Gorące Rio - ebook
Gorące Rio - ebook
Theo Pantelides przyjeżdża do Rio de Janeiro w jednym celu – by wyrównać rachunki z Benedictem da Costą. Zamierza wykorzystać córkę da Costy, piękną Inez, by zniszczyć reputację jej ojca. Szantażem zmusza ją, by zamieszkała z nim przez trzy miesiące i wykonywała jego polecenia. Wkrótce jednak przekonuje się, że zemsta nie uleczy jego duszy, a od nienawiści do miłości jest jeden krok…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-2104-7 |
Rozmiar pliku: | 743 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Theo Pantelides z piskiem opon zatrzymał czarnego astona martina przed głównym wejściem hotelu Grand Rio. Wystawne przyjęcie, którego celem była kwesta na rzecz dzieci z najuboższych dzielnic, rozpoczęło się piętnaście minut temu. Oczywiście zdążyłby na czas, gdyby nie kolejny telefon od starszego brata, Ariego.
Pospiesznie wysiadł z samochodu, czując na twarzy wieczorne, nieco duszne powietrze, typowe dla Rio de Janeiro. Rzucił boyowi hotelowemu kluczyki, a sam z dziwnym, zagadkowym uśmiechem na ustach, wszedł do holu luksusowego, pięciogwiazdkowego hotelu. Marmurowa posadzka lśniła czystością, a ściany zdobiły artystycznie oświetlone reliefy. Doskonałe miejsce świadczące o zamożności, dobrym guście i szerokich kontaktach gospodarza imprezy. Theo prychnął pod nosem. Trzeba czegoś więcej, żeby go oszukać. Postanowił jednak udawać, że bierze udział w tej grze. Przyjdzie czas, gdy z satysfakcją zakończy zabawę. Już wkrótce.
Na spotkanie wyszła mu starannie ubrana blondynka, w diamentowej kolii na szyi i niebotycznie wysokich szpilkach. Usta w kolorze dojrzałej truskawki rozchyliły się w szerokim uśmiechu.
‒ Dobry wieczór, panie Pantelides. Dziękujemy, że zaszczycił nas pan swoją obecnością.
Theo odpowiedział w podobnym tonie, przywołując na twarz specjalny uśmiech, którego się nauczył, odkąd skończył osiemnaście lat. Nie potrafiłby zliczyć, ile razy dzięki niemu udało mu się uniknąć kłopotów, a także ukryć prawdziwe emocje.
‒ Oczywiście. Byłoby wielkim nietaktem, gdybym się nie zjawił, będąc honorowym gościem, prawda?
Zaśmiała się lekko.
‒ Tak… nie, to znaczy, cieszymy się, że pan przybył. W zasadzie wszyscy goście już są i częstują się drinkami w sali balowej. Gdyby pan czegoś potrzebował, czegokolwiek, mam na imię Carolina. – Przez uczernione maskarą długie rzęsy posłała mu kokieteryjne spojrzenie, wyraźnie sugerujące, że pomimo obowiązków hostessy gotowa jest się nim zająć w specjalny sposób.
‒ Obrigado – odparł po portugalsku, bez obcego akcentu. Poświęcił wiele czasu, studiując niuanse tego języka. Podobnie jak opracowując sekretny plan zniszczenia pewnej osoby. Nie mógł sobie pozwolić na żaden błąd, żadną pomyłkę.
Stojąc w podwójnych drzwiach sali balowej, odwrócił się jeszcze w stronę hostessy.
‒ Powiedziała pani, że wszyscy goście już przybyli. A gospodarz przyjęcia Benedicto da Costa z rodziną również? – spytał chłodnym tonem.
‒ Tak, przyjechali pół godziny temu – odparła z wyraźną rezerwą.
‒ Dziękuję – powiedział, uśmiechem pokrywając buzujące w nim emocje. – Jest pani bardzo pomocna.
Blondynka ponownie posłała mu zalotne spojrzenie, ale zanim zdążyła wytoczyć cały arsenał kobiecych sztuczek, Theo zniknął za drzwiami. Przybył na przyjęcie w jednym celu, dla Benedicta da Costy. To, co zamierzał zrobić, poparte było długimi przygotowaniami. Jego działania cechowały skrupulatność i skuteczność. Pewnie dlatego w rodzinnym przedsiębiorstwie Pantelides Inc. pełnił funkcję mediatora i specjalisty od rozwiązywania problemów. Nie wierzył w przeznaczenie, ale nie mógł zlekceważyć głęboko zakorzenionego w sercu przeświadczenia, że jego profesja sprawiła, że znalazł się w Rio, blisko człowieka, którego nienawidził od dwunastu lat. Najchętniej przeprowadziłby akt zemsty tu i teraz, ale na to był zbyt rozsądny. Wkrótce…
Ari i Sakis zaczęli się domyślać, dlaczego postanowił przedłużyć pobyt w Rio. Nie zważał jednak na opinię starszych braci. Nic nie mogło go powstrzymać. Był pewien swoich racji i zamierzał sam decydować o swoim losie. Oczywiście, gdyby Ari znał szczegóły, próbowałby go od tego odwieść na wszelkie sposoby. To on od wielu lat pełnił rolę głowy rodziny. Theo dziękował Bogu, że cała uwaga Ariego skupiała się teraz na jego pięknej narzeczonej Perli i dziecku, które było w drodze. W przeciwnym razie, byłby gotów przyjechać do Rio, żeby się rozmówić z młodszym bratem. Nie, nawet Ari nie byłby w stanie go powstrzymać. Potrząsnął głową, odrywając się od myśli o rodzinnych relacjach, i zrobił krok w przód.
Gdy przekroczył próg sali balowej, była pierwszą osobą, którą zobaczył. Trudno było jej nie zauważyć, wyróżniała się w tłumie innych gości. Wytyczne co do ubioru na ten wieczór były jasno określone w zaproszeniu. Obowiązał strój wieczorowy i stonowane kolory. Ona zaś miała na sobie prowokująco krótką, krwistoczerwoną sukienkę, dopasowaną do bardzo kobiecej sylwetki. Mógł tylko stać i się gapić, sycąc wzrok zjawiskową dziewczyną. Poznał ją od razu. Inez da Costa… Najmłodsza latorośl Benedicta. Dwudziestoczteroletnia, zmysłowa, niepokorna… Wbrew woli poczuł, że robi mu się gorąco, gdy obejmował wzrokiem duży biust, wąską talię i proporcjonalne biodra.
Wiedział wszystko o każdym członku rodziny da Costa. Aby jego plan mógł się powieść, musiał mieć dostęp do wszelkich informacji, by potem odpowiednio je wykorzystać. Inez da Costa nie była wcale lepsza od swojego ojca i brata. Z tą różnicą, że oni, aby osiągnąć cel, stosowali brutalną przemoc i szantaż, ona zaś posługiwała się swoimi wdziękami.
Nie dziwił się, że mężczyźni szaleli za jej kształtami Marlin Monroe. Nieczęsto można było spotkać kobietę o idealnych proporcjach klepsydry. Widział, jak goście, z którymi rozmawia, spijają z jej ust każde słowo, wpatrując się w nią z cielęcym zachwytem.
Niedaleko stał sam Benedicto, a obok niego syn. Pomimo skrojonego na miarę garnituru i drogich dodatków było w nim coś, co budziło niechęć i niekontrolowany lęk. Grube, nieregularne rysy twarzy i małe, świdrujące oczka sprawiały, że przypominał jaszczura albo innego gada. Nie budził sympatii, raczej strach, ale to akurat mu bardzo odpowiadało. Theo wiedział, że Benedicto potrafił odpowiednią mimiką i tonem głosu osiągnąć wszystko, na czym mu zależało. Był bardzo wpływowym człowiekiem i jednym gestem mógł kogoś pogrążyć lub uratować. Nic więc dziwnego, że połowa gości, przybyła na kwestę tylko po to, by zyskać w jego oczach.
Pięć lat wcześniej Benedicto jasno nakreślił swoje polityczne aspiracje i od tego momentu sukcesywnie rósł w siłę, stosując podejrzane metody. Theo na własnej skórze przekonał się, jak groźny potrafi być da Costa, i nie zamierzał tego darować.
Wziął ze stolika kieliszek szampana i upił łyk, ruszając w głąb sali. Wymieniał uprzejmości z ministrami i dygnitarzami, którzy starali się zyskać przychylność kogoś, kto nosił nazwisko Pantelides. W pewnym momencie zorientował się, że Benedicto i Pietro spostrzegli jego obecność. Theo mało nie parsknął śmiechem, gdy zobaczył, jak poprawiają muchy i prostują się na baczność. Udał, że ich nie widzi, odwrócił się i skierował kroki tam, gdzie stała córka Benedicta. Dziewczyna uśmiechała się figlarnie do swojej najnowszej zdobyczy, Alfonsa Delgada, brazylijskiego milionera i filantropa.
‒ Jeśli chcesz, żebym ci towarzyszyła podczas gali, wystarczy, że powiesz słowo, Alfonso. Moja matka zawsze była gwiazdą na tego typu przyjęciach. Podobno odziedziczyłam po niej ten talent. A może w to wątpisz?
Alfonso uśmiechnął się, niemal z uwielbieniem w oczach. Theo zmusił się, by powstrzymać pogardliwy grymas, upił kolejny łyk szampana, przysłuchując się rozmowie.
‒ Nikt przy zdrowych zmysłach nie śmiałby wątpić. – Alfonoso wiedział, co to kurtuazja. – Może moglibyśmy to omówić przy kolacji któregoś wieczoru w tym tygodniu?
Usta rozciągnęły się w pięknym uśmiechu.
‒ Oczywiście, z przyjemnością. Przy okazji może moglibyśmy również porozmawiać o twojej obietnicy, że wesprzesz kampanię mojego ojca?
Theo uznał, że czas najwyższy włączyć się do rozmowy. Podszedł bliżej, wyciągając rękę do Alfonsa. Ten porzucił czarujący uśmiech playboya na rzecz zwykłego, przyjacielskiego.
‒ Amigo, nie wiedziałem, że znów przyjechałeś do mojej ukochanej ojczyzny.
‒ Przed tym, co zamierzam osiągnąć w Rio, nie powstrzymałoby mnie nawet stado dzikich koni – odparł, wdychając zapach kobiety stojącej obok. Używała drogich, ale subtelnych perfum, przywodzących na myśl woń kwiatów i zachód słońca latem.
‒ A skoro mowa o koniach… ‒ Oczy Alfonsa rozbłysły.
‒ Nie, Alfonso. – Theo pokręcił głową. – Twoje konie wyścigowe mnie nie interesują. Co innego wyścigi łodzią motorową. Co powiesz na mały pojedynek?
‒ Nic z tego, mój przyjacielu. Wszyscy wiedzą, że pod tym eleganckim smokingiem skrywasz naturę rekina. Jeśli miałbym się z tobą zmierzyć, to tylko na lądzie.
Inez da Costa chrząknęła znacząco. Alfonso natychmiast zwrócił się w jej stronę z przepraszającym uśmiechem. Theo znał go od lat i wiedział, że jego kolega ma wyjątkową słabość do brunetek o ponętnych kształtach.
‒ Wybacz mi, querida. Pozwól, że ci przedstawię…
Theo powstrzymał go gestem ręki.
‒ Sam dokonam ceremonii prezentacji, a ty lepiej już idź. Jesteś potrzebny w innym miejscu.
Alfonso otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
‒ W innym miejscu?
Theo pochylił się i szepnął coś na ucho przyjacielowi. Niedowierzenie i złość pojawiły się na twarzy Alfonsa. Zerknął na dziewczynę stojącą obok niego, po czym znów popatrzył w twarz Thea.
‒ Chyba jestem ci winien za to przysługę.
‒ I to nie jedną, ale kto by liczył.
‒ Spokojnie. Potrafię się odwdzięczyć. Ate a proxima.
‒ Do następnego razu – odparł Theo. Usłyszał ciche, gniewne fuknięcie, które wyrwało się z gardła Inez. Alfonso odszedł, nie obdarzając jej nawet jednym spojrzeniem, nawet jednym słowem. Theo leniwym gestem uniósł kieliszek i upił kolejny łyk, delektując się nie tyle alkoholem, co sytuacją. Najwyraźniej tylko on jeden był zadowolony, bo gdy spojrzał na Inez, zobaczył w jej oczach wściekłość.
‒ Kim jesteś i co takiego powiedziałeś Alfonsowi?!