Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość
  • promocja

Gorzki los ORP „Jastrząb” - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
10 grudnia 2025
Audiobook
12,99 zł
1098 pkt
punktów Virtualo

Gorzki los ORP „Jastrząb” - ebook

Dobra pozycja marynistyczna, która zawiera historię okrętu podwodnego „Jastrząb” oraz jego dowódcy, kapitana Bolesława Romanowskiego. Jednostka ta została (z pięcioma innymi okrętami tego typu) przekazana Wielkiej Brytanii w ramach pomocy wojennej na podstawie ustawy Lend Lease, a przez tę ostatnią wydzierżawiona Polskiej Marynarce Wojennej. Okręt został zatopiony na Morzu Norweskim 2 maja 1942 roku, w wyniku omyłki dowódców sojuszniczych statków nawodnych w trakcie operacji dalekiej osłony konwoju PQ-15.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-11-18019-2
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Mały sta­te­czek żeglugi przy­brzeż­nej omi­nął kilka zako­twi­czo­nych na roz­le­głej redzie Clyde frach­tow­ców i teraz dziób jego mie­rzył wprost w ledwo maja­czącą w mroku syl­wetę dużego statku. Stło­czeni na pokła­dzie mary­na­rze roz­po­znali bez trudu: „pasa­żer”.

– Patrz­cie, pano­wie! Pój­dziemy przez ten Atlan­tyk z faso­nem, jak przed­wo­jenni klienci „Orbisu”!

Kilku par­sk­nęło śmie­chem: dobry żart. Toć za taką wycieczkę trzeba by zapła­cić cięż­kie pie­nią­dze, a oni – za darmo. Na koszt króla Jerzego. Taki sta­tek zresztą to dobry począ­tek.

Jedy­nie mat zawo­dowy Cze­sław Kędziora nie podzie­lał ogól­nej weso­ło­ści:

– Dobry począ­tek? Ale dzień, psia­krew, feralny…

Zakrzy­czeli go:

– Nie kracz! Stary chłop, a prze­sądny jak wiej­ska baba. Zresztą odpu­kaj sobie i nie strasz!

Rze­czy­wi­ście: zbli­żał się wie­czór 13 wrze­śnia 1941 roku, a oni od rana byli w podróży. Naj­pierw z Dun­dee do Gre­enock, w poprzek przez Szko­cję, ze wschodu na zachód. Niby nie­da­leko, bo Wyspa w tym miej­scu wąska, ale w wiel­kiej bazie Royal Navy w Gre­enock sta­nęli dopiero póź­nym popo­łu­dniem. A zanim docze­kali się na ten sta­te­czek…

O tym zaś, że nastą­pią jakieś zmiany, wie­dzieli tam, w Dun­dee, już od kilku tygo­dni. Ale jakie, tego nikt nawet się nie domy­ślał. Ich okręt, ORP „Wilk” (na któ­rym więk­szość z nich przy­szła do Anglii, z Pol­ski) ste­rał się w patro­lach tak doszczęt­nie, że pra­wie nie scho­dził z doku. Ostatni remont cią­gnął się od dwóch mie­sięcy i było już wia­dome, że po zakoń­cze­niu „Wilk” zosta­nie okrę­tem ćwi­czeb­nym. Tym­cza­sem zaś załoga okrętu roz­ro­sła się. Przy­byli mło­dzi mary­na­rze po kur­sach Szkoły Spe­cja­li­stów Mor­skich, zor­ga­ni­zo­wa­nej w Devon­port na pokła­dzie ORP „Gdy­nia”, a potem prze­nie­sio­nej na ląd, do obozu szkol­nego ORP „Bał­tyk” w Bic­kle­igh; przy­byli mło­dzi ofi­ce­ro­wie po pierw­szej na obczyź­nie pro­mo­cji Szkoły Pod­cho­rą­żych Mary­narki Wojen­nej. Ośmiu ofi­ce­rów i 92 podofi­ce­rów oraz mary­na­rzy – tylu ludzi tkwiło w poło­wie sierp­nia 1941 roku na pokła­dzie remon­to­wa­nego okrętu i w bazie. Raczej bez­czyn­nie.

Ow­szem, wielu nie narze­kało. Wszy­scy zresztą zdą­żyli się już zado­mo­wić w uro­czym Dun­dee. „Wilk” bazo­wał tu od dłuż­szego czasu i pol­scy mary­na­rze cie­szyli się wielką sym­pa­tią miesz­kań­ców tego szkoc­kiego, bar­dzo kato­lic­kiego mia­sta. Szcze­gólny zaś mir mieli – co oczy­wi­ste – u płci pięk­nej. Ogrom­nie podo­bało się tutaj raczej nie­znane cało­wa­nie rączek, szar­manc­kie maniery, sze­roki gest. W kilku przy­pad­kach skoń­czyło się to mał­żeń­stwem…

Ale była prze­cież wojna. Drugi pol­ski okręt pod­wodny, ORP „Sokół” – prze­ka­zany pol­skiej Mary­narce Wojen­nej przez Admi­ra­li­cję Bry­tyj­ską 19 stycz­nia 1941 roku – cho­dził już od kilku mie­sięcy na patrole z bazy w Por­ts­mouth. Obsa­dzono go rów­nież w czę­ści ofi­ce­rami i mary­na­rzami z „Wilka”. Ci przy­jeż­dżali cza­sem na krót­kie urlopy do Dun­dee. Opo­wia­dali o blo­ka­dzie Bre­stu, w któ­rej „Sokół” brał udział, o patro­lach w Zatoce Biskaj­skiej, o swoim nowym okrę­cie. Starsi pod­wod­nicy zazdro­ścili, ale nawet ci, któ­rym spe­cjal­nie nie cią­żyła przy­mu­sowa bez­czyn­ność w dokach Dun­dee, rozu­mieli, że musi przyjść jakaś odmiana. Szybko, bo prze­cież i w Royal Navy brak załóg. Na ćwi­czeb­nym „Wilku” pozo­sta­nie tylu ludzi, ilu trzeba, a reszta…

Nowy okręt. Wie­ści o nim cho­dziły już od dawna. Były pogło­ski, że wszy­scy zejdą ze zmor­do­wa­nego „Wilka” i obsa­dzą trzy małe, nowe okręty pod­wodne. Ale nadzieje te roz­wiały się. I dopiero pod koniec sierp­nia zaczęło się coś dziać.

Naj­pierw „poczta pan­to­flowa” donio­sła, że zastępca dowódcy „Wilka”, kapi­tan Jerzy Kozioł­kow­ski, podzie­lił już załogę, spo­rzą­dza­jąc spe­cjalną listę – na okrę­cie pod­wod­nym nic się nie ukryje. Doko­nał tego pod nie­obec­ność dowódcy okrętu, koman­dora porucz­nika Bru­nona Jabłoń­skiego, któ­rego wezwano aku­rat do Lon­dynu, do Kie­row­nic­twa Mary­narki Wojen­nej. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści: będzie nowy okręt! Starsi pod­ofi­ce­ro­wie i mary­na­rze na próżno jed­nak docie­kali, kto zna­lazł się na tej nowej liście, bo rzecz wciąż owiana była tajem­nicą. Pogłę­biło ją jesz­cze poja­wie­nie się w Dun­dee zastępcy dowódcy ORP „Sokół”, kapi­tana Bole­sława Roma­now­skiego…

Ale też wtedy sprawa wyja­śniła się szybko – jest nowy okręt! Dowódcą jego będzie wła­śnie kapi­tan Roma­now­ski, a z ogło­szo­nej wresz­cie listy załogi wyni­kało jasno, że wybrano samych naj­lep­szych, 38 pod­ofi­ce­rów i mary­na­rzy.

Był tylko jeden szko­puł. Otóż po ten okręt trzeba było pójść aż do Sta­nów Zjed­no­czo­nych! Na drugą stronę Atlan­tyku. Owia­nego już bar­dzo ponurą sławą – z racji dzie­siąt­ko­wa­nych bez­li­to­śnie przez U-booty kon­wo­jów, a ponadto bar­dzo burz­li­wego o tej porze roku.

Stąd i dni poprze­dza­jące wyjazd były ner­wowe. Jedni mieli za złe Bry­tyj­czy­kom, że nie chcą dać okrętu budo­wa­nego na miej­scu, we wła­snych stocz­niach, inni cie­szyli się – wresz­cie Ame­ryka to potęga, więc i ame­ry­kań­ski okręt będzie na pewno naj­wyż­szej klasy! I bar­dzo zdzi­wi­liby się ci pierwsi, gdyby poznali tajem­nice Admi­ra­li­cji Bry­tyj­skiej: Anglia po pro­stu nie miała jesz­cze w tym cza­sie odpo­wied­niej liczby okrę­tów pod­wod­nych. Nawet dla wła­snych załóg. Stra­ciła ich bowiem w tym pierw­szym okre­sie wojny tak wiele, że prze­mysł stocz­niowy docho­dzący dopiero do „peł­nej mocy” nie był w sta­nie tych bra­ków uzu­peł­nić. Dla­tego wła­śnie i sami Anglicy bar­dzo liczyli na pomoc USA, na dostawy wszel­kich okrę­tów, także pod­wod­nych. Jak bar­dzo zaś była im potrzebna ta pomoc, świad­czy naj­le­piej fakt, że przy­jęli 50 ame­ry­kań­skich bar­dzo sta­reń­kich i wysłu­żo­nych kontr­tor­pe­dow­ców. Załogi z miej­sca nazwały je (z racji obfi­tego dymie­nia) „fabry­kami dżemu”, ale w służ­bie kon­wo­jo­wej liczył się każdy okręt.

Wszel­kie domy­sły i roz­wa­ża­nia uciął wresz­cie osta­teczny roz­kaz: „Wyjazd jutro, 13 wrze­śnia!” Cały doby­tek oso­bi­sty był już spa­ko­wany, poże­gna­nie krót­kie. Każdy prze­ży­wał je zresztą na swój spo­sób, ale w końcu górę wzięła zwy­kła, nie tylko dla ludzi morza, cie­ka­wość. Jakże to będzie? Co spo­tka mnie tam, po dru­giej stro­nie „wiel­kiej wody”?

Z takimi wła­śnie odczu­ciami wspi­nali się na pokład owego „pasa­żera”, kiedy ich sta­te­czek dobił już do jego wyso­kiej, pokry­tej łatami wojen­nego kamu­flażu burty. Na osło­nię­tej redzie Clyde fala była nie­wielka, więc zaokrę­to­wa­nie odbyło się bez trud­no­ści, choć sta­tek był sta­ran­nie zaciem­niony.

Dopiero we wnę­trzu mogli w pełni oce­nić, że tra­fili rze­czy­wi­ście na „linera¹” dobrej klasy. Na grupę Pola­ków cze­kali już sma­gli Hin­dusi ze służby inten­denc­kiej. Pod­ofi­ce­ro­wie i mary­na­rze powę­dro­wali po chwili za jed­nym z nich w głąb statku, ofi­ce­rów zaś popro­wa­dzono do kabin, nio­sąc za nimi bagaże…

W cie­ple wygod­nej, ze sma­kiem urzą­dzo­nej kabiny poczuł wresz­cie kapi­tan Bole­sław Roma­now­ski, jak bar­dzo jest zmę­czony. Napię­cie wielu ostat­nich dni, wypeł­nio­nych bez­u­stanną bie­ga­niną i zała­twia­niem dzie­siąt­ków róż­no­rod­nych spraw, dało teraz o sobie znać: zapadł w głę­boki fotel. Kiedy się zbu­dził, wska­zówki zegara dawno minęły pół­noc, a sta­tek był w ruchu.

Następny dzień zaczął się od natu­ral­nych w takiej sytu­acji „odkryć”.

Sta­tek nosił nazwę s/s „Cathay” i nale­żał do zna­nej spółki żeglu­go­wej „P&O Line”. Sto­sow­nie do nowej roli został też uzbro­jony. O ile jed­nak wmon­to­wane w pokład armaty przy­po­mi­nały wypo­ży­czone z muzeum zabytki, to roz­sta­wiona licz­nie na spar­de­kach broń prze­ciw­lot­ni­cza była w dobrym gatunku i sku­teczna we wpraw­nych rękach. Załogę pokła­dową i hote­lową – z wyjąt­kiem obsady ofi­cer­skiej – sta­no­wili Hin­dusi. Obo­wiązki swe speł­niali z tak nie­na­ganną ele­gan­cją i sumien­no­ścią, jakby nie było wojny, a „Cathay” woził na­dal w swym luk­su­so­wym wnę­trzu boga­tych han­dlow­ców i roz­ka­pry­szo­nych tury­stów.

O tym, że wojna jed­nak trwa, przy­po­mniał kapi­ta­nowi Roma­now­skiemu widok, jaki tego ranka roz­ta­czał się z pokładu. S/s „Cathay” szedł w kon­woju zło­żo­nym z ośmiu dużych stat­ków trans­por­to­wych. Wokół uga­niały się cztery spore i nowo­cze­sne nisz­czy­ciele, a eskortę uzu­peł­niały krą­żow­nik i lot­ni­sko­wiec idące w pew­nym odda­le­niu. Pręd­kość całej tej armady oce­niał kapi­tan Roma­now­ski na jakieś 15 węzłów. Był to więc kon­wój spe­cjalny i szybki, czemu zresztą sprzy­jał nie­spo­dzie­wa­nie łagodny stan morza.

Resztę dnia wypeł­niły bez­u­stanne alarmy. Oczy­wi­ście ćwi­czebne. Naj­pierw ogło­szono alarm sza­lu­powy i powtó­rzono go kilka razy, aby każdy zapa­mię­tał drogę do prze­zna­czo­nej dla niego łodzi lub tra­twy. Potem były alarmy bojowe i prze­ciw­awa­ryjne, poża­rowe i wodne. Kil­ka­krot­nie przy­po­mi­nano też przez roz­gło­śnię okrę­tową, że na noc nie wolno się roz­bie­rać i trzeba koniecz­nie mieć tuż pod ręką pas ratun­kowy. Nie było potrzeby doda­wać, że na dro­dze czają się U-booty.

Przy oka­zji tych alar­mów oka­zało się, że s/s „Cathay” wyła­do­wany jest woj­skiem od stępki aż po naj­wyż­sze pokłady spa­ce­rowe. Było tam kil­ku­set mło­dych i hała­śli­wych lot­ni­ków RAF, uda­ją­cych się do spe­cjal­nych obo­zów szko­le­nio­wych i tre­nin­go­wych w Kana­dzie; był też duży oddział bry­tyj­skiej pie­choty z peł­nym, bojo­wym wypo­sa­że­niem. Od jego dowódcy, sprę­ży­stego puł­kow­nika z nie­od­łączną trzcinką pod pachą, kapi­tan Roma­now­ski dowie­dział się póź­niej, że ów „skok przez Atlan­tyk” jest dla niego i jego żoł­nie­rzy zale­d­wie czę­ścią drogi, bo czeka ich jesz­cze podróż wokół kon­ty­nentu ame­ry­kań­skiego i prze­prawa przez Pacy­fik! Taką okrężną drogą mają dotrzeć do Birmy, aby wzmoc­nić tam­tej­szą Bry­tyj­ską Armię Bir­mań­ską gene­rała Hut­tona. Puł­kow­nik dodał też w zaufa­niu, że armia ta składa się zale­d­wie z jed­nej dywi­zji, a zacho­dzi obawa, że tam­tędy wła­śnie mogą ude­rzyć Japoń­czycy na Pół­wy­sep Malaj­ski. Skoro już przy­stą­pili do Osi łączą­cej dotąd tylko Ber­lin i Rzym…

Wśród tego ogrom­nego tłumu pasa­że­rów zna­la­zła się rów­nież grupa mary­na­rzy angiel­skich pod dowódz­twem lieu­te­nanta Heslopa. Oka­zało się, że są także pod­wod­ni­kami i że udają się do Sta­nów dokład­nie w to samo miej­sce i w tym samym celu co Polacy: po odbiór okrętu. Począt­kowa radość z tego odkry­cia szybko jed­nak zga­sła, kiedy kapi­tan Roma­now­ski spo­strzegł, iż lieu­te­nant Heslop – mimo mło­dego wieku – jest po pro­stu typo­wym pro­duk­tem bry­tyj­skiej „szkoły impe­rial­nej”: nadę­tym zaro­zu­mial­cem. Zda­rzyło mu się już spo­ty­kać podobne typy, choć wśród pod­wod­ni­ków były one raczej rzad­ko­ścią. Nawet świeżo przy­dzie­lony im na tę podróż ofi­cer łącz­ni­kowy, sublieu­te­nant z RNVR², Roger Bur­ney, dał się poznać jako czło­wiek uczynny i sym­pa­tyczny. Obaj angiel­scy spe­cja­li­ści z jego ekipy, sygna­li­sta John Daly i radio­te­le­gra­fi­sta Mar­tin Dowd, byli także ludźmi solid­nymi i bar­dzo zdy­scy­pli­no­wa­nymi pod­ofi­ce­rami.

W takich więc warun­kach i w takim towa­rzy­stwie miała im upły­nąć ta led­wie roz­po­częta podróż. Jak długo będzie trwała? Nikt nie mówił tego gło­śno, ale każdy wie­dział, że o tym zade­cy­duje sza­le­jący zwy­kle jesie­nią Atlan­tyk i U-booty.

Kapi­tan Bole­sław Roma­now­ski rów­nież zda­wał sobie z tego sprawę. Miał jed­nak pod swoją komendą ludzi i czuł się za nich odpo­wie­dzialny. Jako dowódca – po raz pierw­szy zresztą samo­dzielny dowódca okrętu – i jako „współ­pa­sa­żer”. Na swo­jej jed­no­stce wie­działby, jak zor­ga­ni­zo­wać służbę i życie. Ale jej jesz­cze nie było. Mimo to musiał zająć czymś ludzi, aby czas pły­nął im szyb­ciej i by mieli go mniej na myśle­nie o nie­miec­kich U-bootach.

O jedy­nych moż­li­wych do pod­ję­cia w tych warun­kach decy­zjach zaraz powia­do­mił swo­ich ofi­ce­rów. Zaczął od zastępcy.

– Andy, niech pan zapro­po­nuje sze­fom tego statku, że nasi ludzi obsa­dzą tu różne sta­no­wi­ska. Arty­le­rzy­ści pójdą do dział, sygna­li­ści na wachty obser­wa­cyjne. Nie powinni chyba odmó­wić. To samo trzeba zała­twić elek­try­kom i mecha­ni­kom.

„Andy” – jak nazy­wano porucz­nika Józefa Anczy­kow­skiego – dopiero wczu­wał się w świeżo objętą rolę zastępcy dowódcy okrętu.

– Tak jest! Zaraz sko­czę do kapi­tana i „chiefa”…

– Do chiefa może zaj­rzeć pan, porucz­niku Rydzew­ski! – wtrą­cił dowódca. – To prze­cież pań­ska branża.

Ofi­cer-mecha­nik, porucz­nik Fran­ci­szek Rydzew­ski, ski­nął w mil­cze­niu głową. Już przed kil­koma dniami, w chwili przy­by­cia do Dun­dee, spo­strzegł, że ten „klan pod­wod­ni­ków” trak­tuje go pra­wie jak intruza. To prawda, że ni­gdy nie pły­wał na okrę­tach pod­wod­nych, ale też nie jego wina, że Kie­row­nic­two Mary­narki Wojen­nej wła­śnie jemu powie­rzyło obo­wią­zek tech­nicz­nego odbioru ame­ry­kań­skiego okrętu, mia­nu­jąc go na ten czas „pierw­szym mecha­nikiem”.

– A co pan zapro­po­nuje, Dyziu?

Naj­star­szy z trójki „jed­no­pa­sko­wych” pod­po­rucz­ni­ków, Andrzej Guzow­ski, nie namy­ślał się długo:

– Ja bym dla wol­nych od wacht i całej reszty zro­bił zaję­cia z Regu­la­minu Służby Okrę­to­wej…

– Zgoda! – par­sk­nął śmie­chem dowódca. – Pań­ski pro­jekt, to i pana będą prze­kli­nać. Ale przyda się. Strasz­nie się ludzi­ska roz­pu­ścili w tym Dun­dee!

Zasad­ni­cza róż­nica mię­dzy „jed­no­pa­sko­wymi” pole­gała na tym, że Guzow­ski przy­był do Anglii już jako bos­man pod­cho­rąży naj­star­szego, trze­ciego rocz­nika SPMW w Byd­gosz­czy i zdą­żył tuż przed wojen­nym mia­no­wa­niem do pierw­szego stop­nia ofi­cer­skiego odbyć kil­ku­mie­sięczną prak­tykę na „Sokole”. Tam przy­lgnął doń przy­do­mek „Dyzio”. Olszew­ski zaś i Gro­chol­ski zna­leźli się wśród tych, któ­rzy w maju 1939 roku wyszli na ORP „Iskra” w ćwi­czebny rejs, a potem przez Casa­blankę i Fran­cję dotarli do Anglii, aby tam, w reak­ty­wo­wa­nej na ORP „Gdy­nia” SPMW, dokoń­czyć nauki. Ich stop­nie ofi­cer­skie były naj­śwież­szej daty – od tej pierw­szej pro­mo­cji mijał dopiero jede­na­sty dzień – i dla­tego nie kwa­pili się z pro­po­zy­cjami. Wresz­cie nie wytrzy­mał Gro­chol­ski:

– A może by tak chór?

Kapi­tan Roma­now­ski wyraź­nie się ucie­szył:

– Dobra, rób pan chór! Niech śpie­wają, tań­czą, cho­dzą na rękach. Byle mieli jakieś zaję­cie…

Wie­czo­rem tego dnia kapi­tan Roma­now­ski wybrał się do swej załogi. Z obo­wiązku, ale i sta­rym zwy­cza­jem. Bar­dzo lubił, będąc jesz­cze „tor­pe­do­wym” na „Żbiku” lub „Wilku”, prze­sia­dy­wać w wol­nych chwi­lach w cia­snym, dzio­bo­wym pomiesz­cze­niu tor­pe­do­mi­ne­rów, przy kubku gorą­cej kawy i swo­bod­nych pogwar­kach. Tym razem jed­nak, aby odna­leźć swo­ich, musiał sko­rzy­stać z usług ste­warda w malow­ni­czym tur­ba­nie. Wewnętrzne pokłady, gdzie roze­brano ściany kabin, aby uzy­skać więk­sze pomiesz­cze­nia, przy­po­mi­nały bowiem istne mro­wi­sko.

Już urzą­dzili się jakoś w wyzna­czo­nym sek­to­rze i zaraz zro­bili dowódcy miej­sce przy stole. Zasia­dła tam okrę­towa star­szy­zna. Mło­dzi oto­czyli ich cia­snym wia­nusz­kiem, ale roz­mowa jakoś kulała. Na pyta­nia o warunki życia, wyży­wie­nie i samo­po­czu­cie odpo­wia­dali zdaw­kowo i Roma­now­ski, przy­glą­da­jąc się tak dobrze prze­cież zna­nym twa­rzom, spo­strzegł, że coś ich gnębi. Miał już o to zapy­tać, gdy jeden z bos­ma­nów wypa­lił:

– A bo to dzi­siaj, panie kapi­ta­nie, rocz­nica. Druga. Aku­rat równo dwa lata temu, bo wła­śnie nocą z czter­na­stego na pięt­na­stego wrze­śnia prze­bi­ja­li­śmy się na „Wilku” przez Sundy…

Roma­now­ski led­wie zdo­łał ukryć zmie­sza­nie. Zapo­mniał. Po pro­stu. W całym gali­ma­tia­sie ostat­nich tygo­dni i dni nie przy­szło mu nawet na myśl, że data 13 wrze­śnia może się wią­zać z czymś innym jesz­cze, niż ter­mi­nem zaokrę­to­wa­nia przy ujściu Clyde.

Dwa lata! Popa­trzył wokół. Oto stary sygna­li­sta, bos­man Jan Budka. Tam, w Sun­dach, jesz­cze mat. To on stał wtedy na pomo­ście i on pierw­szy wypa­trzył świa­tła nad­cho­dzą­cych kontr­kur­sem nie­miec­kich okrę­tów. Było to w naj­węż­szym miej­scu, na Flint Rinne, i tamte dwa nisz­czy­ciele nie­mal otarły się o prawą burtę „Wilka”…

Kto był wtedy przy dziale? Aha, mat Tyszka. Nie ma go tutaj. Jest za to mat Busz­man. To on obsa­dzał enkaem i po nim prze­je­chał snop świa­tła nie­miec­kiego reflek­tora. Myśleli wtedy, że to już koniec.

A byli na to przy­go­to­wani, i okręt był przy­go­to­wany do znisz­cze­nia. Kto miał odpa­lić tor­pedy i lonty? Wła­śnie, star­szy bos­man Mie­czy­sław Czub. To on przy­po­mniał o rocz­nicy. Dokładny jak zawsze. Spo­kojny, opa­no­wany. Świetny tor­pedysta. Roma­now­ski nie­jed­nego się od niego nauczył. Nic dziw­nego — człek o całe trzy lata star­szy. Miał kiedy opa­no­wać swój fach. Gdy przy­szedł na ochot­nika do mary­narki z rodzin­nego Tar­nowa, miał nie­spełna 18 lat.

Obok Czuba mat zawo­dowy Cze­sław Kędziora, rodem z głębi Rosji, aż z Woło­godzka. Mecha­nik. Tam, w Sun­dach, tylko kilku ich zostało we wnę­trzu okrętu do obsługi „die­sli”. Kto jesz­cze? O, wła­śnie! Teraz już bos­man, a wtedy bos­mat Józef Ziajka, mocarz o nad­ludz­kiej wprost sile! W jego dło­niach skrę­cają się sta­lowe, kute klu­cze do zawo­rów, kiedy na chwilę się „zapo­mni”. Nie­wiele zresztą ustę­puje mu siłą star­szy mary­narz Sta­ni­sław Ambrosz­czak…

– A pamięta pan, panie kapi­ta­nie, jak sta­wia­li­śmy miny pod Helem?

To bos­man Kazi­mierz Kar­now­ski, wtedy mat i dre­na­ży­sta w obsa­dzie tor­pe­do­wej „Wilka”, a teraz – w zało­dze nowego okrętu – kie­row­nik maszyn. Ba, jakże nie pamię­tać?! Toż naty­rali się wów­czas set­nie. Wszy­scy. Czub, Kar­now­ski, mat Ring i mary­narz Faksi, nie wyłą­cza­jąc samego porucz­nika Roma­now­skiego. Poszło trzy­dzie­ści sztuk, a w dodatku ostat­nie dzie­sięć trzeba było prze­su­wać po torach ręcz­nie…

– A pamięta pan, jak okła­dali nas bom­bami, a my leże­li­śmy na dnie? Na dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu metrach…

– A jak rano pierw­szego dnia wojny grza­łem z enka­emu do tych szwab­skich samo­lo­tów nad Oksy­wiem, co to miały być nasze?

Wspo­mnie­nia powra­cają falą, choć to już dwa lata. I mocne, jeśli prze­trwały.

Kapi­tan Bole­sław Roma­now­ski dał się już im ponieść. Sam przy­po­mina różne zda­rze­nia. Oce­niają je wspól­nie, spie­rają się o szcze­góły. Wszystko to prze­cież prze­ży­wali razem, tuż obok sie­bie. Że zaś prze­żyli, zawdzię­czają sobie nawza­jem. Temu wła­śnie, że jeden mógł na dru­gim pole­gać. Nikt nie mówi tego gło­śno, ale wszy­scy wie­dzą, że tak wła­śnie jest, że to pod­stawa pod­wod­niac­kiego rze­mio­sła.

– I nie dali­śmy się! Nie dostali nas.

Ano, nie dostali. Radio­te­le­gra­fi­sta, mat Smyłła, przy­po­mina, ile to było ner­wów i żalu, kiedy Niemcy wrzesz­czeli z trium­fem przez radio, że posłali wła­śnie na dno kolej­nego pol­skiego „pod­wod­niaka”. Potem, że już wszyst­kie pięć. I wtedy przy­szło opa­mię­ta­nie. Łżą, bo prze­cież oni na „Wilku” żyją! I ile rado­ści mieli już w Anglii, gdy szwedz­kie gazety donio­sły, że „Sęp”, „Żbik” i „Ryś” inter­no­wały się w tam­tej­szych por­tach, a potem dotarł do Dun­dee „Orzeł”…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij