Godzina zero - ebook
Godzina zero - ebook
Trójkąt miłosny wydaje się zbyt banalnym motywem, by zabić lady Tresillian. Przypadek czy wyrafinowany plan? Trzeba odgadnąć, co łączy gości ofiary. Kryminologia bywa równie fascynującym, co niebezpiecznym hobby. Inspektor Battle wie, że w Gnieździe Mew "pachnie prochem", bo ktoś prowokuje wydarzenia na długo przed "godziną zero"!
Mistrzowska teoria zbrodni i kompletny profil psychologiczny zabójcy na długo przed laboratorium CSI z Nowego Jorku i Miami!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-9183-1 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ludzie bez pomyślunku uważali, że pan Treves powinien napisać wspomnienia, on sam jednak wolał się od tego powstrzymać. Wiedział, że za dużo wie.
Chociaż dawno wycofał się z czynnego życia zawodowego, nie istniał w Anglii człowiek, z którego opinią członkowie palestry liczyliby się bardziej. Gdy tylko rozlegał się jego dychawiczny, lecz wyraźny głos, natychmiast zapadała pełna szacunku cisza.
Rozmowa dotyczyła głośnej sprawy, która tego właśnie dnia znalazła swój finał w sądzie Old Bailey. Chodziło o przypadek morderstwa, zakończony uniewinnieniem oskarżonego. Towarzystwo przy kominku wałkowało teraz cały proces od początku, poddając krytyce każdy szczegół.
Oskarżenie popełniło błąd, polegając na jednym ze swych świadków; stary Depleach powinien zdawać sobie sprawę, jaką furtkę otwiera obronie. Młody Artur najwięcej zyskał właśnie dzięki zeznaniom służącej. Wprawdzie Bentmore w końcowej mowie bardzo słusznie ukazał całą rzecz we właściwej perspektywie, ale szkoda już się dokonała: przysięgli uwierzyli dziewczynie. Swoją drogą, to śmieszne: nigdy nie wiadomo, co tacy przysięgli łykną, a czemu za nic nie dadzą wiary. Niech tylko sobie wbiją coś do głowy i koniec – nikt ich już nie przekona. Teraz też uznali, że dziewczyna mówi prawdę w kwestii łomu – i basta. Świadectwo lekarskie nieco przerastało ich zdolność pojmowania: zbyt skomplikowane terminy, zbyt naukowy żargon... fatalni świadkowie z tych biegłych, zawsze kluczą, nigdy nie udzielą jasnej odpowiedzi, tylko „ w pewnych okolicznościach”, „może się zdarzyć” i tak dalej.
Ponieważ każdy powiedział już swoje, rozmowa coraz bardziej się rwała. Zebrani czuli jednak wyraźnie pewien niedosyt i wkrótce wszystkie oczy zaczęły się zwracać w stronę pana Trevesa, gdyż tylko on jeden nie zabrał jeszcze głosu. Stopniowo stało się jasne, że towarzystwo czeka na ostatnie słowo swego najbardziej szacownego kolegi.
Pan Treves, rozparty wygodnie w fotelu, czyścił bezwiednie okulary. Cisza, jaka nagle zapadła, sprawiła, że natychmiast podniósł wzrok.
– No? – rzucił. – O co chodzi? Pytaliście mnie o coś?
– Rozmawialiśmy o przypadku Lamorne’a – odrzekł młody Lewis i zamilkł wyczekująco.
– Tak, tak. Właśnie o tym myślałem.
Rozległ się szmer uznania.
– Obawiam się jednak – ciągnął pan Treves, wciąż polerując szkła – że poniosła mnie wyobraźnia. Tak, wyobraźnia. To kwestia mojego wieku. Na stare lata człowiek ma prawo trochę pobujać w obłokach.
– O, z pewnością – przytaknął gładko młody Lewis, ale wyglądał na zaintrygowanego.
– Moje rozważania nie dotyczyły prawnych aspektów tej sprawy, choć te niewątpliwie są bardzo ciekawe... o, tak, bardzo ciekawe... gdyby zapadł inny wyrok, znalazłyby się mocne podstawy do apelacji. Jestem zdania... ale wolałbym teraz w to nie wchodzić. Jak już mówiłem, myślałem nie o kwestiach prawnych, tylko... hmmm... o ludziach zamieszanych w ten przypadek.
Wszyscy się zdumieli. Na ludzi patrzyli dotąd tylko z jednego punktu widzenia: wiarygodności ich zeznań. Nikt nie pozwalał sobie na ryzykowne spekulacje, czy – na przykład – oskarżony jest winny stawianych mu zarzutówczy – jak orzekł sąd – niewinny.
– Ludzkie istoty... – mówił z namysłem pan Treves. – Ludzkie istoty najprzeróżniejszych gatunków. Rozumne, ale i całkiem pozbawione mózgu. Pochodzące z każdego niemal punktu na mapie: z Lancaster, ze Szkocji... Na przykład tamten restaurator był z Włoch, a nauczycielka ze Środkowego Zachodu. Wszyscy oni, uwikłani w tę sprawę, spotykają się na koniec pewnego szarego listopadowego dnia w londyńskim sądzie. Każdy wnosi jakiś drobny udział, który prowadzi nas do punktu kulminacyjnego: procesu o morderstwo.
Umilkł i zaczął bębnić palcami o kolano.
– Lubię dobre historie kryminalne – podjął po chwili. – Ale, uważacie, one zwykle zaczynają się w złym miejscu: od morderstwa. A tymczasem morderstwo to koniec historii, która rodzi się znacznie wcześniej, czasem przed wieloma laty, kiedy to różne przyczyny i wypadki zaczynają sterować pewnymi ludźmi, tak aby o pewnej porze pewnego dnia znaleźli się w pewnym miejscu. Weźcie choćby zeznania tej małej pokojówki: gdyby pomywaczka nie sprzątnęła jej sprzed nosa fatyganta, dziewczyna nie rzuciłaby w złości posady, nie najęłaby się do Lamorne’ów, a tym samym nie stałaby się głównym świadkiem obrony. Albo ten Giuseppe Antonelli: przyjechał na miesiąc, żeby zastąpić brata. A że brat był ślepy jak kret, nie mógłby zobaczyć tego, co dostrzegło sokole oko Giuseppe’a. Z kolei gdyby konstabl nie robił słodkich oczu do kucharki spod numeru 48, nie spóźniłby się na obchód... – Pokiwał łagodnie głową. – Wszystko zmierza do określonego punktu. I nagle... stop! Wybija godzina zero. Taak, wszystkie drogi prowadzą ku godzinie zero.
Po chwili powtórzył:
– Ku godzinie zero... – I lekko się wzdrygnął.
– Zimno panu? Prosimy bliżej do ognia.
– Nie, nie. Po prostu, jak to mówią, ktoś przeszedł po moim grobie. No, na mnie już czas, muszę się zbierać do domu.
Skinął przyjaźnie głową i wolno podreptał do drzwi.
Nastąpił moment kłopotliwej ciszy, po czym Rufus Lord zauważył, że biedny pan Treves bardzo się ostatnio posunął.
– Wielki umysł, naprawdę wielki, ale cóż... Na „anno Domini” nie ma rady.
– Ma słabe serce – dodał Lord. – W każdej chwili można się spodziewać końca.
– Bardzo dba o siebie – zaprotestował młody Lewis.
W tym czasie pan Treves sadowił się ostrożnie we wnętrzu swego niezawodnego daimlera, którym dojechał do domu usytuowanego przy spokojnym placyku. Troskliwy kamerdyner pomógł mu zdjąć płaszcz, po czym starszy pan udał się do biblioteki, gdzie na kominku płonął ogień. Sypialnia znajdowała się tuż obok, ponieważ ze względu na swe serce pan Treves nigdy nie chodził na górę.
Usiadłszy przed kominkiem, przysunął sobie plik listów.
Myślami błądził nadal wokół swych rozważań, którymi wcześniej podzielił się z towarzystwem w klubie.
Nawet w tej chwili, dumał, szykuje się jakaś tragedia, ktoś gdzieś przygotowuje się do popełnienia zbrodni. Gdybym miał zamiar napisać jedną z tych zajmujących krwawych historyjek, zacząłbym od starszego pana, który siedząc przy kominku, otwiera swoje listy i nie ma pojęcia, że w ten sposób zmierza mimo woli ku godzinie zero...
Rozciął kopertę i przesunął roztargnionym wzrokiem po kartce papieru.
Nagle zmienił się na twarzy. Ze świata fantazji wrócił wprost do rzeczywistości.
– Tam do licha – mruknął. – Co za niesamowita historia! Przykre, naprawdę przykre... Po tylu latach! Cóż, to zmienia wszystkie moje plany.