Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gorejąca gwiazda. Trylogia Między niebem a ziemią. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,00

Gorejąca gwiazda. Trylogia Między niebem a ziemią. Tom 2 - ebook

Bestseller USA Today.

Bestsellerowa autorka New York Timesa, Rebecca Roanhorse, powraca do Meridianu w epickiej kontynuacji Czarnego słońca – finalisty nagród Hugo, Nebula, Lambda i Locus.

Żadne przypływy nie są tak zdradzieckie, jak przypływy serca – teekijskie powiedzenie.

Wiszące nad Tovą zaćmione słońce trwa w uścisku wroniego boga. Tymczasem na niebie pojawia się kometa zwiastująca śmierć władcy i nastanie nowego porządku.

W Meridianie, krainie, gdzie użycie magii reguluje kodeks, a czczenie bogów zostało zakazane, legendy ożywają, zaś wiara wiernych zostaje nagrodzona.

Porwana przez chaos dramatycznych wydarzeń Xiala zawiera osobliwy sojusz, a matrony klanów Tovy zawiązują kruche przymierza, gdy ich wrogowie gromadzą siły, a trwająca w niebie wojna znajduje swoje odbicie na ziemi.

Tymczasem Serapio i Naranpa prowadzą z przeznaczeniem własną walkę o wolną wolę i człowieczeństwo. Czy będący częścią przepowiedni Serapio pozostanie człowiekiem, gdy wszyscy wokół pożądają wyłącznie jego mocy? Czy w odmienionej Tovie jest dla Naranpy jakaś przyszłość?

Witamy w Gorejącej gwieździe – drugim tomie trylogii Między niebem a ziemią, autorstwa Rebekki Roanhorse, autorki która „odmienia oblicze amerykańskiego science-fiction, horroru i fantasy” (The New York Times), „opowiedzianej epickim głosem naszego kontynentu i czasów” (Ken Liu, autor obsypanej nagrodami powieści Królowie Dary).

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68069-74-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LUDY MERIDIANU

Góry Obregi

Sera­pio – Odro­dzony Wroni Bóg

Mar­cal – ojciec Sera­pia

Powa­geh – trze­ciu nauczy­cielu Sera­pia, Nóż

Saaya – matka Sera­pia

Paadeh – pierw­szy nauczy­ciel Sera­pia

Eedi – druga nauczy­cielka Sera­pia, włócz­niczka

Cuecola

Balam – lord z Domu Sied­miu, Patron Pół­księ­ży­co­wego Morza, Biały Jaguar

Pech – kupiecki lord

Tuun – kupiecka pani

Sinik – kupiecki lord

Keol – kapi­tan, żeglarz

Callo – pierw­szy ofi­cer, żeglarz

Tova

Strażnicy

Naranpa – Kapłanka Słońca, Zakon Wyroczni (_hawaa_)

Iktan – Kapłanu Noży, Zakon Noży (_tsiyo_)

Abah – Kapłanka Wspo­mo­że­nia, Zakon Uzdro­wi­cieli (_seegi_)

Haisan – Kapłan Archi­wów, Zakon Histo­ry­ków (_ta dissa_)

Kiu­tue – były Kapłan Słońca

Eche – oddany, Zakon Wyroczni

Klany Niebouczynionych

Czarnowron

Yatliza – matrona

Ayawa – mał­żo­nek Yatlizy

Okoa – syn Yatlizy, kapi­tan Tarcz

Esa – córka Yatlizy, matrona

Cha­iya – były kapi­tan Tarcz

Maaka – przy­wódca Odo­haa

Feyou – uzdro­wi­cielka

Uuna – Tar­cza

Ituya – Tar­cza

Mataya

Juuna

Fress

Haalan

Kuts­sah – wielka wrona

Benun­dah – wielka wrona

Nartnik

Iey­oue – matrona

Aishe

Zash

Tyode

Wujek Kuy

Oma­taya

Złoty Orzeł

Nuuma – matrona

Terzha – córka Nuumy

Ziha – córka Nuumy

Layat – doradca matrony

Kuya

Suht­see – wielki złoty orzeł

Skrzydlaty Wąż

Pey­ana – matrona

Ahuat – kapi­tan Tarcz

Sucha Ziemia (Bezklanowi)

Dena­ochi – brat Naranpy, szef Łubinu

Sedaysa – sze­fowa Agawy

Pasko – szef Róży Pustyni

Amalq – sze­fowa Dzi­kiej Róży

Zataya – wiedźma

Baaya – słu­żąca

Akel – brat Naranpy

Hokaia

Daakun

Włóczniczki

Seuq – przy­wód­czyni wędru­ją­cych w snach

Gwee – wędru­jąca w snach

Odae – wędru­jąca w snach

Asnod – wędru­jąca w snach

Naasut

Teekijki

Xiala – kapi­tan

Mahina

Alani

TeanniROZDZIAŁ 1

Cuecola
1 Rok Wrony

Doko­na­łem wiel­kich czy­nów, zarówno dobrych, jak i złych, któż jed­nak ma prawo mnie oce­niać, jeśli nie bogo­wie. I cóż mi powie­dzą, prócz tego, że się odwa­ży­łem?

Z _Pod­ręcz­nika wędru­ją­cych w snach_, autor­stwa włócz­niczki, Seuq

Słońce nie wze­szło jesz­cze pierw­szego dnia po nowo­rocz­nym prze­si­le­niu zimo­wym i nie czuć było, że zakoń­czyła się pewna epoka, lecz Balam wie­dział lepiej.

Wyszedł z domu na długo przed tym, nim zaczęło świ­tać, z przy­tro­czo­nymi do pasa: sakiewką pełną zia­ren kaka­owca, małą gli­nianą fili­żanką, luster­kiem oraz obsy­dia­no­wym nożem, i ruszył przed sie­bie. Nor­mal­nie zabrałby ze sobą słu­żą­cych. Męż­czy­znę, który zaniósłby do domu jego zakupy, i dru­giego, by strzegł jego osoby, choć było bar­dzo nie­wiele rze­czy, któ­rych się oba­wiał. Dziś jed­nak poszedł sam.

Prze­mie­rzył sze­roką, zadbaną aleję bie­gnącą na całej dłu­go­ści Cuecoli, prze­szedł obok wciąż jesz­cze śpią­cego tar­go­wi­ska i dalej, przez bramy mia­sta. Minął rol­ni­czą wio­skę Kuha­ran z jej kry­tymi strze­chą owal­nymi chat­kami i wię­zie­nie, w któ­rym zna­lazł Teekijkę, po czym wszedł do dżun­gli.

Po cało­noc­nych opa­dach desz­czu powie­trze było cięż­kie i wil­gotne. Kro­ple wody ście­kały z sze­ro­kich, kar­bo­wa­nych liści, a zie­mia pod san­da­łami Balama była roz­mię­kła. Miał na sobie długą, białą pele­rynę, którą spiął pod szyją, włosy owi­nął pasu­ją­cym do niej bia­łym sza­lem. Z jego uszu i nosa zwi­sały jade­itowe kol­czyki, a na nad­garst­kach i kost­kach podzwa­niały wyko­nane z tego samego kamie­nia bran­so­lety. Górną połowę twa­rzy poma­lo­wał na nie­bie­sko.

Zmie­rzał do małej świą­tyni, jed­nej z wielu, które zostały opusz­czone po tym, jak Trak­tat Hoka­iski zaka­zał czcić boga jagu­ara. Kamienny budy­nek, nie­gdyś piękny, kolo­rowy i zadbany, popa­dał teraz w ruinę. Na sze­ro­kich scho­dach poja­wiły się pęk­nię­cia, a zie­leń dżun­gli zagar­nęła dla sie­bie więk­szą część fasady. Balam uwa­żał, by wcho­dząc do środka, niczego nie dotknąć.

Skie­ro­wał swe kroki w stronę ołta­rza nie­opo­dal głów­nego dzie­dzińca. Nie był czło­wie­kiem bogo­boj­nym, przy­naj­mniej nie w rozu­mie­niu więk­szo­ści ludzi, jed­nak sza­no­wał moc, zaś w tym miej­scu drze­mała nie­gdyś wielka potęga. Przy­ci­snął dło­nie do zim­nego kamie­nia, pochy­lił głowę i wymru­czał modli­twę, któ­rej nie sły­szano tutaj od trzech stu­leci. Po wszyst­kim z sakiewką w dło­niach usiadł na scho­dach i cze­kał.

Zło­dziej zja­wił się nie­długo potem.

Męż­czy­zna nie dostrzegł Balama sie­dzą­cego nie­ru­chomo pośród cieni. Lord jagu­ara patrzył zacie­ka­wiony, jak przy­bysz idzie wzdłuż dzie­dzińca, podzi­wia­jąc wybla­kłe kamienne reliefy i wszech­obecne dzieło znisz­cze­nia. Na ramię miał zarzu­cony płó­cienny worek. Był odziany w pro­stą białą prze­pa­skę na bio­dra, czarne włosy miał przy­cięte krótko i nie­mod­nie, jak od garnka, a twarz młodą i przy­stojną, z zuchwa­łym bły­skiem w oczach. To wła­śnie ów bez­czelny błysk spra­wił, że Balam zwró­cił na niego uwagę, dopiero póź­niej dowie­dział się, że tak się szczę­śli­wie składa, iż czło­wiek ten ma rów­nież dostęp do kró­lew­skiej biblio­teki.

– Witaj – pozdro­wił zło­dzieja i wychy­nął z cie­nia.

Męż­czy­zna wzdry­gnął się zasko­czony.

– Na sie­dem pie­kieł – zaklął i obrzu­cił Balama gniew­nym spoj­rze­niem. – Któż zakrada się do takich miejsc?

Balam uśmiech­nął się jak zawsze, uno­sząc tylko kąciki ust, by ukryć kły dra­pież­nika.

– To miej­sce czczone dawno temu przez moich przod­ków.

– Upiorne. Nie rozu­miem, dla­czego nie mogli­śmy się spo­tkać w mie­ście. Przy drinku.

Balam uniósł wypie­lę­gno­waną brew.

– Jak już mówi­łem, to zle­ce­nie wyma­gało naj­więk­szej dys­kre­cji. Chyba nie powie­dzia­łeś nikomu o naszym spo­tka­niu?

– Nie – odparł pośpiesz­nie zło­dziej. – Ja dotrzy­ma­łem słowa. Teraz ty dotrzy­maj swo­jego.

Balam ruchem ręki poka­zał mu, żeby wszedł po scho­dach, i dołą­czył do niego przy ołta­rzu. Gdy męż­czy­zna się zawa­hał, potrzą­snął sakiewką wypeł­nioną ziar­nami kaka­owca. To naj­wy­raź­niej roz­wiało obawy zło­dzieja, który pośpiesz­nie poko­nał kilka stopni.

– Czy wej­ście do krypty nastrę­czyło ci jakichś trud­no­ści? – zapy­tał Balam.

– Wystar­czyło kilka dni pla­no­wa­nia i słod­kie słówko szep­nięte do ucha noc­nego stróża. Chyba nikt jesz­cze nie pró­bo­wał się tam wła­mać. – Mina zło­dzieja suge­ro­wała, że uważa Balama za głupca.

Lord jagu­ara udał, że tego nie widzi.

– Mogę ją zoba­czyć?

– Pierw­szy raz wyna­jęto mnie, żebym ukradł książkę. – Męż­czy­zna wycią­gnął z worka duży, owi­nięty w mate­riał ręko­pis i poło­żył go na ołta­rzu. – Jest na coś takiego popyt? Może masz przy­ja­ciół, któ­rym potrzebny jest czło­wiek o szyb­kich dło­niach i cichych sto­pach?

Balam w naboż­nym sku­pie­niu odwi­nął mate­riał i roz­pro­sto­wał zwój z kory, na któ­rym zapi­sano cią­giem roz­ma­ite glify i sym­bole fone­tyczne. Roz­po­znał w nich pra­stary język, który tak długo stu­dio­wał, co tylko utwier­dziło go w prze­ko­na­niu, że oto miał przed sobą wie­dzę, któ­rej tak pra­gnął.

– Rozu­miesz to? – spy­tał zacie­ka­wiony zło­dziej.

– Oczy­wi­ście – odparł w zamy­śle­niu Balam. Jego umysł sku­piał się na leżą­cych przed nim zapi­skach, zaś oczy chci­wie poże­rały pierw­szą stronę.

_Oto masz przed sobą_ Pod­ręcz­nik wędru­ją­cych w snach. _Ci, któ­rzy żywią się cia­łem boga i prak­ty­kują magię ducha, ryzy­kują obłę­dem, o czym mogą zaświad­czyć moje sio­stry spo­czy­wa­jące w swych zim­nych gro­bow­cach. Ale jeśliś nie­ulę­kły – czeka na cie­bie nie­zgłę­biona moc._

– Co tam jest napi­sane?

– Hmm.

– W tej księ­dze. Co w niej jest?

Balam wró­cił myślami do teraź­niej­szo­ści. Zło­żył stro­nice, zamknął księgę i rzu­cił zło­dzie­jowi kpiące spoj­rze­nie.

– Pra­gniesz zostać cza­row­ni­kiem?

– Ja? – Tam­ten roze­śmiał się i oparł o ołtarz. – Na co mi magia?

– Dawno temu zło­dzieje prak­ty­ko­wali magię cie­nia jako część swo­jej pro­fe­sji. Mówi się, że mają ją we krwi.

– Stare prze­sądy – odrzekł męż­czy­zna i splu­nął na posadzkę. – Głu­pie gada­nie dla sła­bych na umy­śle. Dzięki, ja wolę kie­ro­wać się rozu­mem. – Dotknął wisiorka na szyi, wyko­na­nej ze złota małej repliki słońca.

Balam zer­k­nął poiry­to­wany na grudkę śliny lśniącą na sta­rej, kamien­nej posadzce. Prze­je­chał języ­kiem po zębach, jak gdyby chciał zli­zać z nich nie­wy­po­wie­dziane słowa, i zamiast tego rzekł:

– A gdy­bym ci powie­dział, że nawet moc Kapłanki Słońca była magią pocho­dzącą od daw­nych bogów?

– Odparł­bym, że sam też jesteś głup­cem, sza­nowny lor­dzie. – Mówiąc to, zło­dziej skło­nił się szy­der­czo. – Ale to nie moja sprawa, do czego potrzebna ci ta księga. Moim jedy­nym bogiem jest ten, któ­rego trzy­masz w dłoni.

Ziarna kaka­owca. Balam gestem poka­zał męż­czyź­nie, by podał mu worek. Ostroż­nie wsu­nął do niego księgę i poło­żył paku­nek u swych stóp. W zamian wrę­czył zło­dzie­jowi sakiewkę z ziar­nami. Oczy tam­tego bły­snęły chci­wie, gdy ją otwo­rzył i zaj­rzał do środka. Balam obser­wo­wał, jak męż­czy­zna prze­li­cza jej zawar­tość i pla­nuje, na co ją wyda: nowe klej­noty, naj­lep­sze drinki, naj­pięk­niej­sze kobiety.

Balam wysu­nął nóż z pochwy.

– Chcę cię pro­sić o jesz­cze jedną przy­sługę – powie­dział.

– Mów – rzu­cił zło­dziej, nie odry­wa­jąc wzroku od bogactw, które trzy­mał w ręku.

Balam zbli­żył się o krok, ze spo­ko­jem wbił mu ostrze w brzuch i szarp­nął w górę, aż poczuł, że obsy­dian zaha­czył o kość. Zło­dziej jęk­nął, sakiewka wypa­dła mu z dłoni. Ziarna kaka­owca roz­sy­pały się po kamien­nej posadzce i poto­czyły po scho­dach. Pię­ści męż­czy­zny słabo ude­rzyły w pierś Balama. Zigno­ro­wał to, po czym pod­niósł zło­dzieja i poło­żył go na ołta­rzu. Cof­nął się i patrzył, jak bez­czel­ność, którą podzi­wiał, gaśnie w jego oczach.

Zaraz potem zabrał się do pracy. Wpierw zebrał do fili­żanki świeżą krew. Gdy miał jej już pod dostat­kiem, zanu­rzył palce w naczy­niu i nama­lo­wał pio­nowe linie na dol­nej poło­wie swej twa­rzy. Następ­nie uczy­nił to samo po wewnętrz­nej stro­nie dłoni i na pode­szwach stóp. Gdy był gotów, poło­żył lustro na ziemi i wylał na nie krew. Wyre­cy­to­wał słowa mające przy­wo­łać cień. Na posadzce przed nim otwo­rzył się okrąg, niczym odbity od lustra. Przej­ście było bul­go­czącą ciem­no­ścią, na któ­rej kra­wę­dziach strze­lał i skrzy­piał mróz. Balam miał nadzieję, że się nie pomy­lił, i że krew zło­dzieja uła­twi mu wej­ście do świata cieni, a jeśli nie, że ofiara zło­żona na ołta­rzu jagu­ara sprawi, iż przod­ko­wie spoj­rzą łaska­wym okiem na jego podróż. Zarzu­cił worek na ramię, wyszep­tał cel i wkro­czył w ciem­ność…

…po czym, dysząc ciężko, wyszedł w swo­ich pry­wat­nych kom­na­tach. Upu­ścił worek i osu­nął się na pod­łogę. Jego skórę pokry­wała cie­niutka war­stwa lodu, oddech ula­ty­wał mu z ust bia­łymi obłocz­kami. Ścią­gnął z łóżka koc i otu­lił się nim szczel­nie. Leżał tak, drżąc na całym ciele, aż w końcu poczuł, że robi mu się cie­plej.

Kiedy odta­jał, udał się do przy­le­głego pokoju, gdzie cze­kała na niego gorąca kąpiel. Zmył z sie­bie krew i cień i przy­wdział pro­ste spodnie uszyte na pół­nocną modłę. Wezwał słu­żą­cego, który zja­wił się natych­miast.

– Niech nikt mi nie prze­szka­dza – wyja­śnił, ukła­da­jąc na stole muszlę uchowca, grudkę kopalu, małe drew­niane pude­łeczko, a obok swój nowy naby­tek. – To bar­dzo ważne. Rozu­miesz?

– Oczy­wi­ście, panie.

– Nikt – powtó­rzył z naci­skiem Balam. – Ani inni lor­do­wie, ani moja matka, a już z pew­no­ścią nie moju prze­klętu kuzynu.

Jego kuzynu, któru nie­gdyś nosiłu imię Tiniz, ale odkąd wró­ciłu z Obregi, kazału tytu­ło­wać się Powa­geh, nękału Balama w jego domu. On tym­cza­sem nie był zain­te­re­so­wany tym, co miału mu do powie­dze­nia, ani tym, co takiego chciału wypro­sić w imie­niu syna Saayi. Prawdę mówiąc, uwa­żał, że Powa­geh skom­pro­mi­to­wału się, a wiek i sen­ty­ment przy­ćmiły nienu umysł. Powa­geh od zawsze darzyłu Saayę nie­zdrową miło­ścią i naj­wy­raź­niej prze­nio­słu swe uczu­cia na jej syna. Balam rozu­miał to, choć uwa­żał coś takiego za prze­jaw krót­ko­wzrocz­no­ści. Powa­geh dużo mówiłu o poczu­ciu winy. O tym, że chło­piec nie zasłu­żył na to, co go spo­tkało, i o jenu wąt­pli­wo­ściach.

Tam­tego dnia Balam słu­chał nu tak długo, jak zdo­łał, dopóki złość nie wzięła nad nim góry.

– Zapo­mnia­łuś już, co tu robimy? Nisz­czymy światy, zmie­niamy bieg nie­bios. Ste­ru­jemy potę­gami nie­wi­dzia­nymi od trzy­stu, nie, od tysiąca lat. Pomimo wszel­kich prze­ciw­no­ści i wbrew wszel­kiemu roz­sąd­kowi Saaya wydała na świat odro­dzo­nego boga, a ty chcesz go obra­żać swoją ckli­wo­ścią?

– Wycho­wa­li­śmy go tylko po to, żeby umarł w imię tego, co zapla­no­wa­li­śmy.

– Ach, gdyby taki był cel całej ludz­ko­ści!

– Ale nawet nie zapy­ta­li­śmy go, czy tego wła­śnie chce.

Balam prych­nął.

– Uczy­ni­li­śmy go bogiem, kuzynu. Nie jest panną, która ma zde­cy­do­wać, jaka suk­nia naj­le­piej pasuje do jej oczu. Był bro­nią, i to dosko­nałą. – Do tego czasu wyrżnął już Straż­ni­ków, zakłó­cił bieg słońca nad Tovą i dał począ­tek nowej epoce.

Tak, Sera­pio wypeł­nił swoją powin­ność. A teraz Balam miał wypeł­nić swoją.

Otwo­rzył księgę i zaczął czy­tać.

_Śniące umy­sły wszyst­kich istot ludz­kich stoją przed tobą otwo­rem, jed­nak sny stwo­rzeń – pokry­tych futrem, łuską czy pió­rami – pozo­staną zamknięte. One bowiem śnią w innym świe­cie niż my._

– Dobrze więc – mruk­nął. I tak nie zamie­rzał mani­pu­lo­wać zwie­rzę­tami.

_Możesz spo­ży­wać ciało boga w cało­ści, ale lepiej zro­bić z niego napar. Jedna fili­żanka wystar­czy, by zatrzy­mać cię w świe­cie snów na pół dnia, a po powro­cie będziesz się czuł wyczer­pany. Naj­le­piej jest Cho­dzić, gdy inna włócz­niczka czuwa nad twoją formą cie­le­sną._

Ach, tak. Włócz­niczki, które prak­ty­ko­wały tę zaka­zaną magię, zawsze robiły to w parach. Cóż, w tym wypadku było to nie­moż­liwe. Balam czy­tał dalej.

_Naj­le­piej jest zawczasu zba­dać umysł ofiary. Kiedy będziesz już pewny, możesz zacząć zasie­wać w nim myśli i pra­gnie­nia i wra­cać raz za razem, by pod­sy­cać ich wzrost. Nie możesz zabi­jać we śnie, możesz jed­nak prze­ko­nać ofiarę, by krzyw­dziła sie­bie lub innych, albo­wiem tego wła­śnie wymaga jej sen. Uwa­żaj jed­nak! Mani­pu­lo­wa­nie umy­słami to rzecz deli­katna. Nie daj się omo­tać._

Czy­tał cały dzień i ślę­czał nad księgą do póź­nej nocy, bez jedze­nia i picia, zaś jego słu­żący pil­no­wali, by nikt mu nie prze­szka­dzał. Liczne prze­strogi przed śmier­cią i sza­leń­stwem łączyły się z obiet­ni­cami nie­wy­obra­żal­nej wła­dzy. Balam podej­rze­wał, że kobieta, która spi­sała księgę, sama była sza­lona. Jed­nak jej zapi­ski pozo­sta­wały wszyst­kim, co miał. Z tego, co wie­dział, żadna wędru­jąca w snach nie prze­żyła czystki, która miała miej­sce po pod­pi­sa­niu Trak­tatu Hoka­iskiego.

On miał być pierw­szy i czuł, że jest gotowy.

Zapa­lił kopal i tak długo dmu­chał na grudkę, aż pokój wypeł­nił się świę­tym dymem. Przy­wdział uro­czy­sty strój podobny do tego, który miał na sobie w świą­tyni, jed­nak zamiast pele­ryny narzu­cił na ramiona rzadką skórę jagu­ara, a na szyi, w uszach i nosie zawie­sił białe muszelki. Zga­sił lam­piony, przez co pomiesz­cze­nie pogrą­żyło się w pół­mroku roz­świe­tlo­nym jedy­nie bla­skiem księ­życa wle­wa­ją­cego się do środka przez wyso­kie okna.

Z drew­nia­nej szka­tułki wycią­gnął kawa­łek ciała boga i poło­żył go na stole. Zjadł skra­wek wiel­ko­ści paznok­cia i opadł na poduszki. Nie cze­kał długo. Wkrótce świat marzeń sen­nych sta­nął przed nim otwo­rem. Balam podzi­wiał jego piękno i grozę.

Po czym wyru­szył na polo­wa­nie.ROZDZIAŁ 2

Tova (Kolo­nia Czar­now­ro­nów)
1 Rok Wrony

Nawet naj­mniej­szy akt miło­ści ma w sobie zalą­żek cudu.

_Obre­gij­ska księga kwia­tów_

Odo Sedoh śnił, a w swo­ich snach był legio­nem.

Był czar­no­skrzy­dłą zagładą lecącą nad roz­le­głym morzem. Żąd­nym krwi cha­osem peł­nym dzio­bów i szpo­nów. Dostoj­nym sta­dem kołu­ją­cym nad mia­stem ska­la­nym nie­spra­wie­dli­wo­ścią.

Stał się krzy­kiem tysięcy modlitw na tysią­cach ust. Prze­po­wied­nią zemsty. Roz­kwi­ta­ją­cym cie­niem, który połknął słońce.

Był Wroną, która zmie­niła się w rzeź.

_Sera­pio krzy­czał i krzy­czał, i krzy­czał, i…_

_Czy­jeś deli­katne ręce potrzą­snęły nim, tak że jego powieki drgnęły i mimo­wol­nie otwo­rzył oczy. Jed­nakże wszystko było cie­niem, jak od czasu, gdy ukoń­czył dwa­na­ście lat. Jego noz­drza wypeł­nił zapach wron. Poczuł na ple­cach dotyk szorst­kich piór. Czyjś zanie­po­ko­jony głos wzy­wał Odo Sedoh._

_Żyję!_

_I nagle spa­dał i spa­dał… z powro­tem w swoje sny._

Sen zmie­nił się we wspo­mnie­nie, zaś wspo­mnie­nie nabrało ostro­ści i kształtu.

Pamię­tał, że wypo­wie­dział swe praw­dziwe imię pod czar­nym słoń­cem i że to go znisz­czyło.

Pamię­tał, że szedł przed sie­bie ze swoją laską i ostrzem, i że był niczym wicher.

Pamię­tał, że dło­nie miał śli­skie od krwi, a jego uszy wypeł­niały krzyki kona­ją­cych. Że stał pośród cha­osu, który był jego dzie­łem, i rado­wał się.

Pamię­tał też, że ktoś pokrzy­żo­wał mu plany. Kapłanka Słońca, która była jego neme­zis i któ­rej śmierć sta­no­wiła jego cel… Nie było jej tam. Zastą­pił ją oszust. Jakiś głu­piec odziany w maskę i szaty kapłana, który nie miał w sobie boskiego pier­wiastka. Odo Sedoh uśmier­cił go, a jego gniew oka­zał się tak mroczny, że led­wie poczuł, jak ostrza noży oddzie­lają głowę od ciała.

Po wszyst­kim Wroni Bóg odle­ciał, a jego ciało zaczęło go zawo­dzić.

Tak jak miało być.

Tak jak się tego spo­dzie­wał.

Lecz było coś, co umknęło uwagi jego twór­ców. Coś, czego nie prze­wi­działa jego matka, zda­rze­nie, któ­rego nie zapla­no­wali jego nauczy­ciele. Sera­pio uczy­nił małe wrony swo­imi przy­ja­ciółmi. Kochał je i chro­nił. W chwili jego śmierci mali przy­ja­ciele przy­byli do niego ze swoją miło­ścią i nie­złomną wolą, i poświę­cili sie­bie po to, by on mógł żyć. Cza­row­nicy z połu­dnia powinni byli wie­dzieć, jak wielka jest moc ofiary zło­żo­nej z miło­ści, albo­wiem taka wła­śnie ofiara dawno temu połą­czyła chłopca z bogiem jego matki. Być może jed­nak nie przy­szło im do głów, że tak małe stwo­rze­nia jak wrony są zdolne do tak wiel­kiej miło­ści, i że czło­wiek, któ­rego czyny były tak mroczne, jak czyny Sera­pia, zasłu­guje na nią.ROZDZIAŁ 3

Tova (Kolo­nia Czar­now­ro­nów)
1 Rok Wrony

Nie pokła­daj wiary w daw­nych bogach. Nie spo­sób poznać ich woli, a ich wła­dza jest kapry­śna. Porzucą cię, gdy naj­mniej będziesz się tego spo­dzie­wał.

_Wezwa­nia do szczę­śli­wego życia_

– Wypij to.

Ktoś uniósł mu głowę i coś wil­got­nego dotknęło warg Sera­pia.

Wspo­mnie­nia prze­wa­lały mu się w gło­wie bez­ładne i cha­otyczne. Znowu miał dwa­na­ście lat, a matka uśmie­chała się do niego, wsu­wa­jąc mu w dło­nie gli­nianą czarkę ze słodką, zimną tru­ci­zną. Jej twarz na jego oczach zmie­niła się w pustą, wyszcze­rzoną czaszkę. Jej głos przy­wo­dził na myśl pla­ska­nie bosych stóp goto­wych wzbić się w powie­trze.

Panika chwy­ciła go za pierś, aż poczuł, że się dusi. Chęć ucieczki niczym fala prze­to­czyła się po całym jego ciele, nagła potrzeba powstrzy­ma­nia tego, co – jak wie­dział – miało zaraz nastą­pić.

Roz­ło­żył ramiona i poczuł na języku smak krzyku, który rodził mu się w gar­dle.

Męż­czy­zna wrza­snął zasko­czony, gdy Sera­pio go ude­rzył. Miał mgli­stą świa­do­mość, że ten, kto krzyk­nął, nie był jego matką, lecz instynkt wziął nad nim górę i Sera­pio wie­dział tylko, że musi prze­żyć. Rzu­cił się do przodu i wpadł na męż­czy­znę, lecz ten był szybki. Oto­czył go sil­nymi ramio­nami i powa­lił na zie­mię.

Tylko dzięki latom nauki Sera­pio zdo­łał się wyswo­bo­dzić. Jego prze­ciw­nik był od niego więk­szy i cięż­szy, a przez to bar­dziej nie­zgrabny, co dawało Sera­piowi pole do manewru. Odwró­cił się i przed­ra­mie­niem wal­nął męż­czy­znę w gar­dło. Powstała mię­dzy nimi prze­strzeń, jed­nak nim Sera­pio zdo­łał się ruszyć, potężny cios tra­fił go w szczękę.

– Prze­stań! – Głos był ostry, schryp­nięty.

Siła ciosu spra­wiła, że głowa Sera­pia odsko­czyła w bok, a on sam wylą­do­wał na czwo­ra­kach. Twarz pul­so­wała mu bólem i krę­ciło mu się w gło­wie, ale zdo­łał usiąść w kucki. Cof­nął brodę, uniósł pię­ści i nasłu­chi­wał kolej­nego ruchu prze­ciw­nika.

Nic się jed­nak nie wyda­rzyło. Zamiast tego męż­czy­zna zawo­łał:

– Nie chcę z tobą wal­czyć! Nie jestem twoim wro­giem!

– Każdy jest moim wro­giem! – ryk­nął Sera­pio.

– Nie ja! – wydy­szał nie­zna­jomy. – Nie ja.

– Nawet ty.

Tak jak wcze­śniej nie zawa­hał się zaata­ko­wać, tak nie zawa­hał się rów­nież teraz. Nie miał broni, nie widział oczami wron, a to obce miej­sce i śle­pota dzia­łały na jego nie­ko­rzyść. Nie mógł pozwo­lić, by nie­zna­jomy miał nad nim prze­wagę. Się­gnął po cień i przy­wo­łał go. _Zniszcz go_, pomy­ślał. _Pożryj!_

Jed­nakże cień nie nad­szedł. Zamiast tego bok Sera­pia roz­darł ostry, prze­szy­wa­jący ból. Chło­pak syk­nął przez zaci­śnięte zęby, osu­nął się na pod­łogę i odru­chowo zwi­nął w kłę­bek.

– Co się dzieje? – W gło­sie pobrzmie­wała szczera tro­ska. – To rana? Co… – Zaszu­rały stopy.

– Nie pod­chodź! – Sera­pio wycią­gnął rękę, żeby powstrzy­mać męż­czy­znę. Zdez­o­rien­to­wany i obo­lały pra­gnął, by ciem­ność odpo­wie­działa na jego wezwa­nie.

Nic się jed­nak nie wyda­rzyło.

Ogar­nęło go prze­ra­że­nie. Bez­sil­ność, któ­rej nie czuł od dzie­się­ciu lat.

Się­gnął w głąb sie­bie, szu­ka­jąc miej­sca, w któ­rym zamiesz­kał jego bóg, tej dają­cej pokrze­pie­nie sadzawki cie­nia, którą miał w sobie od dziecka.

I nie zna­lazł… niczego.

Był pusty, był dło­nią zło­żoną w miseczkę, która zacho­wała kształt cze­goś cen­nego, co nie­gdyś w niej spo­czy­wało.

Znowu był dziec­kiem. Samot­nym i prze­ra­żo­nym. Cze­kał, aż świat nabie­rze sensu, a on sta­nie się bogiem, tak jak obie­cy­wała jego matka. Nie mógł wró­cić do tam­tego miej­sca. Nie mógł znowu być mały i słaby. Zdany na łaskę tych, któ­rzy twier­dzili, że go kochają, a któ­rych czyny zdra­dziły ich samo­lubne inten­cje. Szu­kał cze­goś, co zapełni tę pustkę, co posłuży mu za kotwicę, cze­goś praw­dzi­wego.

– Xiala – szep­nął.

Tak, pamię­tał ją. W jego myślach była czymś sta­łym i praw­dzi­wym. Jej dłu­gie pukle pach­nące oce­anem, aro­gancki, gło­śny śmiech, jej ciało poru­sza­jące się pod jego doty­kiem. Przy­warł do tych wspo­mnień i pozwo­lił jej być cumą łączącą go z rze­czy­wi­sto­ścią, świa­tłem latarni mor­skiej pro­wa­dzą­cym go ku bez­piecz­nym brze­gom.

I wrony. Pamię­tał swoje wrony.

Się­gnął po sakiewkę, którą zawsze nosił na szyi, lecz gwiezdny pył znik­nął. Lęk chwy­cił go za serce, nie wie­rzył jed­nak, by wrony porzu­ciły go tak, jak zro­bił to jego bóg. Były jego naj­star­szymi przy­ja­ciółmi, jego praw­dzi­wymi towa­rzy­szami. Wypu­ścił swe myśli, modląc się, by wrony odpo­wie­działy, i jego świat eks­plo­do­wał.

Wrony. Wszę­dzie były wrony. Setki jego małych przy­ja­ciół, róż­nej wiel­ko­ści, kształ­tów i odcieni. Nie opu­ściły go.

Co wię­cej, wyczu­wał też obec­ność wiel­kich wron, kru­ko­wa­tych z klanu Czar­now­rona.

– Benun­dah?

_Jestem tu, Poże­ra­czu Słońca_. Roz­po­znał ten głos w gło­wie i omal się nie roz­pła­kał.

– Co się stało, Benun­dah? Gdzie ja jestem? – Chciał ją zapy­tać, dla­czego nie czuje obec­no­ści swo­jego boga, ale nie miał śmia­ło­ści, bo oba­wiał się odpo­wie­dzi.

_Jesteś bez­pieczny. Żyjesz. Okoa przy­niósł cię do kolo­nii. To nasz święty dom. Nasze tereny lęgowe z dala od ludzi._

– Ale wal­czy­łem z czło­wie­kiem. – Nawet teraz wyczu­wał jego obec­ność. Obcy cze­kał i obser­wo­wał, oddech miał ciężki, świsz­czący.

_To Okoa. Jest wojow­ni­kiem Czar­now­rona, synem wrony, jak ty. Możesz mu ufać._

Sera­pio odwró­cił twarz i począł nasłu­chi­wać szu­ra­nia stóp, sze­le­stu odzie­nia.

– Okoa?

– Skąd mnie znasz?

Sku­pił się na miej­scu, z któ­rego docho­dził głos.

– Wiesz, dla­czego żyję?

– Z kim roz­ma­wia­łeś?

Sera­pio pokrę­cił głową. Wszystko było nie tak. To miej­sce, ten czło­wiek. On sam.

– Dla­czego żyję? – krzyk­nął. Gdyby tylko to wszystko miało sens.

_Mali bra­cia mają wła­sną magię i wyko­rzy­stali ją, by cię ura­to­wać_, odparła Benun­dah. _Wiele ich to kosz­to­wało._

Mali bra­cia? Smu­tek ści­snął go w sercu.

– Nie mogę przy­jąć tego daru. Zabierz go. Powiedz im, żeby go zabrali!

_Na to już za późno, Poże­ra­czu Słońca. Mali bra­cia ocho­czo oddali swoje życie. Nie zhańb ich swoją odmową._

Sera­pio poczuł palący wstyd i pochy­lił głowę.

– Nie śmiał­bym ich pohań­bić, lecz nie mogę przy­jąć ich daru. Jestem… nie­godny.

_To, czy uwa­żasz się za god­nego, czy też nie, nie ma zna­cze­nia. Kochali cię i tylko to się liczy_.

– Z kim roz­ma­wiasz? – To znowu był ten męż­czy­zna, Okoa.

– Dla­czego tu jestem? – Sera­pio czuł, że jego fru­stra­cja nara­sta.

– Przy­le­cie­li­śmy tu ze Skały Słońca. Na początku myśla­łem, że nie żyjesz, ale… Benun­dah wie­działa. To ona wybrała kolo­nię. Wymó­wi­łeś jej imię. To z nią roz­ma­wia­łeś? Potra­fisz… – W gło­sie Okoy pobrzmie­wało nie­do­wie­rza­nie. – Roz­ma­wia­łeś z Benun­dah?

– Czego ode mnie chcesz?

– Ja… chcia­łem tylko pomóc. Postą­pić słusz­nie.

– Benun­dah mówi, że powi­nie­nem ci zaufać.

– Nie jestem twoim wro­giem.

– Więc dla­czego mnie zaata­ko­wa­łeś?

– Nie zro­bi­łem tego. – Wyda­wał się zdez­o­rien­to­wany, ura­żony. – Chcia­łem tylko dać ci wody.

Sera­pio pró­bo­wał przy­po­mnieć sobie, kto ude­rzył pierw­szy, jed­nak wszystko wyda­rzyło się tak szybko, a poza tym nie był pewien, co było prawdą, a co snem. Pamię­tał, że śnił o matce i czuł roz­pacz­liwą potrzebę, żeby wal­czyć i nie być bez­bron­nym. Reszta pozo­sta­wała nie­ja­sna.

Być może Okoa rze­czy­wi­ście go nie zaata­ko­wał. Ale to nie zna­czyło, że można mu zaufać.

Sera­pio wstał i gwizd­nął dono­śnie. Poczuł, że wrony poru­szają się na jego wezwa­nie, i chwilę póź­niej zle­ciały się, trze­po­cąc skrzy­dłami.

– Potrze­buję tylko jed­nej – wyszep­tał i jeden z pta­ków przy­cup­nął na jego ramie­niu. Dotych­czas korzy­stał z ich wzroku tyko wtedy, gdy sam znaj­do­wał się pod wpły­wem gwiezd­nego pyłu, nie wie­dział zatem, czy jego plan się powie­dzie. Jed­nak dar małych wron wypeł­nił jego serce oso­bliwą pew­no­ścią sie­bie. Wie­dział, że na­dal ma przy sobie swych przy­ja­ciół i że ze wszyst­kich mocy, które posia­dał, ta jedna wciąż będzie jego.

W chwili gdy zamknął oczy, wrona otwo­rzyła swoje i Sera­pio to zoba­czył.

Znaj­do­wali się w okrą­głym pomiesz­cze­niu, ruinie nie­na­da­ją­cej się do zamiesz­ka­nia, z dziurą w ścia­nie tak wielką, że widział przez nią ośnie­żone szczyty gór. To, co zostało z kamien­nej ściany, miało kolor czer­wieni i brązu i kru­szało pod wpły­wem pogody. Na ciem­niej­szej skale wiły się wstęgi oranżu i bieli, zaś pod­łogę u stóp Sera­pia two­rzyła usiana drob­nymi kamy­kami piasz­czy­sta zie­mia. Nad nimi znaj­do­wało się co naj­mniej jedno pię­tro, jed­nak wio­dące w górę drew­niane schody przed­sta­wiały sobą opła­kany widok. Blade zimowe świa­tło led­wie roz­świe­tlało wnę­trze, które wyda­wało się jed­no­cze­śnie odkryte i klau­stro­fo­biczne.

– Co to za miej­sce? – spy­tał Sera­pio.

– Jeste­śmy w górach, na zachód od Tovy. Myślę, że od prze­szło stu lat nie postała tu żadna ludzka stopa. – Okoa pod­szedł do naj­bliż­szej ściany i dotknął kamie­nia dło­nią oble­czoną w czarną ręka­wiczkę. Cały był odziany na czarno, a jego koszula przy­wo­dziła na myśl grubą piko­waną zbroję. – Dawno temu ktoś tutaj żył. Ktoś poświę­cił swe życie, by opie­ko­wać się wro­nami.

– To klasz­tor. – Prawda spa­dła na niego jak grom z jasnego nieba. – W górach Obregi pełno jest pustych budowli, w któ­rych miesz­kają wyznawcy wiary Obregi. Ta musiała być nie­gdyś poświę­cona Wro­niemu Bogu.

– Benun­dah ci to powie­działa? – Znowu to powąt­pie­wa­nie w gło­sie.

– Nie musiała. Znam takie miej­sca.

Ode­pchnął od sie­bie myśli o Obregi. Gdyby tego nie zro­bił, zmie­ni­łyby się w mroczne wspo­mnie­nia i oba­wiał się, że wró­ciłby do tego samot­nego miej­sca, które szy­dziło z niego wcze­śniej. Do śmierci matki. I ojcow­skiej obo­jęt­no­ści.

Upo­mniał się w duchu, że jest daleko od tego miej­sca. Dotąd zawsze uci­szał podobne myśli, przy­po­mi­na­jąc sobie, jaki ma cel i co mu prze­zna­czono. Teraz jed­nak się zawa­hał. Czy nie wypeł­nił swo­jego prze­zna­cze­nia? Czy nie odna­lazł swo­jego celu na prze­siąk­nię­tej krwią Skale Słońca? Jeśli tak, kim był teraz? I znowu to pyta­nie: dla­czego wciąż żyję?

– Jak twoja rana? – Okoa wska­zał na jego bok.

Sera­pio nie­mal o niej zapo­mniał, tak bar­dzo przy­wykł do bólu. Przy­ci­snął dłoń do rany i odsu­nął, zasko­czony lepką wil­go­cią na pal­cach.

– Krwawi. – Teraz, kiedy sobie przy­po­mniał, ból ude­rzył z nową mocą. Sera­pio zagryzł zęby, a sie­dzący na jego ramie­niu ptak zakra­kał ze współ­czu­ciem.

– Pozwól, że ci pomogę.

Sera­pio cof­nął się.

Okoa uniósł ręce.

– Nie zro­bię ci krzywdy. Przy­się­gam. Gdy­bym chciał cię zabić, mia­łem ku temu spo­sob­ność. Pozwól sobie pomóc. Pro­szę, Odo Sedoh.

Odo Sedoh. Czy na­dal był Odo Sedoh? Miał wra­że­nie, że to kłam­stwo.

– Mam na imię Sera­pio.

Okoa nie odpo­wie­dział, zbli­żył się jed­nak, poka­zu­jąc otwarte dło­nie, i tym razem Sera­pio pozwo­lił mu podejść. Nie był tak wysoki jak Odo Sedoh, ale lepiej od niego zbu­do­wany. Deli­kat­nie zarzu­cił sobie na szyję jego rękę i pod­pro­wa­dził go do cze­ka­ją­cego na roz­pa­le­nie ogni­ska.

– Zamie­rza­łem roz­pa­lić ogień, zanim się obu­dzisz – wyja­śnił Okoa, poma­ga­jąc mu usiąść. – Zago­to­wać wodę, żeby oczy­ścić ranę.

Sera­pio dopiero teraz dostrzegł pasy czar­nego mate­riału, które – jeśli się nie mylił – oddarto z koszuli Okoy. Męż­czy­zna zajął się roz­pa­la­niem ognia, a gdy poja­wiły się pierw­sze, nie­śmiałe pło­mie­nie, pod­sy­cił je, aż zapło­nęły żywiej.

– Wcze­śniej przy­go­to­wa­łem gorące okłady – cią­gnął. – Z sałaty jado­wi­tej i szał­wii. Mia­łem szczę­ście, że zna­la­złem je o tej porze roku. W Szkole Rze­mio­sła Wojen­nego uczymy się pod­staw medy­cyny, ale kiep­ski ze mnie uzdro­wi­ciel. I chyba tak już pozo­sta­nie. – Zer­k­nął na Sera­pia. – Jak twoja twarz?

Zdzi­wiony Sera­pio dotknął policzka.

– Zwy­kle nie biję ran­nych, ale pomy­śla­łem, że możesz mnie zabić. Jesteś zwod­ni­czo silny. – Ostat­nie słowa Okoa wypo­wie­dział z uśmie­chem.

Twarz Sera­pia wciąż była gorąca od ciosu, ale nie prze­jął się tym.

– Zapo­mnijmy o tym – stwier­dził. – Jak długo spa­łem?

– Dzień, może dwa? Ale to nie był spo­kojny sen. – Trzask ognia zagłu­szał głos Okoy, twarz miał ścią­gniętą w sku­pie­niu. – Myślę… – Urwał. Wyglą­dał, jakby wal­czył sam z sobą. W końcu pod­jął na nowo: – Myślę, że od Kon­wer­gen­cji słońce ani nie zaszło, ani nie wze­szło. Nie wiem, co to ozna­cza.

Oskar­ży­ciel­ski ton jego głosu spra­wił Sera­piowi przy­jem­ność. Wie­dział, co Okoa ma na myśli.

– Wroni Bóg rzuca wyzwa­nie słońcu – odparł z prze­ko­na­niem i nagle pojął, dla­czego nie czuje obec­no­ści swo­jego boga. Wciąż jed­nak odczu­wał nie­po­kój. Na samą myśl o tym macki paniki zaci­skały się na jego piersi, ale przy­naj­mniej teraz potra­fił to jakoś wytłu­ma­czyć.

Okoa pod­szedł do niego. W dło­niach trzy­mał cie­pły kata­plazm. Ski­nął głową, jakby pytał Sera­pia, czy może go dotknąć, na co chło­pak rów­nież odpo­wie­dział ski­nie­niem głowy.

– Pamię­tasz, co wyda­rzyło się na Skale Słońca? – Okoa przy­ło­żył mate­riał do rany i wygła­dził go dło­nią.

– Tak – odparł Sera­pio, choć nie do końca była to prawda. Prze­cze­sy­wał wspo­mnie­nia, pró­bu­jąc oddzie­lić sen od rze­czy­wi­sto­ści, jed­nak nie­które wyda­rze­nia pamię­tał tak, jak gdyby oglą­dał je z bar­dzo, bar­dzo daleka.

– Ni­gdy nie widzia­łem takich potwor­no­ści – wyznał Okoa.

– Jesteś wojow­ni­kiem. Ni­gdy dotąd nie zabi­ja­łeś?

– Uczy­łem się rze­mio­sła wojen­nego.

– Uczy­łem się rze­mio­sła wojen­nego – powtó­rzył zja­dli­wie Sera­pio.

– Jestem Czar­now­ro­nem. Nasz klan nazna­czony jest rze­zią. – Okoa chwy­cił koł­nierz piko­wa­nej koszuli, na chwilę odsła­nia­jąc wycięty na piersi _haahan_. – Nie możesz potę­piać mnie za to, że jestem czło­wie­kiem, który żyje w cza­sach pokoju. Zapła­ci­li­śmy za nie życiem moich przod­ków. Byłem już świad­kiem zabi­ja­nia, lecz… – Pokrę­cił głową. – Nie cze­goś takiego.

W gło­sie Okoy było coś, co spra­wiło, że Sera­pio spy­tał:

– Boisz się mnie?

– Czy się boję? – Męż­czy­zna usiadł w kucki na pię­tach i z uwagą przyj­rzał się twa­rzy Sera­pia. – Nie. Ale nie ufam czło­wie­kowi, który tak swo­bod­nie czuje się w obli­czu śmierci.

– Nie jestem zwy­kłym czło­wie­kiem. – Sera­pio znów poczuł się jak kłamca, jak oszust, jak zło­żona w miseczkę pusta dłoń, posta­no­wił jed­nak zigno­ro­wać to uczu­cie.

– Nie­które z ciał obró­ciły się w popiół, zaś inne, ciała kapła­nów, leżały na ziemi, jak gdyby uło­żono je we wzory. Dla­czego? Czy to jakaś magia? Boskie czary?

– Cień Wro­niego Boga pożera – odparł enig­ma­tycz­nie Sera­pio, sam bowiem nie znał odpo­wie­dzi. Nie pamię­tał, żeby ukła­dał ciała. Poru­szył rękami. Świa­do­mość, że stał się naczy­niem dla boga, oka­zała się rów­nie eks­cy­tu­jąca, co prze­ra­ża­jąca.

Okoa pod­szedł do ogni­ska, ale widać było, że chce usły­szeć wię­cej.

Sera­pio wes­tchnął.

– Wiem, że pra­gniesz odpo­wie­dzi, Okoo z klanu Czar­now­rona, jed­nak nie­zba­dane są ścieżki, któ­rymi kro­czą bogo­wie. – Nawet ja ich nie znam, dodał w duchu.

– A ty dzi­wisz się, dla­czego się mar­twię.

Usie­dli przy ogniu, mil­czący i zato­pieni we wła­snych myślach. W końcu Sera­pio spy­tał:

– Wiesz, skąd się wzięła? – Mówiąc to, dotknął rany na boku.

– Myślę, że ktoś cię dźgnął. Jed­nakże nie wiem nic wię­cej. Nie sądzę, żeby to był któ­ryś z Noży. Raz pozna­łem gniew ich ostrzy. Rana, którą mi zadali, ropiała i zabi­łaby mnie w ciągu zale­d­wie godziny. Twoja wyglą­dała ina­czej. Mia­łeś też głęb­sze rany wokół oczu, te jed­nak się zago­iły.

Sera­pio zapo­mniał, że roz­ciął powieki zaszy­tych oczu. Nie­pew­nie uniósł dłoń do twa­rzy i poczuł rzęsy trze­po­czące pod pal­cami. Dziwne, że po tak wielu latach wyda­wało się to tak natu­ralne. Sie­dząca na ramie­niu wrona zakra­kała i Sera­pio zro­zu­miał. To, że mniej­sze rany wokół jego oczu i na ciele zago­iły się, było czę­ścią daru małych wron. Skoro jed­nak nie zdo­łały ule­czyć rany w boku, musiała być w niej jakaś magia, zbyt potężna dla nich samych.

Prze­cze­sał włosy pal­cami, nagle zbyt zmę­czony tym miej­scem i tą roz­mową. Nie podo­bało mu się to wszystko, zwłasz­cza nie­wie­dza i luki w pamięci. Był czło­wie­kiem, któ­rym zawsze kie­ro­wały zamysł i prze­zna­cze­nie, nie obcho­dziło go, co myślą o nim inni, został bowiem powo­łany do wyż­szych celów. Teraz jed­nak nie­po­ko­iły go ukrad­kowe spoj­rze­nia Okoy i to, jak sta­ran­nie dobie­rał słowa, żeby go nie ura­zić. Co gor­sza, iry­to­wało go wła­sne nie­zde­cy­do­wa­nie, brak pew­no­ści sie­bie i tęsk­nota za tą czę­ścią jego samego, która znik­nęła wraz z jego bogiem.

Wstał.

– Muszę wró­cić do Tovy. Mam nie­do­koń­czone sprawy z Kapłanką Słońca.

Był pewien, że jeśli wróci, odzy­ska poczu­cie celu i swo­jego boga. Może nawet – jeśli prze­żyje, gdy to wszystko się skoń­czy – odnaj­dzie Xialę i to, co ich połą­czyło, zmieni się w coś wię­cej. To ostat­nie było mało praw­do­po­dobne, ale i tak nie zamie­rzał porzu­cać nadziei.

– Jak szybko możemy wró­cić? Zmar­no­wa­li­śmy tyle czasu, kiedy spa­łem.

Okoa spo­glą­dał na niego w zamy­śle­niu. Sera­pio wyczu­wał jego myśli, były niczym swę­dzące miej­sce mię­dzy łopat­kami, któ­rego nie spo­sób dosię­gnąć ręką.

Kiedy w końcu prze­mó­wił, jego powolne, wywa­żone słowa brzmiały jak zapo­wiedź nie­szczę­ścia.

– Cho­ciaż są w Odo tacy, któ­rzy od dawna wypa­try­wali two­jego nadej­ścia i będą się rado­wać z powrotu Odo Sedoh, nie wszy­scy podzie­lają tę radość. Wycho­wa­łeś się daleko stąd. W Cuecoli? Górach Obregi?

– Jestem Czar­now­ro­nem. – W gło­sie Sera­pia zabrzmiała nuta gniewu. Dla Okoy nazwa­nie go obcym, nawet po tym wszyst­kim, co uczy­nił, było bar­dziej bole­sne niż cios nożem. Teraz to Sera­pio poka­zał wycięty na skó­rze _haahan_ i obna­żył czer­wone zęby. – Nie widzisz?

Okoa przy­glą­dał mu się z uwagą.

– Nawet jeśli, są w Tovie rze­czy, któ­rych nie jesteś w sta­nie zro­zu­mieć. Pro­szę. – Uśmiech­nął się, uno­sząc kąciki ust. – Kuzy­nie.

To jedno słowo wystar­czyło, by Sera­pio poczuł w sercu cie­pło, któ­rego się nie spo­dzie­wał. Czy tak wła­śnie jest, kiedy czło­wiek ma rodzinę? – pomy­ślał.

Okoa sta­ran­nie dobie­rał słowa.

– Nie­bo­uczy­nieni kochali Straż­ni­ków. Wielu z nich było potom­kami kla­nów. W Odo są nawet tacy, któ­rzy nie darzą ich taką nie­na­wi­ścią jak Odo­haa.

– Czar­now­rony, które kochają kapła­nów? – Ani jego matka, ani nauczy­ciele nic o tym nie wspo­mi­nali. – Prze­cież byli waszymi wro­gami.

– Wśród odda­nych, któ­rych zabi­łeś, zapewne były Czar­now­rony. Nasze rela­cje ze Straż­ni­kami są skom­pli­ko­wane.

Myśl ta spra­wiła, że Sera­pio się wzdry­gnął. Być może Okoa miał rację, że nie rozu­miał, być może jego znie­cier­pli­wie­nie było krót­ko­wzroczne. Jego postrze­ga­nie świata wyda­wało się pro­ste: Wrona prze­ciwko Kapłance Słońca, on prze­ciwko światu. Nic w jego życiu – poza tym krót­kim cza­sem, który spę­dził z Xialą – nie suge­ro­wało, że rze­czy­wi­stość może wyglą­dać ina­czej.

– Mówi­łeś, że Odo­haa z rado­ścią powi­tają Odo Sedoh, nie powie­dzia­łeś jed­nak, czy wszyst­kie Czar­now­rony zro­bią to samo.

– Jest coś, czego uczyli nas w Szkole Rze­mio­sła Wojen­nego: jeśli zakłó­cisz rów­no­wagę wła­dzy, znajdą się tacy, któ­rzy cię znie­na­wi­dzą, choć­byś dzia­łał w słusz­nej spra­wie.

– Ja rów­nież nauczy­łem się cze­goś od kogoś, kto uczył się w Szkole Rze­mio­sła Wojen­nego. „Spraw, by się cie­bie bali”.

– Bra­wura włócz­ni­czek. – Okoa uśmiech­nął się zna­cząco. – Mówiono mi, że szko­liła cię włócz­niczka. Nie­bo­uczy­nieni będą się cie­bie oba­wiali – przy­znał. – Ale nie zawsze. Przy­cho­dzi czas, gdy strach zmie­nia się w złość, a klan Czar­now­rona z całą pew­no­ścią pad­nie ofiarą tej zło­ści. Jeśli klany obrócą się prze­ciwko nam, jeśli zapra­gną krwi Wron, co wtedy? Czy będziesz wal­czył dla Czar­now­rona tak zaja­dle, jak robi­łeś to na Skale Słońca?

– Myśla­łem, że uwa­ża­łeś mnie za czło­wieka, któ­remu zabi­ja­nie przy­cho­dzi ze zbyt­nią łatwo­ścią, a teraz pro­sisz mnie, żebym robił to dla cie­bie.

– Dostrze­gam iro­nię, lecz nie widzę innego wyj­ścia.

Był bro­nią. Zawsze. Nie­za­leż­nie od tego, czy pro­sił jego bóg, czy ten syn Czar­now­rona, jego cel zawsze pozo­sta­wał taki sam. Był w tym oso­bliwy spo­kój, spo­kój czło­wieka, który do per­fek­cji opa­no­wał swoją pro­fe­sję. Ale było też coś jesz­cze, coś iry­tu­ją­cego, co spra­wiało, że czuł się nie­wi­doczny i nie­po­trzebny.

– Nie jesteś Odo Sedoh? – zapy­tał Okoa. Miej­sce dotych­cza­so­wego spo­koju zajęło obu­rze­nie i Sera­pio pojął, że Okoa wziął jego mil­cze­nie za odmowę. – Gdzieś tam ludzie doma­gają się nie tylko zemsty, ale i ochrony. Nie będziesz ich bro­nią i szań­cem?

Okoa sko­czył na równe nogi i Sera­pio przy­go­to­wał się na atak. Jed­nak Czar­now­ron zaczął tylko krą­żyć, a w każ­dym jego kroku wyczu­wało się świeżą wście­kłość.

– Pomo­głem ci – rzekł. – Opie­ko­wa­łem się tobą. Zabra­łem cię w odludne miej­sce, gdzie nie znajdą cię wro­go­wie. Nie wyma­gam chyba zbyt wiele, pro­sząc cię, byś w zamian za to wró­cił i wal­czył dla klanu Czar­now­rona.

– Chcesz powie­dzieć, że jestem ci to winien?

– Tak! Ale… – Okoa urwał, twarz mu się ścią­gnęła. – Nie pro­szę o to dla sie­bie, lecz dla swo­ich ludzi.

– Twoi ludzie są moimi ludźmi. Kuzy­nie.

– A więc zro­bisz to?

Sera­pio złą­czył dło­nie i zło­żył je na kola­nach. Były tak puste, że aż bolały. Zasta­na­wiał się, jak może cokol­wiek obie­cać, skoro nie miał już swo­jego boga. A skoro nie miał swo­jego boga, to co miał? Xiala powie­dzia­łaby, że gwiazdy. Na samą myśl o tym się uśmiech­nął. Nie był jed­nak pewien, czy w to wie­rzy.

– Wrócę do Tovy – zgo­dził się. – I wtedy zoba­czymy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: