- W empik go
God Mode - ebook
God Mode - ebook
Nie bój się śmierci. Obawiaj się nieśmiertelności.
Młoda kobieta budzi się o świcie w pokoju hotelowym. Nie potrafi sobie przypomnieć, jak się tu znalazła i co wydarzyło się poprzedniego wieczora. Wkrótce uświadamia sobie również, że nie pamięta swojego imienia i nie wie, kim jest. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy okazuje się, że najprawdopodobniej została wmieszana w poważną aferę i morderstwo. Teraz nie tylko ona szuka samej siebie, szukają jej także inni. I nie wiadomo, jakie mają zamiary. Komu może zaufać, skoro wszyscy ludzie wokół są dla niej obcy?
God Mode to opowieść o manipulacji i żądzy władzy nad życiem, niekoniecznie – lub nie tylko – własnym. To również pretekst do zadania kilku prostych, choć odwiecznych, pytań wprzęgniętych w strukturę wielowątkowej intrygi, osadzonej w przerażająco aktualnym kontekście badań nad starzeniem się i nieśmiertelnością.
Pierwsze promienie światła wydobyły z ciemności prostokątną, połyskującą srebrno kopertówkę leżącą na skraju stołu. Dziewczyna już miała po nią sięgnąć, gdy nagle zawiesiła rękę w powietrzu. Dostrzegła bowiem, że na blacie leży coś jeszcze. Mała kartka wyrwana niedbale z notatnika, przytrzaśnięta wazonem pełnym tulipanów, więdnących od panującego w pokoju upału. Wyszarpnęła świstek i przyjrzała się skreślonym pospiesznie literom. Nierówne, nerwowe pismo. Drobny krój liter i charakterystyczne zawijasy wieńczące kolejne słowa. Treść jednak zaskoczyła ją jeszcze bardziej niż samo odkrycie liściku. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Odwróciła kartkę na drugą stronę, próbowała oglądać wiadomość pod światło – ale nic. Żadnych dodatkowych wskazówek. Tylko dwa zdania: „Spadaj stąd jak najszybciej. Przez kotłownię”.
Martyna Sowińska – rocznik 1989, kulturoznawczyni zawodowo związana z instytucją długiego trwania. Od lat w wirtualnej szufladzie gromadzi dłuższe i krótsze formy prozatorskie. Gdyby mogła włączyć god mode byłaby również tancerką, historykiem sztuki, szachistką, astronomem i filozofem.
Maja Zadumińska – rocznik 1985, filolog klasyczny, za dnia kryjąca się pod maską ułożonej specjalistki ds. administracji idąca pod prąd buntowniczka. Miłośniczka ciężkich brzmień, true crime i narracji science fiction.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-877-9 |
Rozmiar pliku: | 969 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głos z oddali, zamglony.
Jakby dobiegał zza szyby lub z sąsiedniego pokoju.
– Słyszysz mnie w ogóle? Wiesz, gdzie jesteś? Pamiętasz, co się stało?
Coraz bardziej nerwowy, niecierpliwy. Nieprzyjemny.
Chcę coś odpowiedzieć.
Język mi się plącze.
Gorąco.
Próbuję otworzyć oczy, ale nie. Nic z tego. Im bardziej się staram, tym silniejszy_______________
Ból. Przeszywa moją głowę. Nagle czuję, że zaczynam się zsuwać po jakiejś śliskiej powierzchni. Nie mogę złapać tchu, powietrze jest coraz cięższe, krztuszę się…
Czy naprawdę muszę…
…tak żałośnie skończyć?
Imię. Jak mam na imię? Do cholery…
Nie, to już nieważne, brakuje mi tlenu. Za chwilę stracę przytomno___
Pogrąża się w ciemności. Cały czas spada, niżej i głębiej, w wirujący tunel nieustępliwej grawitacji.
W końcu gwałtowny ruch podrywa ją do góry.
Ból w piersiach ustaje.
Nie czuje teraz praktycznie nic.
Jakby nie należała już do swojego ciała.***
Mleczne światło sączyło się przez szpary zaciągniętych zasłon. Pierwsze promienie porannego słońca wydobyły z mroku ponętną sylwetkę młodej dziewczyny, leżącej bezwładnie na hotelowym łóżku.
Rosnący w siłę dzień zmusił ją do otworzenia oczu. Zrobiła to niepewnie i nie do końca świadomie. Patrzyła tępo przed siebie, nie rejestrując jeszcze dokładnie obrazu, który wyłonił się spod opuszczonych powiek. Trzy głębsze wdechy wystarczyły, by zamrugała nerwowo i szybko dźwignęła zmęczony tułów. Ziewnęła przeciągle i ogarnęła wzrokiem pokój. Wtedy też zdała sobie sprawę z tego, że jest naga. Odruchowo spojrzała na stojące obok krzesło. Przez oparcie zwisała smętnie koktajlowa suknia, uszyta z amarantowego jedwabiu. Cała wygnieciona, jakby ktoś nieudolnie ją zdejmował albo zwyczajnie zerwał ubranie siłą.
Intensywny kolor tkaniny był chwilowo jedynym konkretem, którego mogła się uchwycić. Zawiesiła na niej nieporadne jeszcze spojrzenie i czekała, aż będzie ją stać na bardziej śmiałe działania. Wpatrywała się biernie w fałdy zwiewnego materiału, przelewając je delikatnie między zdrętwiałymi palcami. Ciało wracało dopiero do pełnej sprawności. Stojąc, chwiała się lekko na nogach, musiała więc mocniej wbić stopy w syntetyczną szczecinę kremowego dywanu. Po chwili jednak fala znajomego bólu objęła jej skronie – tak silna, że kolana odpuściły walkę o utrzymanie pozycji pionowej. Osunęła się z powrotem na łóżko.
Po kilkunastu sekundach ucisk zelżał na tyle, że mogła wrócić myślami do swojej bieżącej sytuacji. Odłożyła sukienkę na bok i niepewnym, nazbyt ostrożnym ruchem ręki sięgnęła w kierunku wezgłowia materaca, gdzie odnalazła komplet cielistej, koronkowej bielizny. Śledząc misternie utkany splot dekorujący miseczki stanika, ocknęła się szybko i nagle zastygła.
Nie potrafiła sobie przypomnieć przebiegu wczorajszego wieczoru.
Wstrząsnął nią silny dreszcz, przypominający rażenie prądem – wyładowanie krążyło gdzieś między kłębami satynowej pościeli a linią kręgosłupa, delikatnie zarysowaną na jej zgrabnych plecach. Gdy spróbowała wejrzeć nieco głębiej w przeszłość, aż jęknęła ze strachu. W pamięci miała jedną wielką, dokuczliwą pustkę. Czuła, jak ciało, przed chwilą jeszcze bezwładne, napina się mimowolnie pod naporem napływających emocji. Szukała jakiegokolwiek punktu zaczepienia, ale na próżno. Żadnych refleksów, żadnego obrazu, imienia czy wspomnień, których mogłaby się chwycić. Narastające bezradność i panika, splecione ze sobą nierozłącznie, natychmiast wypełniły w głowie miejsce po niedawnym bólu, aż za nim zatęskniła. Bała się, że uczucie niefizycznego ucisku, tym razem w okolicach mostka, odbierze jej za chwilę oddech. Próbowała opanować nerwy, ale miotała się tylko między myślami o nieposłusznym, doskwierającym jej ciele a straszliwym, dużo bardziej niepokojącym odkryciu. Podłoga pokoju hotelowego zafalowała dokładnie w tym momencie, gdy miała ochotę krzyknąć. Jednak jej głos złamał się w połowie.
Jedyne, na czym mogła się w obecnej sytuacji oprzeć, to fakt, że żyje. Pierwsza rzecz, którą stwierdziła z niewymuszoną pewnością – a na jej ciele nie widać żadnych śladów wskazujących na to, by ktoś w ostatnim czasie próbował ją tego życia pozbawić.
Żyjesz – powtórzyła w myślach. Nie mogła wiedzieć, co to dokładnie znaczy i jakie życie kryje się za tą krótką konstatacją, ale poczuła realną ulgę, przynajmniej na chwilę.
Resztki racjonalności podpowiadały jej, że to prawdopodobnie rodzaj amnezji, zaburzeń pamięci, które wystąpiły… no właśnie? Samoistnie? A może na skutek wydarzeń minionej nocy?
Stabilnym już krokiem rozpoczęła obchód pokoju. W pierwszej kolejności zajrzała do łazienki, której uchylone drzwi zdradzały, że w środku cały czas pali się światło. W progu potknęła się o porozrzucane niedbale na całej posadzce butelki szampana. Trzy stały pod ścianą, w rządku, reszta zaś, jakieś sześć lub siedem sztuk, zaczęła niespokojny taniec, turlając się i kręcąc szyjkami jak szalone, gdy pierwszą z nich wprawiła w ruch nieostrożna stopa dziewczyny. Butelki były nietknięte, wszystkie zaplombowane, choć ich chaotyczne rozmieszczenie sugerowałoby raczej świeżo zakończoną celebrację. Przyjemnie chłodne płytki posadzki były wilgotne, tu i ówdzie można było dostrzec większą kałużę. Dziewczyna, uważając na śliską podłogę, podeszła do narożnej wanny i dostrzegła, że jest ona po brzegi wypełniona wodą. Chciała zanurzyć w niej rękę, ale tuż nad powierzchnią zastygła na kilka sekund, powodowana irracjonalnym przeczuciem, że woda będzie lodowato zimna. Gdy jej dłoń opadła w końcu swobodnie pod taflę, wszelkie obawy się rozwiały – ciecz miała temperaturę pokojową. Wyciągnęła korek. Przyjemny szum uciekającego płynu i hipnotyzujący wir wokół wlewu zwiódł na chwilę jej zmysły. Szybko się jednak ocknęła i ruszyła w kierunku postaci, którą właśnie spostrzegła kątem oka. Z głębi wielkiego ściennego lustra nad wanną patrzyła na nią młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna. Nie umiała stwierdzić czy twarz, którą widzi, jest ładna. Gdyby nie opuchnięte od płaczu powieki i rozmazany makijaż, mogłaby być nawet całkiem atrakcyjna. Szlachetny w kształcie nos, delikatnie zarysowane usta i duże zielone oczy wyglądały razem dość harmonijnie. Wszystko to otoczone miękkimi brązowymi falami sięgającymi mniej więcej łopatek. Im dłużej badała wzrokiem swoje odbicie, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że przynajmniej własny wygląd nie jest jej obcy. To już drugi stabilny fakt, na którym mogła się oprzeć. Panika zaczęła powoli ustępować narastającej ciekawości. Postanowiła przeszukać jak najszybciej resztę apartamentu, wypatrując bardziej konkretnych śladów.
Nie licząc nieco skotłowanej pościeli po jednej stronie wielkiego małżeńskiego łoża i bałaganu w łazience, pokój wyglądał na nieużywany. Nikt nie docenił jeszcze fantazyjnego origami z miękkich ręczników frotté, które leżały nietknięte na komodzie pod ścianą. Nikt nie napił się wody lekko gazowanej o aromacie cytrynowym, którą hotel proponował spragnionym gościom. Nikt też nie skusił się na alkoholową zawartość minibarku. Nikt nie rozpakował swoich rzeczy do szaf, nie pozostawił nic w sejfie, nie wrzucił żadnych śmieci do kubła. Wszystko w nieomal idealnym porządku, tylko jedno niedbale odsunięte od stołu krzesło i nienaturalnie zaciągnięte zasłony, stwarzające sztuczną atmosferę mroku.
Dopiero po kilkunastu sekundach zauważyła, że oparcie krzesła różni się od pozostałych. Jest nieco większe, ciemniejsze. Podeszła bliżej i wyciągnęła dłoń przed siebie, lecz zamiast gładkiej lakierowanej powierzchni drewna napotkała opór szorstkiego, grubego materiału. Zbadała go dokładnie i nie zdziwiło jej wcale, że trzyma w rękach męską marynarkę. Westchnęła. Stwierdziła, że cokolwiek działo się ostatniej nocy, pora to zaakceptować. Jakby na znak tego postanowiła wpuścić do pokoju nieco światła i jednym ruchem ramienia odsunęła zasłony na kraniec karnisza. Za wielkim, wypełniającym prawie całą ścianę oknem rozciągał się promienny błękit, przeplatany delikatnymi kłębami chmur. Musiała znajdować się bardzo wysoko – na dwudziestym, może trzydziestym piętrze? W dole majaczyły dachy budynków, które wyglądały jak pudełka od zapałek. Wszystko jednak spowite było pulsującą, nienaturalnie niebieską łuną, rzutującą na wygląd chodników i ścian budynków. Podeszła bliżej, przyklejając policzek do szyby. Dostrzegła wówczas, że przed hotelem zaparkowanych jest przynajmniej pięć radiowozów i dwie karetki, a między nimi w nerwowym pośpiechu krążą sanitariusze i policjanci. Trudno było ocenić sytuację z tak dużej odległości, ale od razu odniosła wrażenie, że stało się coś poważnego. Jakby na potwierdzenie jej intuicji, w tym samym momencie do jednej z karetek wwieziono nosze okryte czarnym workiem. Dziewczyna wstrzymała na chwilę oddech. Próbowała rozstrzygnąć we własnej wyobraźni, czy na pewno dobrze zinterpretowała ten obraz. Na dźwięk syren odpalających silniki pojazdów pomyślała, że jak najszybciej powinna opuścić hotel. Jednocześnie miała w sobie tyle napięcia, że nie była w stanie wykonać żadnego ruchu. Wyjście na zewnątrz wydało jej się czymś bardzo abstrakcyjnym – nie potrafiła poradzić sobie z rzeczywistością, którą zastała w granicach dwudziestometrowego apartamentu, co wobec tego z całą resztą, tam, po drugiej stronie? Patrzyła uważnie, jak eskortowana przez policję karetka przebija się przez plątaninę wąskich ulic, aż w końcu niknie w oddali.
Torebka. Pierwsze promienie światła wydobyły z ciemności prostokątną, połyskującą srebrno kopertówkę leżącą na skraju stołu. Dziewczyna już miała po nią sięgnąć, gdy nagle zawiesiła rękę w powietrzu. Dostrzegła bowiem, że na blacie leży coś jeszcze. Mała kartka wyrwana niedbale z notatnika, przytrzaśnięta wazonem pełnym tulipanów, więdnących od panującego w pokoju zaduchu. Wyszarpnęła świstek i przyjrzała się skreślonym pospiesznie literom. Nierówne, nerwowe pismo. Drobny krój i charakterystyczne zawijasy wieńczące kolejne słowa. Treść jednak zaskoczyła ją jeszcze bardziej niż samo odkrycie liściku. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Odwróciła kartkę na drugą stronę, próbowała oglądać wiadomość pod światło – ale nic. Żadnych dodatkowych wskazówek. Tylko dwa zdania: „Spadaj stąd jak najszybciej. Przez kotłownię”.
> Zmroziło ją. Zmięła kartkę i wrzuciła pospiesznie do torebki, nawet nie próbując dociekać, co jeszcze jest w środku. Zbieżność jej wcześniejszej intuicji i odkrytej przed chwilą sugestii sprawiła, że zaczęła nerwowo wkładać bieliznę, ale trzęsące się palce nie mogły sobie poradzić z haftkami w zapięciu stanika. Jednocześnie podjęła jeszcze ostatnią rozpaczliwą próbę, by zajrzeć w każdy możliwy kąt apartamentu, przejrzała wszystkie szuflady, skrytki, zakamarki, sprawdziła pod łóżkiem i w dużej szafie. Wiedziała, że się miota i działa nieskładnie, ale nie potrafiła odpuścić. Wiedziała też, że już tu nie wróci, a to, co teraz odnajdzie, może okazać się za chwilę kluczowe dla jej poszukiwań. Gdy po raz trzeci przyznała uczciwie przed sobą, że wszystko, czym dysponuje, to skromna, w dodatku niezupełnie jej własna garderoba, mała torebka i para niewygodnych szpilek, postanowiła już dłużej nie zwlekać.
Czuła się paskudnie – w jednym momencie ktoś nieproszony wtargnął swoją obecnością w życie, o którym przecież nie miała bladego pojęcia, i śmiał jeszcze wydawać polecenia. Po raz kolejny tego ranka straciła grunt pod nogami i poczuła strach – ale zupełnie innego rodzaju. To wszystko mogło być oczywiście nieprawdą. Podpuchą, wstrętnym żartem albo koszmarnym snem, ale powoli zaczynała się oswajać z myślą, że tak niestety – czy tego chce, czy nie – wygląda jej rzeczywistość. Rzeczywistość, z którą musi się zmierzyć i zrozumieć, żeby w pełni odzyskać tożsamość. Wszystko też wskazywało na to, że nie powinna tego robić tu i teraz, że ważniejsze jest, by jednak oddalić się szybko i niepostrzeżenie.
Ale dokąd? – pomyślała niemal natychmiast i zdławiła w gardle nadchodzącą salwę histerycznego śmiechu.
Sukienka ledwo zakrywała biust, a kończyła się na długo przed kolanami. W dodatku intensywny różowy kolor nie sprzyjał zamiarowi dyskretnego opuszczenia budynku. Gdy stojąc w drzwiach, zarzuciła na ramiona ciemnogranatową marynarkę, oplotło ją intrygujące widmo męskich perfum. Pełnych sprzeczności. Ciepłych, ale jednocześnie orzeźwiających. Przykuwających uwagę, lecz trzymających na dystans. Były świeże, w nienachalny sposób cytrusowe, ale stłumione bardziej wyrafinowanym aromatem, być może geranium albo fiołka, dziewczyna pogubiła się w złożoności tego zapachu. Z każdym wdechem wydawało się jej, że wyczuwa zupełnie inną nutę. Niespokojna, rozedrgana woń uruchomiła natychmiast łańcuch połączeń między zmysłami. Niejasny przebłysk wspomnienia dotarł momentalnie do jej świadomości. Słyszała jego głos, niewyraźnie, ale mogła wyodrębnić poszczególne sylaby… jakby zza ściany lub zamkniętych drzwi, dźwięk napotykał na opór jakiejś przeszkody, ale ciągle potrafiła go jeszcze wychwycić…
– Pamiętasz, co się stało? – szepnęła do siebie, ale już wtedy wiedziała, że to nie były jej słowa.***
Policyjne taśmy utrudniały poruszanie się w hotelowym lobby. Wokół leżało mnóstwo pokruszonego szkła z pękniętych drzwi prowadzących do sali bankietowej, a pomiędzy skrzącymi się drobinkami łatwo było dostrzec ślady zaschniętej już krwi. Technicy spacerowali leniwie po wyodrębnionym terenie i szukali między ostrymi odłamkami bardziej interesujących elementów, które potem z wielką pieczołowitością wrzucali do plombowanych torebek.
W tym samym czasie na uboczu całej sceny, pod jednym z marmoryzowanych dekoracyjnych filarów szpakowaty mężczyzna w szarym garniturze próbował zrozumieć splecione głosy wybrzmiewające ze słuchawki jego telefonu.
– …Jak to porwany? Przecież… nie, to zupełnie niemożliwe… – Chciał się przedrzeć przez atakującą go polifonię, jednak mimo usilnych starań początkowo szło mu całkiem marnie. – Ale… nie, nie, chwileczkę, posłuchajcie, mamy już trupa, tu na miejscu, słyszycie mnie? Jak to, co mówię?! Jedna osoba nie żyje… i to prawdopodobnie przez pomyłkę! … Nie, nie mam teraz czasu, za dwie godziny będziecie mieć wstępny raport, wtedy porozmawiamy. Załatwcie lepiej szybko kogoś, żeby uprzątnąć ten burdel, zanim dowie się prasa. O ile już o tym nie napisali… – Nie czekał na odpowiedź i schował telefon do kieszeni marynarki. Rozejrzał się nerwowo wokół, jakby się bał, że ktoś mógł usłyszeć słowa jego rozmówców. Zawiesił spojrzenie na małej plastikowej tabliczce, która przypominała o miejscu, z którego zabrali przed chwilą martwe ciało. Sprawy zaczynały się komplikować, a dochodziła dopiero dwunasta w południe. Musi się spieszyć, jutro na pewno ktoś o tym napisze, nie miał złudzeń. A może jeszcze dziś w wieczornym serwisie? Chciał więc jak najlepiej wykorzystać czas, który mu pozostał, zanim wiadomość znajdzie się w powszechnym obiegu. A przecież wieczorem był umówiony z Darwinem. Mimo że na podjeździe pozostał jeszcze jeden radiowóz, z którego swobodnie mógł skorzystać, mężczyzna skierował się szybkim krokiem do stojącej po drugiej stronie ulicy taksówki.***
Biblioteka Tomasza Eldona prezentowała się z iście profesorską godnością. Zachodnia ściana wielkiego salonu od wielu już lat oddawała hołd mahoniowemu drewnu, które udźwignąć musiało przynajmniej pół tony książek. Nikt nie był z tego faktu zadowolony, ani Eldon, który co kilka miesięcy dokupywał kolejne wsporniki, ani sąsiedzi z dołu, z zaniepokojeniem śledzący coraz głębsze pęknięcia tynku.
Jak na profesora filozofii przystało, był to głównie humanistyczny księgozbiór. Na samym szczycie zagościła jego macierzysta dyscyplina z najrozmaitszymi przyległościami. Osobną półkę poświęcił specjalizacji, w którą zabrnął już po obronie magisterium. Publikacje na temat życia szczęśliwego i cnót przeplatały się z literaturą naukową poświęconą problematyce kłamstwa, wolnej woli i odpowiedzialności. Gdzieś z boku, wciśnięta w ledwie widoczną spomiędzy upchanych na sztywno woluminów szczelinę, odcinała się na tle uporządkowanego regału mała wyświechtana książeczka. Ulubiona lektura Tomasza Eldona, O krótkości żywota Seneki Młodszego, miała dość przewrotny tytuł. Według autora życie człowieka wcale nie jest krótkie, jeśli tylko wypełni się je odpowiednią treścią. Eldon czytał te zdania wielokrotnie. Za każdym razem z coraz większym niezrozumieniem.
Seneka nie mógł o tym wiedzieć, nie będzie przecież obwiniał Seneki. Już prędzej Boga, ale w Boga raczej nie wierzy. Mógłby ewentualnie zrzucić winę na jakiś logos, fortunę, fatum, opatrzność, mojrę, czy cholera wie co. Ale on nie wiedział. Nie wiedział, nie wierzył, a tylko podejrzewał, że najprawdopodobniej nic. Że nic tam nie ma i że żadna siła wyższa nie uratuje jego córki.
Dlatego też nie czytał już tych bredni, półek nie odkurzał, właściwie w salonie nie przesiadywał od dawna. Skupił się na działaniu, jedynym, co mogło dać mu jakąkolwiek jeszcze nadzieję. Skulony na niewielkim zydelku przy biurku z Ikei, o randze bynajmniej nie profesorskiej, kończył przygotowywać materiał, nad którym pracował ostatnie kilka miesięcy. Nie był to esej ani felieton. Nie była to również polemika ani autorska prezentacja tez. W najgłębszym poważaniu miał pracę naukową, ze szczerą pogardą myślał dziś o latach spędzonych na uczelni. Ostatni czas poświęcił na przeszukiwanie czeluści Internetu i zachodnich archiwów, do których szczęśliwie darmowy dostęp gwarantowała mu wciąż uniwersytecka legitymacja. I choć nikt mu za to nie płacił, szybko stał się królem swojego własnego śledztwa, carem kwerendy czy może nawet apostołem researchu. Co prawda nie stąpał nigdy po gruncie nauk ścisłych, ale wydawało się, że jest na dobrej drodze. Nie szukał pomocnika, ten sam go znalazł, znienacka, nieproszony. A potem zniknął nagle, zostawił go z rozgrzebanym stosem papierów, bez rozwiązania i odpowiedzi, za to z rozbudzoną i porzuconą brutalnie nadzieją. Wobec takiego obrotu wypadków Eldon postanowił zrobić jedyną sensowną rzecz: sprzedać korzystnie całą swoją dotychczasową wiedzę i liczyć po cichu, że nabywca zrobi z niej lepszy użytek. Sprawdzał jeszcze tylko na wszelki wypadek numerację stron, zanim zamknął i włożył do koperty niebieską plastikową teczkę.***
Kusiło ją, by wyjść z hotelu jak wszyscy jego goście – przez hol główny. Jednak z każdym piętrem, gdy czuła w ciele nieprzyjemne przyspieszenie pędzącej w dół windy, rosła w niej obawa o to, co zastanie na parterze. Nie wiedziała, czy nie przykuje uwagi recepcji albo co gorsza – czy w lobby nie czai się jeszcze część policyjnej ekipy. I choć nie miała żadnych podstaw do tego, by zaufać skreślonym pospiesznie zdaniom na kartce, postanowiła zaryzykować. W połowie trasy wcisnęła niepewnie przycisk oznaczony „-2” i zaklinała już tylko w duchu, by przymusowy, spowodowany jej pochopnym wyborem postój na poziomie zero nie trwał zbyt długo.
Miała szczęście, udało jej się zjechać do podziemi bez zbędnego towarzystwa. Szybko też, mimo panującego na dole półmroku, odnalazła potężne stalowe drzwi oznaczone symbolem węzła ciepłowniczego. Wyglądało na to, że jak dotąd bezbłędnie podąża za wskazówką. Jednak drzwi ani drgnęły pod naporem jej usilnych starań. Ciche przekleństwo dziewczyny odbiło się od ścian głuchym echem. Zaczęła się rozglądać za jakąś alternatywą, ale swoim nieoczekiwanym wtargnięciem do pralni wystraszyła młodą pomocnicę z personelu hotelowego. Niestety ta nie potrafiła zrozumieć gorączkowych pytań o wyjście i w obronnym geście wymachiwała bezradnie uniesionymi do góry dłońmi, mamrocząc coś pod nosem w niezrozumiałym języku. By uniknąć niepotrzebnego zamieszania, dziewczyna wycofała się do ciemnego korytarza i już miała wracać do windy, kiedy spostrzegła, że w miejscu, które wcześniej minęła bez większego zainteresowania, majaczy coś na kształt poręczy. Jak się okazało, poręcz towarzyszyła wąskim, prowadzącym w dół schodkom, ledwo widocznym tylko dzięki fluorescencyjnemu oznakowaniu stopni. Pomysł dalszego brnięcia coraz to niżej i niżej wydawał jej się co najmniej niepokojący i byłaby gotowa nawet z niego zrezygnować, gdyby nie odblaskowa tabliczka oznaczająca wyjście ewakuacyjne. Zalśniła przez chwilę w oddali, korzystając z resztek słabego, migotliwego błysku jedynej żarówki oświetlającej korytarz poziomu kotłowni.
> Gdy odetchnęła wreszcie świeżym powietrzem, uświadomiła sobie, jak bardzo nieadekwatny do aktualnej pory roku jest jej strój. Termometr okienny jednego z mieszkań usytuowanej naprzeciw kamienicy wskazywał piętnaście stopni, choć podmuchy ostrego wiatru sprawiały, że odczuwalna temperatura była o wiele niższa. Mimo że dochodziło południe, a na drzewach można było już dostrzec nieśmiałe oznaki zwiastujące wiosnę, słońce chowało się cały czas za chmurami. Jej gołe łydki momentalnie pokryła gęsia skórka, poczuła również nieprzyjemny chłód zwiewnego materiału sukienki, który jeszcze chwilę temu wydawał się otulający. Na drżących z zimna nogach pokonała całą rozpiętość schodów, pocieszając się w duchu, że wreszcie kierunek jej wędrówki uległ odwróceniu. Krzepiące uczucie, że pnie się tym razem do góry, wychodząc na powierzchnię, pomagało stąpać w wysokich, niewygodnych szpilkach. Po chwili znalazła się dokładnie pośrodku ukrytego przed wzrokiem gości hotelowych zaplecza. Ogarniając badawczym spojrzeniem otaczającą ją przestrzeń, stała przez chwilę między pasażem kolorowych kontenerów na śmieci a bardzo skromnym parkingiem dla – prawdopodobnie – mniej uprzywilejowanych pracowników.
W tamtym momencie pierwszy raz uświadomiła sobie, że nie wie, co dalej robić. Nie miała żadnego planu. Nie miała też w ogóle – w sensie totalnym i uniwersalnym – żadnych planów. Nie wiedziała, czy musi danego dnia coś załatwić, iść do pracy, spotkać się z kimś, czy równie dobrze mogłaby nie istnieć. Jedyna wskazówka właśnie się wyczerpała. Opuszczając w pośpiechu hotel, nie brała pod uwagę, że na zewnątrz oprócz nieprzyjemnie niskiej temperatury będą na nią czekać istotne do podjęcia decyzje. Musiała gdzieś pójść, odnaleźć jakieś miejsce, w którym się zatrzyma. Chciała pozbierać myśli – choć w głowie cały czas miała nieprzyjemną pustkę. Wiedziała, że powinna jak najszybciej przeanalizować zawartość swojej dość ciężkiej jak na kopertowe gabaryty torebki. Jednak przenikliwe zimno wciąż bardzo dokuczało jej delikatnej skórze i szybko zrozumiała, że nie jest w stanie zrealizować tego zamiaru w ustronnej ciszy śmietnikowych kulis.***
Nim wzięła pierwszy łyk gorącej kawy, pozwoliła, by przez kilkanaście sekund przyjemna para muskała jej twarz. I choć być może z przymkniętymi leniwie oczami wyglądała na całkiem zrelaksowaną, w środku aż się gotowała. Próbowała skupić zmysły na intensywnym aromacie palonych ziaren i smaku delikatnie spienionego mleka, ale cały czas myślała tylko o jednym: o tej nieprzeliczonej ilości gotówki, którą dostrzegła w torebce, gdy próbowała zapłacić za napój. Cały jej zdawałoby się rozsądny mikroplan, ułożony naprędce, wziął w łeb. Nie będzie w otwartej przestrzeni kawiarni z namysłem przeglądać zawartości torebki, to pewne. Już i tak miała nieodparte wrażenie, że wszyscy goście w knajpie dziwnie jej się przyglądają. Potrzebowała samotności. Ustronnego miejsca, gdzie wolna od obcych spojrzeń mogłaby na spokojnie, bez pośpiechu i lęku o nadmierną ciekawość gapiów zastanowić się, co dalej. Wachlarz możliwość był mocno ograniczony, więc gdy na dnie kubka zostało niewiele ostygłej latte, padło w końcu na damską toaletę.
Starannie ułożone na opuszczonej desce klozetowej przedmioty świadczyły o tym, że jeszcze wczoraj z pewnością miała jakąś tożsamość. Gdy tylko uporała się z tym nieoczekiwanym nadmiarem gotówki – po szybkim rachunku oszacowała, że nosi ze sobą jakieś pięć tysięcy euro – zaczęła przeglądać, co jeszcze kryje się w poszczególnych zakamarkach. Po krótkiej analizie z wnętrza kopertówki zaczął się wyłaniać spójny obraz zdecydowanej, pewnej siebie i silnej kobiety. Szminka w kolorze fuksji pachniała znajomo. Mały grzebień, a między jego cienkimi ostrymi ząbkami kilka uwięzionych włosów. Porównała ich kolor z barwą swoich loków – był identyczny. Gdy wysunęła go z jednej z przegródek, usłyszała, jak w kieszonce obok coś zabrzęczało. Zajrzała do schowka ukrytego w tylnej ścianie i wyjęła z niego wielki pęk kluczy. Po chwili zorientowała się, że są to dwa splątane ze sobą komplety, a ich ząbkowanie różni się od siebie znacząco. Znalazła również smartfona, ale nie mogła go uruchomić, prawdopodobnie był rozładowany.
Zatrzymała wreszcie wzrok na płaskim portfelu z imitacji wężowej skóry. Musiał skrywać jakąś część prawdy o niej, dokumenty, dowód, może adresy, telefony przyjaciół? Może zdjęcie najbliższych osób. Przerażona, że mogłaby ich nie rozpoznać, aż się wzdrygnęła. Nie potrafiła pokonać paraliżującego strachu i zajrzeć do środka. Wpatrywała się weń jak zahipnotyzowana, a z letargu wyrwał ją dopiero odgłos spuszczanej wody, dobiegający z sąsiedniej kabiny.
Powoli odsunęła suwak. Zgodnie z jej oczekiwaniami krawędź dowodu osobistego wystawała zachęcająco znad pozostałych plastikowych kart. Gdy przeczytała po cichu imię i nazwisko, poczuła ukłucie zawodu w okolicach mostka. Brzmiało dziwnie, ale nieznajomo; nie mogła przywołać z pamięci żadnych związanych z nim wspomnień.***
Dom właścicieli firmy RENover przywodził na myśl lodowe pałace rodem z filmów Disneya. W gruncie niewysoki, acz trzykondygnacyjny, strzelisty na miarę swoich możliwości budynek w całości niemal został pokryty okładziną typową dla sięgających nieba wieżowców. Odbijał widoki otoczenia, lecz zamiast wtapiać się w nie, jeszcze bardziej zaznaczał swoją odrębność. Odrębność tę zapewne miał również podkreślić solidny stalowy płot, u bramy którego stanął właśnie policjant. Popatrzył z namysłem na wielką tarczę wideofonu i wybrał jedyny możliwy przycisk. Mimo że na jego oficjalny komunikat nie odpowiedział mu żaden głos, wiedział, że nie będzie to łatwe spotkanie. Kierowniczka polskiego oddziału jest Francuzką, więc w razie czego może udawać, że nic nie rozumie. Jej mąż, były polityk, ma gadane i jak na złość jest prawnikiem, więc z pewnością będzie się wszystkiemu przysłuchiwał. I nie pozwoli jej pisnąć ani słowa.
Nieco sfrustrowany tą perspektywą, postanowił jednak nie dawać zawczasu za wygraną. Szarpnął bramę, która ustąpiła zaskakująco łatwo, a gdy ją zamykał, obejmując jeszcze badawczym spojrzeniem zaciągnięte zasłony okien, szepnął tylko do siebie:
– No dobrze. Spróbujmy.
> – Spróbujmy wrócić na chwilę do wczorajszego wieczoru – zaproponował swoim rozmówcom, lecz ci nie wyglądali wcale na zachęconych. Wpuścili go ze względu na legitymację, którą z nonszalancją okazał do kamery, ale nie zamierzali podejmować dyskusji o tym, co się wydarzyło. Prawdę mówiąc, chcieli o tym jak najszybciej zapomnieć.
– Moja żona jest roztrzęsiona – oznajmił stanowczym tonem mężczyzna. – Jest na lekach uspokajających. Siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, tuż pod sceną. Rozumie pan? – zapytał retorycznie i spojrzał w stronę kobiety, która od prawie godziny stała nieruchomo przy oknie, próbując przeniknąć gęsty splot plisowanej rolety. – Czy nie możemy przełożyć tego na kiedy indziej?
– Pani Dernier. – Policjant zignorował go i zwrócił się tym razem bezpośrednio do kobiety. – Pani Dernier, to niestety nie może czekać. Musimy jak najszybciej zebrać wszystkie informacje od bezpośrednich świadków. Możemy porozmawiać tutaj, możemy jechać na komendę, jak pani woli. Może pani zeznawać sama albo w obecności adwokata. Ale proszę tego nie odwlekać. Dla państwa dobra również.
– Cholera! – mruknął mężczyzna, kiedy z przedpokoju dał się słyszeć niewyraźny, stłumiony grubą tkaniną płaszcza sygnał nadchodzącego połączenia. – Irène, poczekaj na mnie, to może być coś ważnego.
Zniknął w korytarzu, a policjant postanowił skorzystać z jedynej być może takiej szansy. Podszedł bliżej i stanął naprzeciw kobiety, tak by widzieć dokładnie jej twarz.
– Mamy nagrania, a zeznania złożyło już osiem osób, więc tak naprawdę mam gdzieś, czy pani coś sobie przypomni, czy coś pamięta – wypalił szybko. Jej nieprzytomny wzrok nagle wrócił z dalekiej podróży. – Natomiast dużo bardziej interesuje mnie, co jest w przesyłce – syknął.
– Co…? – Aż zaniemówiła, kiedy dotarł do niej sens postawionego pytania.
– Dokładnie tak. Co jest w środku? – ponaglił ją. – Wczoraj rano był u was kurier, wiem to.
Jej błękitne oczy stały się nagle stalowoniebieskie, aparycja łagodnej blondynki gdzieś wyparowała. Ostre rysy, wysunięty zanadto podbródek i coraz głębsza lwia zmarszczka musiały mu wystarczyć za odpowiedź.
– Już jestem, możemy zaczynać. – Mąż Francuzki wrócił błyskawicznie, nie chciał pozwolić na to, by jego żona przebywała dłużej z funkcjonariuszem sam na sam, zbyt wiele mieli na sumieniu.
– Pardon, je me sens bizarre… – wymamrotała, próbując bełkotać, choć policjant poznał od razu, że udaje. Jej wzrok zachował wyostrzoną czujność, którą przed chwilą go obdarzyła.
– Sam pan widzi, nic z tego nie będzie. Irène musi odpocząć. – Prawnik wziął żonę pod ramię i przepraszającym gestem wskazał przybyszowi drzwi.
– Oczywiście – powiedział oschle policjant, ale zatrzymał się jeszcze w progu i spojrzał za siebie. Choć zniknęli już na schodach prowadzących na piętro, był pewien, że usłyszał przekleństwo.* Tzw. cheat code – hasło, które pozwala użytkownikom gier komputerowych uzyskiwać dodatkowe funkcjonalności, a także korzystać z ukrytych elementów gry. Fraza „It is a good day to die” jest kodem występującym w grze WarCraft II i uodparnia awatary zawodników na większość zagrożeń; zob. https://worldofwarcraft.fandom.com/et/wiki/Warcraft_II_cheat_codes, dostęp: 12.12.2019 (przyp. aut.).
** W książce jako inspirację dla przemowy Lee Evergreena (s. 203) wykorzystano fragment eseju Maxa More’a On becoming posthuman, Free Inquiry 14(4)/1994, s. 38-41; „We have achieved two of the three alchemists' dreams. We have transmuted the elements and learned to fly. Immortality is next.”