Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Gniew Tiamat. Cykl Expanse. Tom 8 - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Format:
EPUB
Data wydania:
5 marca 2025
3230 pkt
punktów Virtualo

Gniew Tiamat. Cykl Expanse. Tom 8 - ebook

Otwarto ponad tysiąc wrót do układów słonecznych rozsianych w galaktyce, ale w miarę jak ludzkość buduje swe międzygwiezdne imperium na ruinach obcych, pojawia się coraz więcej zagrożeń.

James S.A. Corey – pseudonim literacki, pod którym wspólnie publikują Daniel Abraham i Ty Franck, amerykańscy pisarze science fiction i fantasy. Wspólnie stworzyli cykl Expanse, na który składają się następujące tomy: Przebudzenie Lewiatana, Wojna Kalibana, Wrota Abaddona, Gorączka Ciboli, Gry Nemezis, Prochy Babilonu, Wzlot Persepolis oraz Gniew Tiamat.

Na całym świecie sprzedano ponad dwa miliony egzemplarzy powieści z serii Expanse.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68240-74-0
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Hol­den

Chri­sjen Ava­sa­rala nie żyje.

Cztery mie­siące temu zmarła we śnie na Lunie. Po dłu­gim, peł­nym życiu i krót­kiej cho­ro­bie zosta­wiła ludz­kość bar­dzo odmienną od tej, jaką zastała. Wia­do­mo­ści miały od dawna nagrane klep­sy­dry i wspo­minki, gotowe do wyemi­to­wa­nia na wszyst­kie tysiąc trzy­sta ukła­dów odzie­dzi­czo­nych przez ludz­kość. Paski na ekra­nach i nagłówki były pełne hiper­boli: _Ostat­nia kró­lowa Ziemi_, _Śmierć tyranki_ czy _Ostat­nie poże­gna­nie Ava­sa­rali_.

Nie­za­leż­nie od ich tre­ści wszyst­kie mocno doty­kały Hol­dena. Nie potra­fił sobie wyobra­zić świata, który nie będzie się ugi­nał przed wolą sta­ruszki. Nawet gdy na Lako­nię dotarły potwier­dze­nia rapor­tów, Hol­den wciąż gdzieś w głębi duszy wie­rzył, że ona jed­nak jesz­cze żyje, złosz­cząc się i klnąc, wbrew wszel­kim ogra­ni­cze­niom siłą woli pró­bu­jąc nagiąć histo­rię, by choć o uła­mek stop­nia odda­lić ją od potwor­no­ści. Zanim pozwo­lił sobie w to uwie­rzyć, minął pra­wie mie­siąc od chwili, gdy pierw­szy raz usły­szał tę wia­do­mość. Chri­sjen Ava­sa­rala nie żyje.

Ale to nie ozna­czało jej końca.

Zanim inter­we­nio­wał Duarte, jej pań­stwowy pogrzeb zapla­no­wano na Ziemi. Czas rzą­dów Ava­sa­rali jako sekre­tarz gene­ral­nej Orga­ni­za­cji Naro­dów Zjed­no­czo­nych był klu­czo­wym okre­sem histo­rii i jej zasługi – nie tylko dla swej pla­nety, ale i całej ludz­ko­ści – spra­wiły, że zasłu­żyła sobie na hono­rowe miej­sce w dzie­jach, które ni­gdy nie zosta­nie zapo­mniane. Wysoki kon­sul Lako­nii uznał za wła­ściwe, by jej docze­sne szczątki spo­częły w samym sercu nowego impe­rium. Pogrzeb odbę­dzie się w Budynku Rzą­do­wym. Zosta­nie wznie­siony monu­ment na jej cześć, by ni­gdy nie została zapo­mniana.

Prze­mil­czano ten kawa­łek, w któ­rej Duarte był współ­winny nie­zwy­kłej rzezi na Ziemi, sta­no­wią­cej pod­stawę kariery Ava­sa­rali. Histo­rię jak zwy­kle spi­sy­wali zwy­cięzcy. Hol­den był pra­wie pewien, że choć wzmianki o tym nie poja­wiły się w komu­ni­ka­tach pra­so­wych i kana­łach infor­ma­cyj­nych, wszy­scy pamię­tają, że w tam­tych cza­sach stała z Duar­tem po prze­ciw­nych stro­nach bary­kady. A jeśli nawet nikt inny nie pamię­tał, to on tak.

Mau­zo­leum – jej mau­zo­leum, ponie­waż jesz­cze nie było nikogo o rów­nie wiel­kich zasłu­gach, by je z nią dzie­lić – wznie­siono z bia­łego kamie­nia wypo­le­ro­wa­nego z mikro­nową pre­cy­zją. Cere­mo­nię zakoń­czono, wiel­kie drzwi zamknięto. Cen­tralny panel pół­noc­nej ściany struk­tury wypeł­niał por­tret Ava­sa­rali. Wytra­wiono go w kamie­niu z datami uro­dzin i śmierci oraz kil­koma wer­sami nie­zna­nego mu wier­sza. Setki krze­seł usta­wio­nych wokół podium, z któ­rego prze­ma­wiał kapłan, były już w poło­wie puste. Ludzie przy­byli tu z całego impe­rium, a teraz, skoro już się tu zna­leźli, prze­waż­nie zebrali się w grupki z oso­bami, które znali. Trawa rosnąca wokół krypty nie była podobna do tej na Ziemi, ale zapeł­niała tę samą niszę eko­lo­giczną i zacho­wy­wała się na tyle podob­nie, by nazy­wali ją trawą. Powiewy wia­tru były cie­płe. Mając pałac za ple­cami, Hol­den pomy­ślał, że może odma­sze­ro­wać w dzi­kie rejony za tere­nem pałacu i odejść, dokąd tylko zechce.

Miał na sobie ubra­nie o kroju lakoń­skiego mun­duru woj­sko­wego, nie­bie­skie z roz­ło­żo­nymi skrzy­dłami wybra­nymi przez Duar­tego na impe­rialny herb. Koł­nierz był wysoki i sztywny, dra­pał mu skórę z boku szyi. Miej­sce na insy­gnia stop­nia zostało puste, co naj­wy­raź­niej było sym­bo­lem sza­no­wa­nego więź­nia.

– Uda się pan na przy­ję­cie, sir? – zapy­tał gwar­dzi­sta.

Hol­dena zacie­ka­wiło, jak wyglą­dało drzewko eska­la­cji na wypa­dek odmowy. Gdyby uznał, że jest wol­nym czło­wie­kiem i odmó­wił gościn­no­ści pałacu. Nie­za­leż­nie od pro­ce­dur nie miał wąt­pli­wo­ści, że zostały spi­sane i prze­ćwi­czone, a jemu wcale by się nie podo­bały.

– Za chwilę – odpo­wie­dział. – Chcia­łem tylko… – Mach­nął ręką w stronę gro­bowca, jakby nie­uchron­ność śmierci była czymś w rodzaju uni­wer­sal­nej prze­pustki. Przy­po­mnie­niem, że wszelka ludzka wła­dza jest tym­cza­sowa.

– Oczy­wi­ście, sir – odparł gwar­dzi­sta i ukrył się w tłu­mie.

Choć Hol­den nie miał wra­że­nia, że jest wol­nym czło­wie­kiem. „Dys­kret­nie ogra­ni­czany” to naj­lep­sze, na co mógł liczyć.

Na pod­ło­dze mau­zo­leum stała kobieta i patrzyła w górę na por­tret Ava­sa­rali. Miała na sobie jaskra­wo­nie­bie­skie sari o bar­wie na tyle zbli­żo­nej do kolo­rów Lako­nii, by świad­czyła o uprzej­mo­ści, a rów­no­cze­śnie dosta­tecz­nie róż­nej, by jed­no­znacz­nie zako­mu­ni­ko­wała jej nie­szcze­rość. Choć nie wyglą­dała podob­nie do babki, jed­no­znacz­nie iden­ty­fi­ko­wało ją ema­nu­jące z niej rów­no­cze­śnie sub­telne i oczy­wi­ste „pier­dol się”. Hol­den pod­szedł do niej.

Skórę miała ciem­niej­szą niż Ava­sa­rala, ale kiedy zer­k­nęła na niego, kształt oczu i wąski uśmiech wyglą­dały zna­jomo.

– Bar­dzo mi przy­kro z powodu pani straty – ode­zwał się Hol­den.

– Dzię­kuję.

– Nie przed­sta­wiono nas sobie. Jestem…

– James Hol­den – dokoń­czyła kobieta. – Wiem, kim pan jest. Nani wspo­mi­nała o panu.

– Ach. Cóż, musiało to brzmieć bar­dzo cie­ka­wie. Nie zawsze patrzyła na świat w taki spo­sób, jak ja.

– Ow­szem, róż­ni­li­ście się. Jestem Kajri, ale ona mówiła na mnie Kiki.

– Była nie­zwy­kłą kobietą.

Przez dwa odde­chy mil­czeli wspól­nie. Powiew powie­trza spra­wił, że tka­nina sari Kajri zało­po­tała jak flaga. Hol­den zamie­rzał się wyco­fać, gdy znów się ode­zwała.

– Nie­na­wi­dzi­łaby tego – stwier­dziła. – Zacią­gnięta do obozu wro­gów i wychwa­lana teraz, gdy nie może już ich ści­snąć za jaja. Prze­chwy­cona, gdy tylko nie może się już opie­rać. W tej chwili, pod­łą­cza­jąc do niej tur­binę, można by zasi­lić mia­sto, tak szybko obraca się w gro­bie.

Hol­den wydał z sie­bie cichy dźwięk, który można było uznać za zgodę.

Kajri wzru­szyła ramio­nami.

– A może nie. Mogłaby to uznać za zabawne. Z nią ni­gdy nie byłam niczego pewna.

– Dużo jej zawdzię­czam – rzu­cił Hol­den. – Nie zawsze zda­wa­łem sobie wtedy z tego sprawę, ale robiła, co mogła, żeby mi pomóc. Ni­gdy nie mia­łem oka­zji jej podzię­ko­wać, choć… Wła­ści­wie to mia­łem, ale z niej nie sko­rzy­sta­łem. Jeśli mógł­bym coś zro­bić dla pani albo rodziny…

– Nie wydaje się, by był pan na pozy­cji umoż­li­wia­ją­cej wyświad­cza­nie przy­sług, kapi­ta­nie Hol­den.

Hol­den obej­rzał się na pałac.

– No tak, ostat­nio nie jestem u szczytu formy. Ale i tak chcia­łem to powie­dzieć.

– Doce­niam pań­skie dobre chęci – zapew­niła Kajri. – I z tego, co sły­sza­łam, zdo­łał pan zdo­być pewne wpływy? Wię­zień z dostę­pem do ucha impe­ra­tora.

– Nic mi o tym nie wia­domo. Ow­szem, dużo mówię, ale nie jestem pewien, czy ktoś tego słu­cha. Oczy­wi­ście poza ochroną. Zakła­dam, że słu­chają wszyst­kiego.

Zaśmiała się i był to cie­plej­szy, bar­dziej współ­czu­jący dźwięk, niż się spo­dzie­wał.

– Nie jest łatwo, gdy nie ma się w życiu niczego tylko dla sie­bie. Dora­sta­łam ze świa­do­mo­ścią, że wszystko, co zro­bię, będzie moni­to­ro­wane, kata­lo­go­wane, reje­stro­wane i oce­niane pod kątem zagro­że­nia dla mnie i rodziny. Gdzieś w archi­wach wywiadu są zapisy dat wszyst­kich moich okre­sów.

– Z jej powodu? – zapy­tał Hol­den, kiwa­jąc głową w stronę gro­bowca.

– Z jej powodu. Ale dała mi też narzę­dzia, żeby sobie z tym pora­dzić. Nauczyła nas uży­wa­nia wszyst­kich wsty­dli­wych ele­men­tów naszego życia jako broni do upo­ka­rza­nia ludzi, któ­rzy chcie­liby nas umniej­szać. Wie pan, na tym polega tajem­nica.

– Jaka tajem­nica?

Kajri się uśmiech­nęła.

– Ludzie z wła­dzą nad panem też są słabi. Srają, krwa­wią i mar­twią się, że ich dzieci już ich nie kochają. Wsty­dzą się głu­pich rze­czy robio­nych w mło­do­ści, o któ­rych zapo­mnieli już wszy­scy inni. I przez to są podatni na ataki. Wszy­scy defi­niu­jemy się przez ota­cza­ją­cych nas ludzi, bo tego typu mał­pami jeste­śmy. Nie potra­fimy wyjść poza te ogra­ni­cze­nia. Kiedy więc pana obser­wują, prze­ka­zują też w pań­skie ręce moż­li­wość zmie­nie­nia tego, kim są.

– Ona tego panią nauczyła?

– Ow­szem – potwier­dziła Kajri. – Choć wcale o tym nie wie­działa.

Jakby na dowód jej tezy, gwar­dzi­sta ruszył ku nim po tra­wie, utrzy­mu­jąc pełen sza­cunku dystans do chwili, gdy się upew­nił, że go zoba­czyli, a potem dał im czas na dokoń­cze­nie roz­mowy, zanim pod­szedł bli­żej. Kajri obró­ciła się do niego, uno­sząc brew.

– Przy­ję­cie roz­pocz­nie się za dwa­dzie­ścia minut, pro­szę pani – poin­for­mo­wał. – Wysoki kon­sul liczył na spo­tka­nie z panią.

– Nawet nie przy­szłoby mi do głowy, żeby go roz­cza­ro­wać – odpo­wie­działa z uśmie­chem, który Hol­den widział już na innych war­gach.

Zaofe­ro­wał ramię, sko­rzy­stała z oferty. Gdy odcho­dzili, kiw­nął głową w stronę gro­bowca i wyry­tych na nim słów. jeśli życie prze­kro­czy śmierć, odszu­kam cię tam. jeśli nie, to tam też.

– To cie­kawy cytat – powie­dział. – Mam wra­że­nie, że powi­nie­nem go roz­po­znać. Kto to napi­sał?

– Nie wiem – przy­znała. – Ale powie­działa nam, żeby umie­ścić go na jej gro­bie. Nie wyja­śniła, skąd pocho­dził.

***

Na Lako­nię przy­byli wszy­scy, któ­rzy coś zna­czyli. Było to prawdą na kilku pozio­mach. Plan Duar­tego pole­ga­jący na prze­nie­sie­niu cen­trum ludz­ko­ści z układu Sol do serca swo­jego impe­rium tra­fił na poziom współ­pracy i popar­cia, który z początku zaszo­ko­wał Hol­dena, a potem wzbu­dził w nim trwałe, łagodne roz­cza­ro­wa­nie ludz­ko­ścią jako gatun­kiem. Na Lako­nię prze­nio­sły swoje kwa­tery główne naj­bar­dziej pre­sti­żowe insty­tuty badaw­cze. Cztery szkoły bale­towe zre­zy­gno­wały ze stu­leci rywa­li­za­cji, by dzie­lić wspól­nie miej­sce w Lakoń­skim Insty­tu­cie Sztuki. Cele­bryci i uczeni prze­py­chali się do nowych, pała­co­wych i spon­so­ro­wa­nych przez pań­stwo ośrod­ków w sto­licy. Zaczy­nano tu już krę­cić filmy. Miękka moc kul­tury na naj­wyż­szych obro­tach, goto­wej zalać sieci i kanały życz­li­wymi komu­ni­ka­tami o wyso­kim kon­sulu Duar­tem i trwa­ło­ści wła­dzy Lako­nii.

Przy­by­wały też firmy. Duarte miał wybu­do­wane banki i budynki biu­rowe cze­ka­jące na najem­ców. Sto­wa­rzy­sze­nie Świa­tów nie spro­wa­dzało się już tylko do Car­rie Fisk w nędz­nym biu­rze na Medy­nie, zaj­mo­wało kate­dralną prze­strzeń w samym środku sto­licy z lobby więk­szym od han­garu i ścia­nami ze szkla­nych mozaik, które wyglą­dały, jakby wzno­siły się w nie­skoń­czo­ność. Były tam też główne wła­dze Związku Trans­por­to­wego, w skrom­niej­szym budynku zaj­mu­ją­cym mniej­szą powierzch­nię, dzięki czemu fizycz­nie i socjal­nie widać było, kto jest fawo­ry­zo­wany, a kto trak­to­wany z nie­chę­cią. Hol­den przy­glą­dał się temu wszyst­kiemu z Budynku Rzą­do­wego będą­cego jego domem i wię­zie­niem, koja­rzą­cym mu się z miesz­ka­niem na wyspie.

