Gorączka i krew - ebook
Gorączka i krew - ebook
Na południu Francji giną młode, piękne dziewczyny. Szybko okazuje się, że padły ofiarą makabrycznych morderstw. Odnalezienie zmasakrowanych ciał ani schwytanie obłąkanych braci Salaville nie oznacza jednak końca krwawego rytuału. Kilka miesięcy później identyczna zbrodnia zostaje popełniona w Paryżu. A potem kolejna. I kolejna...
Do akcji wkracza komisarz Eva Svarta. Nie wie jeszcze, że sama znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Czy białowłosej policjantce uda się zatrzymać piekielny ceremoniał? Czy upora się z własnymi demonami?
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8172-064-9 |
Rozmiar pliku: | 550 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ofiary
1.
Dziewczyna nazywała się Eloïse Lombard, miała szesnaście lat i w tej chwili wiedziała już, że umrze. Porywacze bez wątpienia zamierzali ją zabić.
Kiedy przywlekli ją tutaj siłą, nie zostawiając żadnej możliwości obrony, kiedy zdarli z niej ubrania, jedno po drugim, aż została zupełnie naga, i kiedy unieruchomili ją na nędznym materacu za pomocą sprzączek, solidnie zaciśniętych wokół nadgarstków i kostek, myślała jeszcze, że chcą ją jedynie zgwałcić – i już ta myśl była nie do zniesienia – ale w głębi duszy, tam, gdzie umysł nie kłamie samemu sobie, już wiedziała. Jej wnętrzności wiedziały. Czuła, że to, co zamierzają jej zrobić, gdy tylko wrócą, będzie znacznie gorsze niż gwałt.
Widziała szkarłatne kałuże na podwórzu gospodarstwa. To była krew; wszędzie tutaj było jej pełno.
Zrobili to wcześniej innym dziewczynom.
A niedługo – bardzo niedługo – przyjdzie kolej na nią.
Unieruchomiona, niezdolna nic zrobić, Eloïse znów zaczęła szlochać.
Po raz być może setny spróbowała pociągnąć za trzymające ją sprzączki. Bolało, o tak, bolało. Kiedy twarda materia więzów kąsała skórę przy każdym pociągnięciu, bolało coraz bardziej. Mimo to Eloïse, z uporem, w dalszym ciągu usiłowała się uwolnić, wyprężając się na materacu z rozpaczliwą energią.
Trzęsła się cała, także z powodu zimna. Pomieszczenie nie było ogrzewane. Gęsia skórka pokrywała jej gołe nogi, odsłonięte podbrzusze i obfity biust, z którego była taka dumna, a którego w tej chwili raczej się wstydziła. Roman Salaville miętosił jej ciało, przytrzymując równocześnie za ręce, podczas gdy jego brat, Claude Salaville, przytwierdzał jej nadgarstki.
Naprawdę wolałaby być już martwa, niż czuć jego obmierzłe paluchy na skórze.
Naprzeciwko niej było okno, ale okiennice były zamknięte i wpuszczały zaledwie kilka nikłych promieni słonecznych. W półmroku Eloïse dostrzegała sufit wsparty na grubych belkach, jakie spotyka się w starych wiejskich domach. Jedynym meblem była drewniana komoda z ustawionym na niej dużym rozbitym lustrem. Kiedy przekręcała głowę była w stanie zauważyć dwoje drzwi, po jednym z każdej strony pomieszczenia. I jedne, i drugie były uchylone. Drzwi na pewno prowadziły do wnętrza domu. Drugimi, tymi po lewej, wprowadzili ją porywacze, i dlatego wiedziała, że wychodziły na podwórze.
Przez chwilę wyobrażała sobie, że na jej szczęście sprzączki puszczają i że jest wolna. Zobaczyła samą siebie, jak przebiega przez podwórze upstrzone krwią, przedziera się przez ogrodzenie i dociera do drogi. Wystarczyło teraz poczekać na jakiś przejeżdżający samochód. Mogła się uratować. Mogła.
Niestety, ten sen na jawie nie trwał długo.
Eloïse Lombard nie była głupia. Wiedziała, że to nie mogło się wydarzyć. Gospodarstwo braci Salaville’ów mieściło się na zboczu góry, pośród ciemnych lasów, gdzie nikt się nie zapuszczał. Wkoło znajdowały się tylko pola położone na stromiznach, ogromne drzewa i chaotycznie porozrzucane skały. W promieniu kilku kilometrów nie było widać żadnych zabudowań. I jeszcze do tego nikt nie miał w zwyczaju odwiedzać tych dwóch mężczyzn, żyjących w odosobnieniu niczym niedźwiedzie.
Nikt nie przyjdzie jej z pomocą.
Ta myśl wyrwała jej z gardła nową porcję szlochów.
Czy to jakaś kara? Poczuła, jak jakieś irracjonalne poczucie winy zatapia kły w jej wnętrznościach. Cóż ona złego zrobiła? Były ferie szkolne i miała po prostu dość siedzenia w domu, gdzie potwornie się nudziła, jak to każda szesnastolatka. Kiedy zadzwoniła do Lucie Jourdain i koleżanka zaproponowała wspólne oglądanie filmów w jej domu, ujrzała w tym dobrą perspektywę rozrywki, w sam raz na ten szary październikowy wieczór. Na kuchennym stole zostawiła rodzicom liścik i w mniej niż dwie minuty później już wsiadała na rower.
Pomimo deszczu padającego cały ranek i sporą część popołudnia, nie było zimno, jak na tę porę roku. Eloïse skupiła się na kołach roweru, gdyż czasem ślizgały się po wciąż mokrym asfalcie.
Zauważyła jadący za nią samochód terenowy, gdy była zaledwie o jedną przecznicę od domu Lucie.
Najpierw pomyślała, że to ktoś, kto się zgubił. Pewnie krążył i szukał właściwej drogi, jadąc bardzo wolno. Nic dziwnego, w tej dzielnicy wszystkie domy były do siebie podobne jak dwie krople wody.
Kiedy terenówka zbliżyła się do niej, pomyślała, że chce ją wyprzedzić, ale stara się, żeby jej nie potrącić.
Poirytowana ciągłym warkotem silnika tuż za sobą, zatrzymała się przy znaku „Stop” na końcu ulicy, czekając, żeby ten przeklęty samochód wreszcie przejechał.
Zamiast tego terenówka również się zatrzymała. Bez gaszenia silnika, tylnymi drzwiami wysiadł otyły mężczyzna wciśnięty w sprane dżinsy i grubą koszulę w kratę, z trudem mieszczącą jego masę.
Znała go, to był Roman Salaville. Przychodził czasem pomagać panu Ortedze w dziale wędlin w supermarkecie. Słyszała, że mieszkał w górach razem z bratem i zgodnie twierdzono, że obaj byli trochę dziwni. Jakieś dziesięć lat temu rodzice Salaville’ów przeprowadzili się do Hiszpanii, zostawiając dom synom, i od tamtej pory nikt nie miał od nich żadnej wieści. Roman i Claude Salaville mieli wtedy po około dwadzieścia lat. Lucie Jourdain utrzymywała, że mieli poważne problemy z alkoholem, a nawet że byli w szpitalu psychiatrycznym. Jak to się mówi, mieli żółte papiery. Ojciec Lucie im to powiedział, a skoro pracował w szpitalu Saint Vincent, wiedział, co mówi.
Eloïse od razu zrozumiała, że coś jest nie tak. Wywnioskowała to ze sposobu, w jaki Roman Salaville zbliżał się do niej – lekko pochylony. Niczym łowca.
– Panie Salaville, w czym mogę pomóc?
Kątem oka zlustrowała ulicę. Dzielnica była zupełnie pusta. Instynktownie postawiła prawą stopę na pedale, gotowa do ruszenia, gdy zajdzie potrzeba. Jednak nagle zdjął ją strach, typowy dla drobnej zwierzyny stającej przed drapieżcą. Wszystko działo się zbyt wolno. Część jej mózgu zarejestrowała, że Roman Salaville miał rozdartą koszulę. Widziała wyraźnie włosy pod pachą, a powyżej paska fałdy tłuszczu przelewające się pod skórą przy każdym ruchu.
Poczuła zalatujący od niego zapach. Przypominał wędliniarskie stoisko pana Ortegi, tylko był bardziej mdlący. Smród stęchłego mięsa.
Jednak najgorszy był jego wzrok. To, co lśniło w małych czarnych oczkach tego człowieka.
Jakby zobaczył loda i chciał go pochłonąć jednym łyknięciem.
– Niech pan… Niech pan się nie zbliża…
Grubas bez uprzedzenia rzucił się na nią.
Eloïse chciała się odsunąć. Krzyknęła przeraźliwie. Ręce mężczyzny schwyciły ją i bez żadnego wysiłku ściągnęły z roweru. Obezwładniona przez jego potężne ramiona, nie była w stanie się wyrwać. Uniemożliwił jej wołanie o pomoc, przyciskając tłustą łapę do jej ust tak mocno, że dolna warga Eloïse została rozcięta przez zęby. Poczuła na języku smak własnej krwi.
Potem zaciągnął ją na tył samochodu, podczas gdy drugi z braci ruszył z piskiem opon.
Jechali dosyć długo, ale tylko polnymi dróżkami, nie napotkali więc żadnego innego samochodu. Przez całą drogę Roman Salaville trzymał ją w uścisku. W pewnej chwili dotknął swoimi wstrętnymi ustami jej karku i włosów. Poczuła, jak jego ręka przesuwa się po jej piersiach i miętosi je. Nic nie powiedziała. Płakała tylko, a jej łzy były pełne bólu i miały smak krwi.
A teraz zamierzali ją zabić. To jasne.
Eloïse Lombard usłyszała hałas, który wyrwał ją z tych rozważań.
Kroki w sąsiednim pokoju.
A po nich lekkie skrzypnięcie.
Odwróciła głowę w tamtą stronę.
Drzwi po prawej otwierały się wolno, a ich zawiasy skrzypiały.
Eloïse napięła mięśnie.
Nie chodziło jednak o braci Salaville’ów.
To było zwierzę.
Wetknęło głowę przez uchylone drzwi, a następnie cała jego smukła sylwetka wślizgnęła się tym samym otworem.
Pies. Tak w każdym razie w pierwszej chwili pomyślała Eloïse. Zwierzę przypominało chudego, czarnego psa, z wyleniałą sierścią i oczami rozżarzonymi jak węgle.
Tylko że to nie był pies.
Absolutnie nie.
To był wilk. Zbliżył się do niej drobnymi krokami.
Poczuła śmierdzący oddech zwierzęcia. Ujrzała żółte kły, tkwiące w obnażonych dziąsłach.
Zwierzę obserwowało ją tymi czerwonymi, błyszczącymi ślepiami, w których zdawało się zebrane całe zło świata. Rozpoznała w nich również iskrę szaleństwa, tę samą, która płonęła w spojrzeniu Romana Salaville’a.
Eloïse zamknęła oczy i znów napięła mięśnie.
Jednak zwierzę nie zaatakowało.
Rozwarła zaciśnięte powieki.
W pomieszczeniu nie było najmniejszego śladu po wilku. Drzwi były uchylone.
Halucynacje? Co to było? Jakieś złudzenie optyczne, czy raczej sen na jawie? Pierwszy raz w życiu zdarzyło się jej coś takiego. Najwyraźniej przekroczyła swój poziom odporności. Jeśli będą torturować ją dalej, oszaleje, po prostu oszaleje.
Znów zaczęła szlochać.
Wtedy właśnie drzwi po lewej, te od podwórza, otworzyły się na oścież.
Tłusta postać Romana Salaville’a wtłoczyła się w futrynę.
W gardle Eloïse szloch przeszedł w krzyk przerażenia. Tym razem niebezpieczeństwo było jak najbardziej rzeczywiste. Pociągnęła z całych sił za sprzączki. Wygięła całe ciało. Na próżno.
Mężczyzna podszedł niespiesznie.
2.
Poczuła dławiący smród, gdy grubas nachylił się nad nią. Miał na sobie wciąż tę samą koszulę, napiętą na ogromnym brzuchu, tylko że teraz ubranie było mokre, jakby zostało skropione jakąś mazią – czerwoną mazią. Patrząc z bliska, zdała sobie sprawę, że twarz Romana Salaville’a też była umazana tym gęstym płynem. Pokryta maską krwi.
Na jego ustach, jakby przytwierdzony, gościł ten sam niezrozumiały uśmiech.
Oczy były dwiema mrocznymi przepaściami.
– Jesteś następna. Zostałaś wybrana.
Miał niespodziewanie łagodny głos. Powiedział to zupełnie bez emocji, jakby chodziło o coś najbardziej błahego na świecie.
Drugi z braci wszedł do pomieszczenia.
Z nich dwóch, tego Eloïse spotykała rzadziej. Widziała go przelotnie w supermarkecie, dwa razy, może trzy. Fizycznie nie byli do siebie podobni. Podczas gdy Roman miał nadwagę, Claude był wysoki i kościsty. Do tego, o ile Roman wyglądał na głupkowatego, to Claude roztaczał wokół siebie aurę czystego zła.
Claude Salaville miał na sobie tylko dżinsy i żołnierskie buty. Tors miał goły i widać było wyraźnie smukłe żebra, rozpychające klatkę piersiową przy każdym oddechu. On też był pokryty czerwoną mazią. Jakby krew na niego prysła, a on roztarł ją na sobie. Nie miał posępnego uśmiechu brata, ale oczy błyszczały mu tym samym nieugiętym czarnym ogniem przywodzącym na myśl huragany, pożogi i wszelkiego rodzaju nieznające litości zniszczenia.
Podniósł rękę, na której coś lśniło. Ogromne krople w kolorze szkarłatu popłynęły na ziemię. Niosący się od niego zapach był nie do zniesienia.
– Uwolnij ją.
Roman nie wydał żadnego dźwięku. Po prostu podszedł do dziewczyny i nachylił się, żeby rozpiąć sprzączki, krępujące jej kostki.
– Nie ruszaj się. Wszystko będzie dobrze – powiedział grubas.
Eloïse zacisnęła szczęki. Cholerny kłamca.
Roman Salaville starał się uporać z więzami. Prawa noga była już wolna. Teraz lewa również.
Przez chwilę nie śmiała nawet drgnąć ani wciągnąć powietrza. Poczuła, że jej ręce zostały uwolnione. Skuliła się do pozycji płodowej, pomimo stężałych mięśni, a gwałtowny przypływ adrenaliny zamroczył ją. Strużka krwi popłynęła jej z nosa i zadławiła. Dziewczynę chwycił kaszel.
– Masz być grzeczna, jasne? – nakazał jej Claude.
Chwycił ją za ramię i postawił na nogi.
Jego unurzane we krwi ręce ześlizgnęły się z ramienia dziewczyny.
I oto nagle Eloïse była wolna. Nie była przywiązana, nikt jej nie trzymał. Teraz albo nigdy. Życie albo śmierć.
Nie zastanawiała się nad tym, co robi; nie miała czasu. Po prostu skoczyła naprzód. Z całych sił odepchnęła się nogami.
Poczuła rękę Romana muskającą jej ramię, usłyszała jego krzyk wściekłości, ale wszystko potoczyło się bardzo szybko. Z trudem łapiąc równowagę, modląc się o nią, zostawiła w garści grubasa kosmyki jasnych włosów.
Claude Salaville wrzasnął do brata, żeby ją łapał, szybko, ale Eloïse już biegła w stronę drugich drzwi, tych, które prowadziły do wnętrza domu.
Pchnęła je, poślizgnęła się, ale uchwyciła się futryny. Potem zatrzasnęła drzwi za sobą i rzuciła się biegiem przez pogrążony w półmroku korytarz.
Usłyszała przekleństwa i iście zwierzęce wycie braci, którzy rzucili się w pogoń za nią, niemalże wyważając drzwi w pędzie. Przewrócony w zamieszaniu wazon potłukł się z wielkim hałasem.
Eloïse Lombard biegła dalej, nie odwracając się.
Na końcu korytarza znajdował się kolejny pokój. Zamknęła drzwi i niemalże wydała okrzyk radości, widząc klucz w zamku. Szybko przekręciła go.
Prawie w tej samej chwili drzwi zatrzęsły się w zawiasach.
Eloïse odsunęła się od nich jak najszybciej i ruszyła w pośpiechu ku drugim drzwiom, znajdującym się po przeciwnej stronie pomieszczenia.
Za nimi rozciągał się drugi korytarz i kolejne pokoje, wszystkie pogrążone w nieprzeniknionym mroku. Chyba wszystkie okiennice w tym domu były zamknięte.
Zawahała się, sondując ciemność spojrzeniem.
Centrum domu znajdowało się tutaj. Na prawo widziała kuchnię, a na wprost – salon. Sporo zakamarków nadających się do ukrycia.
Ale przecież w końcu ją znajdą.
Co zrobi, gdy – straszne, ale możliwe – natknie się na pomieszczenie bez drugiego wyjścia?
Drzwi za nią znów drżały i groziły wyważeniem.
Wtedy wpadła na pomysł. Szybko zawróciła. Tuż za drzwiami, na które spadały ciężkie uderzenia pięści jej porywaczy, znajdowała się szafa wnękowa.
Uznała, że jest wystarczająco szczupła, żeby się w niej zmieścić.
Cokolwiek by się działo, w tej chwili nie miała już wyboru.
Ledwo miała czas wślizgnąć się do skrytki, a już Roman Salaville rzucił się kolejny raz na drzwi i dosłownie wyrwał je z zawiasów.
Skulona w szafie, z półkami wrzynającymi się w plecy, miała tylko drzwiczki jako zasłonę przed wzrokiem braci. Oni jednak rzucili się prosto do pokoju znajdującego się za korytarzem. Po dotarciu do salonu zaczęli otwierać z łoskotem wszystkie drzwi.
– Gdzie ona jest? Gdzie chowa się ta mała kurewka? – ryczał Roman Salaville.
– Nie zajdzie daleko. Przeszukam spiżarnię, a ty zajmij się salonem – usłyszała głos drugiego z braci.
Eloïse wysunęła ramię z szafy i odepchnęła wyważone drzwi. W jej polu widzenia nie było braci, ale słyszała drzwi trzaskające w innych pomieszczeniach. I przewracane przedmioty.
Musiała podjąć decyzję, teraz.
Wymknęła się ze swojej skrytki i szybko wróciła korytarzem do pokoju, w którym ją więziono.
Spojrzała na materac i przymocowane do niego sprzączki. Zauważyła, że obicie materaca pokryte było ciemnymi plamami i wzdrygnęła się. To nie był moment na rozczulanie się. Obaj psychopaci niedługo zrozumieją, że poszli w złym kierunku i wrócą szukać jej w tej części domu.
Przeszła pospiesznie przez pomieszczenie, ale jej ramię potrąciło zawieszony na ścianie obraz Matki Boskiej namalowany na drewnianym podłożu.
Ikona runęła na ziemię z hukiem. Eloïse stłumiła okrzyk przerażenia.
Skulona, wyjrzała przez uchylone drzwi na zewnątrz.
Z tego miejsca mogła zobaczyć jedynie część podwórza. Widziała jednak te litry rozlanej krwi. Wielkie lśniące kałuże.
Nie chciała się nad tym zastanawiać. Liczyło się tylko jedno, wyjść stąd. Uciec.
Po drugiej stronie podwórza znajdował się drugi dom, tam również wszystkie okiennice były pozamykane. W połowie drogi między budynkami wznosiła się stodoła zbudowana z kamienia.
Dostrzegała ogrodzenie gospodarstwa, był to mur zwieńczony plątaniną drutu kolczastego. Gdyby pobiegła szybko, może dałaby radę dobiec do niego, zanim ją zobaczą.
Za jej plecami hałasy przycichły.
Usłyszała głosy naradzających się Salaville’ów.
A potem odgłos kroków.
Szli w jej kierunku.
Już się nie zastanawiała, rzuciła się przed siebie.
Pierwsze metry przebiegła bez problemu.
Kiedy jej bose stopy natrafiły na jedną z kałuży krwi, poślizgnęła się.
Poczuła, że jej nogi rozjeżdżają się i że zaraz upadnie.
Udało się jej jednak złapać równowagę w ostatniej chwili.
Biegła dalej w rytmie odbierającym oddech. Nie wiedziała, czy jej kaci są blisko, czy nie, ale ta niepewność była przerażająca.
W połowie drogi nie wytrzymała i rzuciła się, żeby przycupnąć za kamienną kadzią wypełnioną deszczówką. Serce waliło jej z całych sił.
Zaryzykowała spojrzenie wstecz.
W domu panowała całkowita cisza.
Odwróciła się więc w stronę ogrodzenia – obietnicy wolności.
Zamarła.
Czarny wilk powrócił. Stał przed murem, wyprostowany i nieruchomy. Oczy błyszczały mu czerwonawo.
Obnażył kły.
Niczym swoisty złowrogi uśmiech.
Eloïse Lombard zmusiła się do powstrzymania krzyku, do pozostania nieruchomo.
Wilk zagradzał jej drogę.
Uniosła głowę. Krew tętniła jej w skroniach. Ogarniało ją szaleństwo. Tak, to musiało być to.
Wilk ani drgnął.
Powinna wziąć się w garść. Uciec, zanim zwierzę zaatakuje.
Odwróciła się wolno i pobiegła z powrotem.
Stodoła. To było najbliższe schronienie.
Nie widziała w tej chwili innego wyjścia.
Przemknęła wzdłuż kamiennej fasady do uchylonych drzwi.
Wślizgnęła się miękko do środka.
Dotarła. Zwierzę nie poszło za nią.
Odetchnęła głęboko.
Wtedy to poczuła.
Nie zwróciła wcześniej uwagi na zapach dolatujący ze stodoły.
Smród ją zamroczył, cofnęła się, plecami do ściany. Mięśnie nóg odmówiły posłuszeństwa i przez chwilę wydawało się jej, że zemdleje.
Otworzyła usta do krzyku, ale nie wydobyła z siebie żadnego odgłosu.
Nie mogła oderwać oczu od widoku we wnętrzu stodoły.
Trupy.
Nie kilka. Dziesiątki. Poćwiartowane ludzkie ciała. Niektóre były poczerniałe z powodu rozkładu. Rzucono je na stosy, jedne na drugie, i przez moment widok ten wydał się jej surrealistyczny. Pomyślała, że to części zwierząt z jakiejś rzeźni. Były to jednak jak najbardziej ludzkie kształty. Martwi ludzie. Rozprute ciała. Poobcinane członki. Poderżnięte gardła. Splątane, sklejone krwią włosy.
Jedno ciało było wciąż zawieszone u powały, głową do ziemi, nad metalowym wiadrem, wypełnionym w trzech czwartych krwią.
Jednak tym, co najbardziej uderzyło Eloïse, był fakt, że zawieszona za stopy postać nie miała twarzy.
Zdjęto jej (zerwano?) całą skórę od nasady czoła aż po szyję.
Tym razem rzeczywistość na dobre zaczęła jej się wymykać. Chaos zawładnął jej myślami.
Wtedy poczuła na karku ciężar czyjejś dłoni.
To była ręka Claude’a Salaville’a.
3.
Krew w niej zamarła. Ogarnęło ją lodowate zimno.
Ale nie zamierzała poddać się, póki jeszcze mogła walczyć o życie.
Odwróciła się i ugryzła tę rękę.
Mężczyzna odsunął się z przekleństwem. Miała sekundę do wykorzystania. Ujrzała wtedy Romana Salaville’a. Nie widziała jak podchodził. Rzucił się na nią i zamknął ogromne ramiona wokół niej. Jego brat, Claude, stanął przed nią i wymierzył jej siarczysty policzek. Potem drugi.
– Nie!
– O tak – wysyczał jej do ucha Roman. – Tak trzeba.
– Nie! Nie! – darła się na próżno dziewczyna.
Podczas gdy grubas przyciskał ją do siebie, Claude zakładał jej wokół nóg więzy. Pociągnął mocno i pętla się zacisnęła.
Pojęła, co zamierzali z nią zrobić. Po to ją porwali. To było jeszcze gorsze niż to, co wcześniej podsuwała jej wyobraźnia.
Następnie Claude wsunął w pętlę hak rzeźnicki, raniąc jej ściśnięte kostki i odszedł, żeby uruchomić przytwierdzony do ściany kołowrót. Gruba lina napięła się. Eloïse poczuła, że się unosi, świat wykonał fikołka i została podciągnięta. Wściekle tłukła wkoło rękoma, podczas gdy krew napływała do głowy i buzowała jej w skroniach. Nawet już nie była w stanie krzyczeć. Z każdym obrotem rączki, podskakując, unosiła się do góry.
Kiedy znalazła się na odpowiedniej wysokości, mężczyzna zablokował linę i znów podszedł do niej z rzeźnickim nożem w dłoni. Niebieskawe ostrze, tnące jak brzytwa, lśniło w półmroku stodoły.
– Roman, przynieś inne wiadro. Pospiesz się.
Eloïse Lombard wciąż chciała walczyć. Było to jednak niemożliwością. Zawisła głową w dół naprzeciwko poprzedniej ofiary. Zniekształcona twarz niemal dotykała jej własnej.
Zaczęła się modlić. Do Jezusa, do Buddy i wszelakich istniejących bóstw. Teraz mógł ją ocalić jedynie cud.
Claude zbliżył się, unosząc ostrze noża w kierunku jej obnażonego tułowia. Poczuła chłód metalu dotykający podbrzusza.
Wtedy właśnie rozległ się ogłuszający dźwięk dzwonka.
Ostrze cofnęło się od jej skóry.
Siła dzwonka była tak duża, że dach i ściany przebiegło drżenie, które wyzwoliło tumany kurzu.
Trwało to dziesięć sekund, potem dźwięk ucichł.
Bracia spojrzeli na siebie nawzajem. W ich oczach nagle zagościł niepokój.
Dzwonek rozbrzmiał na nowo. Tym razem trwał dłużej. Belki dachowe po raz drugi zadrżały pod wpływem mocy głośników.
Claude odstąpił od niej na krok.
Roman otworzył szeroko oczy.
– Chcesz, żebym poszedł sprawdzić?
Claude spojrzał na uwiązaną u powały dziewczynę, potem na brata.
– Nie. Za głupi jesteś. Jeśli to gliniarze, dasz dupy. Ja pójdę. Trzymaj.
Oddał mu rzeźnicki nóż.
Podszedł do starej drewnianej szafy, uginającej się pod różnego rodzaju narzędziami i linami i otworzył największą szufladę. Wyjął z niej strzelbę myśliwską. Chwycił także paczkę naboi i skierował się pospiesznie w stronę drzwi stodoły.
– Zostajesz tu, jasne? Masz pilnować tej kurewki i czekać, aż wrócę.
Dzwonek rozległ się po raz trzeci, ze zdwojoną natarczywością.
Claude wyszedł z budynku i ruszył w kierunku domu. Roman podrapał się w zamyśleniu po brzuchu. Odwrócił się ku wiszącej dziewczynie i gapiąc się na jej nagie ciało, uraczył ją wykrzywionym uśmieszkiem, podczas gdy jego palce prześlizgiwały się po jej pośladkach.
Eloïse Lombard nie wykrztusiła z siebie ani słowa. Znów się modliła.
4.
Kobieta puściła na kilka sekund przycisk dzwonka, a następnie znów wdusiła go z zawziętością. Z trzewi budynku wydobył się po raz kolejny przenikliwie brzmiący dźwięk.
W zniecierpliwieniu potrząsnęła nerwowo białymi włosami, które rozsypały się na czarnym tle skórzanej kurtki. Nogi miała ubrane w skrojone przy ciele spodnie od ciemnego garnituru.
Stojący nieco z tyłu, na nieutwardzonej drodze prowadzącej do gospodarstwa, komisarz Alexandre Vauvert obserwował ją bez słowa. Zgodził się towarzyszyć aż tutaj paryskiej koleżance po fachu, ale trochę się w nim burzyło. Na przestrzeni kilku ostatnich lat często o niej słyszał. Nie zawsze były to pozytywy. Wszyscy jednak zgodnie twierdzili, że Eva Svärta była najbardziej niezawodnym kryminologiem od portretów psychologicznych spośród tych, których brygada kryminalna miała w swoich szeregach od dawna. Jej specjalizacją było wszystko, co mniej lub bardziej dotyczyło sekt, a w szczególności sprawy związane z okultyzmem. Mówiło się, że interesowało ją głównie przyskrzynianie seryjnych morderców z prawdziwego zdarzenia. W tej dziedzinie zdobyła sobie reputację najlepszej. Kiedy ludzie z Paryża zarządzili oddelegowanie jej do Tuluzy, do ekipy Vauverta, nikt nie pytał go o zdanie.
Zresztą, to ona połączyła ze sobą te wszystkie zaginięcia.
Musiał przyznać, że jak do tej pory, nie popełniła najmniejszego błędu.
Kiedy zadzwoniła do niego o świcie, żeby wyjaśnić, że znalazła trop prowadzący do braci Salaville’ów, też nie wdawał się w dyskusję.
Albinoska bębniła teraz palcami po drzwiach.
– Co oni tam wyczyniają, do cholery?
– Może wcale ich nie ma? – zaryzykował Vauvert.
– Nie opowiadaj. Dobrze widziałeś, że ich samochód terenowy jest zaparkowany na posesji. Nie mają innego.
– W każdym razie okiennice są pozamykane.
– I to nie wydaje ci się dziwne?
Vauvert westchnął.
– Nie mówię, że nie. Ale co chcesz zrobić? Sędzia nie podpisze żadnego nakazu sądowego, dopóki nie pokażemy mu realnego dowodu przestępstwa.
Eva Svärta odwróciła się do niego z grymasem w kąciku wąskich ust. Nosiła jak zwykle okulary przeciwsłoneczne, których podobno nigdy nie zdejmowała. Mówiło się, że jej oczy są tak wrażliwe, że kontakt z dziennym światłem mógł ją oślepić. Tylko że na temat tej kobiety krążyło tyle opowieści, że Vauvert wolał nie ufać plotkom.
– Możemy mieć tony dowodów – upierała się. – Wystarczy tam wejść.
– Jesteś pewna, że to oni za tym stoją? No, powiedz.
– Więcej niż pewna. Ja wyczuwam takie rzeczy.
– Jasne. A może poszli w głąb działki i nie słyszą dzwonka?
Kryminolog oburzyła się.
– Żartujesz sobie? Słyszałeś ten dźwięk? Niesie się aż do szczytów Pirenejów! Według ciebie, kto normalny instaluje taki system ostrzegania?
Vauvert pozwolił sobie na chrząknięcie. Jego zdaniem, niczego to nie dowodziło. Podejrzewał, że większość mieszkających tutaj odludków wyposaża się w tego rodzaju instalacje, albo w jeszcze bardziej wymyślne. Niektórzy nie wahali się montować na polach pułapek na wilki, żeby odstraszyć myśliwych i grzybiarzy. W końcu robili to u siebie, takie było ich prawo, a on zawsze uważał, że podobni dziwacy nie wyrządzali nikomu krzywdy, żyjąc wedle własnych upodobań i starając się unikać męczących turystów. Eva Svärta była z miasta, nie rozumiała tego.
– To w niczym nie zmienia procedury – przypomniał jej. – Nie mamy najmniejszego dowodu. W życiu nie dostaniesz nakazu bez porządnego elementu dowodowego. Może najpierw powinniśmy spróbować…
– To oni.
Vauvert wzruszył ramionami, pokonany.
– Dobra. Co chcesz zrobić?
Zrozumiał, że walczenie z tą drobną kobietą na nic się nie zda i był tym już zmęczony. Niech robi, co chce. Umiał rozpoznać prawdziwego policjanta. Eva Svärta była takowym. Drapieżcą tropiącym innych drapieżców. Takich jak ona nie było co przywoływać do rozsądku. Wiedział coś o tym. Był dokładnie taki sam.
Przerzucił raz jeszcze w myślach te skromne elementy, które zebrali w trakcie dochodzenia. Eloïse Lombard została porwana wczoraj, wczesnym wieczorem, to znaczy około piętnastu godzin temu. To właśnie komisarz Svärta połączyła owo porwanie z innymi zaginięciami, nad którymi pracowała od kilku tygodni. W sumie, w trzech departamentach na południu, Aveyron, Ariège i Tarn, zniknęło pięć młodych kobiet w wieku od siedemnastu do dwudziestu trzech lat. Wszystkie w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy.
Zanim nie przejęła dokumentacji, wszelakie służby regionalne zadowalały się oddawaniem raportów do archiwum, gdyż brakowało poszlak sugerujących porwania. A przecież profile tych dziewcząt były podobne. Wszystkie mieszkały samotnie i wszystkie jakby rozpłynęły się w powietrzu, bez żadnej wieści. Przed miejscem zamieszkania trzech z nich odnaleziono ślady kół samochodu terenowego, ale to przecież o niczym nie świadczyło, takich pojazdów było bez liku na terenach pozamiejskich.
Uwagę Svärty przykuł jeden szczegół: napis znaleziony u młodej studentki, która niedawno przeniosła się na przedmieścia Espalion, w departamencie Aveyron. Chronologicznie, było to drugie ze zgłoszonych zaginięć. Wszystko w mieszkaniu dziewczyny zdawało się w należytym porządku, tylko lustro w łazience zostało rozbite. Na wyłożonej kafelkami ścianie prysznica ktoś napisał szminką:
X A L M O X I S
A B B A D O N
O R I E N S
I S T E N
Żandarmi nie przywiązali do tego wagi, niezrozumiały tekst uznali za anegdotyczne dziwactwo. Spisali protokół, jak gdyby nigdy nic, skrupulatnie sfotografowali wszystkie ściany i odnotowali rozbite lustro. Sprawozdanie trafiło na stos nierozwiązanych zaginięć.
Natomiast w głowie policjantki z brygady kryminalnej włączył się alarm. Imiona bóstw piekielnych odnalezione w domu jednej z dziewcząt uznanych za zaginione? Nie ma mowy, żeby pominąć szczegóły tego typu. Zażądała, żeby informować ją w sprawie każdego nowego zaginięcia w regionie.
Nie trzeba było długo czekać. Zgłoszono zaginięcie Amandine Muñoz, z Palmier, około 200 kilometrów stąd. Także w jej mieszkaniu nie było żadnych śladów użycia siły. Tylko lustro wiszące w salonie zostało znalezione rozbite.
Był i napis, tym razem wykonany niezmywalnym markerem. Znalazł się on na obiciu ścian sypialni:
--- --- --- --- ---
I O S U A
O R I L U
S I S I S
U L I R O
A U S O I
--- --- --- --- ---
Eva Svärta nie miała już żadnych wątpliwości. Coś się działo. Coś bardzo niepokojącego. W niecały tydzień wyłowiła pięć przypadków zaginięcia w podobnych okolicznościach. Wkrótce potem poprosiła o szczególne uprawnienia i o oddelegowanie do regionalnej jednostki policji kryminalnej w Pirenejach, właśnie do ekipy Vauverta, która zajmowała się dochodzeniami dotyczącymi dwóch interesujących ją przypadków.
Wszystko było oparte na intuicji. Na ciągu niepewnych zestawień zasadzających się na czysto teoretycznej analizie zachowań.
Jednak Vauvert musiał przyznać, że to trzymało się kupy. I wreszcie mieliby jakiś trop. Na tym etapie dochodzenia to już było coś. Rzucił okiem na pokryty kurzem duży wóz zaparkowany w pewnym oddaleniu. Brama wjazdowa gospodarstwa była zamknięta na kłódkę, a siatka zwieńczona drutem kolczastym mającym odstraszać nieproszonych gości. To można było w pełni zrozumieć. Według niego, byłby to niesamowity fart, gdyby podejrzenia potwierdziły się, ale to mogło być to.
Jedno było pewne, jeśli członkowie rodziny Salaville byli zamieszani w tę sprawę, to popełnili fatalny w skutkach błąd. Porwali Eloïse Lombard w pośpiechu. A i jeden, i drugi byli już znani policji. Obaj byli w przeszłości notowani z uwagi na akty przemocy, mieli za sobą również pobyty w zakładach dla chorych umysłowo z powodu psychozy halucynacyjnej. Co jeszcze nie było żadnym dowodem. Obaj brali leki i brakowało podstaw do zakładania, że któremuś z nich mogłoby odbić do tego stopnia.
– Jakkolwiek by nie było, musimy zaczekać na resztę – przypomniał Vauvert. – Powinni zaraz tu być.
Eva Svärta odwróciła się, potrząsając białymi włosami. Jej palec zawisł na przycisku dzwonka. Irytująca syrena zawyła po raz kolejny.
W tym czasie Vauvert rozejrzał się dokoła, penetrując teren.
Pasmo Pirenejów wznosiło się na dalszym planie, pokryte zieleniejącymi świerkami.
Chcąc nie chcąc, przyznawał, że to zagłębione w las gospodarstwo wywoływało u niego gęsią skórkę. Nie tylko komisarz Svärta miała nosa, on też zdawał sobie doskonale sprawę z faktu, że tego typu miejsca były idealne do przetrzymywania dziewcząt bez wywoływania podejrzeń. Porwane mogły krzyczeć i krzyczeć, żaden sąsiad nie byłby w stanie ich usłyszeć.
I jeszcze te okiennice zamknięte w środku dnia. To jednak było dziwne.
Vauvert spojrzał na swój telefon, ale wskaźnik zasięgu nie pokazywał ani kreski. To pewnie góry blokowały sieć. Nie dało się sprawdzić, gdzie przebywała reszta ekipy. Pewnie byli zaledwie o kilka kilometrów od celu, wspinali się wąskim leśnym traktem wiodącym aż tutaj. Nikt nie zadawał sobie trudu dbania o tę drogę dojazdową, w wyniku czego wyglądała raczej jak szlak górski.
Kątem oka zauważył cień prześlizgujący się brzegiem drogi.
Napiął mięśnie, a jego ręka natychmiast powędrowała w stronę broni. Jednak nie. Musiało mu się przywidzieć. Uważniej spojrzał na linię drzew, wysokich i ciemnych. Za nimi rozpościerały się olbrzymie lasy, z których słynął departament Ariège. Z powodu, który jemu samemu się wymykał, zastanowił się, czy w tej okolicy nie było wilków.
Na tę myśl poczuł dreszcz na karku.
Otrząsnął się. Wilki? Nie, od dawna nie było wilków w tym regionie.
Czemu taka myśl przyszła mu nagle do głowy?
– W ten sposób do niczego nie dojdziemy – powiedziała policjantka, odrywając palec od dzwonka.
Na całe gospodarstwo spadła niemal namacalna cisza.
Vauvert zmrużył oczy. To właśnie nie zgadzało mu się od początku. Sporo czasu potrzebował, żeby to wyłowić.
– Nie wydaje ci się to dziwne? – zapytał. – Posłuchaj…
Svärta odwróciła się ku niemu.
– Czego?
– No właśnie, nic nie słychać… Nie ma tu najmniejszego dźwięku…
Wskazał ręką otaczające ich drzewa. W rzeczy samej, nic nie było słychać. Ani śpiewu ptaków, ani żadnego hałasu.
– Nie jestem specjalistą od terenów wiejskich, ale jednak… Jest cholernie cicho, nie uważasz?
– Sam to powiedziałeś. Nadal sądzisz, że wszystko tu jest normalne?
Vauvert wzruszył ramionami.
– Wiem, co sobie wbiłaś do głowy, Evo, ale powinniśmy zaczekać na resztę ekipy. Jeśli masz rację…
Usta albinoski rozchyliły się w uśmiechu ukazującym perłowe zęby.
– Zawsze mam rację. Dziewczyna jest tutaj. Wiem to. Każda minuta, którą tracimy na czekanie, może być ostatnią w jej życiu.
Vauvert zdusił przekleństwo. Ta kobieta go drażniła. Ale jej słowa nie były tak do końca bezpodstawne. Tylko że reszta ekipy jakoś nie docierała…
Zobaczył, że znieruchomiała.
Z podniesioną głową, z rozszerzonymi nozdrzami, nieobecna, wyglądała jak dzikie zwierzę.
– Evo, o co chodzi?
Kobieta zwróciła ku niemu przyciemnione okulary.
– Nie czujesz? – zapytała półgłosem.
– Co miałbym czuć?
– Woń krwi.
Vauvert wciągnął powietrze. Czuć było lekki zapach zgnilizny, ale las, z oczywistych powodów, pełen był tego rodzaju organicznych wyziewów.
– Nie wiem, sądzę…
Przerwał. Wydało mu się, że znów dostrzega jakiś przemykający cień.
Jakby… psa.
Potwornie bał się wszelakich psów.
Pies?
Czy raczej wilk?
Odwrócił się do koleżanki po fachu, żeby odpędzić natrętne myśli.
– Dobrze, na sam widok tego miejsca przewracają mi się bebechy. No i ufam twojemu instynktowi. Co robimy?
Svärta wskazała ruchem głowy drzwi.
– Straciliśmy wystarczająco dużo czasu, nie uważasz?
I już bez zbędnych słów kopnęła mocno w drzwi.
One jednak nie drgnęły ani o milimetr.
Odsunęła się na krok i po raz kolejny rzuciła się na nie.
Wzdłuż obsadzenia posypał się kurz, ale drzwi trzymały się mocno.
Vauvert zdał sobie sprawę, że koniec końców oboje mieli takie same metody.
– Ok, odsuń się.
Wziął trzy kroki rozbiegu i z niewzruszoną miną rzucił się na drzwi. Jego ramię uderzyło w grube listwy, z których je zrobiono. Dało się słyszeć trzask, deski wygięły się niczym giętki materiał i odsłoniły wyrwę. Następnie całe drzwi ustąpiły i z hukiem runęły na ziemię.
– Zrobione. W raporcie napisze się, że zastaliśmy je w tym stanie.
Albinoska skinęła głową, niezdolna do ukrycia szerokiego uśmiechu.
– Rozumie się, komendancie.
Vauvert wyjął z kabury broń i postąpił krok do środka. Za drzwiami wejściowymi rozciągał się duży hol, gdzie w kącie rysował się spory kredens z surowego drewna, i nic poza nim. Reszta była pogrążona w głębokim cieniu.
– Dobra, idź za mną.
Zrobił kolejny krok w stronę ciemności.
Wszystko wydarzyło się bardzo szybko.
Eva Svärta krzyknęła ostro.
Za późno zrozumiał, co wołała – żeby się posunął, szybko.
Dostrzegł postać na końcu korytarza.
W tej samej chwili jego mózg rozpoznał charakterystyczny dźwięk szczękającego mechanizmu broni.
Policjant poczuł, jak wszystkie jego mięśnie martwieją w skurczu. Ogarnął go powiew śmierci. Spiął ciało, żeby rzucić się do tyłu, wiedząc jednocześnie, że nie będzie wystarczająco szybki na ucieczkę z przejścia.
W korytarzu rozległ się wystrzał, rozbłysk oślepił go, jak słońce zapalone w zupełnym mroku. Poczuł serię ołowiu dosięgającą go z pełną siłą, wypychając powietrze z piersi i rzucając nim do tyłu w deszczu ukłuć szkarłatnego bólu.
Wszystko zamieniło się w czerń, zanim dotknął ziemi.