Gorset, wstyd i kocie uszka - ebook
Gorset, wstyd i kocie uszka - ebook
Co można powiedzieć o transkobiecości, aby nie skupiać się na przemocy i cierpieniu? Gdy nie chcemy po raz kolejny dowodzić, dlaczego osobom trans należy się szacunek i czemu nie muszą zadowalać się samą akceptacją? Dość już zostało powiedziane o ich umieraniu. Pora opowiedzieć o ich życiu.
J. Szpilka splata opowieść o transdziewczynach z obrazów popkultury, setek wnikliwych lektur, dojrzewania wśród gier komputerowych i wstydliwych fantazji seksualnych. Łączy teorię feministyczną z własnym doświadczeniem, by opowiedzieć o tym, co przywiodło ją do życia trans, ale także o tym, co stanowi jego materię. Opisuje współczesne i historyczne techniki trazycji, a także literackie i muzyczne fascynacje, które potrafią nadać transkobiecości piękno. Bo, jak pokazuje Szpilka, transkobiecość jest piękna – czasami niezdarnie, często nieśmiało, prawie zawsze wśród niekończących się marzeń o innym, lepszym życiu.
Gorset, wstyd i kocie uszka to esej o głęboko przeżytej teorii queer, której odkrycie może okazać się źródłem ukojenia, nawet jeśli gorzkiego. To także historia o tym, jak transkobietom, wbrew wszystkim przeszkodom, udało się dołączyć do wielkiej historii kobiecości.
Kategoria: | Socjologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8191-984-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 2021 roku ukazała się książka _My, trans_ dziennikarza i aktywisty Piotra Jaconia. Jak podkreśla we wstępie, napisał ją po to, żeby głos społeczności osób trans mocno wybrzmiał, żeby wszyscy go usłyszeli. Jest to dla niego szczególnie ważne w „państwie, które w niczym nam – osobom trans i ich rodzinom – nie pomaga”. Jego książka miała więc być interwencją w obronie społeczności przed stereotypami i uprzedzeniami. Tytuł pierwszego rozdziału brzmi _Zabij mnie_.
Niecały rok później Maja Heban, jedna z bardziej znanych polskich aktywistek trans, opublikowała _Godność, proszę_. Jak można się domyślić już po tytule, i ta książka jest próbą przekonania szerokiego odbiorcy, że osoby trans zasługują właśnie na godność. Swój wywód Heban kieruje do osób cis, które nie wiedzą zbyt wiele o tym, czym jest życie trans. To nie życie jednak stanowi główny przedmiot uwagi autorki. A jeśli już, to zaczyna od śmierci. Na pierwszych stronach opisuje wypełniające internet spekulacje na temat jej imienia sprzed tranzycji – imienia, które osoby trans określają jako _deadname_, nekronim, imię martwe – i innych szczegółów dotyczących egzystencji, którą zostawiła już za sobą. Pod koniec książki z kolei Heban wyraża ciche zaskoczenie tym, że jednak udało jej się przeżyć, pomimo konstytutywnej dla naszej rzeczywistości społecznej transfobii.
Również w 2022 roku w języku polskim ukazała się bestsellerowa powieść _Trans i pół, bejbi_ Torrey Peters – mistrzowski melodramat opisujący losy grupy kobiet, cis i trans, wchodzących razem w kryzys wieku średniego. Jednocześnie to portret wielkomiejskiej społeczności transkobiet na Zachodzie, odmalowany tyleż z miłością, ileż ze złośliwością. Jeden z rozdziałów Peters otwiera następującymi słowami: „Jeśli jesteś transdziewczyną, która zna dużo innych transdziewczyn, to sporo bywasz w kościele, ponieważ tam się odprawia pogrzeby”.
Niekiedy trudno mi się oprzeć wrażeniu, że nasza – transpłciowa – śmierć jest głównym kontekstem, w jakim pojawiamy się w debacie publicznej. Czasami – zbyt często – jest to śmierć dosłowna: kolejne przypadki przemocy, kolejne morderstwa, kolejne samobójstwa, które upamiętniamy co roku 20 listopada, w Międzynarodowym Dniu Pamięci Osób Transpłciowych. Znacznie częściej jest to śmierć powolna, rozłożona na raty kolejnych doniesień o atakach polityków na nasze prawo do istnienia – do dostępu do tranzycji, czy to prawnej, czy to medycznej, do opieki zdrowotnej, do sportu, do przestrzeni publicznej, nawet do toalet – bądź o rozpaczliwej obronie przed takimi atakami. Powolną śmiercią stają się też niekończące się debaty na temat naszego istnienia, te wszystkie nieznośne spory dotyczące tego, czy transkobiety są „naprawdę kobietami”, czy transmężczyźni nie są nieszczęśliwymi lesbijkami, zmuszonymi do przyjmowania testosteronu przez niecne sprzysiężenie endokrynologów, a nawet czy sama rozmowa o osobach trans nie jest przypadkiem próbą powrotu do religii gnozy w marksistowskim przebraniu (_sic!_). Równie często spotykają nas jeszcze banalniejsze formy transfobii: pewna aktywistka feministyczna w komentarzach pod moim artykułem na temat Andrei Long Chu, translaureatki Nagrody Pulitzera, uparcie nazywa zarówno mnie, jak i ją „panem”, zapewne głównie z tego powodu, że nie zna mojego imienia metrykalnego, a więc potrzebuje innego sposobu na podkreślenie, że jestem po prostu zboczonym mężczyzną, który za pomocą zaimków podszywa się pod płeć piękną. To zresztą dość łagodny przykład, ale nie chcę tutaj drobiazgowo wyliczać wszystkich aktów transfobicznej mikroagresji, z którymi większość osób trans mierzy się, jeśli nie na co dzień, to i tak z zatrważającą regularnością.
Nic więc dziwnego, że opowieści o nas przesiąkły odorem śmierci. Nasze umieranie, faktyczne i symboliczne, jest użyteczne. Dla niektórych to cel, dla innych dowód na to, że i o nas można powiedzieć „ani jednej więcej!” i zażądać koniecznych politycznych zmian. Jeśli w moich słowach pobrzmiewa pewna ironia, to serdecznie za nią przepraszam. W żaden sposób nie chcę zasugerować, że naszego życia nie należy bronić ani też że nasza sytuacja nie jest trudna. Ale to nie wszystko. Więcej, to za mało.
Jedna z moich ukochanych autorek – Hazel Jane Plante – w _Little Blue Encyclopedia (for Vivian)_, cudownej książeczce o żałobie i transkobiecości, zawarła następującą refleksję: „Kolorowe transkobiety są mordowane, bo próbują żyć. Jasne, warto wymieniać ich imiona, pamiętać o nich. Ale ja chcę wiedzieć, kim były, jak żyły i co w tym świecie kochały”. Słowa te głęboko do mnie przemawiają – chociaż oczywiście tkwi w tym też haczyk. Jestem w końcu biała. Plante nieprzypadkowo podkreśla, że chodzi jej o _kolorowe_ transkobiety, bo to właśnie one najczęściej padają ofiarą transfobicznych morderstw. Figura zabitej pracującej seksualnie czarnej transkobiety funkcjonuje w zachodnim dyskursie medialnym jako metonimia przemocy wobec osób trans w ogóle – ale niestety często zapomina się o tym, że nie da się tej przemocy zredukować _wyłącznie_ do czyjejś transpłciowości. I chociaż mój kolor skóry zapewne nie znaczy w Polsce tak wiele, ile znaczyłby w Stanach Zjednoczonych, to myślę o nim tutaj jako o metaforze społecznych przywilejów, które posiadam i dzięki którym pokaźny dystans dzieli mnie od naszych lokalnych przestrzeni transśmierci. Ale nie o nich chcę tutaj pisać. Dość już zostało powiedziane o naszym umieraniu. Za mało o naszym życiu.
Piszę tę książkę z nadzieją chociaż cząstkowego odwrócenia tej proporcji. Dlatego też nie ma w niej wielu podejść i zabiegów, które charakteryzują znaczną część publikacji na temat osób trans. Przede wszystkim rezygnuję tutaj z ciasno ze sobą splecionych praktyk apologetycznych i dydaktycznych. Nie chcę obalać transfobicznych stereotypów ani bronić przed nimi osób trans. Chociaż będę polemizowała z wieloma poglądami na nasz temat, które uważam za krzywdzące, to ich miejsce w moim wywodzie jest marginalne. Wystarczająco wiele napisano już przeciwko transfobii – czy to konserwatywnej, czy feministycznej – żebym nie musiała już powtarzać tych argumentów. Jako że moim celem jest próba powiedzenia czegoś o naszym _życiu_, będę kierowała się zasadą wyłożoną przez amerykańską pisarkę i teolożkę kalwińską Marilynne Robinson: „Nie da się powiedzieć nic prawdziwego o Bogu z pozycji obronnych”. Zakładam, że osoby czytające to, co piszę, zgadzają się ze mną, jeśli chodzi o podstawowe przekonanie, że szacunek i uznanie dla osób trans nie wymagają żadnego innego uzasadnienia niż sam fakt ich obecności w świecie. To z kolei oznacza, że mogę sobie pozwolić na rodzaj otwartości, który byłby trudny w sytuacji, gdybym musiała mierzyć każde ze swoich słów tym, jak zabrzmią w uszach tych, którzy naszego istnienia nie chcą. Z tego też powodu rezygnuję (z drobnymi wyjątkami) z dydaktycznego opracowania, typowego dla wielu innych książek o transpłciowości. Nie załączam słowniczka pojęć.
Wreszcie – i to chyba najważniejsze – nie piszę tutaj o transpłciowości jako takiej ani o osobach trans w ogóle. Skupiam się na transkobiecości, a właściwie to na pewnym jej wycinku, tym, który znam z doświadczenia i który zasługuje na więcej uwagi, niż się mu zazwyczaj poświęca. Podkreślam to, ponieważ nie chcę, aby moje rozważania były uniwersalizowane. Jedną z konsekwencji faktu, że o osobach trans prowadzi się ostatnio wyjątkowo intensywne polityczne debaty, stanowi rodzaj zwarcia szeregów. Jest to konieczność, jeśli chodzi o aktywizm, jeśli chodzi o obronę przed mechanizmami powolnej śmierci i strukturalnej transfobii, w których funkcjonujemy, ale skutkuje spłaszczeniem wewnętrznych różnic między nami. Mówimy „trans”, jakby słowo to znaczyło to samo dla czarnego transfaceta dorastającego w lesbijskich barach lat pięćdziesiątych, drag queens walczących w powstaniu warszawskim czy cudownie pięknych transmodelek z okładek współczesnych czasopism modowych. W obrębie kategorii dzielą nas historia, płeć, klasa, rasa, geografia i nieskończenie więcej innych czynników sprawiających, że nie ma jednej „transkobiecości”, jednej „transmęskości”, jednej „niebinarności”. Dlatego też jeśli to, co piszę, brzmi inaczej niż to, jak opisują siebie inne transkobiety, nie oznacza to ani niekonsekwencji, ani hipokryzji. Prawo do obecności, na które bezwzględnie zasługujemy, jest również prawem do różnorodności.
Z tego też powodu muszę zakończyć ten wstęp próbą usytuowania siebie w szerszym, społecznym krajobrazie transpłciowości. Nie lubię tego rodzaju wyznań; zbyt często pobrzmiewają one dla mnie nieszczerze, ale są konieczne, by podkreślić, że mój punkt widzenia jest właśnie _punktem_, a nie całością. Poniższe eseje to efekt bycia transkobietą od jakichś pięciu lat, chociaż bez wchodzenia w medyczne i prawne procedury tranzycji; to również rezultat o wiele dłuższej obecności w społecznościach trans, zarówno internetowych, jak i lokalnych. Stoi za tymi tekstami przywilej dziecka klasy średniej i osoby z wyższym wykształceniem. Odbija się w nich moja białość, ale też polskość – przypadki urodzenia i geografii, które kształtują perspektywę nawet wtedy, kiedy tego nie zauważamy. Są te rozważania rezultatem kłopotliwej identyfikacji z kategorią nerdowskości i fascynacji teorią: krytyczną i feministyczną, queerową i transową. Napisała je osoba pełnosprawna w trzydziestym roku życia. Więcej partykularności nie pamiętam, chociaż na pewno dałoby się jakieś znaleźć.
Tyle słowem wstępu.
Ostrzeżenie o zawartości: książka ta zawiera opisy przemocy seksualnej, szczególnie w rozdziałach _Cell Feed_ _912_ i _Feminizm, masochizm_.I OKRUTNY FEMINIZM
Afirmacja
Nie chcę być akceptowana.
Nie chcę być akceptowana z tego samego powodu, który sprawił, że Paweł Klinger, jeden z pionierów polskiej seksuologii, uznał, że osoby trans jednak akceptować można. W wydanym niemal sto lat temu podręczniku _Vita sexualis_, opatrzonym wiele mówiącym podtytułem _Prawda o życiu płciowym człowieka_, __ stwierdził, że:
Co się tyczy leczenia , to i tu, jak przy homoseksualizmie, należy spróbować leczyć organoterapią, stosując w odpowiednich przypadkach wyciągi jądrowe lub jajnikowe, co czasami może mieć wpływ dodatni. Przy zastosowaniu organoterapii wychodzi się z założenia, że i tu, jak w każdej inwersji, decydującą rolę odgrywają zaburzenia funkcjonalne w aparaturze gruczołów seksualnych o wewnętrznym wydzielaniu. Poza tym można zastosować terapię promieniami Roentgena, transplantację odpowiednich gruczołów, a w ostateczności nie należy transwestytom zabraniać przebierania się, które zgoła nikomu szkody nie przynosi, a na ich system nerwowy działa kojąco.
Słowa te to zapis specyficznego momentu w historii medycyny: przypadającej na pierwsze dekady XX wieku zmiany w pojmowaniu ciała i płci. Wcześniej zakładano, że tę ostatnią reguluje sama fizyczna obecność określonych gruczołów płciowych, później tę rolę przypisano nowo odkrytym substancjom o, wydawałoby się, nieskończonych możliwościach: hormonom. Płeć, dodam, oznaczała w tym wypadku zarówno to, co dzisiaj określilibyśmy jako „tożsamość płciową”, jak i „orientację seksualną”. Dla przeważającej większości lekarzy pokolenia Klingera zjawiska takie jak „homoseksualizm” i „transwestycyzm” należały więc do tego samego porządku: były perwersjami płci.
Stąd też nawiązania do „organoterapii”. Klinger musiał wiedzieć o badaniach prowadzonych w pobliskim Wiedniu przez Eugena Steinacha, pioniera endokrynologii. Steinach zasłynął eksperymentem, w którym – jak twierdził – przeszczepienie „gonad przeciwnej płci” u świnek morskich było w stanie całkowicie zmienić płeć zwierzątka. Praktyczne zastosowanie tych teorii stanowiły zabiegi, w których za pomocą chirurgicznej transplantacji jąder po zmarłym gruźliku usiłował „wyleczyć homoseksualizm” u swoich pacjentów. Rezultatów tych nie udało się powtórzyć, co nie przeszkodziło Steinachowi w zrobieniu wielkiej kariery; jego specjalnością stały się kuracje odmładzające (sprowadzające się _de facto_ __ do wazektomii), z których korzystały sławy w rodzaju W. B. Yeatsa czy Sigmunda Freuda.
Steinachowskie z ducha fantazje o „organoterapii” są dla Klingera tożsame z nowszymi kuracjami. Pisze o „wyciągach jądrowych lub jajnikowych”, czyli o hormonach płciowych. Pierwsze hipotezy na temat ich istnienia zostały sformułowane na początku poprzedniego stulecia, a lata dwudzieste upłynęły pod znakiem intensywnych prób znalezienia sposobu ich izolacji i syntezy. Męski hormon płciowy udało się po raz pierwszy pozyskać (z moczu zebranego od osadzonych w berlińskich więzieniach) w 1931 roku; jego laboratoryjną syntezę opanowano cztery lata później. W 1929 roku uzyskano czysty estrogen, jego źródłem była uryna ciężarnych kobiet.
Mniej interesuje mnie tutaj jednak to, co Klinger pisze o dostępnych kuracjach, a bardziej to, co pomija. Celem jego rozważań jest „wyleczenie transwestycyzmu” – znalezienie skutecznej terapii konwersyjnej, która sprawi, że „transwestyci” przestaną pragnąć płci innej niż ta, którą przypisano im przy urodzeniu. To przemocowe dążenie utwierdza w przekonaniu, że życie trans jest u samych swoich podstaw patologią, katastrofą, zarówno społeczną, jak i indywidualną. Sposób, w jaki Klinger podsumowuje zaczerpniętą od Magnusa Hirschfelda historię kliniczną, nie zostawia tutaj wątpliwości:
Do tego wyznania transwestyty nie trzeba chyba żadnych komentarzy, aby zrozumieć, jak głęboko w istotę duchową człowieka sięga to zjawisko, jeśli podobny stan rzeczy był możliwy u człowieka tak wysoce inteligentnego i dzielnego, jakim był inżynier A.B..
„To zjawisko”, przeciwstawione „inteligencji i dzielności”, które naznacza i koroduje, nie jest życiem dającym się żyć. Jest tragedią, którą – co gorsza – nie zawsze udaje się zatrzymać na odpowiednio wczesnym etapie. Dlatego Klinger czuje się zmuszony do humanistycznego wezwania do akceptacji. Jeśli zawiodą i „organoterapia”, i hormony, jeśli nie pomoże nawet naświetlanie promieniami Roentgena, to w takim wypadku – _w ostateczności_ – można pozwolić transwestytom się przebierać. Bo chyba jakiejś większej krzywdy z tego nie będzie? Na nic więcej, w horyzoncie możliwości odmalowanym przez Klingera, miejsca po prostu nie ma.
Klinger milczy więc o tym, że kuracje, które wymienia, niosą w sobie inny potencjał: że zamiast zastosować „wyciągi jądrowe lub jajnikowe” do próby „wyleczenia” czyjejś męskości lub kobiecości, można by ich użyć w drugą stronę – nie przywracać „transwestytów” do „normalności”, ale pomóc im żyć takim życiem, jakiego sami chcą. Z tych samych technologii, w których rozwoju Klinger pokładał nadzieję na skuteczną terapię konwersyjną, wywodzą się dzisiejsze protokoły tranzycji medycznej. Podejrzewam też, że możliwość takiego ich zastosowania nie była czymś, czego nie mógłby on sobie już wtedy wyobrazić. Jako rzetelny seksuolog musiał być w końcu świadomy, co się działo w Instytucie Seksuologicznym Hirschfelda w Berlinie, dzięki staraniom którego – zaledwie w rok po publikacji _Vita sexualis_ – zostanie przeprowadzona pierwsza chirurgiczna operacja korekty płci na transkobiecie nazywającej się Dora Richter. Niedługo później inna transkobieta – Lili Elbe – zadziwi Europę swoją historią, opisaną w bestsellerowym reportażu pod wiele mówiącym tytułem _Fra mand til kvinde_ . Tak więc możliwość medycznej tranzycji w bardzo współczesnym sensie wisiała w powietrzu, kiedy Klinger pisał swój podręcznik seksuologii. Nie rozważa jej jednak. Zamiast tego spekuluje na temat użyteczności radiologii i stwierdza, że w ostateczności należy nie robić nic. Po pierwsze nie pomagać.
Chociaż sto lat dzieli nas od publikacji _Vita sexualis_, logika ta pozostaje jak najbardziej w mocy. Spójrzmy chociażby na porady dla rodziców transpłciowych dzieci zawarte w przygotowanej przez Kampanię Przeciw Homofobii publikacji pod cukierkowym tytułem _Tęcza w siedmiu odsłonach_. Znaleźć można w niej między innymi opis radzenia sobie z coming outem dziecka, rozpisany na kilka etapów: od „zaprzeczenia”, przez „złość” czy „targowanie się”, aż wreszcie do „akceptacji”. To wariacja na temat tak zwanego modelu żałoby KüblerRoss. O jego ostatnim etapie popularny portal psychologiczny informuje, że „kiedy jesteś w fazie akceptacji, uwewnętrzniasz wszystko, co się wydarzyło, podnosisz głowę i patrzysz w przyszłość. Możesz także zacząć pozytywnie reinterpretować znaczenie straty, nie obwiniając nikogo”. Zapewnia to chyba jakąś pociechę rodzicom – dajmy na to – Krzysia, którzy właśnie się dowiedzieli, że nie ma już żadnego Krzysia (i być może nigdy go nie było), tylko jest Kamila. To w końcu schemat konfrontowania się ze stratą, a więc czymś nieuniknionym. W świetle tej konieczności można wreszcie spokojniej spojrzeć w przyszłość, chociaż oczywiście dopiero po tym, kiedy przejdzie się przez wyparcie („Tylko ci się wydaje, Krzysiu!”), gniew („A moje wnuki, Krzysiu?!”), negocjacje („Tylko nie idź na hormony, Kamilko!”) i oczywiście depresję („To moja wina, nie byłam dobrą matką”).
Akceptacja, czyli wolność jako uświadomiona konieczność. Niewiele jest chyba osób trans – jeśli w ogóle jakiekolwiek są – które w ten czy inny sposób się o to nie otarły. Moim pierwszym doświadczeniem tego rodzaju była próba coming outu przed siostrą, jakoś niedługo po tym, jak doszłam do wniosku, że może faktycznie chciałabym być dziewczyną. Moje niezręczne i zagmatwane wyznania spotkały się ze ścianą czułości i troski, z kaskadami zapewnień o tym, że jestem kochana i akceptowana taka, jaka jestem – oraz z uwagą, że to pewnie wszystko dlatego, że jestem w spektrum (autyzmu), i z wyraźną ulgą, gdy skłamałam, że nie myślę o hormonach. Wszystko, tylko nie to, co nie? Rób tranzycję, w porządku, ale tylko tyle, ile absolutnie musisz, nic więcej! Pomyśl, co będzie, jeśli się rozmyślisz! Kilka lat później moja matka z zaskoczeniem i przerażeniem przyjęła fakt, że jednak rozważam pójście na estro, chociaż znała dziesiątki tekstów, które w międzyczasie zdołałam opublikować i w których otwarcie pisałam o sobie jako transkobiecie. Jej koronnym argumentem było to, że przecież „mam taki męski typ urody!” (chociaż to oczywiście mój wybór). W sumie nie dziwię się, że tak bardzo odwlekałam tę rozmowę.
Mówię o tym nie tylko po to, aby wytknąć coś rodzinie (jeśli to czytacie, bardzo przepraszam, wiem, że inaczej to pamiętacie!), ale żeby zwrócić uwagę, czego akceptacja nie daje. Czego nie może dać. Co nam zabiera. Jej horyzontem jest konieczność: gdy prosimy o akceptację, tak naprawdę oczekujemy pogodzenia się z naszym istnieniem, pozwolenia na egzystencję, przyjęcia do wiadomości faktu, że nie można się nas pozbyć ze świata. Nawet jeśli odziać to w najsłodziej brzmiące zapewnienia o tolerancji i otwarciu na inność, niczego to nie zmienia. Jest to logika, w której obrębie wszystko, co udało nam się wywalczyć – ten wciąż nieznośnie fragmentaryczny dostęp do opieki medycznej, do prawnego uznania, do materialnych środków przetrwania, do kulturowej reprezentacji, do _obecności_ – znajduje uzasadnienie w cichej kapitulacji, że inaczej się nie da, dlatego nasze istnienie i potrzeby muszą zostać wreszcie _zaakceptowane_. Przynajmniej dopóki nie znajdzie się lepsze rozwiązanie problemu trans. Jeśli akceptacja jest przeżytą żałobą po naszej niedającej się zlikwidować obecności i tym wszystkim, czym nigdy – być może – nie byłyśmy, to nie oznacza ona niczego innego jak tylko przyznanie, że świat byłby lepszy bez nas. I dlatego chcę nie akceptacji, lecz afirmacji.
Chcę być chciana.
Mój pierwszy coming out nie wydarzył się jednak przed siostrą. Miał miejsce tam, gdzie dzisiaj dzieje się ich większość: przed grupką znajomych na internetowym czacie. Gratulowali mi; zostałam zasypana cyfrowymi serduszkami i kotkami w niebiesko-różowo-białe paski transowej flagi. Sens tego był jasny: _to dobrze, że jesteś trans_. I oczywiście przynajmniej po części stało się tak dlatego, że pisały to do mnie przede wszystkim inne transdziewczyny. Ale z drugiej strony: kto, jeśli nie one, miałby mi powiedzieć, że mimo wszystko warto?
Paweł Klinger jest tylko jednym z nieprzeliczonych ogniw długiego łańcucha historii wiążącego nas z przekonaniem, że transpłciowość to rodzaj _problemu_. Tworzą go ci seksuolodzy, prawnicy, rodzice, lekarze, politycy, psychiatrzy i innego rodzaju policjanci, którzy potrafią opisać obecność osób trans w świecie w najlepszym razie jako konieczność, ale nigdy _możliwość_. Stąd te powracające wciąż pytania o to, czy osoby trans istnieją _naprawdę_, czy transdziewczyny są _rzeczywiście_ kobietami, czy transfaceci to _prawdziwi_ chłopcy, stąd wszystkie te próby znalezienia na to dowodów. I gdzieś w tym nieznośnym sporze o tożsamość, udającym spór o ontologię, niknie o wiele istotniejsze pytanie, przed którym staje każda osoba trans. W moim wypadku brzmi ono tak: „Dlaczego chcę być (trans)kobietą?”.
Oto lista odpowiedzi.
Upragniony niemożliwy feminizm
Jeżeli jesteś chłopcem, na którym męskość leży jak źle skrojona, obwisła bluza – albo nawet jeśli tylko _wydaje ci się, że nim jesteś_ – to odkrycie feminizmu może się okazać źródłem ukojenia, nawet jeśli dość gorzkiego. Określenia takie jak „patriarchat”, „toksyczna męskość”, „kultura gwałtu” dają język, za pomocą którego można wreszcie spróbować opisać ten głęboki, choć niejasny dyskomfort, jaki się czuje, przeglądając się w zwierciadle męskości i nie rozpoznając własnego w nim odbicia. Krytyka feministyczna jako krytyka męskości – jako zestaw obserwacji mówiących, że _mężczyźni to problem_ – to koło ratunkowe rzucone tym, którym każe się sądzić, że są mężczyznami, i którzy mają z tym trudność, chociaż nie zawsze potrafią ją nazwać. Albo tak przynajmniej może się na początku wydawać.
Nie mówię tutaj o popularnej koncepcji „feminizmu dla mężczyzn”, czyli o przekonaniu, że odrzucenie hegemonicznych wzorców cis-hetero-patriarchalnej męskości przysłuży się także samym mężczyznom. Feminizm dla mężczyzn jest wezwaniem do ponownego przemyślenia własnego przywileju, do świadomej rezygnacji z niego, motywowanej nadzieją, że to właśnie ten przywilej zagradza drogę do męskości głębokiej, wolnej od nieskończonego replikowania wzorców ojcowskiej przemocy. Feminizm dla mężczyzn jest więc zarówno projektem naprawy płci okaleczonej niezdolnością do wyzbycia się własnej hegemonicznej przeszłości (nawet wtedy, kiedy jej czas już dawno minął), jak i próbą przekonania mężczyzn, że feminizm nie stanowi dla nich zagrożenia, lecz raczej szansę.
Jednak identyfikacja z feminizmem chłopców, którzy nie wiedzą jeszcze, że kiedyś zdecydują się zostać kobietami, miewa też inny charakter. Tak przynajmniej było w moim wypadku, chociaż chciałabym, żeby słowo „mój” wybrzmiało tutaj możliwie luźno. Przywołuję za jego pośrednictwem w końcu nie tylko własne doświadczenia, ale także wszystkich innych dziewczyn _takich jak ja_ – które znałam, ceniłam, którymi się inspirowałam. Dla mnie, dla nich, dla nas w feminizmie mniej istotne są sny o naprawie, a bardziej – masochistyczne nurzanie się w najbardziej ponurych i radykalnych wizjach. Bezwzględna konsekwencja Andrei Dworkin, zbliżającej się do stwierdzenia, że każdy heteroseksualny seks jest gwałtem, wszechobecność męskiego spojrzenia według Laury Mulvey, brutalność przymusu dbania o urodę diagnozowana przez Naomi Wolf czy w końcu otwarte wezwanie do eksterminacji mężczyzn sformułowane przez Valerie Solanas – wszystko to pomaga znaleźć potwierdzenie dla tego, co i tak już się wie o byciu mężczyzną: że to coś nieznośnego, nienadającego się do życia, jedynie szkodzącego światu.
Źródłem tych fascynacji najczęściej nie jest uważna lektura feministycznej klasyki; to raczej zbieranina uwag i fragmentów przypadkowo znalezionych w mediach, na pierwszych latach studiów, ale przede wszystkim w internecie. To okrutny feminizm splatany z postów na Tumblrze, tweetów, youtube’owych wideoesejów, tiktoków. Piszę „okrutny”, ponieważ jego rolą nie jest tworzenie wizji emancypacji, tylko uzasadnienie dysforii. Nieprzypadkowo _Females_, jeden z najpiękniejszych listów miłosnych skierowanych do Solanas i jej _Manifestu Stowarzyszenia na rzecz Ćwiartowania Mężczyzn_, __ napisała transkobieta – Andrea Long Chu – która projekt szlachtowania męskich świń potraktowała na tyle serio, żeby zacząć od tej zamieszkałej w niej samej.
Obrzydzenie, z jakim Chu pisze o sobie jako o mężczyźnie, jest uderzające:
Byłam wtedy pełna gniewu: czerwona, męska, złośliwie inteligentna. Wpadło mi do głowy, że w ramach ostatniego projektu w semestrze dobiorę się do pianina i zrobię z niego sztukę. To wydawało mi się feminizmem. Całymi tygodniami moje ubrania kleiły się od pasty DIY, przez co wyglądałam jak kompulsywna onanistka, którą zresztą byłam. Ale tu chodziło o Sztukę i nic nie mogło mnie powstrzymać. Niedawno zdradziłam swoją dziewczynę, a poza tym to byłam potwornie smutna.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._PRZYPISY
P. Jacoń, _My, trans_, Warszawa: Wydawnictwo RM, 2021, s. 10.
M. Heban, _Godność, proszę. O transpłciowości, gniewie i nadziei_, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2023, s. 7.
Tamże, s. 191–202. Na temat reprezentacji osób trans i ich śmierci w kulturze zob. E. A. Stanley, _Atmospheres of Violence. Structuring Antagonism and the Trans/Queer Ungovernable_, Durham–London: Duke University Press, 2021.
T. Peters, _Trans i pół, bejbi_, przeł. A. Zano, Warszawa: Wydawnictwo W.A.B., 2022, s. 267.
L. Berlant, _Cruel Optimism_, Durham–London: Duke University Press, 2011, s. 95–96.
M. Cook, _Is transgenderism a Christian heresy?_, „Mercator”, 7.08.2023, mercatornet.com, bit.ly/48kyxzl, dostęp: 12.08.2023.
H. J. Plante, _Little Blue Encyclopedia (for Vivian)_, Montreal: Metonymy Press, 2019, s. 182–183.
M. Fischer, _Terrorizing Gender. Transgender Visibility and the Surveillance Practices of the U. S. Security State_, Lincoln: University of Nebraska Press, 2019, s. 88–94.
Zob. np. F. Mackay, _Female Masculinity and the Gender Wars_, London: I. B. Tauris, 2021; G. Salamon, _The Life and Death of Latisha King. A Critical Phenomenology of Transphobia_, New York: New York University Press, 2018; W. T. Hoston, _Toxic Silence. Race, Black Gender Identity, and Addressing the Violence against Black Transgender Women in Houston_, New York: Peter Lang, 2018.
M. Robinson, _Gilead. A Novel_, New York: Farrar, Straus and Giroux, 2004 (e-book).
P. Klinger, _Vita sexualis. Prawda o życiu płciowym człowieka_, Łódź: Księgarnia Karola Neumillera, 1930, s. 286.
J. GillPeterson, _Histories of the Transgender Child_, Minneapolis–London: University of Minnesota Press, 2018, s. 41–44.
Tamże, s. 50.
B. Ostertag, _Sex, Science, Self. A Social History of Estrogen, Testosterone, and Identity_, Amherst–Boston: __ University of Massachusetts Press, 2016, s. 55–59.
Z. Playdon, _The Hidden Case of Ewan Forbes. And the Unwritten History of the Trans Experience_, London: Bloomsbury, 2021, s. 16.
Por. P. B. Preciado, _Testo ćpun. Seks, narkotyki i biopolityka w dobie farmakopornografii_, przeł. S. Królak, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2021, s. 156–167.
J. Hoberman, _Testosterone Dreams. Rejuvenation, Aphrodisia, Doping_, Berkeley: University of California Press, 2005, s. 55.
E. S. Watkins, _The Estrogen Elixir. A History of Hormone Replacement Therapy in America_, Baltimore: Johns Hopkins University Press, 2007, s. 13.
P. Klinger, _Vita sexualis_, dz. cyt., s. 286.
E. Heaney, _The New Woman. Literary Modernism, Queer Theory, and the Trans Feminine Allegory_, Evanston: Northwestern University Press, 2017, s. 178.
_Tęcza w siedmiu odsłonach. Zasobnik Akademii Zaangażowanego Rodzica_, red. K. Remin, Warszawa: Kampania Przeciw Homofobii, 2021, s. 46.
A. Sanfeliciano, _Model KüblerRoss – 5 etapów żałoby_, 27.12.2022, pieknoumyslu.com, bit.ly/3I1XZ1R, dostęp: 18.05.2023.
Zob. np. J. Ward, _The Tragedy of Heterosexuality_, New York: New York University Press, 2020; b. hooks, _Gotowi na zmianę. O mężczyznach, męskości i miłości_, przeł. M. Kunz, Warszawa: Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2022.
A. Dworkin, _Intercourse_, New York: The Free Press, 1987, s. 79, 124, 137.
L. Mulvey, _Przyjemność wzrokowa a kino narracyjne_, przeł. J. Mach tejże, _Do utraty wzroku. Wybór tekstów_, red. K. Kuc, L. Thompson, Kraków: HaArt, 2010.
N. Wolf, _Mit urody_, przeł. M. RogowskaStangret, Warszawa: Czarna Owca, 2014.
V. Solanas, SCUM __ _Manifesto_, London: Verso, 2016.
A. Long Chu, _Females. A concern_, London: Verso, 2019, s. 1.
Tamże, s. 16–17.Polecamy także
Olivia Laing
_Republika ciał. Eseje o wyzwoleniu_
Przełożyła Dominika Cieśla-Szymańska
Fascynująca podróż od klasyków filozofii przez feminizm aż po ruchy walczące o prawa mniejszości.
Do jakiego stopnia możemy utożsamiać się z naszym ciałem, a na ile to tylko powłoka, za którą się skrywamy? Dlaczego czasem chcemy od niego uciec, a nawet je poskromić? Autorka odpowiedzi szuka w biografiach wielkich artystów i naukowców, którzy marzyli o rewolucji w sposobie myślenia o fizyczności: Susan Sontag, Niny Simone, Martina Luthera Kinga, Williama Burroughsa i Allena Ginsberga, aż wreszcie najwybitniejszego ucznia Freuda – Wilhelma Reicha.Selby Wynn Schwartz
_Po Safonie_
Przełożyła Kaja Gucio
Oni mówili: safistki, inwertytki, trybady, amazonki, magiery, kryminalistki, istoty prymitywne ulegające histerii. One odpowiadały: gatunek kobiecy, osoby, o których myśli się w innym porządku. Kim były queerowe intelektualistki przełomu XIX i XX wieku?
Lina Poletti, Djuna Barnes, Gertrude Stein, Colette, Virginia Woolf czy Sarah Bernhardt to tylko kilka z wielu bohaterek tworzących zbiorową narratorkę _Po Safonie_. Choć rozproszone po całej Europie, pochłonięte twórczością, miłością i życiem, pod piórem Selby Wynn Schwartz tworzą chór kobiet odważnie domagających się wyzwolenia i społecznej akceptacji. A wszystko to na tle przełomowych wydarzeń: I wojny światowej, marszu na Rzym, rodzącego się faszyzmu.