W gra­ni­cach mia­sta Lako­nia była czyst­sza, now­sza, jaśniej­sza i bar­dziej kon­tro­lo­wana niż więk­szość sta­cji kosmicz­nych, które Hol­de­nowi zda­rzyło się odwie­dzić. Tuż za mia­stem zaczy­nały się tereny tak dzi­kie, jakie widy­wał tylko na fil­mach. Sta­ro­żytne lasy i ruiny obcych, na któ­rych zba­da­nie i oswo­je­nie potrzeba będzie całych stu­leci. Hol­den sły­szał plotki i pod­gło­ski o reszt­ko­wych tech­no­lo­giach, obu­dzo­nych do chwiej­nego życia przez wcze­sne eks­pe­ry­menty z pro­to­mo­le­kułą: wier­cące w ziemi robaki wiel­ko­ści stat­ków kosmicz­nych, podobne do psów drony napraw­cze, któ­rym nie robiło róż­nicy, czy pra­cują z maszy­nami, czy cia­łem, kry­sta­liczne jaski­nie z efek­tem pie­zo­elek­trycz­nym indu­ku­ją­cym halu­cy­na­cje, muzykę i obez­wład­nia­jące zawroty głowy. Choć sto­lica sta­wała się syno­ni­mem całej ludz­ko­ści, to pla­neta, na któ­rej się znaj­do­wała, pozosta­wała obca. Wyspa cze­goś świet­nie zna­jo­mego w morzu „jesz­cze tego nie rozu­miemy”. Na swój spo­sób pocie­sza­jąca była myśl, że Duarte, pomimo moż­li­wo­ści boga-impe­ra­tora, nie potra­fił osią­gnąć wszyst­kiego w ciągu zale­d­wie kilku dzie­się­cio­leci.

Z dru­giej strony było to prze­ra­ża­jące.

Przy­ję­cie zor­ga­ni­zo­wano w wiel­kiej, ale nie prze­sa­dzo­nej sali. Jeśli Lako­nię zbu­do­wano na obraz Duar­tego, w duszy wyso­kiego kon­sula kryła się dziwna oso­bi­sta powścią­gli­wość. Nie­za­leż­nie od tego, jak wspa­niałe było mia­sto, jak przy­tła­cza­jące były ambi­cje, kom­pleks pała­cowy i dom Duar­tego nie były jar­marczne ani nawet szcze­gól­nie wyszu­kane. Salę balową wyzna­czały pro­ste linie i neu­tralna paleta barw się­ga­jąca ele­gan­cji bez zbyt­niego przej­mo­wa­nia się czy­imiś opi­niami. Tu i ówdzie roz­sta­wiono kanapy i krze­sła, pozwa­la­jąc gościom dowol­nie je prze­su­wać. Mło­dzi ludzie w mun­du­rach woj­sko­wych roz­no­sili kie­liszki z winem i her­batę z przy­pra­wami. Duarte potra­fił spra­wić, że wszystko, co go ota­czało, wyda­wało się zro­dzone nie tyle z potęgi, ile z pew­no­ści sie­bie. Sztuczka była bar­dzo dobra, bo choć Hol­den ją przej­rzał, i tak dzia­łała.

Przy­jął kie­li­szek wina od mło­dej kobiety i ruszył nie­śpiesz­nie przez tłu­mek zebra­nych. Kilka osób roz­po­znał od razu. Car­rie Fisk ze Sto­wa­rzy­sze­nia Świa­tów, udzie­la­jącą audien­cji przy dłu­gim stole, oto­czoną guber­na­to­rami licz­nych kolo­nii wal­czą­cych o to, który z nich pierw­szy zaśmieje się z jej żartu. Thorne Chao, twarz naj­po­pu­lar­niej­szego pro­gramu z wia­do­mo­ściami z Bara Gaon. Emil-Michelle Li w dłu­giej zie­lo­nej sukience, będą­cej jej zna­kiem szcze­gól­nym, gdy nie grała w fil­mie. Każ­dej roz­po­zna­nej przez niego twa­rzy odpo­wia­dało kil­ka­na­ście, które wyglą­dały zna­jomo.

Prze­miesz­czał się przez cienką chmurkę socjal­nych uprzej­mo­ści, uśmie­chów i ukło­nów, sta­ran­nie ogra­ni­cza­ją­cych poten­cjalne zaan­ga­żo­wa­nie. Był tu, bo Duarte chciał, by go widziano, ale dia­gram Venna osób, które chciały zaskar­bić sobie przy­chyl­ność wyso­kiego kon­sula, będąc rów­no­cze­śnie goto­wymi na jego nie­za­do­wo­le­nie z powodu zada­wa­nia się z naj­bar­dziej zna­nym więź­niem stanu, nie miał wiel­kiej czę­ści wspól­nej.

Choć coś się tam zna­la­zło.

– Nie jestem na to dość pijana.

Pre­zes Związku Trans­por­to­wego Camina Drum­mer opie­rała się o sto­lik, trzy­ma­jąc kie­li­szek obiema dłońmi. Na żywo jej twarz wyglą­dała sta­rzej. Zmarszczki wokół oczu i ust były wyraź­niej­sze, niż kiedy fil­mo­wała ją kamera, a on oglą­dał obraz na ekra­nie odle­głym o kilka miliar­dów kilo­me­trów. Prze­su­nęła się nieco, robiąc mu miej­sce przy stole, a on przy­jął zapro­sze­nie.

– Nie jestem pewien, jak wygląda upi­cie się dosta­teczne na coś takiego – ode­zwał się. – Spi­cie się do nie­przy­tom­no­ści? Na bojowo? Popła­ki­wa­nie w kącie?

– Nie wyda­jesz się nawet wsta­wiony.

– Nie jestem. Ostat­nio pra­wie nie pijam alko­holu.

– Zacho­wu­jesz przy­tom­ność umy­słu?

– I źle mi działa na żołą­dek.

Drum­mer par­sk­nęła śmie­chem.

– Wypu­ścili sza­cow­nego więź­nia pośród ludzi. Co może zna­czyć, że nie jesteś już dla nich tak uży­teczny. Wyci­snęli z cie­bie wszyst­kie soki?

Spo­sób, w jaki to powie­działa, mógł być prze­ko­ma­rza­niem się mię­dzy sta­rymi zna­jo­mymi, któ­rzy razem stra­cili wła­dzę i żyli w pół­mroku poli­tycz­nej akcep­ta­cji, ale mogło to być też coś innego. Spo­sób na spy­ta­nie, czy został już zmu­szony do zdra­dze­nia pod­zie­mia na Medy­nie. Czy zde­cy­do­wali się go zła­mać. Drum­mer rów­nie dobrze jak on wie­działa, kto słu­cha, nawet tutaj.

– Poma­ga­łem, ile mogłem, w spra­wie zagro­że­nia ze strony obcych. Zresztą gdyby zapy­tał mnie o cokol­wiek innego, wszyst­kie moje odpo­wie­dzi i tak byłyby już nie­ak­tu­alne. Zakła­dam też, że jestem tutaj, bo Duarte uważa, że mu się przy­dam w tym miej­scu.

– Ele­ment przed­sta­wie­nia.

– Cyrku – popra­wił Hol­den, a potem, widząc jej reak­cję, dodał: – Mówiło się o cyrku.

– Jasne – zgo­dziła się.

– A co z tobą? Jak idzie demon­taż Związku Trans­por­to­wego?

Drum­mer bły­snęła oczami i sze­rzej się uśmiech­nęła. Odpo­wie­działa per­fek­cyj­nym gło­sem dzien­ni­karki wia­do­mo­ści, peł­nym ener­gii, wyraź­nym i sztucz­nym jak pla­sti­kowy owoc.

– Bar­dzo cie­szę się z gład­kiego prze­ka­zy­wa­nia peł­niej­szego nad­zoru lakoń­skim wła­dzom oraz Sto­wa­rzy­sze­niu Świa­tów. Sku­piamy się na zacho­wa­niu wszyst­kich sta­rych prak­tyk, które spraw­dziły się w dzia­ła­niu, oraz uspraw­nie­niu i inte­gra­cji nowych pro­ce­dur eli­mi­nu­ją­cych zbędny balast. Zdo­ła­li­śmy utrzy­mać, a nawet popra­wić sku­tecz­ność han­dlu bez nara­ża­nia bez­pie­czeń­stwa, czego wymaga wiel­kie prze­zna­cze­nie ludz­ko­ści.

– Aż tak źle?

– Nie powin­nam narze­kać. Mogło być gorzej. Jak długo jestem grzeczną żoł­nierką i Duarte uważa, że mogę się przy­dać do wywa­bie­nia Saby, nie wylą­duję w sto­dole.

Od głów­nego wej­ścia dobiegł szmer pod­nie­ce­nia i poru­sze­nie zebra­nych. Uwaga w całej sali balo­wej zmie­niła kie­ru­nek jak meta­lowe opiłki zwra­ca­jące się do magnesu. Hol­den nie musiał się oglą­dać, by wie­dzieć, że przy­był Win­ston Duarte, ale i tak to zro­bił.

Mun­dur dyk­ta­tora wyglą­dał nie­mal tak samo, jak ten Hol­dena. Ema­no­wał od niego łagodny spo­kój, który towa­rzy­szył mu w każ­dej sytu­acji. Z dru­giej strony jego ochrona rzu­cała się w oczy dużo bar­dziej niż ludzie zaj­mu­jący się pil­no­wa­niem Hol­dena. Dwóch potęż­nych gwar­dzi­stów z pisto­le­tami przy boku i oczami bły­ska­ją­cymi wsz­cze­pio­nym sprzę­tem. Wraz z nim przy­szedł też Cortázar, ale trzy­mał się na ubo­czu, wyglą­da­jąc tro­chę jak nasto­la­tek odcią­gnięty na siłę od gry do rodzin­nego obiadu. Fak­tyczna nasto­latka – córka Duar­tego, Teresa – szła przy boku ojca jak cień.

Do Duar­tego pośpiesz­nie pode­szła Car­rie Fisk, porzu­ca­jąc swoją kote­rię, i uści­snęła mu rękę na powi­ta­nie. Roz­ma­wiali chwilę, po czym Fisk zwró­ciła się do Teresy i uści­snęła rów­nież jej dłoń. Za ple­cami Fisk zaczął się zbie­rać nie­wielki tłu­mek ludzi, sta­ra­ją­cych się nie­zbyt nachal­nie wal­czyć o moż­li­wość spo­tka­nia z wiel­kim czło­wie­kiem.

– Aż ciarki prze­cho­dzą na widok sukin­syna, prawda? – rzu­ciła Drum­mer.

Hol­den mruk­nął. Nie wie­dział, o czym dokład­nie mówiła. Może cho­dziło po pro­stu o to, jak wszy­scy wokół niego zostali prze­szko­leni do posłu­szeń­stwa – to byłoby wystar­cza­jące wyja­śnie­nie. Ale może zoba­czyła coś z tego, co widział w nim Hol­den: migo­tliwe prze­bły­ski w oczach, per­łowy cień pod skórą. Hol­den widział pro­to­mo­le­kułę w dzia­ła­niu w stop­niu dużo więk­szym niż kto­kol­wiek, kto nie odwie­dzał labo­ra­to­rium Cortázara, i zapewne dla­tego skutki uboczne zabie­gów na Duar­tem były dla niego bar­dziej oczy­wi­ste.

Uświa­do­mił sobie, że się gapi. Co wię­cej, dotarło do niego, że wszy­scy się gapią, a on dawał się ponieść zbior­czemu napo­rowi ich uwagi. Obej­rzał się na Drum­mer, czy­niąc świa­domy wysi­łek odwró­ce­nia wzroku. Było to trud­niej­sze, niż chciałby przy­znać.

Zamie­rzał zapy­tać, czy miała jakieś wie­ści o pod­zie­miu, czy rządy Duar­tego w bez­mia­rze próżni mię­dzy gwiaz­dami wydają się rów­nie nie­uchronne jak tu, w jego domu.

– Jakieś wie­ści o pod­zie­miu? – zapy­tał.

– Zawsze będą jacyś mal­kon­tenci – odpo­wie­działa, poru­sza­jąc się na gra­nicy mię­dzy nie­win­no­ścią a ukry­tym zna­cze­niem. – A co z tobą? Jak spę­dza czas sła­wetny kapi­tan James Hol­den? Cho­dzisz na przy­ję­cia? Wyma­chu­jesz pię­ściami w bez­sil­nej furii?

– Nie. Po pro­stu spi­skuję i cze­kam na wła­ściwą chwilę, by ude­rzyć – odpo­wie­dział Hol­den.

Oboje uśmiech­nęli się, jakby to był żart.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Elvi

„Wszech­świat jest zawsze dziw­niej­szy, niż myślisz”.

Było to ulu­bione powie­dze­nie jed­nego z pro­fe­so­rów w cza­sach stu­diów dok­to­ranc­kich Elvi. Pro­fe­sora Ehr­li­cha, bur­kli­wego sta­rego Niemca z długą białą brodą, który Elvi przy­wo­dził na myśl kra­snala ogro­do­wego, a powta­rzał to zawsze, gdy kogoś zasko­czyły wyniki otrzy­mane w labo­ra­to­rium. W tam­tych cza­sach Elvi uwa­żała ten tekst za tak praw­dziwy, że był tru­izmem. Oczy­wi­ście, że wszech­świat krył nie­ocze­ki­wane nie­spo­dzianki.

Pro­fe­sor Ehr­lich pra­wie na pewno już nie żył, bo był na gra­nicy moż­li­wo­ści tech­no­lo­gii prze­dłu­ża­nia życia w cza­sach, gdy Elvi miała nie­wiele ponad dwa­dzie­ścia lat. Sama teraz miała już córkę star­szą od niej wtedy. Jed­nakże gdyby wciąż żył, Elvi wysła­łaby mu dłu­gie prze­pro­siny z głębi serca.

Wszech­świat był nie tylko dziw­niej­szy, niż myślała, był dziw­niej­szy, niż dało się prze­wi­dzieć. Każde nowe odkry­cie, nie­za­leż­nie od tego, jak było zdu­mie­wa­jące, kła­dło zale­d­wie pod­wa­liny pod jesz­cze nie­zwy­klej­sze odkry­cie póź­niej. Wszech­świat i jego nie­ustan­nie zmie­nia­jąca się defi­ni­cja dziw­no­ści. Odkry­cie tego, co wszy­scy uznali za obce życie, gdy na Febe zna­le­ziono pro­to­mo­le­kułę, wstrzą­snęło ludźmi aż do pod­staw, a jed­nak było to zde­cy­do­wa­nie mniej nie­po­ko­jące od stwier­dze­nia, że pro­to­mo­le­kuła jest nie tyle obcym życiem, ile zale­d­wie jego narzę­dziem. Ich wer­sją klu­cza fran­cu­skiego, tyle że takiego, który potra­fił zmie­nić całą sta­cję na aste­ro­idzie Eros w sta­tek kosmiczny, prze­chwy­cić Wenus, stwo­rzyć pier­ścień wrót i dać im nie­spo­dzie­wany dostęp do tysiąca trzy­stu ukła­dów sło­necz­nych po dru­giej stro­nie.

„Wszech­świat jest zawsze dziw­niej­szy, niż myślisz”. Cho­lerna racja, pro­fe­so­rze.

– Co to jest? – ode­zwał się jej mąż, Fayez.

Znaj­do­wali się na mostku jej okrętu, _Jastrzę­bia_. Okrętu, który dało jej Impe­rium Lakoń­skie. Na ekra­nie przed nimi powoli wypeł­niał się szcze­gó­łami wyso­kiej roz­dziel­czo­ści obraz tego, co wszy­scy nazy­wali „obiek­tem”. Było to ciało pla­ne­tarne nieco więk­sze od Jowi­sza i pra­wie prze­zro­czy­ste, wyglą­da­jące jak nie­zwy­kle wielka krysz­ta­łowa kula o lekko zie­lon­ka­wym zabar­wie­niu. Jedyna struk­tura w ukła­dzie Adro.

– Według danych z pasyw­nej spek­tro­me­trii to nie­mal wyłącz­nie węgiel – poin­for­mo­wał Tra­von Bar­rish, nawet nie pod­no­sząc wzroku znad ekranu wyświe­tla­ją­cego dane. Był ich spe­cja­li­stą od mate­ria­łów i naj­bar­dziej dosłowną osobą, jaką Elvi kie­dy­kol­wiek poznała. Oczy­wi­ście, że podał Fay­ezowi odpo­wiedź na pyta­nie zawie­ra­jącą fakty. Sama dobrze wie­działa, że mąż wcale nie o to pytał. Cho­dziło mu o „po co to jest?”.

– Jest upa­ko­wany w gęstą sieć – dorzu­ciła Jen Livey, fizyczka zespołu. – To…

Umil­kła, więc Elvi dokoń­czyła za nią.

– To dia­ment.

W wieku sied­miu lat Elvi Okoye wró­ciła do Nige­rii z mamą, gdy zmarła jej babka cio­teczna, któ­rej ni­gdy nie poznała. Kiedy mama zaj­mo­wała się orga­ni­za­cją pogrzebu, Elvi zwie­dzała dom babki. Uczy­niła z tego coś w rodzaju gry, pró­bu­jąc stwo­rzyć sobie obraz zmar­łej kobiety na pod­sta­wie przed­mio­tów, jakie po sobie zosta­wiła. Na półce obok łóżka zdję­cie uśmiech­nię­tego mło­dego męż­czy­zny o ciem­nej skó­rze i jasnych oczach, który mógł być mężem, bra­tem albo synem. W maleń­kiej łazience, pośród opa­ko­wań tanich mydeł i środ­ków czysz­czą­cych, stała jedna piękna krysz­ta­łowa bute­leczka z tajem­ni­czym zie­lo­nym pły­nem. Per­fumy? Tru­ci­zna? Bez zna­jo­mo­ści kobiety pozo­sta­wione przez nią przed­mioty wyda­wały się tajemne i pocią­ga­jące.

Wiele lat póź­niej, pod­czas płu­ka­nia ust, zapach przy­wo­łał wspo­mnie­nie i zro­zu­miała, że zie­lona sub­stan­cja w butelce pra­wie na pewno była pły­nem do płu­ka­nia ust. Roz­wią­zała jedną zagadkę, ale poja­wiły się nowe pyta­nia. Czemu płyn do płu­ka­nia ust znaj­do­wał się w tak pięk­nej butelce, zamiast po pro­stu w nada­ją­cym się do recy­klingu pojem­niku, w któ­rym został kupiony? Skąd wzięła się tam ta butelka? Czy babka uży­wała go do płu­ka­nia ust, czy też płyn można było wyko­rzy­stać także w jakiś spo­sób, o któ­rym Elvi ni­gdy nie pomy­ślała? Bez mar­twej kobiety, która by to wyja­śniła, te pyta­nia na zawsze pozo­staną bez odpo­wie­dzi. Nie­które rze­czy można było zro­zu­mieć wyłącz­nie w kon­tek­ście.

Na ekra­nie wid­niał poje­dyn­czy lekko zie­lon­kawy dia­ment o per­fek­cyj­nie gład­kiej powierzchni, uno­szący się w Ukła­dzie Sło­necz­nym bez żad­nych innych pla­net, krą­żący wokół gasną­cego bia­łego karła. Butelka płynu do płu­ka­nia ust z rżnię­tego krysz­tału na brud­nym łazien­ko­wym bla­cie w towa­rzy­stwie taniego mydła. Fayez miał rację. Jedyne liczące się pyta­nie, brzmiało: „Czemu?”, ale wszy­scy zna­jący odpo­wiedź już dawno nie żyli. Jedyna odpo­wiedź, jaka jej została, to ta, któ­rej udzie­lał pro­fe­sor Ehr­lich.

_Jastrzę­bia_ zapro­jek­to­wano spe­cjal­nie na zle­ce­nie wyso­kiego kon­sula Duar­tego wła­śnie dla niej. I miał tylko jedno zada­nie: odwie­dzać „mar­twe” układy sieci wrót i spraw­dzać, czy zawie­rały jakieś wska­zówki doty­czące bez­i­mien­nego wroga, który znisz­czył cywi­li­za­cję twór­ców pro­to­mo­le­kuły albo dziwne nie­fi­zyczne poci­ski, które oni – nie­za­leż­nie od tego, jakiego określ­nika uży­wały poza­wy­mia­rowe istoty – po sobie zosta­wili.

_Jastrząb_ jak dotąd odwie­dził trzy takie układy i każdy był nie­zwy­kły. Elvi nie podo­bało się okre­śle­nie „mar­twe układy”. Ludzie zaczęli je tak nazy­wać, bo nie zawie­rały pla­net zdol­nych do pod­trzy­my­wa­nia życia. Dla niej taka kla­sy­fi­ka­cja była iry­tu­jąca i zbyt uprosz­czona. Ow­szem, żaden rodzaj życia, jakie potra­fili zro­zu­mieć, nie zdo­ła­łoby egzy­sto­wać na dia­men­cie wiel­ko­ści Jowi­sza uno­szą­cym się wokół bia­łego karła, ale też nie ist­niał żaden choćby odro­binę praw­do­po­dobny natu­ralny pro­ces, który mógłby coś takiego stwo­rzyć. Ktoś go zro­bił. Inży­nie­ria na taką skalę była fan­ta­styczna w kla­sycz­nym zna­cze­niu tego słowa. Wzbu­dzała w rów­nym stop­niu zachwyt, jak i strach. Opi­sa­nie układu jako „mar­twego”, bo nie rosły tu kwiatki, wyda­wało się zwy­cię­stwem stra­chu nad zachwy­tem.

– Wszystko posprzą­tali – zauwa­żył Fayez. Prze­glą­dał obrazy tele­sko­powe i rada­rowe Układu Sło­necz­nego. – W pro­mie­niu roku świetl­nego od gwiazdy nie ma nawet pasa kome­tar­nego. Zebrali każdy kawa­łek mate­riału w całym Ukła­dzie Sło­necz­nym, zmie­nili wszystko na węgiel i zbili w pie­przony dia­ment.

– Ludzie kie­dyś wrę­czali dia­menty jako pre­zenty pod­czas oświad­czyn – przy­po­mniała Jen. – Może ktoś chciał się upew­nić, że dosta­nie wła­ściwą odpo­wiedź.

Tra­von gwał­tow­nie pode­rwał głowę znad kon­soli i przez kilka sekund patrzył na Jen, mru­ga­jąc. Sztywna dosłow­ność zna­czyła, że jego bio­che­mia nie prze­wi­dy­wała żad­nych prze­kaź­ni­ków pozwa­la­ją­cych na poczu­cie humoru, więc Elvi nie raz już obser­wo­wała, jak bez­tro­ska iro­nia Jen wpra­wiała go w osłu­pie­nie.

– Nie sądzę… – zaczął Tra­von, ale Elvi nie dała mu dokoń­czyć.

– Skup­cie się na pracy, ludzie. Musimy dowie­dzieć się wszyst­kiego o tym ukła­dzie, zanim akty­wu­jemy kata­li­za­tor i zaczniemy psuć różne rze­czy.

– Robi się, sze­fowo – odpo­wie­dział Fayez i mru­gnął do niej tak, że nie widział tego nikt inny.

Pozo­stali człon­ko­wie jej zespołu, naj­lepsi naukowcy i tech­nicy z całego impe­rium, oso­bi­ście wybrani i przy­dzie­leni pod jej dowódz­two przez samego wyso­kiego kon­sula, wró­cili do swo­ich ekra­nów. W kwe­stiach nauko­wych zwią­za­nych z bie­żącą misją jej roz­kazy miały pełną moc impe­rial­nego prawa. Nikt w zespole ni­gdy nie pró­bo­wał się z nią spie­rać.

Oczy­wi­ście zastrze­że­nie było takie, że nie wszy­scy byli człon­kami jej zespołu i nie wszystko uwa­żano za kwe­stię naukową.

– Ty mu powiesz, że prze­cho­dzimy do kolej­nej fazy – zapy­tał Fayez – czy ja mam to zro­bić?

Znowu tęsk­nie spoj­rzała na ekran. W dia­men­cie zapewne kryły się jakieś struk­tury. Ślady jak wybla­kły atra­ment antycz­nego tek­stu, który mógł przy­bli­żyć ich nieco do następ­nej tajem­nicy, następ­nego odkry­cia, następ­nej nie­po­ję­tej dziw­no­ści. Nie chciała nikomu o niczym mówić, chciała oglą­dać.

– Zajmę się tym – zde­cy­do­wała i ruszyła do windy.

***

Admi­rał Meh­met Sagale był męż­czy­zną wiel­kim jak góra, z czar­nymi jak węgiel oczami i twa­rzą pła­ską jak talerz. Jako woj­skowy dowódca ich misji prze­waż­nie nie wtrą­cał się do pracy naukow­ców, ale gdy coś wkra­czało w obszar, za który zgod­nie z roz­ka­zami to on odpo­wia­dał, był rów­nie nie­wzru­szony i nie­ustę­pliwy, jak suge­ro­wały jego roz­miary. Na doda­tek miał w sobie coś, przez co sie­dze­nie w jego biu­rze zawsze koja­rzyło jej się z repry­mendą. Jakby została wysłana do dyrek­tora szkoły z powodu ścią­ga­nia na teście. Elvi nie zno­siła odgry­wa­nia petentki przed woj­skowym figu­ran­tem, ale w lakoń­skim impe­rium na szczy­cie struk­tury wła­dzy zawsze znaj­do­wali się woj­skowi.

– Dok­tor Okoye – przy­wi­tał ją admi­rał Sagale. Potarł grzbiet nosa czub­kami pal­ców wiel­ko­ści kieł­ba­sek i popa­trzył na nią z taką samą mie­sza­niną sym­pa­tii i pro­tek­cjo­nal­nej iry­ta­cji, jaką ona odczu­wała wobec swo­ich dzieci, gdy robiły coś głu­piego. – Jak pani wie, jeste­śmy zde­cy­do­wa­nie spóź­nieni wzglę­dem har­mo­no­gramu. Według moich roz­ka­zów…

– Ten sys­tem jest nie­sa­mo­wity, Met – prze­rwała mu. Uży­cie przy­domka było lek­kim aktem agre­sji, ale tole­ro­wa­nym przez niego. – Jest zbyt nie­sa­mo­wity, żeby odrzu­cić go z nie­cier­pli­wo­ści. Musimy spę­dzić czas na dogłęb­nym prze­stu­dio­wa­niu tego arte­faktu, zanim wycią­gniesz kata­li­za­tor i zaczniemy spraw­dzać, czy coś wybuch­nie!

– _Major_ Okoye. – Sagale odpo­wie­dział, uży­wa­jąc jej stop­nia woj­sko­wego, by jed­no­znacz­nie przy­po­mnieć ich wza­jemne rela­cje w struk­tu­rze dowo­dze­nia. – Gdy tylko pani zespół skoń­czy wstępne zbie­ra­nie danych, wypro­wa­dzimy kata­li­za­tor w celu spraw­dze­nia, czy ten układ ma jakąś war­tość woj­skową, dokład­nie według naszych roz­ka­zów.

– Admi­rale – odpo­wie­działa Elvi ze świa­do­mo­ścią, że gdy jest w takim nastroju, agre­sją nic nie wskóra, i spró­bo­wała zamiast tego łago­dzą­cego sytu­ację sza­cunku. – Chcia­ła­bym tylko dostać tro­chę wię­cej czasu. Możemy nad­ro­bić opóź­nie­nia pod­czas drogi powrot­nej. Duarte dał mi naj­szyb­szy sta­tek w dzie­jach ludz­ko­ści, żebym mogła spę­dzać wię­cej czasu, zaj­mu­jąc się nauką, a mniej podró­żami. Dokład­nie zgod­nie z tym, o co teraz pro­szę.

Przy­po­mniała Sagale o fak­cie, że ma bez­po­średni kon­takt z wyso­kim kon­su­lem, który cenił jej pracę na tyle, by zbu­do­wać spe­cjal­nie dla niej sta­tek. Trudno było dopa­trzyć się w tym prze­sad­nej sub­tel­no­ści.

Sagale pozo­stał nie­wzru­szony.

– Ma pani dwa­dzie­ścia godzin na ukoń­cze­nie zbie­ra­nia danych – oświad­czył, skła­da­jąc ręce na sze­ro­kim brzu­chu niczym Budda. – I ani minuty dłu­żej. Pro­szę poin­for­mo­wać zespół.

***

– Tego rodzaju sztywne podej­ście jest dokład­nie powo­dem, dla któ­rego nie da się robić dobrej nauki pod rzą­dami Lako­nii – powie­działa Elvi. – Powin­nam kie­ro­wać jakimś uni­wer­sy­tec­kim wydzia­łem bio­lo­gii, jestem za stara na przyj­mo­wa­nie roz­ka­zów.

– Zga­dzam się – odpo­wie­dział Fayez. – Ale sie­dzimy tutaj.

Byli z Fay­ezem w ich kabi­nie i mieli czas na prysz­nic i zje­dze­nie cze­goś na szybko, zanim Sagale i jego sztur­mowcy wycią­gną swoją żywą próbkę pro­to­ko­le­kuły i zary­zy­kują znisz­cze­nie liczą­cego miliardy lat arte­faktu, żeby spraw­dzić, czy wybuch­nie w przy­datny spo­sób.

– Jeśli nie da im to lep­szej bomby, to kogo obcho­dzi, że coś zepsują!

Mówiąc to, odwró­ciła się do Fay­eza, który cof­nął się przed nią o pół kroku. Zdała sobie sprawę, że wciąż trzyma w ręce talerz.

– Nie będę nim rzu­cać – zapew­niła. – Nie rzu­cam rze­czami.

– Zda­rzało ci się – odpo­wie­dział. On też zro­bił się star­szy. Jego kie­dyś czarne włosy były teraz pra­wie cał­kiem siwe, a z kąci­ków oczu roz­cho­dziły się pajączki zmarsz­czek od uśmie­chu. Nie miała nic prze­ciwko, zde­cy­do­wa­nie wolała, gdy się uśmie­chał, niż marsz­czył brwi. Teraz wła­śnie się uśmie­chał. – Różne rze­czy latały.

– Ja ni­gdy… – zaczęła, zasta­na­wia­jąc się, czy Fayez fak­tycz­nie boi się, że rzuci w niego tale­rzem, czy tylko się z nią dro­czy, żeby roz­ła­do­wać napię­cie. Nawet po dzie­się­cio­le­ciach życia razem cza­sami nie miała poję­cia, co dzieje się w jego gło­wie.

– Ber­mudy, zaraz po wyjeź­dzie Ricky’ego z domu na uni­wer­sy­tet poje­cha­li­śmy na pierw­sze waka­cje od lat i…

– Tam był kara­luch. Po moim tale­rzu cho­dził kara­luch!

– Ale rzu­ca­jąc nim, pra­wie urwa­łaś mi głowę.

– No cóż – powie­działa – prze­stra­szy­łam się.

Roze­śmiała się, a Fayez wyszcze­rzył się, jakby wygrał nagrodę. Czyli fak­tycz­nie, jego celem od początku było skło­nie­nie jej do śmie­chu. Odło­żyła talerz.

– Słu­chaj, dobrze wiem, że salu­to­wa­nie i słu­cha­nie roz­ka­zów nie było dokład­nie tym, o czym myśle­li­śmy, odbie­ra­jąc dyplomy – powie­dział – ale to nowa rze­czy­wi­stość, dopóki Lako­nia jest przy wła­dzy. Zatem…

Wła­ści­wie porwa­nie do Dyrek­to­riatu Nauko­wego było jej winą. Lako­nia prze­waż­nie zosta­wiała ludzi w spo­koju. Pla­nety same wybrały guber­na­to­rów i przed­sta­wi­cieli do Sto­wa­rzy­sze­nia Świa­tów i mogły usta­na­wiać wła­sne prawa pod warun­kiem, że nie były sprzeczne z pra­wem impe­rial­nym. Ponadto, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści dyk­ta­tur w histo­rii, Lako­nia nie wyda­wała się zain­te­re­so­wana ogra­ni­cza­niem dostępu do wyż­szego wykształ­ce­nia. Uni­wer­sy­tety w całej galak­tyce dzia­łały prak­tycz­nie tak samo jak przed zmianą wła­dzy, a cza­sem nawet tro­chę lepiej.

Jed­nakże Elvi popeł­niła błąd, sta­jąc się czo­łową eks­pertką ludz­ko­ści w dzie­dzi­nie pro­to­mo­le­kuły, zagi­nio­nej cywi­li­za­cji, która ją stwo­rzyła, i zagłady, jaka ją spo­tkała. Będąc znacz­nie młod­szą kobietą, została wysłana na Ilusa w ramach pierw­szej misji nauko­wej w celu zba­da­nia bio­lo­gii obcego świata. Do tam­tej chwili jej spe­cja­li­za­cja w egzobio­lo­gii była czy­sto teo­re­tyczna, sku­piała się głów­nie na życiu baty­pe­la­gial­nym i pod głę­bo­kim lodem, zda­ją­cym się ofe­ro­wać dobrą ana­lo­gię do tego, co można było zna­leźć pod powierzch­nią Europy.

Na Euro­pie ni­gdy nie zna­leźli żad­nych bak­te­rii, ale otwo­rzyła się sieć wrót i nagle egzo­bio­lo­gia stała się praw­dziwą nauką, mogącą badać ponad tysiąc trzy­sta nowych bio­mów. Pole­ciała na Ilusa, spo­dzie­wa­jąc się badać odpo­wied­niki jasz­czu­rek, a zamiast tego natknęła się na arte­fakty obej­mu­ją­cej całą galak­tykę wojny star­szej niż jej gatu­nek. Pochło­nęła ją obse­sja zro­zu­mie­nia. Oczy­wi­ście. Dom wiel­ko­ści galak­tyki pełen poko­jów z fascy­nu­ją­cymi rze­czami, a jego wła­ści­ciele nie żyli od miliar­dów lat. Poświę­ciła resztę nauko­wej kariery na próby roz­gry­zie­nia ich, kiedy więc Win­ston Duarte zapro­sił ją do popro­wa­dze­nia zespołu bada­ją­cego dokład­nie tę tajem­nicę i zaofe­ro­wał nie­ogra­ni­czone fun­du­sze, nie była w sta­nie odmó­wić.

Do tam­tej pory znała Lako­nię tylko w postaci pre­zen­to­wa­nej w kana­łach infor­ma­cyj­nych: nie­moż­li­wie potężną, nie­po­ko­naną mili­tar­nie, ale nie­za­in­te­re­so­waną czyst­kami etnicz­nymi czy ludo­bój­stwem. Może nawet mającą na sercu fak­tyczne inte­resy ludz­ko­ści. Przyj­mo­wa­nie pie­nię­dzy na pro­wa­dze­nie badań nie wzbu­dziło jej opo­rów, mię­dzy innymi dla­tego, że nie bar­dzo miała wybór. Kiedy król mówi: „Pra­cuj dla mnie”, nie ma wielu spo­so­bów na odmó­wie­nie mu.

Wąt­pli­wo­ści przy­szły póź­niej, gdy poznała bli­żej ich flotę i źró­dło prze­wagi tech­no­lo­gicz­nej Lako­nii.

Kiedy spo­tkała kata­li­za­tory.

– Powin­ni­śmy wra­cać – stwier­dził Fayez, gdy skoń­czył sprzą­tać ostat­nie naczy­nia z ich kola­cji. – Zegar tyka.

– Przyjdę. Za minutę – odpo­wie­działa, wcho­dząc do małej, dzie­lo­nej przez nich pry­wat­nej łazienki. Jed­nego z przy­wi­le­jów jej stop­nia. Z lustra nad umy­walką patrzyła na nią stara kobieta. Jej oczy wypeł­niała świa­do­mość tego, co za chwilę zrobi.

– Jesteś gotowa?! – zawo­łał Fayez.

– Idź już, zaraz dołą­czę.

– Jezu, Els, nie pój­dziesz chyba znowu tego zoba­czyć?

„Tego”. Kata­li­za­tora.

– To nie twoja wina – powie­dział Fayez. – Nie ty zapro­jek­to­wa­łaś to bada­nie.

– Ale zgo­dzi­łam się je nad­zo­ro­wać.

– Skar­bie. Naj­droż­sza. Świa­tło mego życia. Nie­za­leż­nie od tego, jak nazy­wamy Lako­nię wśród ludzi, gdy odrzeć ją z szat, jest dyk­ta­turą – stwier­dził. – Ni­gdy nie mie­li­śmy wyboru.

– Wiem.

– To czemu to sobie robisz? – zapy­tał Fayez.

Nie odpo­wie­działa, bo nie potra­fi­łaby wytłu­ma­czyć, nawet gdyby chciała.

– Dogo­nię cię.

***

Prze­cho­wal­nia kata­li­za­to­rów mie­ściła się w samym sercu _Jastrzę­bia_, oto­czona ze wszyst­kich stron gru­bym pan­ce­rzem ze zubo­żo­nego uranu i naj­bar­dziej zło­żoną klatką Fara­daya w galak­tyce. Bar­dzo wcze­śnie stało się jasne, że pro­to­mo­le­kuła poro­zu­miewa się szyb­ciej od pręd­ko­ści świa­tła. Naj­po­pu­lar­niej­sza teo­ria zakła­dała jakąś postać splą­ta­nia kwan­to­wego, ale nie­za­leż­nie od mecha­ni­zmu pro­to­mo­le­kuła potra­fiła igno­ro­wać lokal­ność, tak samo jak stwo­rzony przez nią sys­tem pier­ścieni wrót. Cortázar i jego ludzie potrze­bo­wali wielu lat na odkry­cie spo­sobu unie­moż­li­wie­nia próbce pro­to­mo­le­kuły roz­mowy z innymi, ale pra­co­wali nad tym całe dzie­się­cio­le­cia i w końcu zapro­po­no­wali połą­cze­nie mate­ria­łów i pól, które prze­ko­ny­wało węzeł pro­to­mo­le­kuły do odcię­cia się od reszty świata.

Węzeł. To. Kata­li­za­tor.

Drzwi do jego komory pil­no­wało dwóch mari­nes Sagale’a. Mieli na sobie ciem­no­nie­bie­skie pan­ce­rze wspo­ma­gane, jęczące i kli­ka­jące przy każ­dym ruchu. W rękach trzy­mali mio­ta­cze ognia. Tak na wszelki wypa­dek.

– Wkrótce uży­jemy kata­li­za­tora. Chcę go spraw­dzić – powie­działa Elvi w prze­strzeń mię­dzy straż­ni­kami.

Choć sama miała sto­pień woj­skowy, wciąż czę­sto nie potra­fiła dojść do tego, kto był naj­wyż­szym stop­niem ofi­ce­rem w danym pomiesz­cze­niu. Bra­ko­wało jej kursu wpro­wa­dza­ją­cego na szko­le­niu pod­sta­wo­wym i dzie­się­cio­leci prak­tyki, która dla Lakoń­czy­ków była czymś oczy­wi­stym.

– Oczy­wi­ście, majo­rze – odpo­wie­działa ta po lewej. Wyglą­dała zbyt młodo, żeby być star­szym ofi­ce­rem, ale w przy­padku Lakoń­czy­ków było to czę­ste. Więk­szość z nich wyglą­dała za młodo na swoje stop­nie. – Będzie pani potrze­bo­wać eskorty?

– Nie – odpo­wie­działa Elvi. „Nie, zawsze robię to sama”.

Młoda marine zro­biła coś na przed­ra­mie­niu swo­jego pan­ce­rza i roz­su­nęły się drzwi za jej ple­cami.

– Pro­szę nam dać znać, gdy będzie pani gotowa do wyj­ścia.

Pokój kata­li­za­tora był sze­ścia­nem o boku czte­rech metrów. Nie miał łóżka, umy­walki ani ubi­ka­cji, tylko twardy metal i zakra­to­wane odpływy. Raz dzien­nie pokój prze­my­wano roz­pusz­czal­ni­kiem, który następ­nie odpom­po­wy­wano do spa­le­nia. Lakoń­czycy mieli obse­sję na punk­cie pro­ce­dur zaka­że­nia wszę­dzie, gdzie w grę wcho­dziła pro­to­mo­le­kuła.

Węzeł, to, kata­li­za­tor – kie­dyś był kobietą po pięć­dzie­siątce. Jej nazwi­sko ani powód wybra­nia do zaka­że­nia pro­to­mo­le­kułą nie zostały zamiesz­czone w żad­nej doku­men­ta­cji, do któ­rej Elvi miała dostęp, ale nie słu­żyła w ich armii długo, gdy dowie­działa się o Sto­dole. Miej­scu, gdzie wysy­łano ska­za­nych więź­niów w celu świa­do­mego zaka­że­nia, żeby impe­rium dys­po­no­wało nie­ogra­ni­czo­nym źró­dłem pro­to­mo­le­kuły do wyko­rzy­sta­nia.

Choć kata­li­za­tor był szcze­gólny. Dzięki efek­tom pracy Cortázara lub przy­pad­ko­wej kom­bi­na­cji czyn­ni­ków gene­tycz­nych kobieta była tylko nosi­cielką. Wyka­zy­wała wcze­sne objawy zaka­że­nia – zmiany skórne i struk­tury szkie­letu – ale w ciągu mie­sięcy, od kiedy została spro­wa­dzona na pokład _Jastrzę­bia_, te zmiany w ogóle nie postę­po­wały. I ni­gdy nie weszła w fazę, którą wszy­scy nazy­wali „rzy­ga­ją­cym zom­bie”, w któ­rej zaka­żeni wymio­to­wali mate­ria­łem bio­lo­gicz­nym, pró­bu­jąc roz­nieść zaka­żenie.

Elvi wie­działa, że jest dosko­nale bez­pieczna, prze­by­wa­jąc w jed­nym pokoju z kata­li­za­to­rem, ale i tak za każ­dym razem, gdy tam wcho­dziła, prze­bie­gał ją dreszcz.

Zaka­żona kobieta popa­trzyła na nią, miała puste spoj­rze­nie i poru­szała war­gami w bez­dź­więcz­nym szep­cie. Pach­niała głów­nie roz­pusz­czal­ni­kiem, któ­rym myto ją codzien­nie, ale pod nim kryło się coś jesz­cze. Trupi odór roz­kła­da­ją­cego się ciała.

Poświę­ca­nie zwie­rząt było nor­malne. Szczury, gołę­bie, świ­nie. Psy. Szym­pansy. Bio­lo­gia zawsze miała pro­blem poznaw­czy z dowo­dze­niem, że ludzie są tylko jesz­cze jed­nym zwie­rzę­ciem, twier­dząc rów­no­cze­śnie, że róż­nią się moral­nie. Zabi­cie szym­pansa w imię nauki było w porządku, ale nie doty­czyło to ludzi.

Z wyjąt­kiem sytu­acji, gdy jed­nak tak było.

Może kata­li­za­tor się na to zgo­dził. Może alter­na­tywą do tego była jakaś inna, gor­sza forma śmierci. Czym­kol­wiek mia­łaby być.

– Prze­pra­szam – powie­działa do niej Elvi, jak zawsze, gdy wcho­dziła do komory kata­li­za­tora. – Bar­dzo prze­pra­szam, nie wie­dzia­łam, że robią coś takiego. Ni­gdy bym się na to nie zgo­dziła.

Głowa kobiety zachwiała się na szyi, pochy­la­jąc się, niczym w uda­wa­nej zgo­dzie.

– Nie zapo­mnę, że zro­bili ci coś takiego. I jeśli kie­dyś zdo­łam to napra­wić, uczy­nię to.

Kobieta zaparła się o pod­łogę, jakby chciała wstać, ale nie miała w rękach dość siły i dło­nie tylko prze­su­nęły się bez­rad­nie. To wyłącz­nie odru­chy. Przy­naj­mniej tak sobie powta­rzała. Instynkt. Kobieta nie miała już mózgu, a przy­naj­mniej został zmie­niony w coś, co nie speł­niało żad­nej roz­sąd­nej defi­ni­cji mózgu. Tej skóry nie wypeł­niał już nikt żywy. Już nie.

Choć kie­dyś tak było.

Elvi wytarła oczy. Wszech­świat był zawsze dziw­niej­szy, niż można się było spo­dzie­wać. Cza­sem był pełen cudów, cza­sem pełen kosz­ma­rów.

– Nie zapo­mnę.ROZDZIAŁ PIĄTY

Elvi

Kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej i około dwu­stu tysięcy try­lio­nów kilo­me­trów od miej­sca, gdzie wła­śnie sie­działa, maleńki zgę­stek aktyw­nej pro­to­mo­le­kuły w nośniku bio­lo­gicz­nym wszedł na orbitę pla­nety zwa­nej Ilus, lecąc jako pasa­żer na gapę okrętu _Rosy­nant_.

Pró­bu­jąc nawią­zać kon­takt z innymi węzłami dawno upa­dłego impe­rium budow­ni­czych bram, pół­świa­doma inte­li­gen­cja pro­to­mo­le­kuły obu­dziła mecha­ni­zmy uśpione przez miliony – a może nawet miliardy – lat. Efek­tem tych dzia­łań było przy­wró­ce­nie do życia sta­ro­żyt­nej fabryki, atak olbrzy­miego robota, sto­pie­nie sztucz­nego księ­życa i wybuch elek­trowni, który pra­wie roze­rwał pla­netę na pół.

W sumie cho­ler­nie gów­niane prze­ży­cie.

Kiedy więc zespół Elvi wypro­wa­dzał kata­li­za­tor z izo­la­cji w nie­zba­da­nych ukła­dach, by ten prze­pro­wa­dził podobne, choć może odro­binę bar­dziej kon­tro­lo­wane się­ga­nie do arte­fak­tów i pozo­sta­ło­ści, pil­no­wała, by robili to ostroż­nie. Obser­wo­wali, co się działo, byli gotowi scho­wać kata­li­za­tor z powro­tem do pudła i nie zbli­żali się za bar­dzo do niczego.

– _Jastrząb_ na pozy­cji – oznaj­mił pilot.

Gdyby coś poszło kata­stro­fal­nie źle, pilot, Sagale lub Elvi mogli wydać poje­dyn­czy roz­kaz _– ewa­ku­acja ratun­kowa_ – poda­jąc swoje imię i nazwi­sko oraz kod auto­ry­za­cji delta-osiem, a sta­tek zająłby się całą resztą. Bio­rąc pod uwagę prze­sad­nie wielki sil­nik _Jastrzę­bia_ oraz jego potężne przy­śpie­sze­nie, każdy, kto nie znaj­do­wałby się w jed­nej ze spe­cjal­nie zapro­jek­to­wa­nych prycz do wyso­kiego cią­że­nia, zostałby ranny lub zabity, ale zebrane dane by prze­trwały. Lako­nia sto­so­wała dużo tego rodzaju zabez­pie­czeń. Nie była to jej ulu­biona część pracy.

– Dzię­kuję, porucz­niku – odpo­wie­dział admi­rał Sagale. On też sie­dział przy­pięty do pry­czy prze­cią­że­nio­wej na mostku, co było kolejną oznaką tego, jak poważ­nie trak­to­wał swoją część zada­nia. – Major Okoye, może pani kon­ty­nu­ować.

– Wypro­wadź­cie ją – powie­działa do inter­komu Elvi. W tej sytu­acji była tylko jedna „ona”.

Elvi sie­działa w spe­cjal­nie zmo­dy­fi­ko­wa­nej lakoń­skiej pry­czy prze­cią­że­nio­wej oto­czona ekra­nami. Instru­menty mogły zostać pocho­wane w nie­całą sekundę, a komorę pry­czy mógł krótko potem wypeł­nić spe­cjalny, pozwa­la­jący na oddy­cha­nie płyn do lotów z wyso­kim prze­cią­że­niem. Była jedną z nie­wielu osób dosta­tecz­nie waż­nych, by nie szczę­dzono żad­nych nakła­dów na utrzy­ma­nie jej przy życiu. Czuła się, jakby sie­działa wewnątrz tor­pedy. W zasa­dzie tego nie zno­siła.

Na jed­nym z ekra­nów kamera śle­dziła ruch kata­li­za­tora wywo­żo­nego ze swo­jego sejfu na zaawan­so­wa­nym wózku wypo­sa­żo­nym w mnó­stwo czuj­ni­ków. Łącz­ność pro­to­mo­le­ku­larna dzia­łała w obie strony. To, co działo się z ich próbką, było rów­nie ważne dla ich badań, jak aktyw­ność w mar­twym ukła­dzie, któ­rej być może za chwilę doświad­czą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij