Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Golem: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Golem: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 389 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SEN.

Świa­tło mie­sią­ca spły­nę­ło w nogi mo­je­go łóż­ka i roz­po­star­ło się, jak wiel­ki ja­sny, pła­ski ka­mień. Gdy peł­nia księ­ży­ca kur­czy się, a lewa jego stro­na po­czy­na nik­nąć niby twarz, ku któ­rej sta­rość się zbli­ża, któ­ra marsz­czy się i chud­nie: wów­czas, w ta­kie go­dzi­ny nocy opa­no­wu­ją mnie dziw­ne trwo­gi i nie­po­ko­je.

Nie śpię i nie czu­wam, ale w pół­śnie, w du­szy to, co prze­ży­łem z tem, com czy­tał i sły­szał, mie­sza się, jak stru­mie­nie o róż­nych bar­wach i przej­rzy­sto­ści.

Za­nim uda­łem się na spo­czy­nek, czy­ta­łem ży­wot Bud­dy Go­ta­my i te­raz jed­na przy­po­wieść na ty­siąc spo­so­bów z od­da­li po­wra­ca mi upo­rczy­wie w my­śli.

"Wro­na po­le­cia­ła do ka­mie­nia, któ­ry wy­glą­dał jak ka­wał sło­ni­ny i my­śli: może znaj­dzie się tu coś smacz­ne­go? Nie zna­la­zł­szy tam jed­nak nic smacz­ne­go, od­le­cia­ła da­lej. Jak ta wro­na, któ­ra zbli­ży­ła się do ka­mie­nia, tak my opusz­cza­my asce­tę Go­ta­mę, utra­ciw­szy doń upodo­ba­nie. " –

I ob­raz ka­mie­nia, któ­ry wy­glą­da jak ka­wał sło­ni­ny, ura­sta w mej wy­obraź­ni do po­twor­nych roz­mia­rów; stą­pam przez wy­schnię­te ło­ży­sko rze­ki i dźwi­gam, usu­wam gład­kie krze­mie­nie sza­ro błę­kit­ne, na­kra­pia­ne świe­cą­cym py­łem, po któ­rym drep­cę i drep­cę, a jed­nak nie mogę so­bie z nie­mi dać rady; po­tem na­po­ty­kam czar­ne o siar­cza­no-żół­tych pla­mach, jak ska­mie­nia­łe pró­by rzeź­biar­skie ja­kie­goś dziec­ka, któ­re chce na­śla­do­wać nie­zgrab­ne, cent­ko­wa­ne skrze­ki; chcę precz od sie­bie da­le­ko od­trą­cić te ka­mie­nie, ale wciąż wy­pa­da­ją mi z ręki i nie mogę ich usu­nąć z za­kre­su swe­go wzro­ku. Wszyst­kie ka­mie­nie, któ­re w mo­jem ży­ciu nie­gdyś ja­ką­kol­wiek rolą gra­ły, za­pa­da­ją się do koła mnie.

Nie­któ­re mę­czą się cięż­ko, wy­su­wa­jąc się z pia­sku na świa­tło, – jak wiel­kie łup­ko­barw­ne pa­ją­ki mor­skie w chwi­li, gdy przy­pływ mo­rza po­wra­ca, – jak gdy­by wszyst­ko chcia­ły w tem po­mie­ścić, oczy moje przy­kuć do sie­bie i po­wie­dzieć mi rze­czy nie­sły­cha­nej wagi.

Inne wy­czer­pa­ne pa­da­ją bez­sil­nie z po­wro­tem w swe jamy i zni­ka­ją za­nim do­szły do sło­wa. Cza­sem uno­szę się do góry z tego zmierz­chu pół­śnie­nia i wi­dzę zno­wu na jed­no mgnie­nie oka świa­tło księ­ży­ca na bu­fia­stym koń­cu mo­jej koł­dry: świa­tło le­żą­ce, jak wiel­ki ja­sny pła­ski ka­mień, i zno­wu na śle­po ma­cam swą za­pa­da­ją­cą świa­do­mość, szu­ka­jąc nie­spo­koj­nie tego ka­mie­nia, któ­ry mnie drę­czy, a któ­ry w ru­mo­wi­skach wspo­mnie­nia le­żyć musi i wy­glą­da jak ka­wał sło­ni­ny.

Nie­gdyś mu­sia­ła być nad tym ka­mie­niem za­wie­szo­na ryn­na, tak so­bie wy­obra­żam, zgię­ta pod ką­tem roz­war­tym; brze­gi jej rdzą były stra­wio­ne, i upar­cie chcę w swym du­chu taki ob­raz wy­mu­sić, aby spło­szo­ne my­śli okła­mać i do snu się uko­ły­sać. Nie uda­je mi się. Nie­ustan­nie – nie­ustan­nie prze­ma­wia we mnie głos upar­ty i nie­umę­czo­ny, jak okien­ni­ca, któ­rą wiatr w pra­wi­dło­wych od­stę­pach cza­su ude­rza o ścia­nę; to jest zu­peł­nie coś in­ne­go, "to wca­le nie ka­mień, to co wy­glą­da, jak sło­ni­na.

I nie mogę się po­zbyć tego gło­su, cho­ciaż sto razy so­bie wy­kła­dam, że to jest wszyst­ko dro­biazg; głos mil­czy chwil­kę, ale nie­po­strze­że­nie znów się od­zy­wa i urą­ga­ją­co za­czy­na na nowo: do­brze, do­brze, to praw­da, ale to nie jest jed­nak ka­mień to, co wy­glą­da jak ka­wał sło­ni­ny. Zwol­na za­czy­na mię opa­no­wy­wać uczu­cie cał­ko­wi­tej nie­mo­cy. Co się sta­ło da­lej – nie wiem. Czy do­bro­wol­nie prze­sta­łem jak­kol­wiek się opie­rać czy tez moje my­sli prze­mo­gły mnie i spe­ta­ły? Wiem tyl­ko, że moje cia­ło lezy uśpio­ne w łóż­ku, a moje zmy­sły ode­rwa­ły się od cia­ła i nie są już z nemi zwią­za­ne. Kim jest te­raz "ja", chcę się gwał­tem do­wie­dziec, ale do­ro­zu­mie­wam się, że już nie mam żad­ne­go ora­ga­nu, któ­rym mogę sta­wić py­ta­nia. Wte­dy lę­kam znacz­nie nie­sloń­czo­na ga­da­ni­nę o ka­mie­niu i sło­ni­nie. I tak krę­cę się w kół­ko.DZIEŃ.

Wów­czas zna­la­złem się na­gle w po­nu­rem po­dwó­rzu i na­prze­ciw­ko po­przez czer­wo­ny łuk bra­my, uj­rza­łem po tej stro­nie cia­snej brud­nej uli­cy, ży­dow­skie­go tan­de­cia­rza, opar­te­go o sklep, któ­re­go ścia­ny były po­obwie­sza­ne sze­re­giem sta­rych że­la­znych ru­pie­ci, po­ła­ma­nych na­rzę­dzi, za­rdze­wia­łych strze­mion i ły­żew i wie­lu in­nych za­mar­łych rze­czy. –

Ten ob­raz miał w so­bie nu­żą­cą jed­no­staj­ność, ce­chu­ją­cą wszyst­kie ta­kie wra­że­nia, któ­re co­dzien­nie tak czę­sto, jak kra­marz do­mo­krąż­ny, prze­stę­pu­ją próg na­szych spo­strze­żeń, i nie bu­dzą we mnie ani cie­ka­wo­ści ani za­dzi­wie­nia. Mia­łem po­czu­cie, że od dłuż­sze­go już cza­su by­łem w tej oko­li­cy, jak u sie­bie. I to po­czu­cie mimo sprzecz­no­ści z tem, co spo­strze­głem jesz­cze przed chwi­lą i jak się tu do­sta­łem, nie po­zo­sta­wia we mnie żad­ne­go głęb­sze­go wra­że­nia. Mu­sia­łem już kie­dyś sły­szeć, albo czy­tać o dziw­nem po­rów­na­niu ka­mie­nia z ka­wa­łem sło­ni­ny; wpa­dło mi to na­gle do gło­wy, gdy po wy­dep­ta­nych stop­niach do­tar­łem do swe­go po­ko­ju, i dzię­ki ich za­tłusz­czo­ne­mu wy­glą­do­wi w nie­okre­ślo­ny spo­sób za­czą­iem my­śleć nad sło­ni­no­wym wy­glą­dem ka­mien­nych stop­ni.

Wtem usły­sza­łem od­głos kro­ków prze­bie­ga­ją­cych na­de­mną po gór­nych scho­dach; do­szedł­szy zaś do drzwi swe­go po­ko­ju, spo­strze­głem, że była to czter­na­sto­let­nia ru­do­wło­sa Roz­y­na, cór­ka tan­de­cia­rza Aro­na Was­ser­tru­ma.

Mu­sia­łem przejść koło niej, ona zaś sta­ła ple­ca­mi opar­ta o po­ręcz scho­dów i po­żą­dli­wie po­chy­la­ła się w tył. Dia pod­trzy­ma­nia się opar­ła brud­ne ręce o że­la­zny drą­żek, ob­na­żo­ne jej ra­mio­na bla­do prze­świe­ca­ły w mro­ku.

Sta­ra­łem się unik­nąć jej wzro­ku. Brzy­dzi­łem się jej na­tręt­ne­go śmie­chu i tej wo­sko­wej twa­rzy jak­by drew­nia­ne­go ko­nia. Czu­łem, że dziew­czy­na ta musi mieć gąb­cza­ste bia­łe cia­ło, jak axo­lotl, któ­re­go kie­dyś wi­dzia­łem u ptasz­ni­ka w klat­ce z sa­la­man­drą.

Rzę­sy ru­do­wło­sych są dla mnie tak wstręt­ne, jak kró­li­cze. Otwo­rzy­łem pręd­ko i za­mkną­łem drzwi za sobą. – Ze swe­go okna mo­głem ob­ser­wo­wać tan­de­cia­rza Aro­na Was­ser­tru­ma: stał przed skle­pem. Pod­pie­rał się o wej­ście ciem­ne­go skle­pie­nia, i klesz­cza­mi ob­ci­nał pa­znok­cie u rąk. Czy ru­do­wło­sa Roz­y­na była jego cór­ką czy sio­strze­ni­cą? Nie było mię­dzy nimi naj­mniej­sze­go po­do­bień­stwa.

Po­śród ży­dow­skich twa­rzy, któ­re wi­du­ję co­dzien­nie, wy­nu­rza­ją­ce się w Ko­gu­cim za­uł­ku ści­śle mogę roz­róż­nić roz­ma­ite ple­mio­na, któ­re, mimo bliz­kie po­kre­wień­stwo po­szcze­gól­nych jed­no­stek, nie tak ła­two się za­cie­ra­ją, po­dob­nie, jak oli­wa z wodą się nie mie­sza. Nie moż­na tu po­wie­dzieć: to są bra­cia, albo oj­ciec i syn. Ten jest tego ple­mie­nia, ów in­ne­go: to jest wszyst­ko co się da wy­czy­tać z ry­sów twa­rzy. Udo­wod­nił­bym to na­wet, gdy­by Roz­y­na była po­dob­ną do tan­de­cia­rza. Te ple­mio­na ży­wi­ły wzglę­dem sie­bie wza­jem­ny uta­jo­ny wstręt i obrzy­dze­nie, któ­re rów­nież ła­ma­ły łącz­ność cia­snych związ­ków krwi, lecz na­ka­zy­wa­ły trzy­mać je w ukry­ciu przed świa­tem ze­wnętrz­nym, tak jak strze­że się nie­bez­piecz­nej ta­jem­ni­cy. Nikt nie mógł ich przej­rzyć, i w tej so­li­dar­no­ści rów­na­li się oni ślep­com, peł­nym nie­na­wi­ści, któ­rzy się przy­wią­za­li do bru­dem prze­siąk­nię­te­go sznu­ra. Je­den oboj­giem pię­ści, inny po­mi­mo woli, tyl­ko jed­nym pal­cem, lecz wszy­scy ogar­nię­ci za­bo­bon­ną trwo­gą, że mu­sie­li­by zgi­nąć, gdy­by opu­ści­li wspól­ną pod­po­rę i odłą­czą się od po­zo­sta­łych.

Roz­y­na jest z tego ple­mie­nia, w któ­rem ru­do­wło­sy typ jest bar­dziej jesz­cze od­ra­ża­ją­cy, niż u in­nych.

Męż­czyź­ni tego ple­mie­nia są szczu­pli w pier­siach i mają dłu­gie ko­gu­cie szy­je z wy­sta­ją­cem jabł­kiem Ada­mo­wem. Wszyst­ko wy­da­je się u nich pie­go­wa­te. I przez całe ży­cie cier­pią bru­tal­ne udrę­cze­nia. Wal­czą skry­cie prze­ciw­ko swo­im chu­ciom bez koń­ca i bez skut­ku, peł­ni trwo­gi nie­prze­rwa­nej. Nie mogę so­bie ja­sno wy­obra­zić na ja­kiej za­sa­dzie przy­pi­sy­wa­łem Roz­y­nie zwią­zek po­kre­wień­stwa z tan­de­cia­rzem Was­ser­tru­mem. Nig­dy jej nie wi­dzia­łem w po­bli­żu star­ca i nie za­uwa­ży­łem, aby kie­dy­kol­wiek ze sobą roz­ma­wia­li. Roz­y­na była pra­wie za­wsze na na­szem po­dwó­rzu, albo prze­ci­ska­ła się przez ciem­ne przej­ścia i za­ka­mar­ki na­sze­go domu. Za­pew­ne wszy­scy moi współ­lo­ka­to­rzy uwa­ża­li ją za bliz­ką krew­ną, a przy­najm­niej za wy­cho­wan­kę Aro­na, ja zaś by­łem prze­ko­na­ny, że nikt nie mógł­by tego przy­pusz­cze­nia wy­tłó­ma­czyć. Chcia­łem my­śli ode­rwać od Roz­y­ny i spoj­rza­łem w otwar­te okno swe­go po­ko­ju w dół na za­ułek. Gdy Aron Was­ser­trum po­czuł mój wzrok, pod­niósł na­gle ku gó­rze swo­ją nie­ru­cho­mą, szka­rad­ną twarz z okrą­głe­mi ry­bie­mi oczy­ma i od­sta­ją­cą gór­ną war­gą. Wy­dał mi się, jak czło­wiek-pa­jąk, któ­ry wy­czu­wa naj­de­li­kat­niej­sze do­tknię­cie swo­jej sie­ci, jak­kol­wiek zda­je się nie­wzru­szo­ny i obo­jęt­ny. I z cze­go on mógł żyć? Co my­śli i co za­mie­rza? Nie wie­dzia­łem tego. Na ścia­nach jego skle­pu wi­szą bez zmia­ny z dnia na dzień, z roku na rok, te same mar­twe bez­war­to­ścio­we rze­czy. Mógł­bym je na­ry­so­wać z za­mknię­ty­mi oczy­ma. Tu­taj zgię­ta bla­sza­na trą­ba bez klap, po­żół­kły ob­raz ma­lo­wa­ny na pa­pie­rze, wy­obra­ża­ją­cy dzi­wacz­nie po­usta­wia­nych żoł­nie­rzy. Po­tem wiąz­ka za­rdze­wia­łych ostróg na sple­śnia­łym rze­mie­niu i inne na wpół zbu­twia­łe ru­pie­cie. A na prze­dzie na pod­ło­dze sze­reg okrą­głych, tak gę­sto koło sie­bie uło­żo­nych że­la­znych fa­je­rek, że nikt nie mógł prze­kro­czyć pro­gu skle­pu. Ilość tych wszyst­kich rze­czy nie zmiej­sza­ła się nig­dy ani nie po­więk­sza­ła i trwa­ła w nie­zmien­no­ści. A gdy pew­ne­go razu jaki prze­cho­dzień za­trzy­mał się i za­py­tał o cenę tego albo owe­go przed­mio­tu, tan­de­ciarz wpa­dał w gwał­tow­ne roz­draż­nie­nie. W spo­sób dresz­czem przej­mu­ją­cy wy­cią­gał swo­ją za­ję­czą war­gę ku gó­rze i pod­nie­co­ny wy­mru­ki­wał coś nie­zro­zu­mia­łe­go gar­dło­wym, ją­ka­ją­cym się ba­sem, tak że kli­jent tra­ci ocho­tę py­tać jesz­cze i wy­stra­szo­ny uda­je się w dal­szą dro­gę.

Wzrok Aro­na Was­ser­tru­ma bły­ska­wicz­nie prze­śli­zgnął się z przed mo­ich oczu i spo­czął z na­tę­żo­ną uwa­gą na go­łych mu­rach przy­bu­dów­ki, któ­ra się­ga­ła mego okna. Co on mógł tam zo­ba­czyć? Prze­cież tyl­na ścia­na domu jest zwró­co­ną na uli­cę, z okna wy­cho­dzą na po­dwó­rze! Tyl­ko jed­no skie­ro­wa­ne jest na uli­cę.

Po­ko­je przy­le­ga­ją­ce do mo­ich na­tem sa­mem pię­trze – zda­je mi się, że jest to ja­kaś po­kąt­ną, pra­cow­nia – przy­pad­ko­wo zda­wa­ły się być w tej, chwi­li za­ję­te, gdyż na­gle za ścia­ną usły­sza­łem roz­ma­wia­ją­ce ze sobą gło­sy, męz­ki i ko­bie­cy.

Nie­po­dob­na, aby tan­de­ciarz na dole gło­sy te mógł sły­szeć. Przed memi drzwia­mi ktoś się po­ru­szał; do­my­śli­łem się, że to cią­gle jesz­cze Roz­y­na w ciem­no­ściach cze­ka po­żą­dli­wie, aż może ją do sie­bie ze­chcę za­pro­sić.

Ma dole zaś o pół pię­tra ni­żej z za­trzy­ma­nym od­de­chem cza­to­wał na scho­dach dzio­ba­ty, na­pół do­ro­sły Loiz, czy ja drzwi otwo­rzę i czu­łem for­mal­nie tchnie­nie nie­na­wi­ści i spie­nio­ną za­zdrość się­ga­ją­cą aż tu poza moje pro­gi.

Chło­piec bał się zbli­żyć, aby go Roz­y­na nie spo­strze­gła. Czu­je się on od niej za­leż­ny, jak głod­ny wilk od swe­go do­zor­cy, a chciał­by z przy­jem­no­ścią ze­rwać się i nie­przy­tom­nie dać upust swo­jej wście­kło­ści. Usia­dłem przy warsz­ta­cie i wy­ją­łem ob­cąż­ki ryl­ce. Lecz nic nie mo­głem wy­ko­nać, a ręka moja była za mało spo­koj­ną, aby po­pra­wiać sub­tel­ne ry­ci­ny ja­poń­skie. Smęt­ne, po­nu­re ży­cie, zwią­za­ne z tym do­mem, sta­ło na prze­szko­dzie uspo­ko­je­niu mego umy­słu i cią­gle we mnie nur­to­wa­ły sta­re ob­ra­zy.

Loiz i jego bliź­niak Ja­ro­mir byli za­le­d­wie o rok star­si od Roz­y­ny. O ojcu ich, któ­ry wy­ra­biał ho­stje, nie mogę so­bie nic przy­po­mnieć, a te­raz zda­je mi się, opie­kę ma nad nimi pew­na sta­ra ko­bie­ta. Tyl­ko nie wiem, któ­ra to była z po­śród wie­lu, co w tym domu miesz­ka­ją ukry­te, jak kre­ty w swych pod­zie­miach.

Opie­ko­wa­ła się obu chłop­ca­mi, to zna­czy udzie­la­ła im schro­nie­nia, oni zaś za to mu­sie­li jej do­star­czać tego, co przy spo­sob­no­ści ukra­dli lub wy­że­bra­li. Czy da­wa­ła im rów­nież co jeść? Nie przy­pu­szam, gdyż sta­ra wra­ca zwy­kle do domu póź­nym wie­czo­rem.

Jest po­dob­no ob­my­wacz­ką umar­łych.

Gdy Loiz, Ja­ro­mir i Roz­y­na byli jesz­cze dzieć­mi, wi­dy­wa­łem ich czę­sto, jak się we tro­je nie­win­nie ba­wi­li. Lecz dużo cza­su już mi­nę­ło.

Te­raz Loiz cały dzień bie­ga za ru­do­wło­są ży­dów­ką. Cza­sa­mi szu­ka jej nada­rem­nie, a gdy nie może nig­dzie jej zna­leźć, wte­dy prze­śli­zgu­je się przed mo­imi drzwia­mi i z wy­krzy­wio­ną twa­rzą ocze­ku­je, aż ta po­kry­jo­mu tu­taj przyj­dzie. Po­tem, sie­dząc przy pra­cy, wi­dzę go jak bie­gnie przez uli­cę z gło­wą po szpie­gow­sku prze­chy­lo­ną na wy­chu­dłym kar­ku. Cza­sem na­gle prze­ry­wa ci­szę dzi­ki wrzask. Ja­ro­mir, bę­dąc głu­cho­nie­mym i ma­jąc wszyst­ką myśl prze­peł­nio­ną je­dy­nie sza­lo­nym po­żą­da­niem Roz­y­ny, błą­dzi jak dzi­kie zwie­rzę po domu, a jego nie­okre­ślo­ne wy­ją­ce szcze­ka­nie, któ­re wy­da­je na­wpół przy­tom­nie z za­zdro­ści i po­dejrz­li­wo­ści, brzmi tak strasz­nie, że nie jed­ne­mu krew by w ży­łach skrze­pła. Ja­ro­mir szu­ka oboj­ga, gdzie­kol­wiek ich obec­ność po­dej­rze­wa, w jed­nym z ty­sią­ca brud­nych za­kąt­ków, ukry­ty w śle­pej wście­kło­ści, cią­gle bi­czo­wa­ny tą my­ślą, że jego brat za nim śle­dzi, aby z Roz­y­ną nic się nie sta­ło, cze­go­by on nie wie­dział. I wła­śnie to cią­głe drę­cze­nie ka­le­ki – jak są­dzę – jest środ­kiem pod­nie­ca­ją­cym Roz­y­nę, że wciąż z nim się spo­ty­ka. Gdy jej skłon­no­ści i chę­ci słab­ną, Loiz wy­my­śla nowe roz­ma­ite szka­ra­dzień­stwa, aby żą­dze Roz­y­ny na nowo roz­bu­dzić. Wte­dy po­zwa­la­ją umyśl­nie przy­ła­pać się głu­cho­nie­me­mu, wa­biąc chy­trze sza­le­ją­ce­go z wście­kło­ści w ciem­ne przej­ścia; tu Ja­ro­mir, wła­żąc na za­rdze­wia­łe ob­rę­cze, któ­re przy stą­pa­niu, pod­no­si­ły się w górę i że­la­zne gra­bie ostrza­mi zwró­co­ne do góry, pod­le­gał przy­krym wy­pad­kom i by­wał nie­raz po­krwa­wio­ny i po­ra­nio­ny. Od cza­su do cza­su Roz­y­na ob­my­śla­ła, aby go mę­czyć na swo­ją rękę w spo­sób jesz­cze pie­kiel­niej­szy. Po­tem na­raz zmie­nia­ła po­stę­po­wa­nie wzglę­dem Ja­ro­mi­ra, uda­jąc, że na­gle znaj­du­je w nim upodo­ba­nie. Z wiecz­nie uśmiech­nię­tą miną, po­peł­nia ona wzglę­dem ka­le­ki rze­czy strasz­li­we, któ­re ją pod­nie­ca­ją nie­mal do obłę­du; i w tym celu uro­bi­ła so­bie po­zor­nie ta­jem­ni­czy na­pół zro­zu­mia­ły ję­zyk zna­ków, któ­re wcią­ga­ły głu­cho­nie­me­go bez ra­tun­ku w sieć bez­wie­dzy i po­że­ra­ją­cej na­dziei. Pew­ne­go razu wi­dzia­łem go sto­ją­ce­go przed nią, a ona mó­wi­ła do nie­go tak groź­nie po­ru­sza­jąc war­ga­mi i ge­sty­ku­lu­jąc, iż by­łem pe­wien, że lada chwi­la wy­buch­nie on dzi­kiem wzbu­rze­niem. Pot spły­wał mu z czo­ła od nad­ludz­kie­go wy­tę­że­nia my­śli, aby uchwy­cić tak nie­ja­sne i pręd­kie zwro­ty. A w cią­gu na­stęp­ne­go dnia cza­to­wał, trzę­sąc się na ciem­nych scho­dach in­ne­go, na­wpół roz­wa­lo­ne­go domu, któ­ry stał na prze­dłu­że­niu cia­sne­go brud­ne­go za­uł­ka póty, póki mu się nie uda­ło wy­że­brać paru cen­tów. A gdy póź­no w nocy, na­wpół umar­ły z gło­du i nie­po­ko­ju, chciał wró­cić do domu, jego opie­kun­ka daw­no już drzwi za­mknę­ła.

– – – – – – – – – – – – – –

– – – – – – – – – – – – – –

We­so­ły śmiech ko­bie­cy prze­ci­snął się do mnie przez ścia­nę, z są­sied­niej pra­cow­ni. Śmiech? W tym domu we­so­ły śmiech. W ca­łym ghet­to nikt nie miesz­ka, coby mógł się śmiać we­so­ło. Wtem przy­po­mnia­łem so­bie, że przed paru dnia­mi zwie­rzał mi się sta­ry ja­seł­karz Zwak, że pe­wien mło­dy bo­ga­ty pan wy­na­jął od nie­go dro­go pra­cow­nię wi­docz­nie dla­te­go, aby módz bez prze­szko­dy spo­ty­kać się z wy­bra­ną swe­go ser­ca. Aby w domu nikt tego nie spo­strzegł, dro­gie me­ble no­we­go lo­ka­to­ra mu­sia­no wsta­wiać no­ca­mi w ta­jem­ni­cy, po sztu­ce. Do­bro­dusz­ny sta­rzec, gdy mi to opo­wia­dał, za­cie­rał aż ręce z za­do­wo­le­nia i cie­szył się jak dziec­ko ze swo­jej zręcz­no­ści, że nikt ze współ­lo­ka­to­rów nie przy­pusz­cza na­wet ist­nie­nia ja­kiejś ro­man­tycz­nej pary za­ko­cha­nych.

Z trzech do­mów moż­na się do­stać nie­po­strze­że­nie do pra­cow­ni. Na­wet moż­na wejść przez drzwi ta­jem­ne. Tak, gdy się otwo­rzy że­la­zne drzwi w pod­ło­dze, – co z tam­tej stro­ny jest ła­twe do wy­ko­na­nia – moż­na­by, prze­szedł­szy przez mój po­kój dojść do scho­dów na­sze­go domu i użyć ich za wyj­ście… Zno­wu z pra­cow­ni za­dźwię­czał we­so­ły śmiech i obu­dził we mnie nie­wy­raź­ne wspo­mnie­nie zbyt­kow­ne­go miesz­ka­nia pew­nej szla­chet­nej ro­dzi­ny, do któ­rej by­łem czę­sto wzy­wa­ny do od­na­wia­nia dro­go­cen­nych sta­ro­żyt­no­ści. Na­gle usły­sza­łem tuż obok prze­raź­li­wy krzyk. Słu­cha­łem wy­stra­szo­ny. Że­la­zne drzwi w pod­ło­dze sil­nie za­skrzy­pia­ły i po chwi­li do mego po­ko­ju wpa­dła ko­bie­ta. Z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi, bla­da jak ścia­na, z za­rzu­co­nym na na­gich ple­cach zło­to­gło­wiem.

"Mi­strzu Per­nat, ukryj mnie pan na mi­łość Bo­ską. Nie py­taj się pan, ukryj mię tu­taj. " – Za­nim mo­głem od­po­wie­dzieć, drzwi zo­sta­ły po­wtór­nie szarp­nię­te i na­tych­miast za­mknię­te. W se­kun­dę póź­niej uj­rza­łem po­dob­ną do wstręt­nej ma­ski, szy­der­czą twarz kra­ma­rza Aro­na Was­ser­tru­ma.

– – – – – – – – – – – – – –

– – – – – – – – – – – – – –

Przedem­ną wy­nu­rzy­ła się okrą­gła świe­cą­ca pla­ma i w świe­tle księ­ży­ca po­zna­łem zno­wu nogi mego łóż­ka. Sen ogar­niał mnie jesz­cze, jak cięż­ki weł­nia­ny płaszcz, a imię Per­nat, jak gdy­by wy­pi­sa­ne zło­te­mi li­te­ra­mi po­zo­sta­wa­ło w mo­jej pa­mię­ci. Gdzie ja to imię czy­ta­łem?…. Ata­na­zy Per­nat?

Przy­po­mi­nam so­bie, daw­ne­mi cza­sy za­mie­ni­łem gdzieś swój ka­pe­lusz i dzi­wi­łem się wte­dy, że tak jest do­pa­so­wa­ny, cho­ciaż gło­wę mam o bar­dzo nie­zwy­kłym kształ­cie. Zaj­rza­łem wte­dy do cu­dze­go ka­pe­lu­sza i – tak, tak, było w nim zło­te­mi pa­pie­ro­we­mi li­te­ra­mi na bia­łej pod­szew­ce na­pi­sa­ne:

ATA­NA­ZY PER­NAT

Nie wiem dla­cze­go, po­czu­łem do tego ka­pe­lu­sza wstręt i na­wet się go lę­ka­łem. Wtem ude­rzył mię, jak strza­ła za­po­mnia­ny głos, któ­ry chciał się ode­mnie do­wie­dzieć, gdzie się po­dział ka­mień, wy­glą­da­ją­cy, jak sło­ni­na. Szyb­ko wy­obra­zi­łem so­bie ostry, słod­ko szy­dzą­cy pro­fil ru­dej Roz­y­ny i w ten spo­sób uda­ło mi się uchy­lić od po­ci­sku, któ­ry na­tych­miast zgi­nął w mro­ku.

Tak, twarz Roz­y­ny! To jest jed­nak sil­niej­sze niż bez­myśl­nie pa­pla­ją­cy głos, i rze­czy­wi­ście gdy się zno­wu ukry­ję w swo­im po­ko­iku na Ko­gu­cim za­uł­ku, mogę być zu­peł­nie spo­koj­ny.J.

Je­że­li się nie łu­dzę w do­my­śle, że na­zew­nątrz ktoś stą­pa po scho­dach, w nie­zmien­nej cią­gle od­le­gło­ści ode­mnie, z tym za­mia­rem, aby mnie od­wie­dzić: to na­pew­no znaj­do­wać się on te­raz musi na ostat­nim za­krę­cie scho­dów. Te­raz po­szedł w bok, w stro­nę miesz­ka­nia ar­chi­wi­sty Sze­ma­ja­ha Hil­le­la i do­stał się z wy­dep­ta­nych scho­dów do sie­ni wyż­sze­go pię­tra, wy­ło­żo­nej czer­wo­ne­mi ce­gła­mi. Prze­szedł po­omac­ku wzdłuż ścia­ny i mu­siał te­raz, wła­śnie te­raz, sy­la­bi­zu­jąc z tru­dem w ciem­no­ściach, od­czy­ty­wać z ta­blicz­ki na drzwiach moje na­zwi­sko.

Sta­ną­łem wy­pro­sto­wa­ny w środ­ku po­ko­ju i spo­glą­da­łem na wej­ście. Wtem otwo­rzy­ły się drzwi i on wszedł.

Zbli­żył się parę kro­ków ku mnie i nie zdej­mu­jąc ka­pe­lu­sza, nie rzekł na­wet ani słów­ka na po­wi­ta­nie. Od­nio­słem wra­że­nie, że za­cho­wu­je się, jak u sie­bie w domu i uwa­ża­łem za zu­peł­nie zro­zu­mia­łe, iż on tak a nie in­a­czej po­stę­pu­je. Się­gnął do kie­sze­ni, wy­jął ja­kąś książ­kę i dłu­go prze­wra­cał w niej kart­ki.

Okład­ka książ­ki była me­ta­lo­wa, wy­ci­ski na niej w kształ­cie ro­ze­tek i pie­czę­ci były na­kła­da­ne far­bą i wy­ło­żo­ne ma­ły­mi ka­mycz­ka­mi. W koń­cu zna­lazł szu­ka­ne miej­sce i wska­zał mi je. Ty­tuł brzmiał: "Ib­bur", "Brze­mię du­szy". Ol­brzy­mi zło­to czer­wo­ny ini­cjał "J" zaj­mo­wał pra­wie po­ło­wę stro­ni­cy, któ­rą po­mi­mo­wo­li przej­rza­łem; był na brze­gu uszko­dzo­ny. Sta­ra­łem się go na­pra­wić. Ini­cjał ten nie był przy­le­pio­ny do per­ga­mi­nu, jak to do­tych­czas wi­dy­wa­łem w sta­rych książ­kach, skła­dał się on ra­czej z dwóch cien­kich zło­tych pły­tek, zlu­to­wa­nych ze sobą w sa­mym środ­ku, a koń­ca­mi za­cze­pio­nych o brze­gi per­ga­mi­nu. Czyż­by to miej­sce stro­ni­cy, na któ­rem się znaj­do­wa­ła li­te­ra było prze­dziu­ra­wio­ne? Gdy­by tak było w rze­czy­wi­sto­ści, to na dru­giej stro­nie "J" mu­sia­ło­by być od­wró­co­ne. Prze­rzu­ci­łem kart­ką i moje przy­pusz­cze­nie się nie spraw­dzi­ło. Po­mi­mo woli prze­czy­ta­łem tę i na­stęp­ną stro­ni­cę. I czy­ta­łem cią­gle da­lej a da­lej. Książ­ka mó­wi­ła do mnie, jak mówi sen, ja­śniej tyl­ko i wy­raź­niej. Po­ru­szy­ła ona moje ser­ce ja­kiemś za­gad­nie­niem.

Sło­wa pły­nę­ły z nie­wi­dzial­nych ust, sta­wa­ły się żywe i zbli­ża­ły się do mnie. Tań­czy­ły i drga­ły przedem­ną, jak pstro ubra­ne nie­wol­ni­ce, po­grą­ża­ły się po­tem w pod­ło­dze, lub zni­ka­ły jak lśnią­ce tchnie­nia w po­wie­trzu i ustę­po­wa­ły miej­sca in­nym. Każ­da mia­ła chwil­kę na­dziei, że ze­chcę ją wy­brać, lecz na wi­dok no­wo­przy­by­łej, wy­rze­ka­ła się swych na­dziei. Nie­któ­re, znaj­du­ją­ce się pod nie­mi, przy­cho­dzi­ły świet­ne, jak pa­wie w mie­nią­cych się barw sza­tach, a kro­ki ich były po­wol­ne i od­mie­rza­ne. Inne, jak prze­sta­rza­łe i prze­ży­te kró­lo­we o far­bo­wa­nych po­wie­kach, o ry­sach twa­rzy pro­sty­tut­ki i zmarszcz­kach po­kry­tych wstręt­ną szmin­ką. Pa­trzy­łem na nie, jak się zja­wia­ły i od­cho­dzi­ły, a wzrok mój śli­zgał się po wy­dłu­żo­nych kon­tu­rach sza­rych po­sta­ci o twa­rzach tak po­spo­li­tych i bez wy­ra­zu, że wy­ry­cie się ich w pa­mię­ci było wy­klu­czo­ne.

Po­tem przy­wlo­kły nagą ko­bie­tę, ol­brzy­mią, jak spi­żo­wy ko­los. Jej rzę­sy były tak dłu­gie, jak moje całe cia­ło; nie­mo wska­za­ła na puls swej le­wej ręki. Ude­rzał on, jak trzę­sie­nie zie­mi i mia­łem wra­że­nie, że w nim ze­środ­ko­wa­ło się ży­cie ca­łe­go świa­ta. Z od­da­li zbli­żał się or­szak ko­ry­ban­tów. Męż­czy­zna i ko­bie­ta trzy­ma­li się w ob­ję­ciach, wi­dzia­łem ich zbli­ża­ją­cych się z od­da­le­nia, or­szak zaś czy­nił wrza­wę co­raz bli­żej. Te­raz słu­cha­łem roz­le­ga­ją­ce­go się śpie­wu bez­ład­nie plą­sa­ją­cej przedem­ną gro­ma­dy, a wzrok mój szu­kał za­gu­bio­nej pary. Lecz ta prze­mie­ni­ła się w jed­ną je­dy­ną po­stać, na­wpół mę­ską, na­wpół ko­bie­cą, – w Her­ma­fro­dy­tę, sie­dzą­ce­go na tro­nie z masy per­ło­wej. Ko­ro­na Her­ma­fro­dy­ty koń­czy­ła się de­ską z czer­wo­ne­go drze­wa; we­wnątrz ro­bak znisz­cze­nia wy­gry­zał ta­jem­ni­czą cy­frę. W ob­ło­kach pyłu szyb­ko się zbli­ża­ła, po­pę­dza­na bi­czem trzo­da ma­łych, śle­pych owiec: karm­ne zwie­rzę­ta, któ­re pro­wa­dził w or­sza­ku gi­gan­tycz­ny mie­sza­niec, mia­ły prze­zna­cze­nie utrzy­my­wać ży­cie Ko­ry­ban­tów.

Cza­sa­mi nie­któ­re po­sta­cie, wy­pły­wa­ją­ce z nie­wi­dzial­nych ust, przy­by­wa­ły z gro­bów, z chu­s­ta­mi przed ob­li­czem. I sta­nąw­szy przedem­ną, na­gle zrzu­ci­ły okry­cia i stę­ża­łe, głod­ne, spo­glą­da­ły krwio­żer­czym wzro­kiem, skie­ro­wa­nym w me ser­ce, aż lo­do­wa­ty strach, wci­ska) mi się w sam mózg, a krew moja ki­pia­ła, jak po­tok, w któ­ry spa­da­ją z nie­ba odła­my skal­ne – na­gle i w sam śro­dek ło­ży­ska.

Ja­kaś ko­bie­ta uno­si­ła się na­de­mną w po­wie­trzu. Nie wi­dzia­łem jej twa­rzy, gdyż od­wró­ci­ła się ode­mnie, a mia­ła na so­bie płaszcz z pły­ną­cych łez. Ma­ski tań­czy­ły, śmia­ły się, nie dba­jąc o mnie zu­peł­nie. Tyl­ko ja­kiś Pier­rot obej­rzał się uważ­nie – oczy utkwił we mnie i od­sko­czył. Wrósł w zie­mię przedem­ną i spoj­rzał mi w twarz jak gdy­by w zwier­cia­dło. Ro­bił tak dziw­ne miny, pod­no­sił i ma­chał rę­ka­mi, już to ocię­ża­ła, już to z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią, że mo­jem je­dy­nem nie­prze­par­tem pra­gnie­niem sta­ło się na­gle na­śla­do­wać Pier­ro­ta, mru­gać ocza­mi jak on, po­ru­szać ło­pat­ka­mi i wy­krzy­wiać ką­ta­mi ust jak on.

Wte­dy ode­pchnę­ły go na bok nie­cier­pli­wie ci­sną­ce się po­sta­cie, któ­re wszyst­kie chcia­ły być przed moim wzro­kiem. Lecz żad­na z tych istot nie mo­gła się utrwa­lić. Są to ośli­zgłe per­ły na­wle­czo­ne na je­dwab­ny sznur, są to po­szcze­gól­ne tony jed­nej tyl­ko me­lo­dji, któ­re z nie­wi­dzial­nych ust wy­pły­wa­ją. Już nie była to książ­ka, co prze­ma­wia­ła do mnie.

Był to glos. Głos, któ­ry cze­goś chciał ode­mnie, cze­goś, cze­go nie mo­głem uchwy­cić, choć nie wiem jak usi­ło­wa­łem to zro­bić. Głos drę­czył mnie pa­lą­ce­mi nie­zro­zu­mia­łe­mi py­ta­nia­mi. Lecz głos, któ­ry te wi­dzial­ne wy­po­wia­dał sło­wa, umar­ły był i bez echa. Każ­dy głos roz­brzmie­wa­ją­cy w świe­cie rze­czy­wi­sto­ści, od­po­wia­da wie­lo­krot­nym echem, tak, jak każ­dy przed­miot ma je­den duży cień i wie­le cie­ni ma­łych, ten jed­nak­że głos nie od­po­wia­dał już żad­nym echem, – daw­no, daw­no już się te echa roz­wia­ły i prze­brzmia­ły.

Prze­czy­ta­łem książ­kę do koń­ca i trzy­ma­łem ją jesz­cze w rę­kach, a wów­czas było mi tak, jak gdy­bym ba­daw­czo w mó­zgu wła­snym kart­ki prze­rzu­cał i to nie w jed­nej książ­ce! – Wszyst­ko, co mi ten głos po­wie­dział, no­si­łem w so­bie od­kąd żyję, lecz było to za­po­mnia­ne i ukry­te przed mą świa­do­mo­ścią aż do dnia dzi­siej­sze­go.

– – – – – – – – – – – – – –

Spoj­rza­łem przed sie­bie. Gdzie się po­dział czło­wiek, któ­ry mi przy­niósł książ­kę? Czyż­by wy­szedł? Czy przyj­dzie po nią, gdy bę­dzie skoń­czo­na? Może mam mu ją od­nieść? Lecz nie mogę so­bie przy­po­mnieć, czy­li mó­wił gdzie miesz­ka? Sta­ra­łem się wy­wo­łać w pa­mię­ci jego zja­wę, lecz mi się nie uda­ło. Cho­ciaż­by wie­dzieć jak był ubra­ny? Czy był sta­ry czy mło­dy? Ja­kie­go ko­lo­ru były jego wło­sy, bro­da? Mie, nic zu­peł­nie nie mo­głem so­bie wy­obra­zić. Wszyst­kie przed­sta­wia­ją­ce go ob­ra­zy, któ­re so­bie stwo­rzy­łem, roz­pły­wa­ły się bez za­trzy­ma­nia, za­nim by­łem w sta­nie po­łą­czyć je w du­chu. Za­mkną­łem oczy i opu­ści­łem rękę na po­wie­ki, aby uło­wić naj­drob­niej­szą choć­by cząst­kę jego por­tre­tu. Nic, nic. Sta­ną­łem po­środ­ku po­ko­ju i spo­glą­da­łem na drzwi, tak, jak to zro­bi­łem przed­tem, gdy czło­wiek ten wcho­dził i ma­lo­wa­łem so­bie całą rzecz: te­raz skrę­ca koło rogu, te­raz stą­pa po wy­ło­żo­nej ce­gła­mi po­sadz­ce, te­raz czy­ta na drzwiach moją ta­blicz­kę:

"Ata­na­zy Per­nat", a te­raz wcho­dzi. Da­rem­nie. Nie mo­głem wzbu­dzić naj­mniej­sze­go śla­du wspo­mnie­nia co do jego po­sta­ci. Zo­ba­czy­łem książ­kę, le­żą­cą na sto­le i chcia­łem so­bie wy­obra­zić w du­chu rękę, któ­ra ją z kie­sze­ni wyj­mu­je, by mi ją po­dać. Nie mo­głem so­bie uzmy­sło­wić, czy na ręku była rę­ka­wicz­ka, czy też dłoń była ob­na­żo­na, czy była mło­da, czy po­marsz­czo­na, przy­stro­jo­na pier­ście­nia­mi, czy też nie.

Wtem wpadł mi szcze­gól­ny po­mysł. Był on jak na­tchnie­nie, któ­re­mu nie moż­na było się oprzeć. Wło­ży­łem ka­pe­lusz i prze­szedł­szy ko­ry­tarz, zsze­dłem po scho­dach na dół. Po­tem po­wo­li wró­ci­łem znów do swe­go po­ko­ju.

Po­wo­li, zu­peł­nie po­wo­li, tak jak on, gdy wcho­dził do mnie. Otwo­rzyw­szy drzwi spo­strze­głem, że w po­ko­ju był zmrok. Czyż nie pro­mie­niał ja­sny dzień, gdy przed chwi­lą wy­cho­dzi­łem? Jak dłu­go mu­sia­łem ma­ru­dzić, je­że­li nie za­uwa­ży­łem, że te­raz jest już tak póź­no?

Pró­bo­wa­łem na­śla­do­wać nie­zna­jo­me­go w ru­chach i mi­nach, lecz nie mo­głem go so­bie zu­peł­nie przy­po­mnieć. Jak jed­nak­że mia­ło mi się udać na­śla­do­we­nie jego po­sta­ci, sko­ro nie mia­łem żad­ne­go punk­tu opar­cia do jego wy­glą­du?

Lecz re­zul­tat był inny, zu­peł­nie inny, niż przy­pusz­cza­łem. Moja skó­ra, mu­sku­ły, całe cia­ło przy­po­mnia­ły so­bie na­gle wszyst­ko, nie zdra­dza­jąc się przed mó­zgiem. One to wy­ko­ny­wa­ły ru­chy, któ­rych nie chcia­łem i nie za­mie­rza­łem wy­ko­ny­wać. Jak gdy­by moje człon­ki nie na­le­ża­ły wię­cej do mnie. W jed­nej chwi­li, gdy ro­bi­łem parę kro­ków po po­ko­ju, chód mój stał się drep­cą­cy i cu­dzy. Okre­śli­łem, że to chód czło­wie­ka, któ­ry jest w cią­głej oba­wie, że upad­nie. Tak, tak, tak, to był jego chód. Naj­do­kład­niej wie­dzia­łem – to on. Mia­łem twarz obcą, bez za­ro­stu, o wy­sta­ją­cych ko­ściach po­licz­ko­wych i spo­glą­da­łem uko­śny­mi ocza­mi. Czu­łem to lecz nie mo­głem się zo­ba­czyć. Prze­ra­żo­ny, że moja twarz nie jest moją, chcia­łem krzy­czeć; na­stęp­nie chcia­łem się do­tknąć, lecz ręka nie po­szła za roz­ka­zem woli, jeno za­nu­rzy­ła się w kie­sze­ni i wy­ję­ła książ­kę. Zu­peł­nie tak, jak on to ro­bił. Ma­gle sie­dzę, zno­wu bez ka­pe­lu­sza i pal­ta przy sto­le i to je­stem ja. To ja, to ja! Ata­na­zy Per­nat. Trzę­sły mną dresz­cze i zgro­za, ser­ce sza­la­ło, jak­by chcia­ło wy­sko­czyć i czu­łem, że wid­mo­we pal­ce, ści­ska­ją­ce do­tych­czas mój mózg, usu­nę­ły się ode­mnie. Tyl­ko z tyłu gło­wy wy­czu­wa­łem jesz­cze zim­ne śla­dy ich do­ty­ku.

Te­raz wie­dzia­łem, ja­kim był nie­zna­jo­my, mógł­bym go zno­wu w so­bie wy­czuć – w każ­dej chwi­li, gdy­bym za­pra­gnął, lecz wy­wo­łać jego ob­raz tak, abym go wi­dział przed sobą oko w oko, tego jesz­cze nie po­tra­fię i nig­dy nie będę mógł zro­bić. Po­zna­łem, że on jest jak ne­ga­tyw, nie­wi­docz­na próż­nia, o nie­uchwyt­nych li­niach, w któ­rą mu­szę się sam wci­snąć, je­że­li chcę po­znać jej kształt i isto­tę we wła­snem "ja".

W szu­fla­dzie mego sto­li­ka sta­ła że­la­zna ka­set­ka – chcia­łem w niej za­mknąć książ­kę i do­pie­ro gdy stan cho­ro­by du­cha ustą­pi, chcia­łem ją wy­jąć i pod­jąć po­pra­wę zła­ma­ne­go ini­cja­łu "J". Wzią­łem książ­kę ze sto­łu. Czu­łem, jak gdy­bym nic nie trzy­mał; chwy­tam ka­set­kę – to samo – wra­że­nie, jak gdy­by zmysł do­ty­ku mu­siał od­by­wać dłu­gą, dłu­gą dro­gę peł­ną ciem­no­ści, za­nim by co wpa­dło do mo­jej świa­do­mo­ści; jak gdy­by to były rze­czy war­stwa­mi cza­su mno­gich lat od­da­lo­ne ode­mnie i na­le­żą­ce do prze­szło­ści, co już daw­no prze­mi­nę­ła.

Głos, któ­ry po­szu­ki­wał mnie, krą­żąc w mro­ku, aby mnie tra­pić ka­mie­niem po­dob­nym do sło­ni­ny, prze­szedł koło mnie, ale mnie nie za­uwa­żył. Wie­dzia­łem, że po­cho­dzi on z kra­iny snów. Lecz to, co prze­ży­łem było rze­czy­wi­sto­ścią i czu­łem, że dla­te­go wła­śnie nie mógł mnie nie wi­dzieć i szu­kał mnie na­próż­no.PONCZ.

Otwo­rzy­li­śmy okno, żeby wy­pu­ścić dym ty­tu­nio­wy z mego ma­te­go po­ko­ju.

Zim­ny wiatr noc­ny wio­nął do środ­ka i po­ru­szył płasz­cze tak, że się z lek­ka za­czę­ły ko­ły­sać.

Sza­now­na ozdo­ba gło­wy Pro­ko­pa naj­chęt­niej by się stąd gdzie wy­nio­sła – po­wie­dział Zwak i wska­zał na wiel­ki ka­pe­lusz mu­zy­ka: sze­ro­kie ron­do ka­pe­lu­sza po­ru­sza­ło się jak czar­ne skrzy­dła.

Jo­zue Pro­kop we­so­ło mru­gnął po­wie­ka­mi.

Wy­nio­sła by się – rzekł – naj­chęt­niej by się wy­nio­sła.

Po­le­cia­ła­by do Lo­isicz­ka na mu­zy­kę ta­necz­ną – za­brał głos Vrie­slan­der.

Pro­kop za­czął się śmiać i ręką jął ude­rzać w takt do wtó­ru dźwię­kom, któ­re fala zi­mo­we­go po­wie­trza uno­si­ła po­przez da­chy.

Po­tem zdjął ze ścia­ny moją sta­rą po­ła­ma­ną gi­ta­rę; uda­wał, że do­ty­ka roz­pęk­nię­tych strun i za­śpie­wał skrze­czą­cym fal­se­tem i prze­cią­głym ak­cen­tem dzi­wacz­ną śpiew­kę w gwa­rze zło­dziej­skiej.

"An Bein – del von Ei – sen (1)

recht alt Rn Stran – zen net gar a so kalt Mes­si­nung, a' Rau­cherl und Rohn und im­merrr nurrr put­zen – – –

– – – – – – – – – – – – – –

–- (1) Pio­sen­ka w gwa­rze zło­dziej­skiej pra­sko-nie­miec­kiej nie na­da­je się do prze­kła­du. Po­da­je­my ją w ory­gi­na­le.

"Jak on wspa­nia­le i pręd­ko na­uczył się mowy zło­dziej­skiej!" i Vrie­slan­der ro­ze­śmiał się gło­śno i za­nu­cił:

"Und stock – en sich Au­fzug und Pfiff

Und schmal­len an eiser­nes G'süff.

Juch, –

Und Hand­schuh­kren, Ha­rom net san – – – –

– – – – – – – – – – – – – –

Tę oso­bli­wą śpiew­kę co wie­czór grze­cho­ce u Lo­isicz­ka my­szu­gen Ne­fta­li Sza­fra­nek z zie­lo­nym dasz­kiem, a wy­szmin­ko­wa­na ko­bie­ta gra na har­mo­ni­ce i mru­czy tekst – ob­ja­śnił mnie Zwak. Mu­sisz też kie­dy iść z nami do tego szyn­ku, mi­strzu Per­nat! Może póź­niej, kie­dy skoń­czy­my poncz. Jak pan są­dzi? Dla uczcze­nia dzi­siej­sze­go dnia pań­skich uro­dzin.

Tak jest. Chodź pan z nami póź­niej – rzekł Pro­kop – i za­mknął okno. Trze­ba to zo­ba­czyć.

Po­tem wy­pi­li­śmy go­rą­cy poncz i od­da­li­śmy się swo­im my­ślom.

Vrie­slan­der wy­ci­nał ja­kąś mar­jo­net­kę.

Jo­zue – prze­rwał ci­szę Zwak – wy­ście nas for­mal­nie od­cię­li od świa­ta ze­wnętrz­ne­go! Ód chwi­li, gdy­ście za­mknę­li okno – nikt ani sło­wem się nie ode­zwał.

My­śla­łem wła­śnie, gdy tu przed chwi­lą na­sze pal­ta za­czę­ły się ko­ły­sać, ja­kie to dziw­ne, że wiatr po­ru­sza rze­czy mar­twe! szyb­ko od­po­wie­dział Pro­kop, jak­by chciał uspra­wie­dli­wić swe mil­cze­nie. Jest to zdu­mie­wa­ją­ce, gdy na­gle za­czy­na­ją się trze­po­tać przed­mio­ty, któ­re za­zwy­czaj leżą bez ży­cia. Nie­praw­daż? Wi­dzia­łem kie­dyś, jak na pu­stym po­dwór­cu wiel­kie strzę­py pa­pie­ru – choć nie czu­łem wca­le wia­tru, gdyż sta­łem osło­nię­ty do­mem – go­ni­ły się w kół­ko z wście­kło­ścią i ści­ga­ły się wza­jem­nie, jak­by so­bie śmierć za­przy­się­gły. Chwi­lę póź­niej zda­wa­ły się uspo­ko­jo­ne, gdy na­raz na­pa­dła je zno­wu sza­lo­na za­wzię­tość i z upo­rem bez­myśl­nym ra­zem w kąt się wci­snę­ły, na nowo się roz­pry­sły i w koń­cu znik­nę­ły za ro­giem. Tyl­ko ja­kaś gru­ba ga­ze­ta nie mo­gła po­dą­żyć za nie­mi; zo­sta­ła na chod­ni­ku, pod­no­si­ła się i opa­da­ła bez­dar­nie, jak­by jej tchu za­bra­kło i z tru­dem chwy­ta­ła po­wie­trze. Wów­czas przy­szło mi do gło­wy mrocz­ne po­dej­rze­nie: cóż, je­że­li w koń­cu na­sze ży­cie ni­czem inn­nem nie jest, jak ta­kim strzęp­kiem pa­pie­ru? Czy to nie jaki nie­wi­dzial­ny, nie­uchwyt­ny wiatr po­mia­ta nami w tę i ową stro­ną – i na­da­je kie­ru­nek na­szym czy­nom, gdy nam roi się w za­śle­pie­niu, że idzie­my za na­szą wła­sną wol­ną wolą? Cóż, je­że­li na­sze ży­cie ni­czem wię­cej nie jest, jak za­gad­ko­wym wia­trem wi­ro­wym, wia­trem, o któ­rym Bi­blia mówi: wiesz­li skąd on przy­by­wa i do­kąd idzie? Czyż nie śni się nam cza­sem, że sto­imy w głę­bo­kiej wo­dzie i ło­wi­my srebr­ne ryby, a nic in­ne­go się nie sta­ło, prąd zim­ne­go po­wie­trza mu­snął na­sze ręce?

Pro­ko­pie, mó­wi­cie sło­wa­mi Per­na­ta. Cóż to się z wami dzie­je? py­tał Zwak i nie­uf­nie spoj­rzał na mu­zy­ka.

Hi­stor­ja o księ­dze lbbur, któ­rą przed­tem mistrz nam opo­wia­dał – szko­da, że­ście przy­szli tak póź­no, i że­ście jej nie sły­sze­li! – ta hi­stor­ją jak­by echem w nim prze­ma­wia" – po­wie­dział Vrie­slan­der.

Hi­stor­ja o księ­dze?

Wła­ści­wie hi­stor­ją o czło­wie­ku, któ­ry przy­niósł książ­kę i wy­glą­dał dziw­nie. – Per­nat nie wie jak się ten czło­wiek na­zy­wa, gdzie miesz­ka, cze­go chciał, a cho­ciaż jego po­stać musi być bar­dzo ude­rza­ją­ca – nie da się jed­nak żad­ną mia­rą okre­ślić do­kład­nie.

Zwak przy­słu­chi­wał się roz­mo­wie.

To jest god­ne za­sta­no­wie­nia – rzekł po chwi­li. Czy obcy nie był cza­sem go­ło­bro­dy i czy nie miał oczu sko­śnych, ze­zo­wa­tych?

"Zda­ie się – od­po­wie­dzia­łem – to jest – ja – ja – tak – tak – wiem to na pew­no. Więc go zna­cie?

Ja­seł­karz gło­wą po­trzą­snął: "On mi tyl­ko ko­goś przy­po­mi­na… To jak­by "Go­łem".

Ma­larz Vrie­slan­der opu­ścił no­żyk swój na zie­mię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: