Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go
Tłumacz:
Data wydania:
16 października 2023
Ebook
25,90 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gorączka - ebook

W biurach lokalnej huty napastnik przetrzymuje zakładników, John Wagner włącza się akcji, ale w poszukiwaniu negocjatora prosi o pomoc psycholożkę Kim Cordell. Okazuje się, że  w tej grze ważną rolę odgrywa najpotężniejsza rodzina w December: bajecznie bogaci Ackermannowie, właściciele huty.

Tymczasem Kim zachwyca policjanta coraz bardziej, mężczyzna czuje się rozdarty między nową fascynacją a tęsknotą za zaginioną żoną. Czy Sara jeszcze żyje? Może odpowiedź zna jej dawny chłopak, przemocowy Kurt Strand?

Seria kryminałów „Śmierć w December" to wspólne dzieło małżeństwa Grimwalkerów. Gdyby przenieść ją na ekran, powstałaby mieszanka „Mare z Easttown", „Ozark" i „Siedem”. W tajemniczym miasteczku nikt nie trzyma się reguł, ani dobrzy, ani źli. Ale jedno jest pewne ‒ gdy raz znajdziesz się w December, trudno będzie ci je opuścić. „Gorączka” to druga część dziesięciotomowej serii.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8054-028-5
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Kiedy An­to­nio Alva­rez prze­cina siatkę no­ży­cami do prę­tów, jego serce wali jak sza­lone. Alva­rez nie ma już nic do stra­ce­nia i wie, że tak czy ina­czej umrze.

Chce po pro­stu umrzeć, jak trzeba.

Pada na płask w wy­so­kiej tra­wie, kiedy przez par­king po­woli prze­jeż­dża sa­mo­chód ochro­nia­rzy. Czuć za­pa­chy ziemi i psiego gówna, trawa jest mo­kra po noc­nym desz­czu i chłód prze­nika mu przez ubra­nie aż do skóry.

Pod­nosi się po­woli, kiedy sa­mo­chód znów chowa się za hutą.

„Pie­przone dra­nie” – my­śli i wraca do prze­ci­na­nia siatki. To je­dyne miej­sce, któ­rego nie obej­mują ka­mery. Kiedy Alva­rez do­sta­nie się do środka, bę­dzie mu­siał bar­dzo uwa­żać. Je­śli go za­uważą, to bę­dzie ko­niec.

Prze­ci­ska się przez otwór i cią­gnie za sobą ciężką torbę. Wstaje, za­wie­sza ją na ra­mie­niu i ję­czy z bólu. Dwa mie­siące, po­wie­dział le­karz. Tyle mu zo­stało.

Kiedy o tym usły­szał, cały świat spadł na niego jak brudny deszcz. On, który i tak nie miał już po co żyć, był ży­wym tru­pem. „Wy­jedź gdzieś, zrób coś, co za­wsze chcia­łeś” – po­wie­dział mu w Sztok­hol­mie le­karz, pa­trząc na niego ze współ­czu­ciem. „Zrób coś, co bę­dzie ważne dla in­nych”.

Wła­śnie taki ma za­miar. Wy­brać się w ostat­nią po­dróż i za­brać ze sobą tak wielu z tych by­dla­ków, ile tylko mu się uda.

„Ac­ker­man­no­wie”. Na samą myśl o tym na­zwi­sku czuje w ustach gorzki smak.

Prze­czy­tał gdzieś, że naj­bar­dziej nie­bez­pieczny czło­wiek to ten, który nie boi się śmierci. Ten, który utra­cił wszelką na­dzieję.

An­to­nio nie uważa się za groź­nego, ma w so­bie czy­stą mi­łość. Mi­łość, która nie wie, do­kąd się skie­ro­wać. To je­dyne, co po­zo­stało, wszystko inne mu ode­brano.

Sku­lony prze­biega przez par­king, prze­ska­ku­jąc od sa­mo­chodu do sa­mo­chodu i z tru­dem ła­piąc od­dech. Ma wra­że­nie, że uda i ko­lana za­raz mu eks­plo­dują, a te dwie­ście me­trów są dla niego ni­czym ma­ra­ton.

Cię­ża­rówka pod­jeż­dża z war­ko­tem i za­trzy­muje się w po­bliżu. Wy­daje z sie­bie ostat­nie wes­tchnie­nie i milk­nie. Praw­do­po­dob­nie kie­rowca spró­buje prze­spać się kilka go­dzin przed roz­po­czę­ciem zmiany o szó­stej.

Alva­rez spraw­dza go­dzinę, serce wali mu szyb­ciej, niż ze­ga­rek tyka. Męż­czy­zna przy­myka oczy i stara się od­po­cząć. Ciężko od­dy­cha, a jego ciało bar­dzo chce się zwi­nąć w kłę­bek. Mówi mu, żeby się po­ło­żył, zo­sta­wił to wszystko, bo i tak wziął na sie­bie nie­moż­liwe za­da­nie.

– Cho­lera – prze­klina ci­cho do sie­bie i wstaje. Znów za­czyna biec, czu­jąc, jak AK47 obija mu się o plecy.

Kiedy do­pada sta­lo­wych drzwi, wstu­kuje kod. Zdo­by­cie go za­jęło mu dwa ty­go­dnie, wy­cią­gnął go od jed­nego z pra­cow­ni­ków, który upił się w Lyc­ko­slan­ten.

Za­mek wy­daje z sie­bie ci­che klik­nię­cie i An­to­nio wcho­dzi do środka. Roz­gląda się za ka­me­rami, staje pro­sto i ru­sza pew­nym kro­kiem, jakby był wła­ści­cie­lem tego miej­sca. Jesz­cze pięć­dzie­siąt me­trów i bę­dzie mógł tro­chę od­po­cząć.

Za­trzy­muje się i na­słu­chuje. Dźwięki ma­szyn, wen­ty­la­cji szu­mią­cej tak samo jak po­wie­trze w jego tcha­wicy, ja­kiś alarm do­bie­ga­jący z wo­do­mie­rzy, jego wła­sny ciężki od­dech. An­to­nio stoi bez ru­chu, sta­ra­jąc się spo­koj­nie od­dy­chać i spo­wol­nić tętno.

„Nie mogę te­raz ze­mdleć”.

Ściera z czoła zimny pot i za­ci­ska po­wieki. Czuje, że gdyby się pod­dał, nie żyłby już od ty­go­dnia, ale my­śli o Ma­rii dają mu siłę i każą mu trzy­mać się ży­cia tak, jak dziecko ści­ska swój uko­chany ko­cyk.

Po­trze­buje jesz­cze tylko kilku go­dzin, a po­tem już wszystko może się skoń­czyć.

Ru­sza da­lej, torba strasz­nie ciąży mu na ra­mie­niu. Prze­gląda w my­ślach jej za­war­tość. Kła­dzie ją na po­sadzce, otwiera i po raz trzeci spraw­dza.

Wszystko jest na miej­scu, to, czego po­trze­buje, by wy­wró­cić do góry no­gami całe De­cem­ber, ale przede wszyst­kim by po­wa­lić na ko­lana tych by­dla­ków Ac­ker­man­nów.

Już wie, gdzie może się ukryć do czasu, aż przyj­dzie dzienna zmiana. Do chwili, kiedy bę­dzie mógł tu wy­wo­łać chaos. Kiedy wresz­cie bę­dzie mógł po­ka­zać ca­łemu światu, kim są Ac­ker­man­no­wie.

Je­śli do­sta­nie tę szansę, usu­nie z po­wierzchni ziemi całe ich DNA.2

„Nie, tylko nie znowu to”.

Ju­liette Cor­tas mruga oczami i wciąż nie ma pew­no­ści, czy to sen, czy jawa, ale szybko zdaje so­bie sprawę, że znów to zro­biła. Jest prze­mar­z­nięta, a wo­kół pa­nują ta­kie ciem­no­ści, że musi się po­ru­szać po omacku. Ma na so­bie tylko majtki, cała po­kryta jest gę­sią skórką. Szorstka i praw­do­po­dob­nie brudna. Dwa dni temu obu­dziła się w le­sie mo­kra i uma­zana gliną.

„Znowu się za­częło”.

Czuje, jak bolą ją kostki le­wej ręki. Do­tyka ich. Są po­ra­nione. Biła się z kimś? Może zma­sa­kro­wała ja­kie­goś nie­szczę­śnika?

Ude­rza w coś bar­kiem i krzy­czy. Za­trzy­muje się i bada oto­cze­nie rę­kami. To ściana. Do­piero te­raz czuje w noz­drzach za­pach prze­tra­wio­nego piwa. Kuca i do­tyka ce­ra­micz­nej pod­łogi, która się lepi. Wą­cha opuszki pal­ców i smród mo­czu spra­wia, że ko­bieta od­rzuca głowę w tył i szlo­cha.

Jest w to­a­le­cie. Tyle udało jej się stwier­dzić. Bio­rąc pod uwagę za­pach piwa, zga­duje, że to Lyc­ko­slan­ten.

– Ty pie­przona idiotko – szep­cze i po­trząsa z dez­apro­batą głową. Prze­suwa się nieco na­przód i sztyw­nieje, kiedy dwa me­try przed sobą za­uważa mroczną syl­we­tkę.

Traci od­dech, a ci­sza dzwoni tak, że aż ogłu­sza.

„Kurwa, ktoś tu jest”.

– Je­stem z po­li­cji – mówi zde­cy­do­wa­nie ostrym gło­sem, bar­dzo nie­prze­ko­nu­jąco.

Po­stać nie od­po­wiada. Ju­liette się wzdryga.

– Czego chcesz? – pyta i robi krok na­przód.

Tętno jej ska­cze, bar­dzo chcia­łaby mieć przy so­bie ja­kąś broń. Pod­nosi za­ci­śnięte pię­ści i przy­go­to­wuje się do walki na śmierć i ży­cie. Mroczna po­stać rów­nież robi krok do przodu i Ju­liette szy­kuje prawy pro­sty.

Jesz­cze je­den krok i są już bar­dzo bli­sko sie­bie. Serce Ju­liette nie­mal wy­la­tuje jej z piersi, kiedy za­uważa pło­nące oczy prze­ciw­nika. Uwiel­bia hor­rory, ale nie chcia­łaby się zna­leźć w jed­nym z nich w rze­czy­wi­sto­ści. Drży tak mocno, że aż boli ją skóra.

Wkłada w cios wszyst­kie siły, ce­luje pro­sto w twarz tego dra­nia, a kiedy tra­fia, tam­ten roz­pada się na ty­siąc ka­wał­ków.

– Co, do chuja…?!

Ju­liette zdaje so­bie sprawę, że biła się sama ze sobą. Sto­czyła walkę z lu­strem.

– Kurwa – mówi, szu­ka­jąc kranu. Jed­no­cze­śnie chce jej się śmiać i pła­kać. Tętno zwal­nia, Ju­liette zmywa z sie­bie szczyny i krew. Za­kręca kran, owija pa­pie­rem kostki, żeby po­wstrzy­mać krwa­wie­nie, i pod­cho­dzi do drzwi, które – je­śli do­brze pa­mięta – po­winny być po pra­wej stro­nie. Dawno jej tu nie było. Prze­stała przy­cho­dzić, kiedy miała już dość przy­gód na jedną noc po pi­ja­nemu. Całe to miej­sce cuch­nęło wsty­dem.

Otwiera drzwi i od bla­sku świa­tła chcia­łaby za­ssać oczy do czaszki. Mruga kilka razy i upew­nia się, że jest w Lyc­ko­slan­ten, nie ma jed­nak po­ję­cia, jak się tu do­stała.

Kiedy pod­cho­dzi do drzwi wej­ścio­wych, za­czyna ro­zu­mieć. Naj­wy­raź­niej wy­biła szybę. Dla­czego nie włą­czył się alarm? Może by wtedy się obu­dziła i ucie­kła stąd.

Przez wiele lat czę­sto lu­na­ty­ko­wała, ale po­tem się to uspo­ko­iło. A przy­naj­mniej tak my­ślała. Zda­rzało się wcze­śniej, że bu­dziła się w domu brudna i po­ka­le­czona, z rze­czami, które praw­do­po­dob­nie ko­muś ukra­dła. Była prze­ko­nana, że tę część ży­cia ma już za sobą. Te­raz jed­nak w to zwąt­piła. Ty­dzień wcze­śniej ock­nęła się we wła­snym sa­mo­cho­dzie. A jesz­cze wcze­śniej oprzy­tom­niała w Brun­n­spar­ken. Po­sta­no­wiła po­roz­ma­wiać o tym z Kim Cor­dell, ale jak do­tąd za każ­dym ra­zem coś na­gle sta­wało na prze­szko­dzie.

„Za­cho­wuję się jak kre­tynka” – my­śli i wy­gląda przez drzwi na dwór. Jest pra­wie naga, a do domu ma dwa ki­lo­me­try. Jest bar­dzo wcze­śnie rano, to aku­rat do­brze, ale za­wsze znaj­dzie się ja­kiś idiota, który musi o tej po­rze wy­pro­wa­dzać psa albo bie­gać.

Do­tyka palca. Ob­raca ob­rączkę oura, która jest jej je­dy­nym świad­kiem. Po po­wro­cie do domu spraw­dzi w apli­ka­cji, gdzie była.

Znów wcho­dzi do pubu. Ściąga ze stołu ob­rus, który ma te­raz uda­wać jej ubra­nie. Owija nim górną część ciała i wy­cho­dzi w noc.

Ju­tro po­łoży się spać w ubra­niu. Po­winna była wcze­śniej o tym po­my­śleć. Kie­dyś, gdy zda­rzało się to czę­sto, przy­wią­zy­wała so­bie rękę do ramy łóżka, ale ja­kieś dwa lata temu lu­na­ty­ko­wa­nie się skoń­czyło. Po tam­tym zda­rze­niu.

Te­raz, jak wi­dać, wró­ciło i znowu trzeba bę­dzie prze­strze­gać pro­ce­dur bez­pie­czeń­stwa.

Pa­ra­som­nia.

Jej małe prze­kleń­stwo i kara za…

„Kurwa!”

Szybko chowa się za za­par­ko­wa­nym vo­lvo, kiedy do jej uszu do­ciera szum zbli­ża­ją­cego się sa­mo­chodu. W kuc­kach czeka, aż po­jazd znik­nie. Czuje wstyd. W świe­tle la­tarni wi­dzi swoją rękę po­krytą za­krze­płą krwią, to po cio­sie w szybę. Za­ci­ska ją kilka razy, jed­nak nic nie wska­zuje na to, by co­kol­wiek so­bie po­waż­nie uszko­dziła. Pa­pier owi­nięty wo­kół dru­giej ręki po­ciem­niał od krwi.

– Świetna ro­bota, Julle. Praw­dziwa z cie­bie pie­przona pro­fe­sjo­na­listka – szep­cze i wstaje. Wzdryga się, kiedy od wia­tru ciało znów po­krywa się gę­sią skórką.

Ru­sza przez noc w stronę domu, nie ma­jąc pew­no­ści, czy chce się do­wie­dzieć, gdzie była. Może tylko mieć na­dzieję, że tym ra­zem ni­komu nie zro­biła krzywdy.3

– John? – pyta za­sko­czony Jimmy, wcho­dząc do zim­nego bu­dynku po­ste­runku po­li­cji w De­cem­ber. Jest wpół do szó­stej rano, a to­wa­rzy­szy mu śmier­dzący pies Bul­ten.

– Coś się stało?

„Czy coś się nie stało?” – my­śli John i od­sta­wia zdję­cie Sary i Mat­tiasa, w które wpa­try­wał się jak w tran­sie przez ostat­nie pół go­dziny.

Nie mógł spać. Wczo­raj gówno chyba z ca­łej Szwe­cji tra­fiło w gi­gan­tyczny wen­ty­la­tor, a po­tem w senne prze­my­słowe mia­sto De­cem­ber, przy czym w ja­kiś nie­po­jęty spo­sób John znaj­do­wał się w środku tego wszyst­kiego. Sie­dem ofiar wojny gan­gów. A do tego NOA, Kra­jowy Od­dział Ope­ra­cyjny, który tu przy­był i po pro­stu ura­to­wał im tyłki.

– Tak, wiesz… nie mo­głem spać, uzna­łem więc, że rów­nie do­brze mogę tu przyjść i tro­chę po­pra­co­wać – od­po­wiada John, marsz­cząc nos, kiedy mija go owcza­rek ze swoim nie­od­łącz­nym ob­ło­kiem odoru sta­rego psa.

Jimmy za­trzy­muje się koło biurka Johna i ciężko wzdy­cha z rę­kami wci­śnię­tymi w kie­sze­nie spodni. Ma krza­cza­ste ciem­no­szare wąsy, które żuje, kiedy się nad czymś za­sta­na­wia.

– Wiesz, o co mi cho­dzi. Ło­try nie mie­wają urlopu, więc jak my mo­żemy so­bie na niego po­zwo­lić?

John kiwa głową, po­wstrzy­mu­jąc słowa, które ma ochotę wy­po­wie­dzieć – o tym, że Jimmy bar­dziej by się przy­dał, gdyby raz na ja­kiś czas wy­szedł na ulicę, a nie sie­dział ca­łymi dniami na po­ste­runku, cze­ka­jąc na eme­ry­turę. Mil­czy jed­nak. Poza Val­lem i Moną tylko Jimmy nie trak­tuje Johna tak, jakby uwa­żał, że naj­le­piej by zro­bił, gdyby wró­cił do Sztok­holmu z pod­ku­lo­nym ogo­nem, ra­zem ze swoim stre­sem po­ura­zo­wym.

Valle, który miał nocną zmianę, stoi przy re­cep­cji i pa­kuje torbę. Po­zdra­wia Jimmy’ego ręką i cofa się o krok, kiedy mija go Bul­ten. Po­tem za­kłada torbę na ra­mię i pod­cho­dzi do biurka Johna.

– No pro­szę – mówi. – Była to dziw­nie spo­kojna noc.

– Dziw­nie? – od­po­wiada Jimmy. – Kie­dyś w tym mia­steczku noce za­wsze były spo­kojne. Lu­dzie byli wy­koń­czeni po pracy, wy­pi­jali dwa piwka i szli do domu. Nikt nie miał czasu na zaj­mo­wa­nie się głu­po­tami. Do­piero ostat­nio wszystko się po­psuło, kiedy po­ja­wiły się gangi strze­la­jące do sie­bie na­wza­jem i pro­du­ku­jące pro­chy w opusz­czo­nych szkol­nych bu­dyn­kach.

Ma­cha ręką ze znie­chę­ce­niem.

– Sam już nie wiem, co się stało z moim sta­rym za­du­piem.

Ru­sza za swoim psem, żeby na­sta­wić pierw­szy w tym dniu dzba­nek kawy.

Valle robi gest su­ge­ru­jący, że on też już pój­dzie, na co John unosi pod­bró­dek.

– Hej, Valle…

Ko­lega się za­trzy­muje.

– Co jest?

– Pa­mię­tasz, jak kie­dyś roz­ma­wia­li­śmy, że nie ma tu żad­nych… – Robi ręką w po­wie­trzu nie­okre­ślony gest. – No wiesz…

Na twa­rzy Val­lego po­ja­wia się uśmiech, w któ­rym wi­dać jed­no­cze­śnie roz­ba­wie­nie i zmę­cze­nie.

– Pe­da­łów, John. Mo­żesz po pro­stu mó­wić „pe­dały”. To było brzyd­kie słowo w ubie­głym stu­le­ciu. O ile nie uży­wają go ho­mo­foby. Od­zy­ska­li­śmy je, ro­zu­miesz. A je­śli chcesz być su­per­no­wo­cze­sny, mo­żesz spró­bo­wać „osoby LGBTQ”. Ale cią­gle do­cho­dzą do tego nowe li­tery, więc sam tego nie uży­wam.

John stara się opa­no­wać. Od­chrzą­kuje, za­sła­nia­jąc usta pię­ścią.

– No wła­śnie. Pe… ho­mo­sek­su­ali­ści.

Valle się śmieje.

– Da­waj da­lej.

– W mie­ście o wiel­ko­ści De­cem­ber, w nor­mal­nym ukła­dzie pe… osób LGBTQ… po­winno być mniej wię­cej dwie­ście pięć­dzie­siąt. A ty na­rze­ka­łeś, że jest tylko pięć, z czego cztery już za­jęte. I to dla­tego je­steś sa­motny.

Valle garbi się ze smut­kiem.

– Wiem – od­po­wiada. – Ale czy przy­glą­da­łeś się temu mia­stu? De­cem­ber to nie Sztok­holm, John. Ten nor­malny układ, o któ­rym mó­wisz, zmie­nia się mocno, kiedy tylko lu­dzie mają oka­zję stąd zwiać i żyć gdzie in­dziej. Może to nie jest Ro­sja czy Pol­ska, ale De­cem­ber jest w wielu dzie­dzi­nach… kon­ser­wa­tywne. Ko­leś, który od­kryje, że jest ge­jem, ma zwy­czaj pro­sty wy­bór: wy­nieść się stąd albo taj­nia­czyć.

– Okej – zga­dza się John, po­chy­la­jąc się nieco do przodu. – Ale ja chyba mam dla cie­bie… wska­zówkę, czy jak to na­zwać.

– Wska­zówkę? – Valle z po­czątku wy­gląda, jakby nie zro­zu­miał, a po­tem poj­muje. – Ha! Twój gej­ra­dar za­czął pisz­czeć? Tego to mu­szę po­słu­chać. Kto to taki?

– Asy­stent le­ka­rza me­dy­cyny są­do­wej, wiesz który?

Kiedy Valle z ka­mienną twa­rzą prze­twa­rza tę in­for­ma­cję, John czuje, jak w brzu­chu z nie­po­koju za­ci­ska mu się su­peł. Może w dzi­siej­szych cza­sach nie wolno wy­czu­wać orien­ta­cji sek­su­al­nej u in­nych? Cza­sami mu nie wy­cho­dzi z ludźmi, cho­ciaż bar­dzo się stara. Mruga. Czy wła­śnie, jak ostatni kre­tyn, znisz­czył wy­jąt­kowo krótką re­la­cję za­wo­dową z Val­lem?

– No wiesz… – cią­gnie, ale wy­raź­nie sły­szy ner­wo­wość we wła­snym gło­sie.

Valle pod­nosi rękę, żeby go uci­szyć, i od­po­wiada szep­tem.

– Harry ze szpi­tala to mię­czak, John. Nie pe­dał. Mam na­dzieję, że ro­zu­miesz, że to nie to samo?

John wła­śnie ma wy­krztu­sić prze­pro­siny, kiedy Valle do­daje jesz­cze ci­szej:

– Ale nie prze­sta­waj, roz­glą­daj się. Bo­go­wie wie­dzą, że na fron­cie rand­ko­wym po­trze­buję wszel­kiej po­mocy. Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem.

Ści­ska mocno jego rękę i opusz­cza prze­bu­do­wany ko­ściół, który dziś jest po­ste­run­kiem po­li­cji w De­cem­ber.

„Ja­sne. Idiota. Je­stem po pro­stu naj­więk­szym idiotą w ca­łej pół­noc­nej Eu­ro­pie” – my­śli John i krzywi się, przy­po­mi­na­jąc so­bie, co wła­śnie się wy­da­rzyło. Im wię­cej nad tym się za­sta­na­wia, tym bar­dziej go to mę­czy. Aby więc prze­nieść uwagę na je­dyną rzecz na świe­cie, która jest jesz­cze gor­sza, pa­trzy znów na zdję­cie. A po­tem na le­żącą obok kartkę pa­pieru. Tę, na któ­rej od­wro­cie jest ad­res Johna i Sary w Sztok­hol­mie. Ten, z któ­rego dwa mie­siące wcze­śniej znik­nęła bez śladu jego żona ra­zem z sy­nem Mat­tia­sem.

„Kurt Strand. Czy to ty ich po­rwa­łeś, pie­przony dra­niu?”

Wy­szu­ki­wa­nie w po­li­cyj­nych re­je­strach nie dało żad­nych re­zul­ta­tów. Je­dyną ży­jącą krewną Kurta jest sio­stra, a kiedy John po dro­dze prze­jeż­dżał obok jej miesz­ka­nia, ni­kogo nie było w domu. Za­pu­kał, mimo że była do­piero piąta rano, od­cze­kał dość długo, ale nikt nie otwie­rał.

Praw­do­po­dob­nie tro­chę o nim wie Kim, ale są to ra­czej stare in­for­ma­cje. Kiedy my­śli o Kim, w ką­ciku jego ust po­ja­wia się nie­śmiały uśmiech, co spra­wia, że się otrząsa. Je­śli bę­dzie da­lej sie­dział za­nu­rzony w nie­zna­nych emo­cjach i drę­czą­cych my­ślach, to osza­leje.

„René – my­śli. – Mu­szę po­roz­ma­wiać z Re­ném Hof­f­man­nem, to w końcu on od razu na­pro­wa­dził mnie na wła­ściwy tor”.

W szkla­nej klatce Jimmy’ego Bul­ten pod­nosi głowę, pusz­cza bąka i wy­daje z sie­bie jęk ulgi. John wstaje i za­biera swoją skó­rzaną kurtkę. Jimmy wy­daje się na­wet nie za­uwa­żać, że się po­ru­szył.

Na ulicy stoi ozna­ko­wany ra­dio­wóz, który mu wy­po­ży­czyli, po­kryty cie­niutką war­stwą szronu. Audi wciąż stoi w warsz­ta­cie. Po­do­bno Vik­tor spraw­nie przy nim pra­cuje, wy­ko­rzy­stu­jąc swoje ma­giczne umie­jęt­no­ści. John ma taką na­dzieję, bo to stare, wy­mię­to­lone vo­lvo to ża­den raj w po­rów­na­niu z jego audi A6. Wska­kuje do środka, prze­klina, że bę­dzie mu­siał skro­bać szyby, i pod­kręca ogrze­wa­nie sie­dze­nia. Po chwili po ka­bi­nie roz­cho­dzi się za­pach od­mro­żo­nych go­to­wych po­sił­ków, które zde­cy­do­wa­nie za długo tu leżą. Przy­po­mina so­bie, żeby po­sprzą­tać sa­mo­chód, ale wie, że o tym za­po­mni.

Pół go­dziny póź­niej dzię­kuje pie­lę­gniarce, która wska­zała mu ko­ry­tarz, gdzie może zna­leźć Re­négo Hof­f­manna, le­ka­rza na­czel­nego szpi­tala w De­cem­ber i le­ka­rza me­dy­cyny są­do­wej.

Stoi kilka me­trów da­lej, po­chy­la­jąc się nad chudą, mniej wię­cej ośmio­let­nią dziew­czynką z blond locz­kami i z ró­żo­wym gip­sem na jed­nej ręce. Jej bu­zia jest spuch­nięta od pła­czu, ale roz­ja­śnia się, gdy Hof­f­mann pod­nosi obie dło­nie, po­ka­zuje, że są pu­ste, a po­tem szyb­kim i zde­cy­do­wa­nym ru­chem wy­ciąga zza jej ucha li­zaka. Wdzięczny uśmiech matki jest sze­roki i szczery, a kiedy od­cho­dzą i le­karz też ma ru­szyć w drogę, John woła:

– Hof­f­mann, po­cze­kaj chwilę.

Le­karz się od­wraca i chyba się cie­szy na wi­dok Johna.

– Pan Wa­gner, co za miła nie­spo­dzianka. Co tu ro­bisz tak wcze­śnie? – Od­wraca ze­ga­rek i stwier­dza, że do­biega do­piero szó­sta rano.

John ma­cha ręką.

– A ja my­śla­łem, że w tych cza­sach dzieci nie po­winny jeść cu­kru.

René uśmie­cha się smutno.

– Po­dwójne zła­ma­nie ko­ści pro­mie­nio­wej i łok­cio­wej po upadku z wy­so­ko­ści – mówi. – Nie­praw­do­po­dob­nie bo­le­sne. Długo się zra­sta. Je­śli ktoś za­słu­guje na odro­binę sło­dy­czy, to wła­śnie ta dziew­czynka.

– Ro­zu­miem. Ja… – W chwili, w któ­rej ma wy­ja­śnić, po co przy­szedł, ma pustkę w gło­wie. Tak jakby ży­cie było wielką dmu­chawą do li­ści, a mózg Johna skła­dał się z po­skrę­ca­nego, mar­twego li­sto­wia. – Ja… – Wzdy­cha i za­ci­ska po­wieki.

– Co jest? – pyta le­karz.

John po­trząsa głową.

– To ta pie­przona mgła mó­zgowa. Jest ty­siąc razy gor­sza od mi­greny. Ból mogę wy­trzy­mać. Ale… Ja… co ja, kurwa, mia­łem po­wie­dzieć?

Le­karz pró­buje po­móc, wska­zu­jąc na prawą rękę Johna.

– Może ma to coś wspól­nego z tym?

John pa­trzy na kartkę, którą zdą­żył już bez­wied­nie zgnieść. Mgła po­woli się roz­pra­sza i John wraca na wła­ściwe tory.

– Tak, rze­czy­wi­ście. Dzięki. Prze­pra­szam, cza­sem… do ni­czego się nie na­daję.

– Wy­wo­łane przez stres ob­jawy neu­ro­lo­giczne to nie prze­lewki, John. A to, że do ni­czego się nie na­da­jesz, to bzdura, je­śli wie­rzyć plot­kom. W czym więc mogę ci po­móc?

John wy­ciąga rękę z kartką.

– To zo­stało zna­le­zione u Kurta Stranda. Z tyłu jest ad­res mój i Sary w Sztok­hol­mie. Kiedy ostat­nio tu by­łem, od­nio­słem wra­że­nie, że wiesz coś o tym go­ściu. A ja mu­szę go zna­leźć.

– No tak, Kurt, tra­giczna hi­sto­ria, ale zu­peł­nie nie nie­zwy­kła. Po­pu­larny fa­cet z obie­cu­jącą ka­rierą spor­tową do­znaje kon­tu­zji i cała jego przy­szłość roz­pada się na drobne ka­wałki. Ja sam mia­łem być mi­strzem pin­gla, a jed­nak zo­sta­łem le­ka­rzem. Ży­cie jest dziwne, no nie?

– Prawda, prawda – mówi John, my­śląc o wła­snym lo­sie. – Wiesz o nim coś wię­cej?

– Był tu parę razy, ale nie mogę po­wie­dzieć, po co. Ta­jem­nica le­kar­ska. Na pewno ro­zu­miesz. Za to spo­tyka się z Mul­lem. Ko­lejna tra­giczna po­stać. Nar­ko­tyki.

– Mulle?

– Mar­cus Sten. Na­zy­wają go Mulle, ale nie mam po­ję­cia dla­czego. Od­szu­kaj go, a na pewno znaj­dziesz też Kurta.

– Dzięki, to wszystko?

– Tak, uwa­żaj na sie­bie.

John dzię­kuje le­ka­rzowi, a wra­ca­jąc do sa­mo­chodu, wpa­truje się w kartkę z oto­czo­nym ser­dusz­kiem imie­niem Sary. Tę­skni za nią tak bar­dzo, że boli go całe ciało.

Pod­nosi wzrok i pa­trzy na je­sień w De­cem­ber. Znaj­dzie Kurta, choćby to była ostat­nia rzecz, jaką zrobi, w swoim ży­ciu.4

Palce Kim Cor­dell nie­mal wi­brują, gdy wy­syła na stronę pa­tro­lo­by­wa­tel­ski.net zdję­cia, które zwi­nęła z po­ste­runku po­li­cji. Czuje, że robi coś za­ka­za­nego… i tak wła­śnie jest. Gdyby Mona i inni wie­dzieli, czego się do­pu­ściła, mu­sia­łaby wy­nieść się z mia­sta.

„A poza tym to na pewno ka­ralne”.

Trzyma wskaź­nik my­szy na przy­ci­sku „Opu­bli­kuj”. Może jesz­cze się wy­co­fać i olać to wszystko. Po­winna tak zro­bić.

Jej od­dech przy­spie­sza. Może po­winna się na­pić, żeby nie dzia­łać tak im­pul­syw­nie, mieć czas na prze­my­śle­nie tego. Kiedy coś się już opu­bli­kuje, nie da się tego usu­nąć.

– Fuck it – mówi. Żyje się tylko raz, a to tu­taj jest waż­niej­sze od niej.

„Klik!”

Po­zo­stali człon­ko­wie rzu­cają się na ma­te­riał jak sępy i od razu za­czy­nają się spe­ku­la­cje.

Nie­któ­rzy lu­dzie, żeby do­stać swo­jego kopa ad­re­na­liny, ska­czą ze spa­do­chro­nem albo upra­wiają ra­fting. Kim jest ad­minką na fo­rum true crime dla de­tek­ty­wów ama­to­rów: pa­tro­lo­by­wa­tel­ski.net.

Od­chyla się i pa­trzy, jak ko­men­ta­rze po­ja­wiają się ni­czym se­ria z ka­ra­binu ma­szy­no­wego. Za­wsze tak jest. Naj­pierw na­stę­puje chaos, a po­tem wy­ła­niają się szcze­góły. Na po­czą­tek eli­mi­na­cja, a na­stęp­nie od­na­le­zie­nie wątku i sku­pie­nie się na fak­tach.

„Sępy” – my­śli, cho­ciaż sama za­cho­wuje się tak samo. W tej chwili jest bo­gi­nią na tym fo­rum i do­staje tak po­tężne po­twier­dze­nie swo­jej war­to­ści, że aż ją to bawi.

Fo­rum ma trzy ty­siące człon­ków, więk­szość jest na nim od sa­mego po­czątku, a naj­bar­dziej chore jest to, że nie­któ­rzy z nich to jej naj­lepsi przy­ja­ciele, choć ni­gdy się z nimi nie spo­tkała. Nie zna na­wet ich praw­dzi­wej toż­sa­mo­ści, tylko ksywy. Sama na­zwała się Ba­thory, bo to jej ulu­biony ze­spół. Reszta ma po­do­bne pseu­do­nimy, za­in­spi­ro­wane na­zwami ka­pel, se­riali albo po­staci, kilku używa na­zwisk se­ryj­nych mor­der­ców ta­kich jak Dah­mer. Mroczne nicki, ale tak to już jest w tej gru­pie, trzeba mieć chore i mroczne po­czu­cie hu­moru, żeby ra­dzić so­bie z tymi wszyst­kimi cho­rymi i mrocz­nymi rze­czami, które się tu ogląda, czyta i ana­li­zuje.

„I w któ­rych się bie­rze udział” – my­śli, krzy­wiąc się.

Bie­rze łyk kawy. Na dwo­rze je­sień znęca się nad bu­dyn­kiem, a deszcz bom­bar­duje kro­plami okno.

Kim nie czuje się do­brze w tym domu – do­stała go od Par­szywca po roz­wo­dzie – a jed­nak jest to naj­bar­dziej przy­tulne miej­sce, ja­kie zna. Do­brze jest tak bez­piecz­nie i miło sie­dzieć w domu, kiedy na ze­wnątrz sza­leje pa­skudna po­goda. De­cem­ber jest naj­pięk­niej­sze je­sie­nią, kiedy zbo­cza gór eks­plo­dują fe­erią ko­lo­rów. Kim wstaje, bie­rze ku­bek i pod­cho­dzi do okna. Wy­gląda na ze­wnątrz i przy­po­mina so­bie, że musi roz­pa­ko­wać kar­tony po prze­pro­wadzce.

Na ulicy lu­dzie spie­szą się sku­leni, żeby jak naj­mniej prze­mok­nąć. Nie­które miej­sca są nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane z po­rami roku. Ośrodki spor­tów zi­mo­wych albo let­ni­ska, wio­senne mia­steczka albo miej­sca do­bre przez cały rok. De­cem­ber, wbrew na­zwie, to je­sień. Pew­nie głów­nie dla­tego, że w do­li­nie jest tak ciemno. Deszcz jed­nak spłu­kuje cały nie­po­kój, a drzewa roz­my­ślają o tym, żeby wio­sną na­ro­dzić się na nowo i po­sprzą­tać cały syf, który na­gro­ma­dzi się przez zimę.

Kim to też je­sienna istota. Psy­cho­lożka spra­wia­jąca, że jej klienci zrzu­cają z sie­bie zwię­dłe li­ście sztyw­nych prze­ko­nań, któ­rych trzy­mają się od lat. Uwiel­bia pa­trzeć, jak lu­dzie prze­kra­czają swoje men­talne gra­nice.

To… i stronę pa­tro­lo­by­wa­tel­ski.net.

Znów siada przy kom­pu­te­rze i pa­trzy na ze­ga­rek. Pierw­szy klient przy­cho­dzi za go­dzinę, kie­row­nik z huty Ac­ker­man­nów, któ­rego ska­zano na obo­wiąz­kowe uczest­nic­two w se­sjach kon­troli agre­sji. To jego ostatni raz, ale jej zda­niem po­wi­nien jesz­cze tro­chę to po­cią­gnąć. Zna ten wzo­rzec. Na kilka mie­sięcy się uspo­koi, a po­tem znowu za­cznie tłuc żonę.

To jest w ja­kiś spo­sób zwią­zane z tym mia­stem. Prze­moc i kul­tura mil­cze­nia. Tkwią w ko­rze­niach. Albo na­wet głę­biej. W wo­dach grun­to­wych. Wszy­scy, któ­rzy tu do­ra­stają, wsy­sają to z mle­kiem matki. Małe prze­my­słowe mia­steczko, w któ­rym ro­bot­nicy wy­ko­nu­jący nie­bez­pieczną i ciężką pracę za dużo piją i za swoje roz­cza­ro­wa­nia wy­ży­wają się na naj­bliż­szych.

Miesz­kańcy De­cem­ber sami się le­czą już od pra­wie czte­ry­stu lat. Opo­wie­ści o gór­skich trol­lach i wo­dzie w stud­niach to w pew­nym sen­sie to samo. Barwne hi­sto­rie, które mają przy­kry­wać po­nurą rze­czy­wi­stość. Kim musi to przy­znać, mimo że sama ostat­nio bro­niła De­cem­ber przed ata­kami chłopca z mia­sta, Johna Wa­gnera. Od­gry­wała ad­wo­kata dia­bła. Bo tak wła­śnie się robi, wie o tym prze­cież. Osta­tecz­nie me­cha­ni­zmy psy­cho­lo­giczne nie są jej obce.

Kiedy jed­nak inny psy­cho­lo­giczny me­cha­nizm spra­wia te­raz, że na myśl o Joh­nie Wa­gne­rze na jej twa­rzy po­ja­wia się uśmiech, sama so­bie daje kuk­sańca i szybko sku­pia my­śli na czym in­nym.

Po agre­syw­nym kie­row­niku po­roz­ma­wia z Ju­liette Cor­tas, która umó­wiła pilną wi­zytę. To na pewno bę­dzie cie­kawe.

Z kom­pu­tera do­biega dźwięk i Kim czyta nowy ko­men­tarz o tym, że w je­zio­rze pew­nie znaj­dują się ko­lejne ciała i po­winno się tam wy­słać nur­ków, żeby prze­cze­sali całe dno.

Kim też tak uważa, ale wie, że za­soby są bar­dzo ogra­ni­czone. Sze­fowa po­li­cji Mona Ott Öster już te­raz robi co może, by zmie­ścić się w bu­dże­cie.

„A jed­nak za­trud­niła Johna Wa­gnera”.

Na samą myśl o nim znów ści­ska jej się żo­łą­dek. Jest mię­dzy nimi na­pię­cie, a ona nie może po­zwo­lić, żeby ich re­la­cja po­su­nęła się za da­leko. Nie znie­sie ko­lej­nego za­wodu.

„Za­po­mnij. Ni­gdy wię­cej”.

Inny czło­nek fo­rum wsta­wia zdję­cia za­gi­nio­nych osób z De­cem­ber, któ­rych ni­gdy nie od­na­le­ziono. Umo­rzone sprawy. Pi­sze, że na pewno leżą na dnie je­ziora, cze­ka­jąc na od­kry­cie.

Kim przy­gląda się pię­ciu fo­to­gra­fiom. Jedno dziecko, trzy ko­biety i dwóch męż­czyzn. Praw­dziwi lu­dzie, któ­rych sprawy prze­nie­siono do ar­chi­wum przy akom­pa­nia­men­cie plo­tek, że znik­nęli z wła­snej ini­cja­tywy lub ode­brali so­bie ży­cie gdzieś w le­sie. De­cem­ber ma wy­jąt­kowo wy­soki wskaź­nik liczby sa­mo­bójstw. Rze­czy­wi­ście tak jest. Je­śli jed­nak cho­dzi o aku­rat te osoby, coś tu się nie zga­dza. Nie spra­wiają wra­że­nia sa­mo­bój­ców.

Świerz­bią ją palce. Kła­dzie je na kla­wia­tu­rze i za­czyna pi­sać. Dzieli się swo­imi prze­my­śle­niami z in­nymi, zdej­mu­jąc z sie­bie cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści.

Na tym się te­raz sku­pimy – pi­sze. – Aż zda­rzy się coś in­nego. Pięć za­mknię­tych spraw, które po­li­cja zu­peł­nie od­pu­ściła, a wszy­scy ci lu­dzie znik­nęli w De­cem­ber.

Ko­lejne pełne emo­cji ko­men­ta­rze. Są tacy jak ona, uza­leż­nieni od ad­re­na­liny. Pa­sjo­naci mor­derstw. Sama czuje się jak ćpunka, kiedy za­czyna grze­bać w spra­wie męż­czy­zny, który za­gi­nął. Mar­tin Lang. Pięć­dzie­siąt lat, bez­ro­botny po wy­wa­le­niu z huty, roz­wie­dziony, oj­ciec dwójki do­ro­słych dzieci. Kim tyle o nim wie, a te­raz dzieli się z in­nymi tym, co zna­la­zła w jego teczce. Za parę dni będą o nim i po­zo­sta­łych wie­dzieć wszystko, a przy­naj­mniej tyle, ile uda się zna­leźć.

Lang. Może jej po­przed­nik ma teczkę o nim? Pew­nie…

Kim bie­rze głę­boki od­dech. Musi sama so­bie przy­po­mi­nać, żeby za bar­dzo się nie an­ga­żo­wać. Gdyby była bo­gata i nie mu­siała pra­co­wać, to sie­dzia­łaby na tym fo­rum przez całą dobę. Cza­sami, w nie­które week­endy, wła­śnie to robi.

Wciąga in­ter­net jak ko­ka­inę, czyta o mor­der­stwach, wi­działa tyle zła, że od­ci­snęło to na niej trwałe piętno. Robi się od tego smutna i mar­kotna, co wi­dać, kiedy wraca do swo­ich klien­tów.

Jej praca jest mroczna i hobby też. „Można po­wie­dzieć, że to za­cho­wa­nia au­to­de­struk­cyjne” – my­śli z uśmie­chem. Ale po tym, jak Par­szy­wiec ukradł jej nerkę, a po­tem od­szedł, mu­siała zna­leźć so­bie ja­kiś cel w ży­ciu. Z wście­kło­ści i roz­cza­ro­wa­nia za­częła po­szu­ki­wać w sieci in­for­ma­cji, jak po­peł­nić mor­der­stwo do­sko­nałe i jak drę­czyć lu­dzi.

Tro­chę po­trwało, za­nim zdała so­bie sprawę, co robi, i od­pu­ściła. Zro­zu­miała, że jest sa­motna, a ży­cie jesz­cze się nie skoń­czyło. W końcu, kiedy tro­chę się uspo­ko­iła, udało jej się upo­rząd­ko­wać wszyst­kie my­śli.

Jedna z nich nie daje jed­nak o so­bie za­po­mnieć i Kim wciąż bar­dzo chce coś zro­bić w tej spra­wie. Od­zy­skać pew­nego dnia wła­dzę. To je­dyna rzecz, którą może ode­brać Par­szyw­cowi.

„A może nie?”5

Pod cię­ża­rem prze­mocy ukry­wa­ją­cej się w tor­bie An­to­nio czuje się jak sama śmierć. Ma po­czu­cie, że może coś zmie­nić. Ode­brać lu­dziom ży­cie, żeby świat stał się lep­szy. Ma­ria praw­do­po­dob­nie ni­gdy by mu na to nie po­zwo­liła, ale ona była zde­cy­do­wa­nie zbyt do­bra.

On też pró­bo­wał być do­bry, ale non más. Dość już tego. Mu­szą być kon­se­kwen­cje, tylko wtedy prawda może zwy­cię­żyć.

– Wy­bacz mi, qu­erida – szep­cze. Robi znak krzyża, ca­łuje kostkę i kie­ruje wzrok w górę ku niebu, któ­rego nie wi­dzi.

„Już czas!”

Kiedy An­to­nio Alva­rez wy­cho­dzi ze swo­jej kry­jówki w schowku na mio­tły, ciało ma na­pięte do gra­nic moż­li­wo­ści. Wzdy­cha i wy­ciąga ka­łasz­ni­kowa oraz pi­sto­let ka­li­bru 9 mi­li­me­trów, który do­stał od tych sza­leń­ców z gór.

Je­dyną do­brą stroną Toma O’Con­nora jest to, że nie­na­wi­dzi Ac­ker­man­nów. An­to­nio nie wie, co do­wódca mi­li­cji ma do tej ro­dziny, ale w za­sa­dzie nie jest to ta­kie ważne.

„Ich tru­ci­zna jest wszę­dzie”.

Ac­ker­man­no­wie to plu­ga­stwo, które kala wszystko, co w świe­cie jest do­bre. Wszystko, co An­to­nio kie­dy­kol­wiek ko­chał. A te­raz po­sma­kują swo­jego wła­snego za­bój­czego le­kar­stwa.

Prze­ła­do­wuje broń au­to­ma­tyczną, w tym dźwięku sły­chać siłę. Puls przy­spie­sza, ad­re­na­lina roz­pływa się po ca­łym ciele i An­to­nio jest już go­towy. Nie przej­muje się umiesz­czoną wy­soko w rogu ka­merą. Wszedł do środka, jest już za późno.

„Oto nad­cho­dzi kara, dra­nie”.

Idzie w stronę czę­ści biu­ro­wej, ja­kiś fa­cet w po­ma­rań­czo­wym kom­bi­ne­zo­nie prze­suwa się, opada mu szczęka, kiedy za­uważa An­to­nia i to, co nie­sie. Alva­rez nie zwraca na niego uwagi, to nie ro­bot­nicy znisz­czyli jego ży­cie i całe De­cem­ber. Ten fa­cet pró­buje tylko wią­zać ko­niec z koń­cem, jak wszy­scy inni.

Jest ósma i wszy­scy kie­row­nicy, a także więk­szość pra­cow­ni­ków ad­mi­ni­stra­cyj­nych, będą sie­dzieć w po­miesz­cze­niu so­cjal­nym. An­to­nio pla­no­wał to od ty­go­dni.

Wcho­dzi w na­stępny ko­ry­tarz, gdzie wita go miły, ko­jący za­pach kawy. Kła­dzie rękę na klamce uchy­lo­nych drzwi do po­koju i uśmie­cha się do wła­snych my­śli.

„No to ma­cie nie­za­po­wie­dzianą wi­zytę”.

Po­tem otwiera drzwi na oścież. Bur­czy mu w żo­łądku, jakby był głodny, kiedy wcho­dzi do środka i od­daje trzy strzały w su­fit.

Chaos po­trafi być taki piękny.

Lu­dzie krzy­czą, rzu­cają się na pod­łogę albo po pro­stu sztyw­nieją, wi­dząc go w peł­nym ka­mu­flażu. To może lekka prze­sada, ale ubra­nie jest ważne, kiedy ma się prze­ka­zać wia­do­mość.

O tym, że to on jest groźny… tym jed­nym ra­zem.

„O tym, że to ja je­stem śmier­cią…”

– Za­mknąć się! – krzy­czy An­to­nio i wszy­scy po­słusz­nie milkną.

Jedna z ko­biet upu­ściła na pod­łogę sta­lowy ter­mos z kawą. Dwóch gru­ba­sów w źle skro­jo­nych gar­ni­tu­rach sie­dzi w rogu, obej­mu­jąc się nie­zdar­nie. Kiedy An­to­nio robi dwa kroki do przodu, szkło zgrzyta mu pod bu­tami, bo kule tra­fiły pro­sto w jedną ze świe­tló­wek pod su­fi­tem. Wo­kół sły­chać szlo­chy i jęki. Od­głosy pa­niki, które spra­wiają mu roz­kosz. Po­czu­cie nie­pew­no­ści jest aż na­ma­calne, nie­któ­rzy pew­nie wciąż sta­rają się zro­zu­mieć, co się dzieje. Tak jak ta ko­bieta sto­jąca bez ru­chu z otwar­tymi ustami obok le­żą­cego ter­mosu. Wska­zuje na nią lufą pi­sto­letu.

– Klę­kać przy ścia­nie! Wszy­scy mają wy­jąć swoje te­le­fony i po­ło­żyć przed sobą!

Nikt się nie ru­sza, An­to­nio strzela więc jesz­cze raz w su­fit. Wtedy ko­lejno wy­peł­niają jego roz­kazy. Jak obrzy­dliwe szczury, któ­rymi zresztą są, szybko pod­cho­dzą do ściany na drżą­cych no­gach, tłu­miąc płacz. An­to­nio ich li­czy. Czter­na­ście osób plus wi­sienka na tor­cie. Naj­star­szy syn Ac­ker­man­nów.

„Co za nie­sły­chany fart”.

Wska­zuje lufą w stronę młod­szej blon­dynki z lekko wy­sta­ją­cym brzu­chem.

– Zbierz ko­mórki i po­łóż je na stole.

Dziew­czyna wy­gląda blado, jakby w każ­dej chwili miała ze­mdleć, ale kiwa głową i nie­pew­nie wstaje. Prze­nosi te­le­fony na trzy razy, układa je na stole, nie śmiąc na niego spoj­rzeć.

– Je­steś w ciąży? – pyta An­to­nio, a ona szybko po­twier­dza ski­nie­niem głowy.

– Czwarty mie­siąc.

Wy­ciera nos przed­ra­mie­niem. Za­ła­mana. Wie, że ży­cie jej i wszyst­kich po­zo­sta­łych jest w jego rę­kach. An­to­nio ma ochotę na nią na­wrzesz­czeć. Za­py­tać, ja­kie to uczu­cie, kiedy role się od­wra­cają. Je­śli ona jest w tym po­koju, to jest jedną z nich. Po­wstrzy­muje się jed­nak.

– Weź krze­sło i usiądź przy ścia­nie.

Staje przed nimi i bie­rze głę­boki od­dech. Do­piero te­raz zna­lazł się w sy­tu­acji, z któ­rej nie ma od­wrotu. Wszystko, co się od tej pory wy­da­rzy, bę­dzie tylko gor­sze. Ko­niec jest jed­nak nie­znany. Ode­brałby so­bie ży­cie, ale nie chce wy­lą­do­wać w pie­kle. Jest oczy­wi­ście re­li­gijny. Nie ma cał­ko­wi­tej pew­no­ści, czy Bóg ist­nieje, ale je­śli tak, to głu­pio by­łoby ry­zy­ko­wać.

Za­myka drzwi do po­koju i prze­kręca za­mek, ob­ser­wu­jąc jed­no­cze­śnie usta­wio­nych przy ścia­nie lu­dzi. Każ­dej ak­cji to­wa­rzy­szy re­ak­cja i wkrótce cały świat się do­wie, kim są Ac­ker­man­no­wie i za co od­po­wia­dają. O wszyst­kich ci­chych mor­der­stwach i po­dyk­to­wa­nych chci­wo­ścią czy­nach. Je­śli ktoś ma tra­fić do pie­kła, to oni.

Ktoś krzy­czy. Szlo­cha­nie od­bija się od ścian. Kiedy idzie w stronę pła­czą­cej osoby, nie­któ­rzy opusz­czają głowy i wbi­jają wzrok w pod­łogę. An­to­nio pa­trzy na ze­ga­rek. Pod­cho­dzi do torby, wyj­muje z niej te­le­fon i sta­tyw. Usta­wia je po­środku po­koju i włą­cza stre­aming na żywo. Otwiera kom­pu­ter i pod­łą­cza ka­merę. Ota­go­wuje wszyst­kie re­dak­cje wia­do­mo­ści i przy­gląda się lu­dziom sto­ją­cym przy ścia­nie. Tylko je­den z nich się uśmie­cha.

„Pie­przony Carl Ac­ker­mann”.

Po­czu­cie wyż­szo­ści na pewno ma w ge­nach, ale ten uśmie­szek nie wy­daje się pełny na­dziei. Ra­czej jest roz­ba­wiony. An­to­nio po­wstrzy­muje im­puls po­sła­nia se­rii w za­do­wo­loną twarz tego dra­nia. Wszystko, co re­pre­zen­tuje sobą ta ro­dzina, to czy­ste zło.

„Te­raz rów­nież jego ro­dzina po­czuje, jak to jest, kiedy ktoś, kogo ko­chają, idzie w ob­ję­cia śmierci, a oni gówno mogą na to po­ra­dzić”.

Staje za ka­merą i fil­muje za­kład­ni­ków. Po­wo­lutku, żeby ująć wszyst­kie emo­cje. Ci­che szlo­cha­nie z lęku przed śmier­cią, drże­nie i płyt­kie od­de­chy. Na ko­niec sam staje przed obiek­ty­wem. Bie­rze głę­boki od­dech.

– Eva i Rolf Ac­ker­man­no­wie. Przy­jedź­cie tu, bo ina­czej Carl zgi­nie ra­zem z całą resztą tych pra­cow­ni­ków. Ma­cie go­dzinę, a po­tem za­czy­nam ich za­bi­jać, jedno po dru­gim.6

Mona po­zdro­wiła Johna zmę­czo­nym po­ran­nym kiw­nię­ciem głowy, wto­czyła się do biura szefa i za­mknęła drzwi. John sie­dzi przy swoim biurku z kartką, na któ­rej wid­nieje na­zwi­sko ko­goś, kto kie­dyś był naj­lep­szym przy­ja­cie­lem Kurta Stranda. Mar­cus „Mulle” Sten.

Ju­liette wzięła tego ranka wolne. Pustka przy jej biurku wy­daje się Joh­nowi dziwna, kiedy prze­pi­suje na czy­sto no­tatki z roz­mowy z le­ka­rzem. Na­gle przy­cho­dzi mu do głowy pe­wien po­mysł. Może przez to, że po­my­ślał o Re­ném, jed­no­cze­śnie pa­trząc na kartkę o Kur­cie. Pod­nosi słu­chawkę i dzwoni do cen­trali szpi­tala, gdzie mo­bi­li­zu­jąc cały swój urok oso­bi­sty, przed­sta­wia się jako po­li­cjant pro­wa­dzący śledz­two. Pa­trzy na inną kartkę i czyta z niej na głos, py­ta­jąc, czy może mają pa­cjentkę o na­zwi­sku Ella Strand. Osoba na dru­gim końcu li­nii to młoda dziew­czyna, która z ra­do­ścią po­twier­dza, że rze­czy­wi­ście, Ella Strand leży na on­ko­lo­gii, czy ma go do niej prze­łą­czyć?

– Nie trzeba, ale dla do­bra śledz­twa – mówi John swoim naj­bar­dziej prze­ko­nu­ją­cym gło­sem, nie pre­cy­zu­jąc, czego to śledz­two do­ty­czy – by­łoby do­brze, gdy­byś mo­gła mnie po­wia­do­mić, gdyby ktoś od­wie­dził Ellę Strand.

Fan­ta­stycz­nie miła pie­lę­gniarka zga­dza się chęt­nie rów­nież na to, a kiedy John od­kłada słu­chawkę, czuje się już nieco le­piej niż przed chwilą.

Co za szczę­śliwy traf, że ona tam rze­czy­wi­ście leży. René na pewno wła­śnie to miał na my­śli, za­strze­ga­jąc się, że nie może o tym roz­ma­wiać ze względu na ta­jem­nicę le­kar­ską. To dla­tego John miał to prze­czu­cie. I dla­tego nikt nie otwie­rał, kiedy pu­kał do jej drzwi.

„In­stynkt gli­nia­rza. Może nie cał­kiem znik­nął w tej mgle mó­zgo­wej”.

Kiedy jed­nak John roz­ma­wiał z Re­ném, ro­bił to jako osoba pry­watna. Dla­tego do­stał ta­kie od­po­wie­dzi, ja­kie do­stał. Gdy wy­stę­puje w roli po­li­cjanta, to zu­peł­nie inna para ka­lo­szy i na­wet nie mu­siał spe­cjal­nie prze­ko­ny­wać pie­lę­gniarki. Je­śli Kurt od­wie­dzi sio­strę, John się o tym do­wie.

Axel Luo roz­ma­wia gniew­nie przez te­le­fon w swo­jej szkla­nej klatce, przy­ci­ska­jąc ko­mórkę bar­kiem do ucha i po­le­ru­jąc jed­no­cze­śnie swo­jego ło­so­sio­wego ro­leksa, a no­wi­cjusz Frank wy­daje się sta­czać ja­kąś walkę z dziur­ka­czem w re­cep­cji, kiedy na­gle na po­ste­runku roz­pę­tuje się pie­kło.

Te­le­fony wszyst­kich obec­nych za­czy­nają dzwo­nić jed­no­cze­śnie. Ko­mórki dźwię­czą i wi­brują, a wszyst­kie li­nie w cen­trali bły­skają jak pie­przona cho­inka. Bul­ten się otrząsa, wstaje i za­czyna upo­rczy­wie, chra­pli­wie szcze­kać. Mi­grena Johna na­tych­miast ru­sza do tańca w ryt­mie sa­dy­stycz­nego mar­sza, tak jakby ja­kiś mor­der­czy klaun prze­cha­dzał mu się w czaszce, bez­li­to­śnie ko­piąc ją od środka.

– Co mó­wisz? – sły­chać Franka pró­bu­ją­cego prze­krzy­czeć dzwo­niące pie­kło.

John za­uważa, że dzwoni rów­nież jego ko­mórka, a także te­le­fon na biurku. Pod­nosi słu­chawkę, ale le­dwo sły­szy osobę po dru­giej stro­nie.

– Czy może pan po­wtó­rzyć? – pyta, szu­ka­jąc jed­no­cze­śnie de­spe­racko w kie­szeni ta­bletki.

„Za­mach ter­ro­ry­styczny. To musi być za­mach ter­ro­ry­styczny”.

Na dru­gim końcu po­ste­runku Jimmy wy­cho­dzi ze swo­jego akwa­rium z twa­rzą po­sza­rzałą jak po­piół. Wy­gląda, jakby za­wzię­cie prze­kli­nał pod swo­imi wiel­kimi jak u morsa wą­sami, kiedy kie­ruje pi­lota w stronę pła­skiego te­le­wi­zora wi­szą­cego na ścia­nie, wy­biera funk­cję „smart” i prze­cho­dzi na YouTube.

Joh­nowi troszkę im­po­nuje to, że Jimmy wie, jak włą­czyć YouTube. Re­zy­gnuje z dal­szego pro­wa­dze­nia roz­mowy przez te­le­fon, kiedy zdaje so­bie sprawę, że dzwoni re­por­ter. Wy­łą­cza dzwonki ko­mórki i apa­ratu na biurku i w końcu udaje mu się wy­grze­bać ta­bletkę. Wkłada ją do ust ra­zem z ka­wał­kiem ciastka i po­łyka, po­pi­ja­jąc wy­sty­głą kawą.

W miarę jak wszy­scy od­bie­rają swoje te­le­fony, chaos prze­cho­dzi w gwar, ale kiedy Jimmy od­twa­rza na te­le­wi­zo­rze film, cała ak­tyw­ność ustaje.

To trans­mi­sja na żywo. Na ekra­nie wi­dać nie­wy­so­kiego, pulch­nego męż­czy­znę w woj­sko­wym ubra­niu, który z po­nurą miną mówi coś pro­sto do ka­mery. W jego twa­rzy jest jed­nak coś dziw­nego. Nie wy­gląda zdrowo. Kiedy prze­jeż­dża ka­merą po oto­cze­niu, wszy­scy na po­ste­runku wstrzy­mują od­dech.

– Kurwa, prze­cież to w hu­cie! – wy­bu­cha Jimmy.

– Czy to jest…? – Frank nie koń­czy zda­nia.

– Mamy tu za­kład­ni­ków – stwier­dza Mona, która wy­szła ze swo­jego biura i za­trzy­muje się, wi­dząc, co dzieje się na ekra­nie.

– Włącz dźwięk, Jimmy.

Jimmy wście­kle wpa­truje się w pi­lota.

– Dźwięk jest włą­czony…

– Zde­cy­do­wa­nie – mówi gło­śno Axel w swoim bok­sie. – Znamy sy­tu­ację, ale bar­dzo dzię­kuję za te­le­fon.

Od­kłada słu­chawkę i na­tych­miast wy­cho­dzi.

– Co to za nie­do­je­bany, pie­przony pół­mózg po­sta­no­wił prze­żyć swoje ostat­nie dni jako in­ter­ne­towy idiota?! – wrzesz­czy. – Jak nic oso­bi­ście wsa­dzę mu ten ka­ra­bin w dupę!

Mimo na­pię­tej sy­tu­acji John nie może po­wstrzy­mać uśmie­chu, który wy­pełza mu na usta. Axel Luo ma naj­lep­sze na świe­cie po­dej­ście do roz­mów­ców. A pod tą uprzejmą ma­ską ukrywa się naj­bar­dziej na świe­cie kre­atywny umysł, je­śli cho­dzi o prze­kli­na­nie. Gdy jed­nak uwaga wszyst­kich znów sku­pia się na ekra­nie, gdzie sie­dzą i pła­czą ko­biety i męż­czyźni, a fil­mu­jący ma­cha pi­sto­le­tem, jakby chciał ich po ko­lei po­za­bi­jać, uśmiech na twa­rzy Johna szybko ga­śnie.

– Ktoś musi za­dzwo­nić do Ac­ker­man­nów – mówi Mona, sta­jąc przy biu­ro­wym krze­śle Johna i wpa­tru­jąc się w ekran.

– Kto to taki? – pyta John.

– Rolf i Eva Ac­ker­man­no­wie to naj­po­tęż­niejsi lu­dzie w mie­ście – od­po­wiada sze­fowa drżą­cym gło­sem. – To oni są wła­ści­cie­lami huty. Która daje pracę po­ło­wie mia­sta. A ten tam… – wska­zuje jedną z osób na ekra­nie – …to ich naj­star­szy wnuk, Carl.

– Kurwa, kurwa, kurwa mać – szep­cze sto­jący przy kon­tu­arze re­cep­cji Frank. Wciąż dzier­żąc w jed­nej ręce dziur­kacz, a dru­giej słu­chawkę te­le­fonu.

Na ekra­nie wi­dać spo­co­nego, wście­kłego męż­czy­znę. Stoi przo­dem do ka­mery. Jakby o czymś opo­wia­dał. Ob­raz za­czyna się zmniej­szać i prze­su­wać do le­wego gór­nego rogu, a jed­no­cze­śnie w cen­trum po­ja­wia się dwójka dzien­ni­ka­rzy.

– Czego on żąda? – pyta blon­dynka o po­waż­nym spoj­rze­niu.

– Nikt tego nie wie – od­po­wiada si­wo­włosy męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze.

– Nasi lo­kalni re­por­te­rzy są w dro­dze, przy­pusz­czam, że po­dob­nie jest ze wszyst­kimi in­nymi ka­na­łami in­for­ma­cyj­nymi. Wy­gląda na to, że ten męż­czy­zna wy­gła­sza na żywo ja­kąś mowę, ale albo za­po­mniał włą­czyć dźwięk, albo jego mi­kro­fon nie działa. Tak więc ob­raz jest, a dźwięku nie ma.

– I wy­daje się, że sprawca o tym nie wie?

– Zga­dza się.

– Mu­simy tam je­chać, wszy­scy – mówi Mona. – Za­dzwo­nię do cen­trali i po­pro­szę o ne­go­cja­tora i grupę za­da­niową.

John czuje, jak ści­ska mu się żo­łą­dek.

– Spro­wa­dze­nie tu­taj grupy za­da­nio­wej i ne­go­cja­tora zaj­mie cho­ler­nie dużo czasu.

Na­gle wpada na po­mysł.

– Olać to. Za­jadę po Kim.

– Kim? – pyta Jimmy z nie­za­do­wo­le­niem w gło­sie. – Tę rudą, która za­wsze wtrąca się do na­szych do­cho­dzeń?

Kiedy Mona zwraca się do Johna, mruży po­wieki.

– Dla­czego?

– No, halo. Jest prze­cież psy­cho­lożką, do cho­lery. Do­kład­nie tak samo jak ne­go­cja­to­rzy ze sto­licy. A w tej chwili lep­sza taka niż żadna, no nie? Je­żeli ktoś może uspo­koić ta­kiego sza­leńca, to wła­śnie ona. A może chcesz wy­słać Franka, żeby z nim po­ga­dał? A może ty się tym zaj­miesz, Jimmy? Albo ja, który cią­gle tracę wą­tek? Jesz­cze le­piej: prze­cież Axel może z nim po­roz­ma­wiać. Nic tak nie uspo­kaja ze­stre­so­wa­nego czło­wieka jak na­zwa­nie go skur­wy­sy­nem.

Mona po­trze­buje tylko kilku se­kund, żeby zde­cy­do­wa­nie kiw­nąć głową.

– Okej. Zrób to. Przy­wieź Kim. – I pod­nosi głos: – Słu­chaj­cie, wszy­scy. Do­wo­dzi John.

– Co? Nie! Co ja ta­kiego zro­bi­łem?

– Tak bę­dzie. Mu­simy je­chać do huty, i to już. Bóg je­den wie jak wielu cie­kaw­skich, re­por­te­rów i in­nych zwa­biła tam trans­mi­sja tego wa­riata. Obo­wią­zuje pełne wy­po­sa­że­nie ochronne. A de­cy­duje John, zro­zu­miano? Ja do­łą­czę, gdy skoń­czę roz­ma­wiać ze sto­licą.

– Jimmy, zo­sta­niesz tu na po­ste­runku i zo­ba­czysz, czego uda ci się do­wie­dzieć o sprawcy – roz­ka­zuje John. – Każdy te­le­fon może ozna­czać ja­kąś wska­zówkę co do tego, kim on jest. Ktoś prze­cież musi go znać, to nie jest naj­więk­sze mia­sto w Szwe­cji.

Jimmy kiwa głową i siada przy cen­trali z no­tat­ni­kiem, po czym za­czyna od­bie­rać te­le­fony.

Mi­nutę póź­niej John, za­kła­da­jąc ka­mi­ze­lkę ku­lo­od­porną, za­uważa, że ból głowy ze­lżał. Tak jakby je­dy­nym sku­tecz­nym środ­kiem było za­gro­że­nie ży­cia, swo­jego lub in­nych.

„Zu­peł­nie jak­bym był zdrowy tylko wtedy, gdy dzieje się coś strasz­nego”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: