuła potrafiła ignorować lokalność, tak samo jak stworzony przez nią system pierścieni wrót. Cortázar i jego ludzie potrzebowali wielu lat na odkrycie sposobu uniemożliwienia próbce protomolekuły rozmowy z innymi, ale pracowali nad tym całe dziesięciolecia i w końcu zaproponowali połączenie materiałów i pól, które przekonywało węzeł protomolekuły do odcięcia się od reszty świata.
Węzeł. To. Katalizator.
Drzwi do jego komory pilnowało dwóch marines Sagale’a. Mieli na sobie ciemnoniebieskie pancerze wspomagane, jęczące i klikające przy każdym ruchu. W rękach trzymali miotacze ognia. Tak na wszelki wypadek.
– Wkrótce użyjemy katalizatora. Chcę go sprawdzić – powiedziała Elvi w przestrzeń między strażnikami.
Choć sama miała stopień wojskowy, wciąż często nie potrafiła dojść do tego, kto był najwyższym stopniem oficerem w danym pomieszczeniu. Brakowało jej kursu wprowadzającego na szkoleniu podstawowym i dziesięcioleci praktyki, która dla Lakończyków była czymś oczywistym.
– Oczywiście, majorze – odpowiedziała ta po lewej. Wyglądała zbyt młodo, żeby być starszym oficerem, ale w przypadku Lakończyków było to częste. Większość z nich wyglądała za młodo na swoje stopnie. – Będzie pani potrzebować eskorty?
– Nie – odpowiedziała Elvi. „Nie, zawsze robię to sama”.
Młoda marine zrobiła coś na przedramieniu swojego pancerza i rozsunęły się drzwi za jej plecami.
– Proszę nam dać znać, gdy będzie pani gotowa do wyjścia.
Pokój katalizatora był sześcianem o boku czterech metrów. Nie miał łóżka, umywalki ani ubikacji, tylko twardy metal i zakratowane odpływy. Raz dziennie pokój przemywano rozpuszczalnikiem, który następnie odpompowywano do spalenia. Lakończycy mieli obsesję na punkcie procedur zakażenia wszędzie, gdzie w grę wchodziła protomolekuła.
Węzeł, to, katalizator – kiedyś był kobietą po pięćdziesiątce. Jej nazwisko ani powód wybrania do zakażenia protomolekułą nie zostały zamieszczone w żadnej dokumentacji, do której Elvi miała dostęp, ale nie służyła w ich armii długo, gdy dowiedziała się o Stodole. Miejscu, gdzie wysyłano skazanych więźniów w celu świadomego zakażenia, żeby imperium dysponowało nieograniczonym źródłem protomolekuły do wykorzystania.
Choć katalizator był szczególny. Dzięki efektom pracy Cortázara lub przypadkowej kombinacji czynników genetycznych kobieta była tylko nosicielką. Wykazywała wczesne objawy zakażenia – zmiany skórne i struktury szkieletu – ale w ciągu miesięcy, od kiedy została sprowadzona na pokład _Jastrzębia_, te zmiany w ogóle nie postępowały. I nigdy nie weszła w fazę, którą wszyscy nazywali „rzygającym zombie”, w której zakażeni wymiotowali materiałem biologicznym, próbując roznieść zakażenie.
Elvi wiedziała, że jest doskonale bezpieczna, przebywając w jednym pokoju z katalizatorem, ale i tak za każdym razem, gdy tam wchodziła, przebiegał ją dreszcz.
Zakażona kobieta popatrzyła na nią, miała puste spojrzenie i poruszała wargami w bezdźwięcznym szepcie. Pachniała głównie rozpuszczalnikiem, którym myto ją codziennie, ale pod nim kryło się coś jeszcze. Trupi odór rozkładającego się ciała.
Poświęcanie zwierząt było normalne. Szczury, gołębie, świnie. Psy. Szympansy. Biologia zawsze miała problem poznawczy z dowodzeniem, że ludzie są tylko jeszcze jednym zwierzęciem, twierdząc równocześnie, że różnią się moralnie. Zabicie szympansa w imię nauki było w porządku, ale nie dotyczyło to ludzi.
Z wyjątkiem sytuacji, gdy jednak tak było.
Może katalizator się na to zgodził. Może alternatywą do tego była jakaś inna, gorsza forma śmierci. Czymkolwiek miałaby być.
– Przepraszam – powiedziała do niej Elvi, jak zawsze, gdy wchodziła do komory katalizatora. – Bardzo przepraszam, nie wiedziałam, że robią coś takiego. Nigdy bym się na to nie zgodziła.
Głowa kobiety zachwiała się na szyi, pochylając się, niczym w udawanej zgodzie.
– Nie zapomnę, że zrobili ci coś takiego. I jeśli kiedyś zdołam to naprawić, uczynię to.
Kobieta zaparła się o podłogę, jakby chciała wstać, ale nie miała w rękach dość siły i dłonie tylko przesunęły się bezradnie. To wyłącznie odruchy. Przynajmniej tak sobie powtarzała. Instynkt. Kobieta nie miała już mózgu, a przynajmniej został zmieniony w coś, co nie spełniało żadnej rozsądnej definicji mózgu. Tej skóry nie wypełniał już nikt żywy. Już nie.
Choć kiedyś tak było.
Elvi wytarła oczy. Wszechświat był zawsze dziwniejszy, niż można się było spodziewać. Czasem był pełen cudów, czasem pełen koszmarów.
– Nie zapomnę.ROZDZIAŁ PIĄTY
Elvi
Kilkadziesiąt lat wcześniej i około dwustu tysięcy trylionów kilometrów od miejsca, gdzie właśnie siedziała, maleńki zgęstek aktywnej protomolekuły w nośniku biologicznym wszedł na orbitę planety zwanej Ilus, lecąc jako pasażer na gapę okrętu _Rosynant_.
Próbując nawiązać kontakt z innymi węzłami dawno upadłego imperium budowniczych bram, półświadoma inteligencja protomolekuły obudziła mechanizmy uśpione przez miliony – a może nawet miliardy – lat. Efektem tych działań było przywrócenie do życia starożytnej fabryki, atak olbrzymiego robota, stopienie sztucznego księżyca i wybuch elektrowni, który prawie rozerwał planetę na pół.
W sumie cholernie gówniane przeżycie.
Kiedy więc zespół Elvi wyprowadzał katalizator z izolacji w niezbadanych układach, by ten przeprowadził podobne, choć może odrobinę bardziej kontrolowane sięganie do artefaktów i pozostałości, pilnowała, by robili to ostrożnie. Obserwowali, co się działo, byli gotowi schować katalizator z powrotem do pudła i nie zbliżali się za bardzo do niczego.
– _Jastrząb_ na pozycji – oznajmił pilot.
Gdyby coś poszło katastrofalnie źle, pilot, Sagale lub Elvi mogli wydać pojedynczy rozkaz _– ewakuacja ratunkowa_ – podając swoje imię i nazwisko oraz kod autoryzacji delta-osiem, a statek zająłby się całą resztą. Biorąc pod uwagę przesadnie wielki silnik _Jastrzębia_ oraz jego potężne przyśpieszenie, każdy, kto nie znajdowałby się w jednej ze specjalnie zaprojektowanych prycz do wysokiego ciążenia, zostałby ranny lub zabity, ale zebrane dane by przetrwały. Lakonia stosowała dużo tego rodzaju zabezpieczeń. Nie była to jej ulubiona część pracy.
– Dziękuję, poruczniku – odpowiedział admirał Sagale. On też siedział przypięty do pryczy przeciążeniowej na mostku, co było kolejną oznaką tego, jak poważnie traktował swoją część zadania. – Major Okoye, może pani kontynuować.
– Wyprowadźcie ją – powiedziała do interkomu Elvi. W tej sytuacji była tylko jedna „ona”.
Elvi siedziała w specjalnie zmodyfikowanej lakońskiej pryczy przeciążeniowej otoczona ekranami. Instrumenty mogły zostać pochowane w niecałą sekundę, a komorę pryczy mógł krótko potem wypełnić specjalny, pozwalający na oddychanie płyn do lotów z wysokim przeciążeniem. Była jedną z niewielu osób dostatecznie ważnych, by nie szczędzono żadnych nakładów na utrzymanie jej przy życiu. Czuła się, jakby siedziała wewnątrz torpedy. W zasadzie tego nie znosiła.
Na jednym z ekranów kamera śledziła ruch katalizatora wywożonego ze swojego sejfu na zaawansowanym wózku wyposażonym w mnóstwo czujników. Łączność protomolekularna działała w obie strony. To, co działo się z ich próbką, było równie ważne dla ich badań, jak aktywność w martwym układzie, której być może za chwilę doświadczą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki