- W empik go
Gość Draculi. Zbiór opowiadań - ebook
Gość Draculi. Zbiór opowiadań - ebook
"Kilkaset lat wstecz, w wiosce umierali ludzie i tam też byli grzebani; dało się jednak słyszeć dochodzące spod ziemi głosy, a gdy otwarto groby, zastano pochowanych tam mężczyzn i kobiety pełnych życia, z ustami czerwonymi od krwi".
Zbiór opowiadań grozy napisanych przez klasyka gatunku. Całość otwiera fragment najsłynniejszego utworu Stokera, "Draculi", który nie wszedł do pierwszego wydania powieści. Kolejne miniaturki nie zawiodą fanów hrabiego-wampira. Autor kreuje staroświecki świat, pełen trzeszczących podłóg, złych omenów, potępionych dusz. Opowieści retro, od których nadal dreszcz przechodzi po plecach.
Powieść "Dracula" była wielokrotnie ekranizowana. W adaptacji z 1992 r. w reżyserii Francisa Forda Coppoli zagrali . Gary Oldman, Anthony Hopkins, Winona Ryder, Keanu Reeves i Monica Bellucci.
Autor patronuje jednej z najważniejszych światowych nagród dla pisarzy w dziedzinie literatury grozy - Bram Stoker Award.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-285-3394-9 |
Rozmiar pliku: | 422 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na kilka miesięcy przed śmiercią — rzec mogę, że cień śmierci unosił się już wtedy w naszym domu — mój nieodżałowany mąż postanowił wydać trzy zbiory krótkich opowiadań, a niniejszy tom jest jednym z nich. Do stworzonej przez niego listy pozycji, które miały znaleźć się w tej książce, dodałam nie wydany dotąd drukiem epizod z _Draculi._ Został on usunięty z powieści ze względu na jej planowaną objętość, a jak sądzę, może zainteresować wielbicieli utworów uważanych za najbardziej niezwykłe dzieła mego męża. Pozostałe historie były już publikowane w angielskich i amerykańskich periodykach. Gdyby mój mąż żył dłużej, być może uznałby za stosowne dokonanie zmian w opowiadaniach, które pochodzą głównie z wczesnego okresu jego trudnego życia. Ponieważ jednak przeznaczenie zdecydowało, aby powierzyć wydanie ich mnie, postanowiłam przedstawić je światu w takiej formie, w jakiej pozostawił je mój mąż.
Florence Bram StokerGOŚĆ DRACULI
Kiedy wybieraliśmy się na przejażdżkę, słońce nad Monachium świeciło jasno, zaś w powietrzu czuło się radość wczesnego lata. Gdy już mieliśmy ruszać, Herr Delbrück (maître d’hotel zajazdu „Quatre Saisons”, w którym się zatrzymałem) podszedł bez nakrycia głowy do powozu, życzył mi najpierw miłej wycieczki, po czym z ręką na uchwycie drzwi powozu zwrócił się do woźnicy:
— Pamiętaj, żeby wrócić przed zmrokiem. Niebo jest teraz czyste, ale te podmuchy północnego wiatru mogą zapowiadać nagłą burzę. Jestem jednak pewien, że będziesz o czasie. — Uśmiechnął się, po czym dodał: — Wiesz przecież, co to za noc.
Johann odrzekł dobitnie: — _Ja, mein Herr._
Uchylił cylindra i spiesznie ruszyliśmy. Kiedy wyjechaliśmy z miasta, dałem mu sygnał, by stanął, i rzekłem.
— Powiedz mi, Johann, co dzisiaj jest za noc?
Przeżegnał się i odpowiedział krótko:
— _Walpurgis Nacht._
Po czym wyjął zegarek — staromodny, srebrny niemiecki zegarek wielkości rzepy — i popatrzył na niego, ściągając brwi i z lekkim zniecierpliwieniem wzruszając ramionami. Pojąłem, iż w ten sposób dyskretnie protestuje przeciw nieuzasadnionej zwłoce w podróży, toteż z powrotem opadłem na siedzenie powozu i gestem nakazałem mu jechać dalej. Ruszył szybko, jakby chciał nadrobić stracony czas. Co i rusz konie podrzucały łbami i podejrzliwie niuchały powietrze. Często rozglądałem się zaniepokojony. Jazda była nieprzyjemna, jako że przemierzaliśmy wysoko położony, smagany wiatrem płaskowyż. W pewnej chwili dostrzegłem boczną drogę, która zdawała się rzadko używana, a zatopiona była w małą, krętą dolinę. Wyglądała tak zachęcająco, że narażając się na niezadowolenie Johanna, zawołałem, by się zatrzymał — a gdy stanął, oznajmiłem, że chciałbym, aby tą właśnie drogą pojechał. Zaczął się wykręcać, jak tylko mógł, a mówiąc, żegnał się co chwila. To roznieciło moją ciekawość i zacząłem go wypytywać. Odpowiadał wymijająco i raz po raz demonstracyjnie spoglądał na zegarek.
W końcu powiedziałem:
— Cóż, Johann, zamierzam podążyć tą drogą. Nie będę cię zmuszał, byś mi towarzyszył, jeśli nie chcesz, ale powiedz mi, dlaczego się opierasz. To wszystko, o co proszę.
W odpowiedzi Johann dosłownie jakby rzucił się z kozła, tak szybko z niego zeskoczył. Wyciągnął do mnie ręce i zaczął błagać, bym tam nie szedł. Wplótł do swej niemczyzny akurat tyle angielskich słów, że zrozumiałem ogólny sens jego paplaniny. Przez cały czas zdawało się, że już, już coś powie, że przekaże mi myśl o tym, co go najwyraźniej przerażało — za każdym razem jednak hamował się i robiąc znak krzyża, mówił tylko:
— _Walpurgis Nacht!_
Usiłowałem z nim dyskutować, lecz trudno mi było dyskutować z kimś, kogo języka nie znałem. To on, rzecz jasna, miał nade mną przewagę, bo choć zaczynał mówić angielszczyzną, kalecząc ją niemiłosiernie, to w końcu tak się ekscytował, że przechodził na niemiecki — i za każdym razem spoglądał wtedy na zegarek. Tymczasem konie stały się niespokojne i intensywnie węszyły powietrze. Widząc to, Johann pobladł i rozglądając się wokół z przerażeniem, skoczył naprzód, schwycił je za uzdy i poprowadził kilka kroków przed siebie. Podążyłem za nim i zapytałem, dlaczego to zrobił. W odpowiedzi przeżegnał się, wskazał na miejsce, w którym przed chwilą staliśmy, i skierował powóz na drogę po drugiej stronie skrzyżowania, pokazał tam krzyż, po czym powiedział najpierw po niemiecku, a potem po angielsku:
— Pochowali go... tego, co zabił siebie.
Przypomniałem sobie, że istniał stary zwyczaj chowania samobójców na rozstaju dróg.
— Ach! Rozumiem, samobójstwo. Interesujące! — Ale za żadne skarby świata nie mogłem pojąć, czemu konie są tak przestraszone.
Podczas naszej rozmowy dał się słyszeć dźwięk — coś pomiędzy skowytem a szczekaniem. Dobiegał z daleka, jednakże konie stały się jeszcze bardziej nerwowe i Johann musiał je uspokajać. Z bladością na twarzy rzekł:
— Odzywa się jak wilk — a przecież wilków teraz nie ma.
— Nie ma? — zapytałem. — Chyba dużo to czasu upłynęło, odkąd podchodziły do miasta?
— Dużo — odrzekł — jak wiosna i lato to dużo. Ale tak zimą to były niedawno.
Kiedy głaskał konie i usiłował je uspokoić, na niebie nagle pojawiły się ciemne chmury. Słońce zniknęło i poczuliśmy tchnienie zimnego wiatru. Dosłownie tchnienie, bardziej było jak przestroga niż fakt dokonany, bo po chwili słońce znowu wyjrzało za chmur. Johann, osłoniwszy oczy ręką, popatrzył na horyzont i powiedział:
— Burza śnieżna, zaraz tutaj będzie. — Znowu spojrzał na zegarek, mocno trzymając cugle, jako że konie wciąż niespokojnie przebierały nogami i potrząsały głowami; wreszcie wdrapał się na kozioł, jak gdyby nadszedł najwyższy czas, by kontynuować podróż.
Zaciąłem się i nie od razu wsiadłem do powozu.
— Opowiedz mi — rzekłem — o miejscu, do którego wiedzie ta droga — wskazałem.
Znowu się przeżegnał i wymamrotał modlitwę, po czym odpowiedział:
— Jest przeklęte.
— Co jest przeklęte?
— Ta wioska.
— A więc znajduje się tam wioska?
— Nie, nie. Nikt tam nie mieszka już setki lat.
Moja ciekawość wzrosła. — Ale powiedziałeś, że jest tam wioska.
— Była.
— A gdzie jest teraz?
W tym momencie rozpoczął długą opowieść, mieszając słowa angielskie i niemieckie tak bardzo, że nie do końca rozumiałem, o co chodzi, wychwyciłem tylko tyle, że dawno temu, kilkaset lat wstecz, w wiosce umierali ludzie i tam też byli grzebani; dało się jednak słyszeć dochodzące spod ziemi głosy, a gdy otwarto groby, zastano pochowanych tam mężczyzn i kobiety pełnych życia, z ustami czerwonymi od krwi. W obawie o swe głowy (ale i o dusze! — tutaj Johann przeżegnał się), mieszkańcy wioski uciekli z niej tam, gdzie żywi byli żywymi, a umarli umarłymi, a nie... nie wiadomo czym. Woźnica wyraźnie bał się wypowiedzieć ostatnie słowo. Im dłużej trwała jego opowieść, tym bardziej się denerwował. Zdawało się, że zawładnęła nim własna wyobraźnia, bowiem kiedy skończył, doznał autentycznego ataku lęku — twarz mu pobladła, pocił się, trząsł i rozglądał wokół siebie, jak gdyby w obawie, że jakiś przerażający byt pojawi się za chwilę i stanie w blasku słońca na otwartej równinie.
Wreszcie rozpaczliwie udręczony Johann zakrzyknął:
— _Walpurgis Nacht! —_ I wskazał powóz, każąc mi natychmiast wsiadać.
Na to zawrzała moja angielska krew. Postąpiłem do tyłu i powiedziałem:
— Boisz się, Johann. Boisz się. Ruszaj do domu, ja wrócę sam. Spacer dobrze mi zrobi. — Drzwiczki powozu były otwarte. Ująłem w dłoń leżącą na siedzeniu dębową laskę, którą zawsze zabieram na wędrówki, po czym zamknąłem drzwiczki i wskazując ręką w kierunku Monachium, dodałem:
— Jedź do domu, Johann. Noc Walpurgii nie dotyczy Anglików.
Konie rwały się naprzód jeszcze bardziej niż przedtem i Johann próbował je przytrzymać, błagając jednocześnie, bym nie popełniał takiego głupstwa. Żal mi było biedaka, traktował sprawę bardzo poważnie, podczas gdy ja nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Angielski Johanna znilkł już zupełnie. Ze strachu zapomniał, że jedynym sposobem, bym go zrozumiał, jest używanie mojego języka, i paplał bez końca po niemiecku. Zaczęło mnie to już troszeczkę nużyć. Wydałem mu więc polecenie:
— Do domu! — po czym przeszedłem przez skrzyżowanie dróg, by zagłębić się w dolinę.
Johann wykonał gest rozpaczy i zawrócił konie w kierunku Monachium. Oparłem się o laskę i popatrzyłem za nim. Przez czas jakiś jechał drogą powoli; wtem na szczycie wzgórza pojawił się człowiek, wysoki i chudy. Tyle zdołałem zobaczyć z oddali. Kiedy zbliżył się do koni, te zaczęły skakać i wierzgać, a potem rżeć z przerażenia. Johann nie był w stanie ich utrzymać; ruszyły z kopyta i pognały drogą jak szalone. Patrzyłem za nimi, aż zniknęły z pola widzenia, po czym rozejrzałem się za nieznajomym, ale on także przepadł.
Beztrosko wkroczyłem w boczną drogę prowadzącą przez coraz głębszą dolinę, przed którą tak wzbraniał się Johann. Nie mogłem dostrzec najmniejszego uzasadnienia dla jego gwałtownej reakcji i włóczyłem się, śmiem twierdzić, godzinami całymi, nie bacząc na upływ czasu czy pokonaną odległość, nie napotkawszy żadnych domów ani ludzi. Dolina okazała się kompletnym pustkowiem. Dostrzegłem to jednak nie prędzej, niż pokonując kolejny zakręt, kiedy to znalazłem się na skraju rzadkiego lasu; wówczas dopiero zdałem sobie sprawę, jak wielkie wrażenie wywarła na mej podświadomości pustka panująca w okolicy, którą przemierzyłem.
Przysiadłem, by nieco odpocząć, i zacząłem się rozglądać. Uderzyło mnie, że zrobiło się znacznie zimniej niż u zarania mej wędrówki — zdawały się rozbrzmiewać wokół mnie jakby westchnienia, a wysoko w górze co rusz przetaczał się stłumiony huk. Uniósłszy głowę, ujrzałem, iż po niebie gnają z północy na południe wielkie, ciemne chmury. Wszystkie znaki tam w górze wskazywały, że nadciąga burza. Poczułem chłód i pomyślałem, że to na skutek odpoczynku po długim spacerze, dlatego podjąłem wędrówkę.
Teren, który teraz przemierzałem, stał się o wiele bardziej malowniczy. Nie było wprawdzie żadnych przykuwających wzrok obiektów, lecz krajobraz ogólnie czarował swym pięknem. Straciłem rachubę czasu i dopiero gdy zapadł zmierzch, zacząłem myśleć o tym, jak znaleźć drogę powrotną do domu. Światło dnia zgasło. Powietrze stało się zimne, zaś chmury przepływały po niebie coraz szybciej. Towarzyszył ich gonitwie odgłos jakiegoś odległego pędu, przez który od czasu do czasu przedzierał się tajemniczy krzyk, według woźnicy będący wyciem wilka. Zawahałem się przez chwilę. Postanowiłem jednak, że zobaczę tamtą opuszczoną wioskę, więc ruszyłem dalej i po chwili znalazłem się na otwartej przestrzeni zewsząd otoczonej wzgórzami. Ich zbocza porastały drzewa, które pstrzyły kępami łagodne stoki i widoczne tu i ówdzie kotlinki. Powiodłem wzrokiem wzdłuż krętej drogi i spostrzegłem, że obiega z bliska najgęstszą kępę drzew i za nią znika.
Kiedy tak patrzyłem, powietrzem wstrząsnął zimny dreszcz i zaczął padać śnieg. Pomyślałem o milach całych smętnego pustkowia, jakie przemierzyłem, i pospieszyłem poszukać schronienia w lesie przed sobą. Niebo robiło się coraz ciemniejsze, a śnieg padał coraz szybciej i gęściej, aż ziemia dokoła pokryła się lśniącym białym dywanem, którego odległy koniec ginął gdzieś we mgle. Droga istniała wprawdzie, lecz bardzo prymitywna i na otwartej przestrzeni odznaczała się znacznie słabiej niż pośród drzew; po chwili już pojąłem, że musiałem z niej zboczyć, bo przestałem czuć pod nogami twardy grunt, a moje stopy ugrzęzły głębiej w trawie i mchu. Wiatr przybrał na sile i wiał tak mocno, że musiałem biec, popędzany jego smagnięciami. Powietrze stało się lodowate i pomimo iż byłem w ruchu, zaczęło mi to mocno dokuczać. Śnieg sypał teraz tak gęsty, a jego płatki wirowały wokół mnie z taką prędkością, że z trudem udawało mi się mieć otwarte oczy. Raz po raz niebiosa rozdzierała oślepiająca błyskawica, a wówczas widziałem na wprost przed sobą gąszcz drzew, głównie cisów i cyprysów, grubo pokrytych śniegiem.
Wkrótce znalazłem schronienie pośród drzew i we względnej ciszy słyszałem szum wiatru w górze. Po chwili czerń burzy zlała się z ciemnością nocy. Stopniowo nawałnica zdawała się cichnąć, dawała o sobie znać już tylko gwałtownymi podmuchami. W takich chwilach dziwne wycie wilka wydawało się zwielokrotnione echem wielu podobnych dźwięków dokoła.
Raz po raz przez czarną masę płynących po niebie chmur przedzierał się promień księżyca, który oświetlał teren i pokazywał mi, że znajduję się na skraju gęstwiny cisów i cyprysów. Ponieważ śnieg przestał padać, wyszedłem spośród drzew i zacząłem uważniej badać teren. Przyszło mi na myśl, że pośród tak wielu starych fundamentów, które minąłem, może znajdę jakiś stojący jeszcze dom, choćby i zrujnowany, w którym będę mógł się na chwilę schronić. Idąc skrajem zagajnika, odkryłem, że otacza go niski mur, i podążając wzdłuż niego, po chwili znalazłem przejście. Rosnące tutaj cyprysy tworzyły jak gdyby alejkę, która prowadziła do budowli na planie kwadratu. Jednakże w chwili gdy ją dostrzegłem, napływające chmury przesłoniły księżyc, a ja podążyłem ścieżką w ciemności. Wiatr musiał się ochłodzić, ponieważ idąc, czułem, jak drżę z zimna; miałem jednak nadzieję na rychłe znalezienie schronienia, więc brnąłem po omacku dalej.
Zatrzymałem się, gdyż nagle zapanował spokój. Burza przeminęła i chyba współodczuwając z naturą dokoła, moje serce jakby przestało bić. Ale tylko na moment, bo przez chmury przedarło się nagle światło księżyca i zobaczyłem, że znajduję się na cmentarzu, zaś kwadratowa budowla naprzeciw mnie to potężny marmurowy grobowiec, tak biały jak leżący na nim i wszędzie dokoła śnieg. Wraz ze światłem nadeszło wściekłe westchnienie burzy, która zdawała się rozpętywać na nowo, poczynając od przeciągłego, niskiego wycia, jakby odezwało się stado psów lub wilków. Byłem wstrząśnięty i przerażony, poczułem, jak coraz większy chłód rozlewa się po moim ciele i chwyta za serce. Po chwili, gdy snop księżycowego światła wciąż padał na marmurowy grobowiec, burza raz jeszcze poświadczyła, że przybiera na sile, jakby wracała stamtąd, dokąd odeszła. Wiedziony jakąś fascynacją, zbliżyłem się do grobu, chcąc zobaczyć, kto w nim spoczywa i czemu stoi samotnie w takim miejscu. Obszedłem go wokoło, po czym odczytałem niemiecki napis widoczny nad doryckimi drzwiami:
HRABINA DOLINGEN Z GRATZU
W STYRII
POSZUKIWANA I ODNALEZIONA MARTWA
1801
Na grobie, zdając się przechodzić przez marmurową bryłę — jako że budowla składała się z kilku wielkich kamiennych bloków — tkwił potężny żelazny szpikulec czy może klin. Idąc za grobowiec, ujrzałem wyryte rosyjskie litery układające się w napis:
UMARLI PODRÓŻUJĄ SZYBKO
Było w tym wszystkim coś tak niesamowitego i upiornego, że poczułem się, jakbym miał zemdleć. Po raz pierwszy pożałowałem, że nie posłuchałem rady Johanna. W tym momencie przyszła mi do głowy myśl, która w tych niemal tajemniczych okolicznościach okropnie mną wstrząsnęła. Była Noc Walpurgii!
Noc Walpurgii, kiedy to zgodnie z wierzeniami milionów ludzi diabeł opuszcza swoje włości — kiedy otwierają się groby, a umarli wychodzą z nich i spacerują po świecie. Kiedy wszelkie zło na ziemi, w wodzie i w powietrzu rozpoczynało hulanki i swawole. Akurat przed tym miejscem woźnica wzbraniał się najbardziej. To właśnie była owa opuszczona wioska sprzed wieków. To tutaj spoczywali samobójcy; i to tutaj znalazłem się w całkowitej samotności — bez ludzi do pomocy, trzęsąc się z zimna na śniegu, podczas gdy nade mną gromadziły się burzowe chmury! Trzeba było całej mej filozofii, całej pobożności, jaką mi wpojono, całej mej odwagi, bym nie padł zemdlony ze strachu.
Nade mną rozszalał się prawdziwy huragan. Ziemia trzęsła się tak, jakby galopowały po niej tysiące koni; tym razem jednak burza przyniosła na swych skrzydłach nie śnieg, a wielkie kule gradu, który padał z taką prędkością, jakby miotali nim słynni procarze z Balearów — lodowe pociski zbijały liście i łamały gałęzie, a cyprysowa alejka sprawdzała się jako schronienie mniej więcej tak jak pole kukurydzy. Ruszyłem najpierw ku najbliższemu drzewu; jednakże szybko musiałem spod niego uciekać i szukać osłony w jedynym miejscu, które zdawało się być w stanie mi ją zapewnić, w doryckim wejściu do marmurowego grobowca. Kuląc się przy masywnych brązowych drzwiach, znalazłem choć częściową ochronę przed gradem, który teraz uderzał we mnie, tylko odbijając się od ziemi i od marmurowej ściany.
Kiedy tak opierałem się o drzwi, te lekko się poruszyły, po czym otwarły się do wewnątrz. W tak bezlitosną pogodę mile widziane było każde schronienie, nawet to w grobowcu, i miałem już wejść do jego wnętrza, kiedy potężna błyskawica oświetliła całe niebo. W tym momencie, jakem żyw, ujrzałem — oczy mając zwrócone ku wnętrzu grobu — piękną młodą kobietę o krągłych policzkach i czerwonych wargach, która zdawała się spać na katafalku. Kiedy grom rozległ się nad głową, złapała mnie ręka jakiegoś olbrzyma i wyrzuciła na zewnątrz. Wydarzyło się to tak nagle, że nim dotarł do mej świadomości szok, zarówno ten fizyczny, jak i psychiczny, poczułem, jak siecze mnie grad. Jednocześnie miałem dziwne, dojmujące wrażenie, że nie jestem sam. Spojrzałem w kierunku grobu. W tym momencie niebo rozdarła kolejna błyskawica, która trafiła w żelazny szpikulec wieńczący grobowiec, po czym rozlała się po ziemi, krusząc marmur i buchając płomieniami. Tamta umarła podniosła się w chwili udręki, gdy ogarnął ją ogień, zaś przenikliwy, pełen bólu krzyk zlał się z odgłosem grzmotu. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałem, było to makabryczne mieszanie się dźwięków w chwili, gdy znowu pochwyciła mnie dłoń olbrzyma i powlokła dalej, sieczonego gradem, podczas gdy powietrze dokoła zdawało się wibrować skowytem wilków. Ostatnią zaś rzeczą, jaką ujrzałem, była niewyraźna, biała, ruchoma masa, tak jakby wszystkie groby dokoła wypuściły zjawy swych owiniętych w całuny zmarłych, a ci zaciskali teraz krąg wokół mnie, przebijając się przez białe odmęty sypiącego gradu...
*
Stopniowo wracały mi początki przyćmionej świadomości, po czym ogarnęło mnie uczucie koszmarnego znużenia. Przez chwilę nic nie pamiętałem, ale pomału przytomniałem. Stopy dosłownie rozdzierał mi ból, lecz nie mogłem nimi poruszyć. Wydawały się sparaliżowane. Czułem lodowate zimno na karku i wzdłuż kręgosłupa, zaś uszy, podobnie jak stopy, były jak martwe, a jednocześnie szarpane bólem; w piersiach natomiast czułem ciepło, które w porównaniu z całą resztą wydawało się wręcz rozkoszne. To był koszmar — fizyczny koszmar, jeśli można użyć takiego określenia, na piersiach czułem bowiem ciężar, który sprawiał, iż trudno mi było oddychać.
Ten półletarg wydawał się trwać długo, zaś kiedy zaczął mijać, musiałem zasnąć lub zemdleć. Następnym odczuciem, jakie do mnie dotarło, były jakby nudności podobne do pierwszej fazy choroby morskiej, i dzikie pragnienie, by uwolnić się od czegoś — od czego jednak, nie wiedziałem. Spowijał mnie wszechogarniający spokój, tak jakby cały świat zasnął lub umarł — przerywany tylko co rusz przez sapanie jakiegoś zwierzęcia znajdującego się blisko mnie. Poczułem ciepło i tarcie na szyi, a potem przyszła świadomość strasznej prawdy, która zmroziła mi serce i sprawiła, że krew uderzyła mi do głowy. Leżało na mnie jakieś ogromne zwierzę i lizało moją szyję. Bałem się poruszyć, jakaś instynktowna roztropność nakazywała mi trwać w bezruchu; bestia jednak wyczuła chyba we mnie zmianę, bo uniosła łeb. Poprzez przymrużone powieki dostrzegłem parę wielkich gorejących ślepi olbrzymiego wilka. W jego ziejącym czerwonym pysku połyskiwały ostre białe zęby, a ja czułem na sobie gorący oddech, szybki i piekący.
Nie pamiętam, co działo się przez kilka następnych chwil. Potem dotarło do mej świadomości niskie powarkiwanie, a po nim skamlanie, które powtarzały się raz po raz. Wreszcie gdzieś bardzo daleko, jak mi się wydawało, rozległo się: „Hop, hop!” — tak jakby wiele głosów wołało unisono. Ostrożnie podniosłem głowę i spojrzałem w stronę, z której dobiegały głosy, ale widok zasłaniał mi cmentarz. Wilk nadał skamlał dziwnie, a wokół cyprysowego gaju, jak gdyby podążając za jego nawoływaniem, przesuwał się czerwony blask. Głosy zbliżały się, a wilcze skamlenie przybierało na sile. Bałem się wydać jakikolwiek dźwięk, bałem się poruszyć. Coraz bliżej był czerwony blask przedzierający się przez spowijającą mnie chmurę bieli. I nagle zza drzew doszedł do mnie kłus grupy jeźdźców z pochodniami. Wilk podniósł się z mojej piersi i odbiegł w stronę cmentarza. Ujrzałem, jak jeden z jeźdźców (żołnierzy, sądząc po czapkach i długich wojskowych pelerynach) podnosi karabin i celuje. Jego towarzysz podbił mu rękę i usłyszałem tylko świst kuli nad moją głową. Ten pierwszy najwyraźniej wziął mnie za wilka. Inny żołnierz spostrzegł umykające zwierzę i padł kolejny strzał. Oddział ruszył galopem do przodu — część jeźdźców podjechała do mnie, a część podążyła za wilkiem znikającym wśród pokrytych śniegiem cyprysów.
Kiedy podjechali bliżej, spróbowałem się poruszyć, ale nie miałem siły, choć widziałem i słyszałem, co się dookoła dzieje. Dwóch czy trzech żołnierzy zeskoczyło z koni i uklękło przy mnie. Jeden uniósł moją głowę i położył mi rękę na sercu.
— Dobre wieści, kamraci! — zawołał. — Jego serce wciąż bije!
Potem do gardła wlano mi trochę brandy; dodało mi to sił witalnych i zdołałem otworzyć oczy, by rozejrzeć się wokół. Pomiędzy drzewami przesuwały się światła i cienie, a ja słyszałem nawołujących się ludzi. Skupili się blisko siebie, wydając pełne lęku okrzyki; pochodnie rozbłyskały jaśniej, kiedy uciekali z cmentarza na łeb na szyję, jak opętani. Gdy się do nas zbliżyli, ci, którzy klęczeli przy mnie, zaczęli pytać niecierpliwie:
— I co, znaleźliście go?
— Nie! Nie! — padła pospieszna odpowiedź. — Chodźcie stąd szybko — szybko! Lepiej nie zostawać zbyt długo w takim miejscu, szczególnie tej nocy!
— Bo co to było? — pytały różne głosy z różną intonacją.
Odpowiedzi były rozmaite, wszystkie jednak w zasadzie pozbawione sensu, jak gdyby jakiś impuls zmuszał żołnierzy do mówienia, a jednocześnie strach nie pozwalał wyrazić jasno myśli.
— To... ono... w rzeczy samej! — wyjąkał jeden, któremu na chwilę najwyraźniej odjęło rozum.
— Wilk... ale nie wilk! — dodał drugi drżącym głosem.
— Nie ma co strzelać do niego bez poświęconej kuli — stwierdził trzeci bardziej już składnie.
— No to nam się dostało za wyprawę w taką noc! Nie ma co, zasłużyliśmy sobie na te nasze tysiąc marek! — wykrzyknął czwarty ze zbrojnych.
— Na spękanym marmurze była krew — rzekł kolejny po krótkiej pauzie. — Piorun by jej przecież nie zostawił. A on — czy jest bezpieczny? Popatrzcie na to jego gardło! Spójrzcie no tylko, ten wilk leżał na nim i ogrzewał mu krew!
Oficer popatrzył na moje gardło i odparł:
— Nic mu nie jest; nie ma nakłuć na skórze... Co to wszystko znaczy? Nigdy byśmy go nie znaleźli, gdyby nie skowyt tego wilka.
— A co się z nim stało? — zapytał mężczyzna trzymający moją głowę. Wydawał się najmniej tknięty paniką spośród obecnych, chwytał mnie pewnie i bez drżenia. Na rękawie miał szewron podoficera.
— Poszedł tam, skąd przyszedł — odrzekł mężczyzna, którego pociągła twarz była blada i który dosłownie trząsł się ze strachu, rozglądając się trwożliwie dokoła. — Jest tu wystarczająco dużo grobów, w których może spocząć. Ruszajmy, kamraci — i to szybko! Opuśćmy to przeklęte miejsce.
Oficer pomógł mi usiąść, a potem wydał rozkaz i kilku mężczyzn wsadziło mnie na konia. Wskoczył na siodło za mną, objął mnie ramionami i kazał ruszać; odwracając głowy od cyprysowej alei, odjechaliśmy szybko w porządnym, wojskowym szyku.
Język wciąż jeszcze odmawiał mi posłuszeństwa, dlatego siłą rzeczy milczałem. Musiałem zasnąć, bo następną rzeczą, jaką pamiętam, było to, że stałem podtrzymywany przez dwóch żołnierzy. Był już niemal dzień i na północy widać było, jak czerwone promienie wschodzącego słońca kładą się na śnieżnym bezkresie niczym krwawa ścieżka. Oficer mówił swoim ludziom, by nie wspominali o tym, co widzieli, nic poza tym, że znaleźli nieznajomego Anglika strzeżonego przez ogromnego psa.
— Psa! To nie był pies — przerwał mu żołnierz, który wcześniej trząsł się ze strachu. — Umiem rozpoznać wilka, kiedy go zobaczę.
Młody oficer odpowiedział spokojnie: — Powiedziałem, że był to pies.
— Pies! — prychnął tamten ironicznie. Było jasne, że jego odwaga rosła w miarę, jak wznosiło się słońce; wskazując na mnie, rzekł: — Wystarczy spojrzeć na jego gardło. Czy to jest robota psa?
Instynktownie uniosłem rękę do gardła, a gdy go dotknąłem, krzyknąłem z bólu. Żołnierze zgromadzili się wokół mnie, by popatrzeć, niektórzy nachylali się w siodłach; i znowu rozległ się spokojny głos młodego oficera:
— Pies i basta. Jeśli powiecie coś innego, zostaniemy wyśmiani.
Posadzono mnie znowu na koniu, tym razem za jednym z żołnierzy, i tak dojechaliśmy na przedmieścia Monachium. Tutaj napotkaliśmy zabłąkany powóz, do którego mnie przeniesiono i który ruszył do „Quatre Saisons” — towarzyszył mi młody oficer, jego konia prowadził z tyłu jeden z żołnierzy, pozostali zaś udali się do koszar.
Kiedy dotarliśmy do hotelu, Herr Delbrück zbiegł po schodach tak szybko, iż stało się jasnym, że nas wyglądał. Wziął mnie za obie ręce i troskliwie wprowadził do środka. Oficer zasalutował mi i chciał odjechać, lecz kiedy zorientowałem się, co zamierza, uparłem się, by zaszedł do mego pokoju. Przy szklaneczce wina gorąco podziękowałem jemu i jego dzielnym żołnierzom za uratowanie mi życia. Odpowiedział, iż jest więcej niż rad z tego powodu i że Herr Delbrück już na samym początku zadbał o to, by wszyscy członkowie ekipy poszukiwawczej byli zadowoleni, na które to enigmatyczne stwierdzenie maître d’hotel uśmiechnął się, zaś oficer wymówił się służbą i odszedł.
— Ale Herr Delbrück — zapytałem — jak to się stało, że żołnierze zaczęli mnie szukać?
Wzruszył ramionami, jak gdyby umniejszając wagę swego uczynku, po czym odparł:
— Miałem szczęście, że dowódca oddziału, w którym służyłem, zgodził się, żebym poprosił o pomoc ochotników.
— Ale skąd pan wiedział, że się zgubiłem?
— Woźnica powrócił z rozbitym powozem, uszkodzonym przez spłoszone konie.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.