Góry. Stan umysłu - ebook
Góry. Stan umysłu - ebook
Robert Macfarlane nareszcie po polsku! Znakomity brytyjski pisarz i podróżnik tym razem poszukuje źródeł osobliwej, nieracjonalnej i intrygującej miłości do wspinaczki wysokogórskiej.
Chodzenie w góry jest od dwudziestu lat jedną z najszybciej upowszechniających się form spędzania czasu wolnego – tym, co wyróżnia ją na tle innych, jest nieodłącznie związane z nią ryzyko śmierci.
Ryzykowanie życia, by wspiąć się na jakąś górę, jeszcze trzy wieki temu uznano by za dowód szaleństwa. Dziki krajobraz nie był pociągający; atrakcyjne było to, co człowiek uporządkował. Poza tym przebywanie w górach wiązało się z niebezpieczeństwami: uważano, że lawinę potrafi wywołać nawet kaszlnięcie lub muśnięcie skrzydła ptaka, przelatującego nisko nad ośnieżonym zboczem. Można było wpaść w szczelinę; lodowce czasami po latach „wypluwały” zesztywniałe zwłoki.
Dopiero w drugiej połowie XVIII wieku ludzie zaczęli podróżować w góry nie tylko z konieczności i uznawać wspaniałość górskiego krajobrazu. Góry zaczęły wywierać ogromny, często tragiczny w skutkach wpływ na ludzkie umysły. W 1865 roku człowiek po raz pierwszy stanął na szczycie Matterhornu; w czasie zejścia czterech ze zdobywców zginęło, spadając w przepaść.
Do końca wieku zdobyto wszystkie szczyty Alp i sporządzono mapy niemal wszystkich alpejskich przełęczy. Tym samym dobiegła końca tak zwana złota era wspinaczki. Wielu zwróciło swoją uwagę na wielkie pasma górskie; zaczęto zdobywać szczyty Kaukazu, Andów i Himalajów. Na przełomie XIX i XX wieku często stawały się one obiektami obsesji.
Uczucia i postawy, które popychały do działania pierwszych wspinaczy, do dziś pozostają żywe w wyobraźni Zachodu. Respekt odczuwany przed górami wydaje nam się naturalny. Strzeliste, srogie, oblodzone – wszystkie tego typu formy krajobrazu cieszą się naszym uwielbieniem; wydajemy się coraz bardziej spragnieni choćby zapośredniczonego kontaktu z „dzikością”.
Robert Macfarlane rzetelnie opisuje fenomen radykalnej zmiany: co stało się na przełomie kilku stuleci, że cechy gór, które budziły wcześniej odrazę – stromizna, odosobnienie, śmiertelne niebezpieczeństwa – zaczęto zaliczać do ich największych zalet.
"Ta zadziwiająca książka pomaga nam wspiąć się na nowe wyżyny intelektualne jeśli chodzi o zgłębianie ludzkiej obsesji na punkcie zawrotnych wysokości. Jest w niej coś, co zadowoli każdego." THE SUNDAY TIMES
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-064-0 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozmyślałem o niepohamowanej namiętności, która popychała ludzi do podejmowania karkołomnych wspinaczek. Żaden przykład ich nie zniechęci szczyt potrafi odznaczać się taką samą nieodpartą siłą przyciągania jak głębina.
THÉOPHILE GAUTIER, 1868
Miałem dwanaście lat, kiedy w położonym w górach Szkocji domu dziadków natknąłem się po raz pierwszy na jedną z najbardziej poruszających opowieści o wspinaczce, The Fight for Everest — relację z brytyjskiej wyprawy z 1924 roku, w czasie której George Mallory i Andrew Irvine zaginęli niedaleko wierzchołka najwyższej góry świata.
U dziadków mieszkaliśmy przez całe lato. Mój brat i ja mogliśmy zaglądać wszędzie z wyjątkiem pokoju na końcu korytarza, gdzie mieścił się gabinet dziadka. Bawiliśmy się w chowanego, a ja często wybierałem na kryjówkę dużą szafę w naszej sypialni. Pachniało w niej kamforą, a na dnie zalegały stosy butów, przez które trudno było dłużej tam ustać. W szafie wisiało też futro dziadka w przezroczystym plastikowym pokrowcu, który miał je chronić przed molami. Kiedy odruchowo wyciągnęło się dłoń, żeby dotknąć miękkiego włosia, zamiast niego czuło się gładką powierzchnię plastiku.
Najciekawszym pomieszczeniem w domu była oranżeria, którą dziadkowie nazywali Słonecznym Pokojem. Posadzkę ułożono tam z płaskich kamieni, nieodmiennie zimnych. Dwie ściany były całkowicie przeszklone. Na jednym z okien wisiał wycięty z kartonu sokół. Miał odstraszać małe ptaki, jednak one i tak co rusz wpadały na okna i ginęły, biorąc szybę za powietrze.
Nawet w lecie wnętrze domu wypełniało rześkie, przesycone zapachem minerałów powietrze typowe dla szkockich gór, a wszystkie powierzchnie były chłodne w dotyku. Do obiadu wyjmowano z kredensu masywne lodowate sztućce. Gdy leżałem już w łóżku, naciągałem kołdrę na głowę, żeby odgrodzić się od chłodu. Potem oddychałem głęboko, dopóki nie ogrzałem pościeli.
Cały dom wypełniały książki. Dziadek nie próbował ich porządkować, zdarzało się więc, że obok siebie stały bardzo różne pozycje. Komiks Mr Crabtree Goes Fishing, Hobbit i zbiór opowiadań kryminalnych dzieliły małą półkę w jadalni z oprawionymi w skórę tomami Systemu logiki dedukcyjnej i indukcyjnej J.S. Milla. Było tam też kilka książek o tematyce rosyjskiej, których tytułów nie potrafiłem wtedy jeszcze w pełni zrozumieć, a także kilkadziesiąt pozycji poświęconych wyprawom badawczym i wspinaczce.
Pewnej nocy, nie mogąc zasnąć, zszedłem na dół po coś do czytania. Pod jedną ze ścian korytarza piętrzył się stos książek. Niemal na chybił trafił wziąłem ze środka, jakbym wyjmował cegłę ze ściany, duże zielone tomiszcze i poszedłem z nim do Słonecznego Pokoju. Księżyc świecił jasno, a ja usiadłem na jednym z szerokich kamiennych parapetów i zacząłem czytać The Fight for Everest.
Niektóre szczegóły tej wyprawy znałem z opowieści dziadka, ale książka, z długimi opisami, dwudziestoma czterema czarno-białymi fotografiami i rozkładaną mapą zawierającą znajomo brzmiące nazwy — lodowiec Rongbuk Wschodni, obóz w Shekar Dzong, przełęcz Lhakpa — podziałała na moją wyobraźnię o wiele bardziej. Pod wpływem lektury opuściłem ciało i przeniosłem się w Himalaje. Przed oczami przelatywały mi kolejne obrazy. Widziałem kamieniste równiny Tybetu rozciągające się ku wypiętrzonym w oddali białym szczytom, Everest przypominający czarną piramidę, butle z tlenem, które wspinacze nieśli na plecach i które upodabniały ich do nurków, potężne lodowe ściany Przełęczy Północnej, które wspinacze pokonywali za pomocą lin i drabin, niczym średniowieczni wojownicy oblegający mury miasta, wreszcie czarną literę T ułożoną ze śpiworów na śniegu w obozie VI, informującą osoby z niższych obozów, obserwujące górę przez lunety, że Mallory i Irvine zaginęli.
Moją fascynację wzbudził szczególnie jeden z rozdziałów. Był to sporządzony przez Noela Odella, geologa wyprawy, opis chwili, kiedy po raz ostatni widziano Mallory’ego i Irvine’a:
Chmury nade mną niespodziewanie się rozstąpiły i zobaczyłem całą grań oraz wierzchołek Everestu. Na zaśnieżonym zboczu prowadzącym, jak mi się wydawało, do ostatniego uskoku przed piramidą szczytową, zauważyłem maleńki punkcik zbliżający się do uskoku. Za nim podążał drugi, pierwszy wspiął się tymczasem na szczyt uskoku. Kiedy tak stałem, przyglądając się uważnie tej pełnej dramatyzmu scenie, widok przesłoniły chmury.
Czytałem ten ustęp raz za razem i niczego nie pragnąłem bardziej niż być jednym z tych dwóch punkcików walczących o przetrwanie w rozrzedzonym powietrzu.
* * *
To wystarczyło — złapałem bakcyla. Podczas jednego z tych seryjnych zachłyśnięć książkami, jakie możliwe są tylko w wypełnionym nieprzebranymi połaciami wolnego czasu dzieciństwie, przetrząsnąłem gruntownie bibliotekę dziadka i do końca lata przeczytałem z tuzin najsłynniejszych relacji z wypraw — na górskie szczyty i na bieguny — między innymi Na krańcu świata Apsleya Cherry’ego-Garrarda, opowieść o wyprawie na biegun południowy, Zdobycie Mount Everestu Johna Hunta i krwawą relację Edwarda Whympera zatytułowaną Zdobycie Matterhornu.
Dziecięca wyobraźnia odznacza się większą ufnością w prawdziwość opowieści od wyobraźni osoby dorosłej — młody czytelnik łatwiej uwierzy, że wydarzenia rozegrały się w taki sposób, w jaki zostały przedstawione. Potrafi również znaleźć w sobie większe pokłady empatii, więc w czasie lektury przeżywałem wszystko razem z odkrywcami i poprzez nich. Spędzałem z nimi wieczory w namiotach, rozmrażając pemikan na piecyku opalanym foczym tłuszczem, podczas gdy na zewnątrz świszczał wiatr. Przemierzałem saniami głębokie do pasa polarne śniegi. Przejeżdżałem przez zastrugi, zsuwałem się żlebami, wspinałem na skalne żebra i wędrowałem graniami. Z górskich szczytów oglądałem świat, jakby rozciągała się przede mną mapa. Z dziesięć razy o mały włos nie zginąłem.
Fascynowały mnie trudy, z jakimi mierzyli się i jakie znosili ci mężczyźni — bo byli to niemal wyłącznie mężczyźni. Na biegunach panowały temperatury tak niskie, że potrafiły zamrozić na kość brandy w butelce. Języki przymarzały psom do sierści, kiedy próbowały ją polizać, a mężczyznom brody do kurtek, jeżeli opuścili głowę. Wełniane okrycia robiły się sztywne jak blacha i trzeba było walić w nie młotkami, żeby się odgięły. Wieczorami badacze wwiercali się z mozołem cal po calu w śpiwory ze skóry reniferów, lodowe pochwy zesztywniałe od mrozu. W górach natrafiali na nawisy przypominające poziome fale, walczyli z nadchodzącymi ukradkiem atakami choroby wysokościowej, a także z lawinami i śnieżycami, które w jednej sekundzie przesłaniały cały świat bielą.
Pomijając udane wejście Hillary’ego i Tenzinga na Everest w 1953 roku oraz uratowanie całej załogi przez Ernesta Shackletona w 1916 — dzięki cudownym zdolnościom nawigacyjnym Worsleya, łódce „James Caird”, która przepłynęła po idealnie prostej linii osiemset mil przez sztormowy Ocean Południowy, i temu, że Shackleton zachował niewzruszony spokój, mimo że na północ od niego Europa pękała niczym dryfująca kra — niemal wszystkie opowieści kończyły się śmiercią lub jakiegoś rodzaju okaleczeniem. Podobały mi się te makabryczne szczegóły. W niektórych podbiegunowych opowieściach niemal na każdej stronie dochodziło do utraty członka załogi albo jakiejś części ciała. Czasami członek załogi oznaczał część ciała. Spustoszenie w szeregach odkrywców szerzył szkorbut, który tak bardzo osłabiał ciało, że odpadało od kości jak namoknięty herbatnik. Jeden z opisywanych mężczyzn zapadł na tak ciężką postać tej choroby, że krew sączyła mu się z wszystkich porów skóry.
Na moją wyobraźnię działało również umiejscowienie tych opowieści, sceneria, w której się rozgrywały. Pociągała mnie posępność obszarów, w które docierali odkrywcy — jałowość górskiego i polarnego krajobrazu z surową, manichejską kolorystyką czerni i bieli. W tych opowieściach spolaryzowaniu ulegały również ludzkie wartości. Odwaga i tchórzostwo, odpoczynek i wysiłek, zagrożenie i bezpieczeństwo, dobro i zło: bezlitosna natura dzieliła wszystko na proste przeciwieństwa. Marzyło mi się, żeby i moje życie było równie wyraźnie zarysowane, równie proste w swych hierarchiach.
Pokochałem odkrywców: badaczy biegunów z ich saniami, pieśniami i szczególnym umiłowaniem pingwinów, wspinaczy z ich fajkami, niefrasobliwością i nieprawdopodobną kondycją. Uwielbiałem to, że ich szorstki wygląd — niezniszczalne tweedowe bryczesy, pokaźne bokobrody i wąsiska, jedwab i niedźwiedzi tłuszcz, które chroniły ich przed mrozem — w ogóle nie pasował do ich subtelnej wrażliwości na piękno krajobrazu. Do tego dochodziło połączenie arystokratycznej wybredności (na przykład sześćdziesiąt puszek przepiórki w foie gras, muchy i szampan marki Montebello, które zabrali ze sobą uczestnicy wyprawy na Mount Everest z 1924 roku) z niesamowitą wytrzymałością. Oraz pogodzenie się przez nich z tym, że gwałtowna śmierć była jeśli nie prawdopodobna, to z całą pewnością możliwa.
Wydawali mi się wtedy modelowymi podróżnikami, niewzruszonymi w obliczu trudności i skromnymi z natury. Pragnąłem być taki jak oni. Szczególnie zazdrościłem odporności małemu Birdiemu Bowersowi, prawej ręce Scotta, który w czasie rejsu na południe na żaglowcu „Terra Nova” codziennie rano mył się na pokładzie w wiaderku morskiej wody i potrafił spać — tak, spać! — w temperaturach dochodzących do minus trzydziestu stopni Celsjusza.
Najbardziej wszakże fascynowali mnie ci, którzy próbowali się wspiąć na wysokie szczyty najwyższych górskich pasm Azji. Wielu zginęło. Nauczyłem się na pamięć tego apelu poległych: Mallory i Irvine na Evereście, Mummery na Nanga Parbat, Donkin i Fox na Kosztantau… Lista ciągnęła się bez końca ku mniej znanym nazwiskom. Relacje z górskich wypraw działały na moją wyobraźnię równie mocno, jak te z wypraw na bieguny — piękno i surowość krajobrazu, bezkres przestrzeni, całkowita niepraktyczność tych wysiłków — tyle że miejsce szerokości geograficznych zajmowały wysokości nad poziomem morza. Ludzie ci niewątpliwie nie byli bez wad. Ciążyły na nich grzechy ich epoki: rasizm, seksizm i nieustępliwy snobizm. Odwaga mieszała się z wyraźnym egoizmem. Wtedy jednak tego nie dostrzegałem. Widziałem tylko nieprawdopodobnie śmiałych ludzi zapuszczających się w jaskrawe światło nieznanego.
* * *
Książką, która bez wątpienia zrobiła na mnie największe wrażenie, była Annapurna Maurice’a Herzoga, podyktowana przez niego w 1951 roku, gdy leżał na szpitalnym łóżku. Nie mógł spisać tej relacji sam, ponieważ stracił wszystkie palce. Herzog był kierownikiem wyprawy francuskich wspinaczy, którzy wiosną 1950 roku przybyli do Nepalu, aby jako pierwszy zespół zdobyć jeden z czternastu ośmiotysięczników.
Po uciążliwych, trwających miesiąc rekonesansach, w obliczu zbliżającej się coraz szybciej pory deszczowej, Francuzi zapuścili się w pasmo Annapurny, odległy świat lodu i skał odgrodzony pierścieniem najwyższych gór na Ziemi. Herzog pisał:
Żaden człowiek nie oglądał nigdy otaczających nas szczytów. Żadne zwierzę, żadna roślina nie mają prawa obywatelstwa w tych stronach. Podczas czystego poranka ten brak wszelkiego życia, to ubóstwo przyrody dodają nam tylko sił wewnętrznych. Któż zrozumie zapał, jaki czerpiemy z tej nicości, skoro ludzie podziwiają przyrodę bogatą i szczodrą?
Zespół posuwał się powoli, zakładając coraz wyżej kolejne obozy. Wysokość, straszliwe mrozy i zmęczenie zaczęły zbierać żniwo. Choć Herzog słabł, coraz bardziej umacniał się w przekonaniu, że zdobycie szczytu jest w zasięgu możliwości zespołu. Wreszcie 3 czerwca, w towarzystwie Louisa Lachenala, opuścił najwyższy, V obóz i obaj podjęli próbę zdobycia Annapurny.
Ostatnia część wyprawy wiązała się z koniecznością wejścia po długim, zakrzywionym lodowcu, przez zespół nazwanym Sierpem, a potem wspięcia się na stromy pas skalny, który zagradzał drogę na szczyt. Poza tym odcinkiem droga nie przedstawiała poważniejszych trudności technicznych, dlatego Lachenal i Herzog zostawili linę w obozie, aby zmniejszyć wagę plecaków.
Z obozu V wychodzili w idealnych warunkach atmosferycznych. Niebo było całkowicie bezchmurne, co jednak oznaczało spadek temperatury. Powietrze było tak zimne, że obaj wspinacze czuli, jak w miarę wspinaczki stopy zamarzają im w butach. Dość szybko stało się jasne, że jeśli nie zawrócą, ryzykują poważnymi odmrożeniami. Szli dalej.
Herzog opisuje, że coraz mniej kontrolował, co się z nim dzieje. Przejrzystość rozrzedzonego powietrza, krystaliczne piękno gór i osobliwa bezbolesność odmrożeń wprawiły go w odrętwienie, co sprawiło, że nie zwracał uwagi na swój pogarszający się stan:
Odczuwam obecność mojego towarzysza i otaczający mnie świat w jakiś nierealny sposób… Śmieję się w głębi ducha z naszych mizernych wysiłków . Lecz wysiłek znikł, jak gdyby nie istniała już grawitacja. Ten przejrzysty krajobraz to nie są moje góry. To góry moich snów.
Nadal jak w transie — nadal niewrażliwi na ból — Herzog i Lachenal pokonali ostatni pas skał i znaleźli się na szczycie.
Lachenal tupie nogami: marznie. Ja też! Ale nie zwracam na to uwagi. Najwyższy szczyt, jaki dotąd został zdobyty, znajduje się pod naszymi stopami! Defilują mi w pamięci nasi poprzednicy w tych wysokich górach: Mummery, Mallory i Irvine, Bauer, Welzenbach, Tilman, Shipton… Ilu z nich zginęło, ilu znalazło tutaj koniec, który dla nich był najpiękniejszy? Czuję, że kres jest bliski, ale takiego kresu pragną wszyscy alpiniści, gdyż zgodny jest z ich pasją. Jestem wdzięczny górom, że są dziś dla mnie tak piękne. Ich cisza wzrusza mnie jak cisza kościoła. Nie cierpię wcale i nie czuję żadnego lęku.
Cierpienie i lęk przyszły później. Gdy schodzili ze skalnego pasa, Herzog upuścił rękawice, a po dotarciu do obozu IV ledwie trzymał się na nogach. Miał poważnie odmrożone dłonie i stopy. Podczas rozpaczliwego odwrotu do bazy upadł na stromym stoku i złamał kilka kości w i tak już uszkodzonej stopie. Kiedy musiał opuścić się na linie, ta odrywała mu z dłoni długie płaty mięsa.
Gdy teren zrobił się mniej stromy, Herzoga można było nieść: najpierw na barana, potem w koszu, na saniach, wreszcie na noszach. Stopy i dłonie miał owinięte materiałem i folią, żeby zapobiec dalszym urazom. Każdego wieczoru, kiedy uczestnicy docierali do kolejnego obozu, Oudot, lekarz wyprawy, wstrzykiwał mu nowokainę, spartokamforę i penicylinę do tętnic udowych i ramiennych, wprowadzając długą igłę przez lewą i prawą pachwinę oraz na zgięciu łokci, co bolało tak bardzo, że Herzog błagał o śmierć. Kiedy uczestnicy zeszli z góry, jego stopy zbrązowiały i sczerniały, a zanim dotarli do Gorakhpur, Oudot zdążył mu amputować niemal wszystkie palce u nóg i rąk.
Tamtego lata przeczytałem Annapurnę trzy razy. Nie miałem wątpliwości, że Herzog dokonał słusznego wyboru, idąc na szczyt, mimo iż w rezultacie zapłacił za to uszczerbkiem na zdrowiu. Czymże są, uważaliśmy obaj, palce u stóp i dłoni w porównaniu z doświadczeniem stania na tych kilku metrach kwadratowych zaśnieżonego wierzchołka? Byłoby warto, nawet gdyby zginął. Właśnie taką naukę wyniosłem z książki Herzoga: najwspanialszy koniec może spotkać człowieka na górskim szczycie. Od śmierci w dolinach uchroń mnie, Panie!
* * *
Dwanaście lat po pierwszej lekturze Annapurny — dwanaście lat, w czasie których większość wakacji spędzałem w górach — natknąłem się na inny egzemplarz, przesuwając palcami po grzbietach książek w antykwariacie gdzieś w Szkocji. Tamtego wieczoru siedziałem do późna, czytając ją znowu, i po raz kolejny uległem jej czarowi. Niedługo potem znalazłem połączenie lotnicze i partnera wspinaczkowego — przyjaciela z wojska, Toby’ego Tilla — z którym wybrałem się na tydzień w Alpy.
Do Zermatt przybyliśmy na początku czerwca w nadziei, że zdążymy wspiąć się na Matterhorn, zanim zaczną oblegać go tłumy wakacyjnych wspinaczy. Górę jednak wciąż pokrywał gruby pancerz lodu, zbyt niebezpieczny, abyśmy mogli podjąć próbę zdobycia szczytu. Pojechaliśmy zatem do sąsiedniej doliny, w której odwilż rzekomo nadeszła nieco wcześniej. Zamierzaliśmy przenocować wysoko w górach, a rano wejść na Lagginhorn łatwą południowo-wschodnią granią. Przeszło mi przez myśl, że mający 4010 metrów Lagginhorn jest niższy od Annapurny niemal dokładnie o połowę.
Tamtej nocy padał śnieg, a ja leżałem, wsłuchując się w odgłos dużych płatków śniegu lądujących na tropiku naszego namiotu. Przybierały na materiale postać ciemnych kontynentów, w końcu taka zaspa robiła się zbyt ciężka i z delikatnym świstem zsuwała się na ziemię. Późno w nocy śnieg przestał padać, lecz kiedy o szóstej rano rozsunęliśmy zamek namiotu, przez chmury sączyło się złowieszcze żółtawe światło zwiastujące kolejną śnieżycę. Z niepokojem wyruszyliśmy w stronę grani.
Kiedy na nią weszliśmy, okazała się trudniejsza, niż wydawało się z dołu. Utrudnieniem był stary, „zgniły” śnieg tworzący czapę o głębokości ponad metra, pokryty piętnastoma centymetrami świeżego — niezwiązanego i lepkiego. Mokry śnieg jest ziarnisty jak cukier albo przybiera postać skrzypiącej pod nogami struktury złożonej z dłuższych, cieńszych kryształków, pustych w środku i niepołączonych ze sobą. Tak czy inaczej, jest niestabilny.
Zamiast stawiać pewnie kroki na skale, brnęliśmy przez śnieg, nie mając pewności, czy pod spodem znajduje się skała, czy powietrze. Na grani nie było wydeptanej ścieżki, która mogłaby nas poprowadzić, najwyraźniej od poprzedniego lata nikt tamtędy nie szedł. Poza tym było zimno, piekielnie zimno. Ciekło mi z nosa, wydzielina zamarzała mi na twarzy w grubych strużkach. Pod wpływem wiatru zacząłem łzawić; w prawym oku rzęsy przymarzły do siebie. Musiałem je rozdzielić, odciągając powieki.
Po dwóch godzinach mozołu zbliżaliśmy się do szczytu, ale grań zaczęła robić się bardziej stroma, więc posuwaliśmy się jeszcze wolniej. Czułem, jak mróz wnika do wnętrza mojego ciała. Również mój umysł zdawał się pracować wolniej, bardziej bełkotliwie, zupełnie jakby procesy myślowe zastygły w niskiej temperaturze, jakby zrobiły się od niej kleiste. Oczywiście mogliśmy zawrócić. Szliśmy jednak dalej.
Ostatnich pięćdziesiąt metrów przed szczytem było bardzo stromych, brnęliśmy przez stary niestabilny śnieg. Zatrzymałem się, żeby ocenić sytuację. Wyglądało na to, że góra w każdej chwili może strząsnąć z siebie za jednym zamachem cały śnieg, jakby zrzucała płaszcz. Raz po raz obok mnie schodziły małe lawiny. Usłyszałem stukot kamieni toczących się wschodnią ścianą.
Stałem w śniegu, wbiwszy w niego czubki butów, zbocze wznosiło się tuż przed moją twarzą. Odchyliłem głowę i spojrzałem w niebo. Nad szczytem przepływały chmury. Przez moment miałem wrażenie, jakby góra powoli się na mnie przewracała.
Odwróciłem się i zawołałem do znajdującego się sześć metrów niżej Toby’ego:
— Idziemy dalej?! Kiepsko to wygląda. Na moje oko w każdej chwili może stąd zjechać duża ilość śniegu.
Poniżej Toby’ego zbocze zwężało się w rynnę, która miała wylot nad urwiskiem południowej ściany. Gdybym się poślizgnął albo gdyby zarwał się pode mną śnieg, ześlizgnąłbym się obok Toby’ego, porwałbym go ze sobą, po czym obaj zlecielibyśmy kilkadziesiąt metrów w stronę lodowca.
— Pewnie, że idziemy, Rob, pewnie, że idziemy! — zawołał Toby.
— Dobra.
Miałem tylko jeden czekan, tymczasem stok był na tyle stromy, że przydałyby się dwa. Musiałem improwizować. Przerzuciłem czekan do lewej ręki i usztywniłem jak tylko się dało palce prawej. Zamierzałem wbijać je w śnieg, aby zyskać dodatkowy punkt oparcia. Nerwowo podjąłem wspinaczkę.
Pokrywa śnieżna wytrzymała, zaimprowizowany czekan się sprawdził i niedługo potem niespodziewanie znaleźliśmy się na wierzchołku o wielkości kuchennego stołu, trzymając się kurczowo stalowego krzyża, który wystawał z grubej warstwy śniegu. Rozglądaliśmy się, jednocześnie przerażeni i uszczęśliwieni. Ze wszystkich stron góra opadała stromo. Miałem wrażenie, że próbujemy utrzymać równowagę na czubku wieży Eiffla. Chmury odpłynęły i mrok poranka zastąpiło lśniące białe światło. Wypatrzyłem żółtą kropkę naszego namiotu stojącego kilkaset metrów niżej. Lodowiec, przez który przeszliśmy poprzedniego dnia, zmierzając do podstawy grani, oglądany z tej wysokości przypominał szereg jasnych bałwanów morskich. Widziałem dziesiątki jeziorek z wytopionego śniegu, które utworzyły się w zagłębieniach między bałwanami i teraz mrugały do mnie w słońcu niczym tarcze. Ich błękit był wprost olśniewający. Na zachód od nas światło wschodzącego słońca zaczynało oblewać ściany gór pasma Mischabel. Porywisty wiatr wdzierał się przez szczeliny w ubraniu i napierał na policzki z taką siłą, że straciłem w nich czucie.
Spojrzałem na swoje dłonie. Przez całą drogę pod górę miałem na nich cienkie rękawiczki. Gdy wbijałem je w zmarznięty śnieg, zdarłem materiał z czubków trzech palców prawej ręki. Nie czułem ich. Po chwili uświadomiłem sobie z osobliwym spokojem, że nie czuję całej dłoni. Zbliżyłem ją do załzawionych oczu. Koniuszki palców wystawione na działanie lodowatego powietrza przybrały woskowożółty kolor i zrobiły się półprzezroczyste jak stary ser.
Nie wziąłem zapasowych rękawiczek, ale nie miałem czasu, żeby się tym przejmować, ponieważ mokry śnieg, który z ledwością wytrzymał nasz ciężar podczas wspinaczki, zaczął topić się w porannym słońcu. Musieliśmy jak najszybciej ruszyć w dół.
Schodziliśmy szybko i sprawnie, dopóki nie dotarliśmy do — jak się wydawało — ostatniej przeszkody. Był to most śnieżny: cienki, zapadnięty fałd śniegu o długości jakichś dziesięciu metrów, wiszący między dwiema skalnymi turniczkami. Wyglądał jak płachta materiału przyczepiona do dwóch palików. Był zbyt wygięty i delikatny, żeby dało się po nim przejść, nie można go było również okrążyć ani skręcić w tym miejscu w dół. Musieliśmy przejść wzdłuż jego krawędzi tak, jak zrobiliśmy to, idąc do góry, tyle że teraz istniało jeszcze większe ryzyko, że cała struktura runie pod naszym ciężarem, a my polecimy w dół na lodowiec.
Toby zaczął wykopywać w miękkim śniegu miejsce do siedzenia.
— Z twojego zachowania wnoszę, że mam iść pierwszy, zgadza się? — zapytałem.
— Tak, nie krępuj się.
Opuściłem się na niemal pionową grań, szukając oparcia w śniegu. Lina biegła poziomo między mną i Tobym. Kiedy wbijałem buty w śnieg, ten osypywał się z szumem jak mokry cukier. No i proszę, stoję na niemal pionowej ścianie w topniejącym śniegu, przesuwam się w bok centymetr za centymetrem niczym krab, wyposażony tylko w jeden czekan, do tego z lekko odmrożonymi trzema palcami. Przekląłem w myślach Maurice’a Herzoga. Potem spojrzałem w dół.
Między moimi nogami ziała pustka. Wbiłem raki w śnieg i spod butów uciekła mi wielka rozmiękła bryła, po czym pomknęła w stronę lodowca, stopniowo się rozpadając. Poczułem mrowienie w pośladkach, które rozeszło się na pachwinę i uda. Chwilę potem całą środkową część mojego ciała opanował brzęczący rój strachu. Przepaść wydawała się bezdenna i złowroga, zupełnie jakby próbowała mnie wchłonąć, wciągnąć w nicość.
Tylko jeden czekan… dlaczego nie zabrałem dwóch? Ponownie wbiłem w śnieg prawą dłoń — tę z woskowymi palcami — żeby znaleźć jakieś oparcie. Na szczęście nie czułem bólu. Pełzłem zatem dalej w miarowym rytmie. Wbicie buta, wbicie buta, wbicie dłoni, wbicie dłoni, przekleństwo. Wbicie buta, wbicie buta, wbicie dłoni, wbicie dłoni, przekleństwo…
Oczywiście zeszliśmy z tej góry — w przeciwnym razie nie opisywałbym tego zdarzenia — a kiedy zsuwaliśmy się na plecakach z położonego niżej stoku ku naszemu namiotowi, krzyczeliśmy z radości i ulgi. Udało nam się wspiąć na szczyt i z niego zejść.
Dwie godziny później, siedząc na kamieniu przed namiotem, wpatrywałem się w moje palce z obojętnością wyczerpanego człowieka. Wypogodziło się, dzień zrobił się ciepły i bezwietrzny, a okolicę oświetlało precyzyjne, równomierne światło charakterystyczne dla wysokich gór. Dźwięk niósł się daleko w rozrzedzonym powietrzu, a ja słyszałem pobrzękiwanie sprzętu i rozmowy wspinaczy schodzących z Weissmies, jakiś kilometr od nas. Wydawało się, jakby moja prawa dłoń należała do kogoś innego, niemniej z pewną ulgą zauważyłem, że odmrożenie dotknęło opuszków tylko trzech palców i nie jest głębokie. Kiedy postukałem nimi o kamień, wydały twardy głuchy odgłos, jak drewno uderzające o metal. Wyjąłem scyzoryk i zacząłem je zestrugiwać. Na płaskiej części szarego kamienia między moimi kolanami urósł stosik drobinek naskórka. Kiedy dotarłem do różowej skóry i zacząłem odczuwać ból przy każdym pociągnięciu noża, spopieliłem stosik obierek pomarańczowym płomieniem zapalniczki. Spłonęły, trzaskając, pozostała po nich woń spalonego mięsa.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Pemikan (w języku Indian kanadyjskich Kri pimîhkân, pemmicane oznacza „tłuszcz”) — zakonserwowane przez suszenie na słońcu chude mięso bizonów, łosi lub jeleni pokrojone w cienkie paski lub plastry, następnie rozdrobnione, wymieszane z łojem bizona i kwaśnymi jagodami, po czym uformowane w wałki albo bochenek; lub po prostu suszone mięso (przyp. red.).
Zastrugi — nieregularne wąskie grzędy i bruzdy na powierzchni śniegu, utworzone przez wiatr podczas zamieci (przyp. red.).
Maurice Herzog, Annapurna, przeł. Rafał Unrug, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018, s. 92.
Tamże, s. 174.
Tamże, s. 179, 201.