- W empik go
Goodbye, love - ebook
Goodbye, love - ebook
Autorka serii „Diabły Nevady”!
Gorący romans z różnicą wieku! Studentka i pan psycholog.
Dwudziestoletnia Love Porter właśnie rozpoczęła wojnę ze swoim sąsiadem, trzydziestoczteroletnim znanym w Kolorado psychologiem Ryderem Callahanem.
W odpowiedzi na dwuznaczne hałasy dochodzące zza ściany postanowiła uraczyć mężczyznę głośną muzyką. W odwecie Ryder pojawił się w jej sypialni. To był dopiero początek. Kolejne psikusy, które zaczęli sobie wzajemnie robić, doprowadziły do zaognienia i tak napiętej już sytuacji.
Od nienawiści jest tylko jeden krok do czegoś zupełnie innego. Między Love i Ryderem pojawia się silne przyciąganie, jednak mężczyzna zdaje sobie sprawę z tego, że dziewczyna jest dla niego za młoda.
Ryder odkrywa też, że Love dręczą koszmary z przeszłości. Czy młoda sąsiadka pozwoli mu sobie pomóc?
Opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8320-184-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LOVE
– Romantyczne gówno.
Kayden zerka na mnie kątem oka, nadal jednak sprawnie przelewając colę do wysokich, papierowych kubków. Gdy kończy, podaje je stojącej po drugiej stronie lady parze i życzy im miłego seansu, jak gdyby oglądanie tego ścieku, mogło okazać się jakimś cudem miłe.
Umówmy się: nie mogłoby.
– Gdy jesteś zmęczona, robisz się zrzędliwa, Love. – Chłopak uśmiecha się kącikiem ust i zerka na ekran własnego telefonu. – Jeszcze dziesięć minut do końca zmiany. Wytrzymasz.
– Nie jestem zrzędą. Jestem szczera.
– I wszystkie romantyczne filmy oceniasz przez pryzmat swojego braku życia miłosnego. – Kayden wywraca oczami, wyraźnie rozbawiony.
Patrzę na niego spod przymrużonych powiek.
– To nieprawda. Po prostu mam za dobry gust, by podniecać się tym, że dwoje ludzi najpierw połyka się na wielkim ekranie, a potem kłamie sobie w żywe oczy, zdradza się pod przykrywką „chwili słabości”, rozchodzi się i schodzi przynajmniej trzydzieści sześć razy w ciągu zaledwie dwóch godzin, a potem kończy z trójką dzieci – bąkam. – To nudne.
– Burzliwa miłość sprzedaje się najlepiej… – słyszę w odpowiedzi. – Love.
– Jest przereklamowana. I w większości przypadków promuje toksyczne relacje.
– Ludzie to kupują. – Kay wzrusza ramionami.
– Ludzie są beznadziejni.
– To też prawda – wzdycha mój rozmówca. – Idź już. Wyglądasz, jakby ta zmiana serio wyssała z ciebie całą energię, a ja nie chcę cię mieć na sumieniu. Sam poradzę sobie z ogarnięciem tego syfu.
Krzywię się i odwracam głowę w stronę niewielkiego lustra. W jego odbiciu dostrzegam swoje własne wykończone oblicze. Blade policzki, mętne oczy i niesforne kosmyki włosów rozsypane po całej twarzy. Dobra, rzeczywiście powinnam odpocząć po tym kilkudniowym maratonie w pracy. Swoim wyglądem przypominam zombie.
– Na pewno? – upewniam się. – Dasz sobie radę beze mnie?
Kayden kiwa głową bezpretensjonalnie.
– Na pewno. Na razie, Love.
Odpowiadam mu słabym uśmiechem. Ściągam z siebie fartuch i ruszam w stronę wyjścia na zaplecze. Stamtąd zgarniam swój płaszcz i torebkę, a potem z westchnieniem kieruję się w stronę drzwi, za którymi znajdują się schody prowadzące na parking. Tuż za nim mogę ujrzeć wcale nie zatłoczony o tej porze przystanek.
Szybko wsiadam do nadjeżdżającego autobusu, uciekając przed prószącym śniegiem. Z mokrymi włosami zapewne wyglądałabym jeszcze gorzej, niż rzeczywiście wyglądam. Podróż mija mi spokojnie. Po upływie standardowych kilkunastu minut docieram do domu.
I cóż. Zdecydowanie zaskakuje mnie widok, który tam zastaję. Druga połowa bliźniaka, w którym mieszkam, do tej pory była pusta. Po śmierci starszej pani Hughes niespecjalnie ktoś chciał się tutaj wprowadzać. A teraz, widząc na sąsiednim podjeździe dużego range rovera, domyślam się, że ktoś jednak postanowił pobawić się w mojego sąsiada. Ciekawe, kto to jest.
Może rodzina? Oby nie, pewnie mają dzieci.
Kręcę głową z niesmakiem i kończę ze snuciem teorii, bo każda kolejna byłaby chyba gorsza od poprzedniej. Powolnym krokiem ruszam do drzwi. Kiedy jestem już w ciepłym mieszkaniu, zaciągam się znajomym zapachem i zrzucam z siebie ubrania. Biorę szybki prysznic, sprawdzam swój plan jutrzejszych zajęć na uczelni, a potem, już w sypialni, zakopuję się pod kołdrą z zamiarem odespania ostatnich dni.
No właśnie.
Robię to z pieprzonym zamiarem.
Otwieram oczy, gdy słyszę, jak coś uderza w ścianę, przy której znajduje się moje łóżko. Mebel drży niespokojnie, a walenie nie ustaje przez kilka dobrych sekund. Mrugam powoli, próbując zrozumieć, co się tutaj, u licha, dzieje.
– Przestań… – Kobiecy śmiech wydaje się odrobinę stłumiony, ale przy tym wciąż dobrze słyszalny.
No to są chyba jakieś jaja, myślę.
– To łaskocze… – Słyszę kolejny chichot.
Nie, nie, nie. Przyciskam poduszkę do ucha i udaję, że nic się nie dzieje. Próbuję myśleć o czymś przyjemnym, ale na próżno, bo znowu czuję, jakby ktoś kołysał moim łóżkiem. Mebel przesuwa się delikatnie w przód i w tył, a dźwięk uderzeń w ścianę przebija się nawet przez mój pancerz stworzony z poduszki.
Przez chwilę leżę całkiem nieruchomo. Dociskam poduszkę jeszcze mocniej, ale to wcale nie pomaga, bo wrażenie, jakbym dryfowała na morzu, trzyma się mnie jak rzep. Nie mogę mu się oprzeć, kiedy uderzenia przesuwają mnie raz po raz w górę i w dół. Jęczę przeciągle, błagając wszelkie istniejące bóstwa, by moje katusze się już skończyły.
Prędko jednak uświadamiam sobie, że to marzenie ściętej głowy. Szlag, gdybym mogła, ścięłabym ją teraz temu pajacowi, który tak bezwstydnie zabawia się tuż pod moim nosem.
– Kurwa – klnę w pewnym momencie, porządnie wytrącona z równowagi.
Kolejna porcja znajomych odgłosów jest jak uderzenie w twarz. Matko. Naprawdę staram się nie myśleć o tym, co dzieje się w sąsiednim mieszkaniu, ale kobiecy chichot jedynie zaognia zirytowanie, które przepływa przez moje żyły.
Rozglądam się po pokoju, w którym panuje ciemność. Sama nie wiem, czego tak uparcie szukam. Chyba po prostu próbuję nie myśleć o tym, że ktoś ostro pieprzy się za ścianą. Te dźwięki są jednoznaczne. Moi sąsiedzi to bezwstydne zwierzęta. To pieprzone dzikusy. Nie wiem, czy mają świadomość, jak cienkie są ściany w tym budynku, ale ja właśnie się o tym dobitnie przekonuję.
Przecieram dłońmi twarz. Kiedy już myślę, że to wszystko ustało, znowu słyszę jednostajne stukanie. Przewracam oczami. Jestem śpiąca i wykończona, ostatnie, na co mam ochotę, to zabawa w zgadywanie, czy moi nowi sąsiedzi kiedykolwiek dadzą mi zwyczajnie zasnąć.
– Koniec? – wzdycham z nadzieją.
Z nadzieją, która szybko gaśnie.
Biorę głęboki wdech nosem. Jestem półprzytomna, gdy wstaję i podchodzę do głośników znajdujących się naprzeciwko łóżka. Panele pod moimi bosymi stopami drżą, kiedy pokonuję dystans, jaki mnie od nich dzieli. Niewiele myśląc, włączam muzykę klasyczną i pogłaśniam ją. Jeśli to ma zagłuszyć te kobiece stęki i walenie w ścianę, to jestem skłonna słuchać jej przez całą noc.
Ponownie zatapiam się w pościeli i zasypiam z lekkim trudem.
***
Budzi mnie dziwne przeczucie, że nie jestem sama w swojej własnej sypialni. I, o Boże. Gdy tylko otwieram powoli oczy, dostaję chyba pierdolonej zapaści, widząc w mroku zarys wysokiej sylwetki faceta, stojącego przy moich przyciszonych już głośnikach. Podrywam się momentalnie do siadu i wycofuję pod ścianę, krzycząc jak wariatka do zdarcia gardła.
– Kurwa – słyszę zachrypnięty głos nieznajomego, który robi długi krok do przodu, by stanąć w snopie światła bijącego od księżyca, wpuszczonego do sypialni przez niezasłoniętą roletę okna. – Gdybym wiedział, że jesteś taka głośna, nie pakowałbym się w mieszkanie z tobą po sąsiedzku, świrusko.
Facet wsuwa dłonie do kieszeni spodni, podczas gdy ja oddycham ciężko, wpatrując się z rozchylonymi z wrażenia ustami w drania, który bez ceregieli wparował mi do domu. Staram się uspokoić kołatające serce, ale ono, jak na złość, dudni jeszcze szybciej na widok właściciela szarych oczu. Szarych oczu, które skanują mnie teraz bardzo, bardzo uważnie.
– No chyba sobie kpisz – wypalam, gdy udaje mi się zdusić w sobie pierwszą falę szoku. Patrzę na mężczyznę wściekle i wymierzam palec wskazujący w jego kierunku, pospiesznie wstając na nogi. – Wparowujesz tutaj jak do siebie…
– Miałaś otwarte drzwi, Panno Przezorna – przerywa mi nagle mój rozmówca, a jego słowa przesiąkają wręcz pieprzoną prowokacją.
Szyderstwo, które maluje się na jego twarzy, działa na mnie jak czerwona płachta na byka. Zaciskam usta w wąską linię i kręcę głową. Jak on śmiał mi przerwać? Co on tutaj w ogóle robi? Czy to podchodzi pod paragraf i mogę to zgłosić na policję?
– Co nie znaczy, że miałeś poczuć się jak u siebie! – unoszę się i momentalnie karcę w duchu, bo mój głos, jak na złość, staje się wyższy o przynajmniej kilka zdradzieckich oktaw.
Mężczyzna opiera się nonszalancko ramieniem o ścianę. Od razu zwracam uwagę na to, jak wysoki i dobrze zbudowany jest. Biały sweter opina jego szerokie ramiona oraz pozwala mi dojrzeć zarys rozbudowanej klatki piersiowej. Mój osobisty włamywacz ma czarne, nieco przydługie włosy, opadające mu swobodnie na czoło, oraz ładnie skrojone usta, spomiędzy których nagle wypada krótkie oraz prześmiewcze:
– Nie czuję się winny.
– A powinieneś – burczę. – Nie dajesz mi spać.
Staję tuż przed nim i zadzieram hardo brodę. Mężczyzna unosi pytająco brew, a mi na moment zasycha w gardle. Z bliska jest… wow. Przystojny. Bardzo przystojny. I bije od niego pewien rodzaj stanowczości podszytej wręcz namacalną pewnością siebie – takiej, która podpowiada mi, że ten gnojek wiecznie rozstawia wszystkich po kątach i robi to z czystą przyjemnością. Ugh, jeszcze tego mi brakowało.
Atrakcyjnego buca-kobieciarza tuż za ścianą.
– No popatrz. Przyszedłem z tym samym problemem – mruczy nisko przystojniak, a ja natychmiast odzyskuję rezon i parskam wymownie.
– Och, przepraszam, że wolę słuchać muzyki niż…
Przełykam nagle, czując zażenowanie plądrujące całe moje ciało.
Och, nie powiem tego na głos.
– Niż? – Nieznajomy znowu unosi brew, a moje policzki oblewa gorąc.
– Niż innych dźwięków dochodzących z twojego mieszkania. To niesmaczne. Obrzydliwe. I… Jezu. Jak można być takim niewyżytym zwierzęciem, co? – wypluwam zdegustowana, kładąc ofensywnie dłoń na biodrze.
Cień rozbawienia znika z twarzy mężczyzny i zostaje zastąpiony przez powagę. Facet taksuje mnie wzrokiem od stóp do głów, pozostając przy tym spokojnym i opanowanym. Tak bardzo niemożliwym do rozszyfrowania. Jego twarz jest kamienna, a spojrzenie nieczytelne. Przez głowę przemyka mi myśl, że może mieć około trzydziestu pięciu lat. Z pewnością jest ode mnie dużo starszy.
Jest gorący, gdy wyobrażam go sobie w nieco innych okolicznościach jako mężczyznę, który świadomy, czego chce, wypowiada komendę, oczekując cudzej potulności. Ale ma tupet. Duży… tupet, który sprawia, że jedyne, na co mam ochotę, to kopnięcie go w interes.
– Masz problemy z agresją? – pyta neutralnym tonem, ale mogłabym przysiąc, że słyszę w nim szczyptę prowokacji.
Dopiero teraz orientuję się, że palec wskazujący, którym jeszcze przed chwilą w niego mierzyłam, wbija się oskarżycielsko w jego twardą pierś. I, szlag. Wbija się w nią naprawdę mocno. Od razu cofam dłoń.
– Nie odwracaj kota ogonem – cedzę.
– Co uważasz za niesmaczne? – dopytuje zaciekawiony nieznajomy.
Rozchylam usta, ale szybko je zamykam.
– No…
– No?
– Boże święty. Czy możesz już wyjść z mojego mieszkania? – Przecieram dłonią twarz, a potem ponownie krzyżuję spojrzenie z tym fagasem. Jest niewzruszony i w pewien sposób wyluzowany, jakby nic, do diaska, nie zrobił.
Wow, on naprawdę nie ma wstydu.
– Wystarczy Ryder. – Cień rozbawienia przemyka przez tę jego przystojną buźkę.
Biorę głęboki wdech.
Kurwa, jaki ty jesteś irytujący.
– Spieprzaj stąd, draniu.
– Jaką mogę mieć pewność, że jak wyjdę, to dasz mi spać? – Przechyla głowę, by przyjrzeć się uważniej mojej twarzy. Szybko zaczynam czuć gorąc oblewający podbrzusze i mam ochotę zdzielić się za to po twarzy. Nie mogę tak na niego reagować, nawet jeśli uważam go za najprzystojniejszego faceta, jakiego kiedykolwiek widziałam.
– Ostrzegam cię – wypalam na jednym wdechu. – Lepiej. Stąd. Wyjdź.
Przystojniak marszczy nieznacznie czoło.
– Słucham?
– Jeśli ogłuchłeś przez moje głośniki, to było warto. – Uśmiecham się ironicznie. – Uważaj, bo nie chcesz wchodzić ze mną na wojenną ścieżkę. Nie chcesz tego – powtarzam ciszej, a dziwne napięcie wydaje się unosić gdzieś w powietrzu, gdy brunet nachyla się nade mną. Powoli, niespiesznie, leniwie.
Wszystko po to, by rzucić mi mrukliwie w usta krótkie:
– Obawiam się, że już to zrobiłem.
Jego oczy ciemnieją, zanim wychodzi i zostawia mnie samą. Samą z obietnicą, że ten zabójczo przystojny drań jeszcze mnie popamięta.ROZDZIAŁ DRUGI
RYDER
Nigdy nie spotkałem kogoś tak nieobliczalnego jak Love Tykająca Bomba Porter. Przypadek, który najpierw idealnie usypia ludzką czujność, a potem atakuje w najmniej spodziewanym momencie.
Patrzę na swoją upierdliwą sąsiadkę i myślę, że w żadnym wypadku nie mógłbym spodziewać się tego, jak wielki ładunek wybuchowy może tkwić w tak drobnym ciele i jak wielkie wyrachowanie mogłoby skrywać się pod maską uroczej dziewczyny z podwórka obok. Porter idealnie gra głupa, gdy mruży oczy w fałszywym niezrozumieniu i pyta:
– Ale o co ci tak właściwie chodzi?
Jest przy tym tak autentyczna, że gdybym nie był psychologiem i nie zwracał uwagi na pewne szczegóły, pewnie bym jej uwierzył i jeszcze przeprosił za najście. Jedno jest pewne – ta dzikuska wie, jak stwarzać pozory, a to czyni ją naprawdę niebezpieczną.
– Przebiłaś mi oponę w aucie – powtarzam zniecierpliwiony.
Porter parska śmiechem.
– Ja? – Wskazuje na siebie palcem.
– Nie, Święty Mikołaj – ironizuję.
Brunetka zagryza wargę, taksując mnie ostentacyjnie wzrokiem.
– Tobie akurat bliżej do Grincha.
Wywracam oczami. Boże, co ja z nią mam.
– Po prostu się przyznaj – rozkazuję twardo i kładę ofensywnie dłonie na biodrach. – Jesteś jedyną osobą w promieniu mili, która byłaby w stanie to zrobić.
– Skąd ta pewność?
Biorę głębszy wdech nosem.
– Bo nazywasz się, do cholery, Love Porter.
– Auć. – Przykłada teatralnie dłoń do serca. – Więc co złego, to ja.
Ręce mi opadają. Kurwa, czuję, jakbym mówił do ściany. To przecież oczywiste, że żywot mojej biednej opony postanowiła zakończyć ta świruska. Mimo że znam ją krótko, już zdążyłem się przekonać, ile popapranych pomysłów siedzi jej w głowie.
– Nie bawmy się w przedszkole. Nie jesteśmy dziećmi. – Kręcę głową.
Moja rozmówczyni uśmiecha się kpiąco.
– Oczywiście, że nie – mówi i dodaje szeptem pod nosem: – W końcu ktoś tu przechodzi raczej kryzys wieku średniego.
Zaciskam szczękę. Porter wie, że działa na mnie jak czerwona płachta na rozwścieczonego byka, i zamiast zejść z linii ostrzału, sama mi się nadstawia. Mimowolnie przybliżam się do niej jeszcze bardziej, tak że czubki naszych butów stykają się ze sobą.
– Jesteś nieznośnym dzieciakiem – cedzę przez zęby. – Przyznaj się.
Porter ściąga brwi w politowaniu.
– Nie zmusisz mnie do tego, kiedy nie jestem niczemu winna. – W jej głosie słychać szczyptę prowokacji.
Tym razem to ja się uśmiecham.
– Masz rację – rzucam cicho, jakby do siebie.
– Co?
– Najlepiej będzie, jak obejrzymy miejsce zdarzenia. Może coś ci się przypomni i doznasz pieprzonego olśnienia – sugeruję, wskazując ręką drogę do drzwi. – Panie przodem, Porter.
Brunetka prycha pogardliwie, zakładając ręce pod biustem.
– Śnisz.
– O tobie? Całe szczęście nie miałem jeszcze takiego koszmaru – wypluwam niczym obrazę.
I teraz czuję się jeszcze bardziej chujowo z faktem, że tej nocy Love Porter rzeczywiście nawiedziła mnie w snach: jej ciskające gromami oczy, pełne, niepotrzebnie otwierające się usta i zgrabne ciało na czele z ładnym tyłkiem wciśniętym w ciasne jeansy.
O zgrozo, to było naprawdę złe.
– Nie wiesz, co tracisz. – Puszcza mi oczko.
– Porter – mamroczę zniecierpliwiony.
– Nigdzie z tobą nie pójdę.
Z tymi słowami odwraca się na pięcie i rusza w tylko sobie znanym kierunku. Odprowadzam ją wzrokiem, który mimowolnie zjeżdża na… Jezu. Tam, gdzie nie powinien, jeśli nie chcę nabawić się obsesji.
Wypuszczam zalegające w płucach powietrze, przecieram dłonią zmęczoną twarz i ruszam w pogoń za dziewczyną, która najwyraźniej myśli, że udało jej się mnie spławić.
Nie, Love Porter. Ze mną, do diabła, nie wygrasz.
– Pójdziesz – odpowiadam, na co brązowooka przystaje w miejscu.
Odwraca się i posyła mi kpiący uśmieszek, jak to ma w zwyczaju.
– Musiałbyś wynieść mnie siłą, Panie Stanowczy.
Nie odpowiadam. I to jest dla Love jak ostrzeżenie, bo rozchyla delikatnie usta ze zdziwienia, gapiąc się na mnie szeroko otwartymi oczami, jak na fatamorganę.
– Ryder… – Parska nerwowym śmiechem, robiąc krok w tył.
Próbuje się wycofać, ale jestem od niej szybszy. Przyciągam ją do siebie, a jej drobne ciało zderza się z moim torsem zupełnie nagle. Układam dłonie na biodrach dziewczyny tylko po to, by z łatwością ją podnieść i przerzucić sobie przez ramię niczym worek ziemniaków. Jest naprawdę lekka, przechodzi mi przez myśl. Zbyt lekka, jakby nic nie ważyła.
– Zwariowałeś?! – Jej warknięcie wytrąca mnie z letargu.
O tak, Porter. Przegrałaś.
– To naruszenie przestrzeni osobistej! – syczy, uderzając mnie żałośnie w dolną część pleców. Jej ciosy są jednak tak słabe, że ledwie wyczuwalne.
Zaczynam marsz w stronę drzwi, nieprzejęty jej małym buntem. Stawiam długie, ciężkie kroki, wsłuchując się w jej przyśpieszony oddech i ledwo słyszalne, szeptane pod nosem przekleństwa.
– To, Porter, dowód, że straciłem do ciebie cierpliwość – bąkam, mocniej ściskając dłonią jej udo i dbając o to, by nie ześlizgnęła mi się z ramienia, gdy tak się wierci. – Jesteś paskudną kłamczuchą.
– Puść. Mnie. Dupku. – Słyszę, jak wyraźnie akcentuje każde wypowiedziane przez siebie słowo.
– To się przyznaj – kontruję.
– Po moim trupie! – Kolejny cios.
– Da się załatwić.
Brunetka wciąga powietrze. Ja w tym czasie otwieram bez problemu drzwi, przechodzę przez próg i mimo przeraźliwego zimna panującego na zewnątrz nawet się nie wzdrygam. Niewyparzony język tej jędzy rozgrzał mnie do pieprzonej czerwoności.
– Nie jestem twoim popychadłem – cedzi.
– A ja nie jestem twoim kolegą, żeby tolerować takie szczeniackie wybryki.
Porter w końcu się zamyka. Kiedy jestem już przy własnym samochodzie, stawiam ją na ziemi i obserwuję jej poczerwieniałą ze złości twarz. Śnieg prószy na jej czarne włosy, które zaczesuje za uszy, eksponując wysokie kości policzkowe. Wygląda na porządnie wpienioną. A przynajmniej to wyrażają jej oczy – zimne, pełne rezerwy i nieskrywanej pretensji.
– Za to chyba jesteś kiepskim kierowcą. Gołym okiem widać, że musiałeś walnąć o krawężnik. – Zerka mimochodem na tę przeklętą oponę, a potem jej spojrzenie znowu krzyżuje się z moim.
– Jesteś mistrzynią wciskania ludziom kitu.
Dziewczyna wsuwa dłonie do kieszeni bluzy i wzrusza ramionami. Obserwując ją z kamienną miną, rozchylam usta, by spomiędzy nich mogły wydostać się słowa obrony:
– A ja zajebistym kierowcą.
– Czuły punkt odnaleziony. – Jej kącik ust nieznacznie drga. Porter przestępuje z nogi na nogę. Dopiero teraz zauważam, że jej bose stopy wciśnięte w warstwę śniegu zaczynają czerwienieć.
Na moment milknę. Zupełnie mimowolnie zaczynam w duchu zastanawiać się, jaki czuły punkt mogłaby posiadać Love Porter. Ta roztrzepana dziewczyna jest naprawdę trudna do rozszyfrowania, nawet dla kogoś takiego jak ja.
– Wiem, że to ty – wzdycham po chwili.
– Wspaniale – mruczy lekceważąco dziewczyna.
Jest tak cholernie tupeciarska, że mam ochotę uciąć jej język.
– I liczę, że ty z kolei wiesz, że odwdzięczę ci się za to z nawiązką. – Zwężam oczy, a moje słowa stanowią pewien rodzaj obietnicy. Bo moje pokłady cierpliwości względem bezczelnego charakteru Porter naprawdę się dzisiaj skończyły.
Brunetka przechyla nieznacznie głowę, by dokładniej mi się przyjrzeć. Jej oczy w ulicznym świetle lampy wydają się jeszcze bardziej intensywne, a porcelanowa twarz, pośród sypiącego zewsząd śniegu, jest jeszcze jaśniejsza. Nigdy w życiu nie powiedziałbym, że ktoś wyglądający tak niewinnie mógłby w każdym aspekcie przypominać zło wcielone.
Ta bestia jest dla mnie srogą nauczką.
– To wojna, Ryder. – Dziewczyna przybliża się do mnie nagle. Wspina się na palcach, by wyszeptać mi do ucha: – A na niej wszystkie chwyty są dozwolone.
Włos mimowolnie jeży mi się na karku, bo jej głos zniża się o kilka oktaw. Jest hipnotyzujący, przesiąknięty odwagą i manierą. Mimo tego, że wprawia mnie on w naprawdę dziwny stan, pozostaję niewzruszony, gdy zaciskam dłoń na jej biodrze, widząc, że zamierza się cofnąć. Mój uścisk jest stanowczy i po tym, jak Porter się wzdryga, szybko nabieram przekonania, że wyczuwa gniew, w jaki mnie wpędziła.
– Więc strzeż się, Porter – mamroczę jej to w lekko rozchylone usta. – Atak może nadejść w każdej chwili i z każdej strony.
Jej twarz rozświetla drapieżny uśmiech. Zanim jednak brunetka zdąży odpowiedzieć, słyszę znajomy głos rozbrzmiewający po podwórku. Od razu ściągam dłoń z biodra sąsiadki, odwracając się w kierunku zmierzającej do nas Chlo.
– Zmarzniecie! – Jej początkowo karcący ton szybko staje się neutralny. – Nie stójcie tak, bo zaraz nabawicie się zapalenia płuc. Jezu, Love, czy ty naprawdę nie masz założonych butów? Lepiej pomóżcie mi z pierniczkami. Oboje – zaznacza, mierząc nas tym swoim rozentuzjazmowanym spojrzeniem.
Przełykam z trudem i zerkam na Porter, która jedynie rozciąga usta w cholernie szerokim, pełnym zadowolenia uśmiechu. Uparcie próbuję wymusić na niej odrzucenie propozycji Chlo, ale jedyne, co robi mój wróg numer jeden, to odpiera z przesadną radością:
– Pierniczki? Jasne, uwielbiam pierniczki. – Brunetka szczerzy się jeszcze bardziej i rusza ochoczo w stronę mojej siostry. Krzywię się na ten widok, bo szybko dociera do mnie, że ten wieczór wcale nie będzie spokojny. Nie gdy pod jednym dachem będą działały te dwie wiedźmy.
– Ryder, nie stój tak. – Głos Chlo sprawia, że odzyskuję rezon.
Z westchnieniem podążam za nimi, uprzednio ostatni raz zerkając w stronę przebitej opony. Będę ją musiał potem wymienić, a wszystko przez to, że Love Porter ma zadatki na bycie osiedlową kryminalistką i najwyraźniej nie cofnie się przed niczym.
Ale w porządku. Chce prawdziwej wojny? To ją dostanie.
Całe szczęście udaje mi się uciec z ich pola widzenia. Nie wiem, czy zdołałbym wytrzymać z Porter w jednym pomieszczeniu dłużej niż kwadrans. Przemykam niezauważenie do własnego gabinetu, w którym jak zawsze panuje półmrok, i zasiadam w fotelu. Chcąc oczyścić umysł, sięgam po leżące na biurku dokumenty i zaczynam zagłębiać się w lekturę papierów dotyczących swojego pacjenta.
Devon jest chłopakiem, który nie miał w życiu łatwo. Jego ojciec, szanowany facet zasiadający w radzie miasta, latami znęcał się nad własną żoną, a młody musiał na to patrzeć, już odkąd sięgał pamięcią. Całe dzieciństwo kojarzyło mu się ze świstem kabli, którymi ten tyran prał swoją kobietę, i z jej szlochanymi prośbami. Prośbami, które wcale nie brzmiały jak: „przestań”, tylko: „nie pozwól mu na to patrzeć, każdemu, tylko nie jemu”.
Ale owe prośby wcale nie zostały wysłuchane. Bo Devon patrzył, patrzył i patrzył. Zawsze patrzył. A gdy próbował pomóc matce, zostawał zamykany na dwie doby w piwnicy. Jego piekło trwało, dopóki nie skończył szesnastu lat. Wtedy nie umiał nad sobą zapanować. Po prostu wbił ojcu nóż w plecy, podczas gdy ten niemalże skatował matkę.
Devon miał wiele blizn. Nikt do tej pory nie przepracował z nim traum, które tkwiły w nim, zakorzenione naprawdę głęboko. Pod maską przebojowego, może nawet odrobinę gruboskórnego chłopaka, skrywało się zranione wnętrze i nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Ludzie z reguły woleli zakładać maski i udawać twardych, by nie wzbudzać podejrzeń. Odgrywali role, a wszystko po to, by nikt nie ujrzał tego, jak bardzo są złamani i jak bardzo potrzebują, by ktoś wyciągnął w ich stronę pomocną dłoń.
Przesuwam kciukiem wzdłuż linii szczęki w mimowolnym zamyśleniu i odkładam dokumenty na biurko. W myślach ustalam przebieg jutrzejszego spotkania z Devonem. Muszę działać powoli, by utrzymać jego zaufanie. Badać grunt ostrożnie, bo lawina pytań mogłaby go spłoszyć. Zapisuję kilka uwag na kartce, a potem zerkam na zegar. Orientując się, że od czasu, gdy zostawiłem w kuchni Chloe i Porter minęło już pięćdziesiąt dobrych minut, podnoszę się do pionu, uprzednio gasząc lampę na biurku.
Ściągam brwi, gdy w tym całym bałaganie dostrzegam tylko swoją sąsiadkę. Stoi odwrócona do mnie tyłem, mieszając coś energicznie w misce i kręcąc biodrami w rytm kultowego Last Christmas. Obserwuję ją z politowaniem i dziwnym podekscytowaniem, bo ten widok… szlag. Jest jednocześnie niewiarygodnie komiczny, ale również okropnie seksowny.
Love Porter wywijająca w różowym fartuchu w mojej kuchni wygląda jak seksbomba.
Opieram się ramieniem o framugę drzwi i na chwilę odrywam wzrok od tej wariatki, starając się odnaleźć nim Chlo. Dostrzegam ją na tarasie, gdy przymocowuje z drabiny świąteczne lampki do krawędzi dachu. Wzdycham bezdźwięcznie, bo nienawidzę tych pstrokatych ozdób, ale z jakiegoś powodu mam słabość do młodszej siostry.
– I keep my distance, but you still catch my eye… – Dźwięczny głos rozbrzmiewa po kuchni w akompaniamencie muzyki, a ja od razu uciekam spojrzeniem do brunetki.
Naprawdę staram się nie prychnąć. Jedyne, na co sobie pozwalam, to zrobienie trzech kroków w stronę dziewczyny. Stojąc za jej plecami, dostrzegam w misce gotową masę na te przeklęte pierniki. Już mam zamiar się odezwać, ale ona w tej samej chwili unosi wzrok na czarne, lustrzane, marmurowe płytki, którymi wyłożona jest ściana naprzeciwko. Zanim zdążę zareagować, drewniana łyżka jest przy mojej twarzy, a resztki masy na koszuli.
Zwieszam delikatnie głowę i zerkam na poplamiony materiał.
– Odłóż broń – mruczę, wracając wzrokiem do oczu Porter.
Dziewczyna zaciska usta w wąską linię.
– Nie.
– Nie? – Unoszę brew.
– Zachodzisz mnie od tyłu. To wystarczający powód, bym tego nie robiła.
Prycham wymownie.
– Miałem pokojowe zamiary. Tym razem. – Unoszę ręce w obronnym geście.
– Nie wierzę ci. – Brązowooka przybliża łyżkę do mojego gardła. Na jej twarzy maluje się tylko podejrzliwość, która, cóż… Jest w pełni uzasadniona. – Jak dużo widziałeś?
Jej policzki oblewa szkarłat. Uśmiecham się półgębkiem, opuszczając ręce.
– Dużo – odpowiadam niekonkretnie. – Ale nie przejmuj się, Porter. Uznałem to za miły widok.
Dziewczyna wywraca oczami. Opuszcza łyżkę i wraca do mieszania masy. A przynajmniej tak myślę, bo na moment tracę czujność i nie wiem, w którym momencie ten diabeł sięga po garść mąki i rzuca nią w moją stronę. Przecieram leniwym ruchem ręki twarz, pozbywając z niej białego proszku. Nie wierzę, że to, do cholery, zrobiła.
– Ty nie jesteś normalna – cedzę.
Odpowiada mi słodkim uśmiechem.
– To też jest miły widok, wiesz? – parska uroczo.
Nie myślę za dużo. Staję za nią i przyciskam ją ciężarem ciała do blatu, by odciąć jej drogę ucieczki. Słyszę, jak wciąga nerwowo powietrze do płuc, zapewne doskonale czując moje ciało na sobie. W pierwszej chwili próbuje walczyć, ale w odpowiedzi jedynie mocniej do niej przywieram. Ładny tyłek Love Porter ociera się o mnie mocno, ale naprawdę staram się o tym nie myśleć. Po prostu sięgam dłonią po jajko i rozbijam je na włosach tej jędzy.
Nie odsuwam się jednak. Zamiast tego nachylam się nad jej uchem. Powolnym ruchem ręki zaczesuję za nie jej posklejane pasma, szepcząc gardłowo:
– Dlaczego tak stoisz, Love? Czyżbyś się poddała?
Jak na zawołanie, brunetka zaczyna się pode mną wiercić. Ale nie jest w stanie nic wskórać, kiedy opieram wyprostowane ręce po obu jej stronach na krawędziach kuchennego blatu. Przez moje żyły przepływa czysta adrenalina podszyta satysfakcją.
Porter oddycha ciężko. W odbiciu płytek widzę, że sznuruje usta. Jest bliska zdzielenia mnie po twarzy. Szkoda tylko, że nie ma absolutnie żadnego pola manewru. Unosi wzrok na ścianę i krzyżuje go z moim. Gniew w jej oczach wysyła po moim ciele falę pobudzenia.
– Tylko się odsuń, a wydłubię ci oczy – grozi.
– To nie brzmi jak prośba.
Dziewczyna kręci głową w geście protestu.
– Nie będę się przed tobą płaszczyć, kretynie.