Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Gość z koszmaru - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Gość z koszmaru - ebook

Na szczycie wzgórza w okolicy miasteczka New Haven, wśród dziwacznie i niepokojąco powykrzywianych sosen wznosi się rezydencja Blackwood. Jej spadkobierca, odnoszący sukcesy pisarz Ben Bookman kończy pracę nad zapowiadającym się na bestseller horrorem Strach na wróble. Radość tworzenia znika, gdy fikcja literacka nagle zaczyna mieszać się z rzeczywistością. W okolicy dochodzi do makabrycznego zabójstwa rodziny Petersonów. Przebieg zbrodni zaczerpnięto z książki, która... nie miała jeszcze premiery. Podczas gdy Bookman traci pamięć, w bestialski sposób zamordowani zostają kolejni ludzie. Trwa wyścig z czasem. Detektywi Mills i Samanta robią wszystko, aby historia nie osiągnęła przerażającej kulminacji opisanej w książce. Czy granice między fikcją a prawdą oraz człowiekiem a bestią mogą być niewidzialne?

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-393-6
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MOTTO

_Oto udaję się na spo­czy­nek._
_Żaden kosz­mar mnie nie dosię­gnie,_
_póki nie prze­pły­nie wszel­kich wód na ziemi_
_i nie poli­czy wszyst­kich gwiazd na nie­bie._
_Tak mi dopo­móż, Boże Ojcze, Synu i Duchu Święty._
_Amen_

Modli­twa z West­fa­lii w Niem­czech,
uży­wana do odstra­sza­nia sen­nych mar

_Jestem kuku­ry­dzą. Jestem jesie­nią. Jestem żni­wami, maleńka._
_A ty jesteś moją Małą Baby Jane… calu­teńka._

Frag­ment _Stra­cha na Wró­ble_

_Zbie­ramy książki w prze­ko­na­niu, że je chro­nimy, pod­czas_
_gdy tak naprawdę to one chro­nią swo­ich kolek­cjo­ne­rów._

Wal­ter Ben­ja­min, filo­zofROZDZIAŁ 1

Detek­tyw Win­che­ster Mills poczuł odór docho­dzący ze sto­doły Peter­so­nów, jesz­cze zanim ją zoba­czył.

Listo­nosz ostrzegł go przez tele­fon:

– Smród jest naprawdę okropny, Winny.

Do tego stop­nia, że Ernie Pal­po­nie zatrzy­mał się na skraju pola kuku­ry­dzy Peter­so­nów i zwró­cił lunch. A zda­wa­łoby się, że widział, sły­szał i wąchał już wszystko pod­czas trzy­dzie­stu trzech lat dostar­cza­nia poczty w Cro­oked Tree.

– Skrzynka jest prze­peł­niona – powie­dział Mil­l­sowi przez tele­fon. – A Peter­so­no­wie zawsze prze­kie­ro­wują pocztę, kiedy gdzieś wyjeż­dżają. Poza tym ich cię­ża­rówki stoją na pod­jeź­dzie. Obie.

Detek­tyw Mills pole­cił Erniemu, żeby się tro­chę uspo­koił i wziął kilka głęb­szych odde­chów. Następ­nie popro­sił go, aby – nie roz­łą­cza­jąc się – zapu­kał do drzwi. Po kilku minu­tach wsłu­chi­wa­nia się w ciężki oddech listo­no­sza, który prze­pro­wa­dzał roz­po­zna­nie domu Peter­so­nów, detek­tyw został poin­for­mo­wany, że Ernie zapu­kał „porząd­nie, naprawdę mocno”, ale nie docze­kał się żad­nego odzewu.

Mills obie­cał Erniemu, że się tym zaj­mie. Powie­dział mu, by kon­ty­nu­ował swoją trasę i nikomu o tym nie wspo­mi­nał. Jed­nak kiedy detek­tyw zja­wił się na miej­scu, Ernie wciąż tam był. Sie­dział w buja­nym fotelu na weran­dzie z tyłu domu, paląc cygaro, które zwy­kle zosta­wiał sobie na koniec dnia. Z torbą pocz­tową pełną nie­do­star­czo­nych listów, leżącą mię­dzy zaku­rzo­nymi butami, wpa­try­wał się w pole kuku­ry­dzy.

Kiedy Mills zbli­żył się do domu, Ernie wypu­ścił dym z ust i ski­nął głową w kie­runku łanu kuku­ry­dzy:

– Powinni byli już zebrać plony z tego pola. Coś tu nie gra…

– Posiedź sobie tutaj, Ernie, jak długo chcesz.

Mills zer­k­nął na pokryty łup­kiem dach sto­doły sto­ją­cej na zbo­czu wzgó­rza. Choć było dopiero połu­dnie, potrze­bo­wał drzemki. Bolały go bio­dra, a to zwia­sto­wało, że nad­cho­dzi deszcz. Wiatr przy­niósł zapach ozonu i jesien­nych liści wraz z nutą cze­goś nie­przy­jem­nego.

_Smrodu zbrodni._

To wła­śnie był sub­telny szcze­gół, z któ­rego Mills nie tylko zda­wał sobie sprawę, ale wręcz pota­jem­nie go pożą­dał, co wyznał kie­dyś księ­dzu Fran­kowi pod­czas spo­wie­dzi. „Cho­dzi o to, pro­szę księ­dza, że nie da się zła­pać zbrod­nia­rza bez zbrodni, prawda?”. I usły­szał: „To dla­tego nie zamie­rzasz przejść na eme­ry­turę, Win­che­ster? Każda zagadka musi zostać roz­wią­zana? Wszystko musi zostać prze­ana­li­zo­wane pod każ­dym moż­li­wym kątem?”. Na te słowa wzru­szył ramio­nami. Miał sześć­dzie­siąt sześć lat i wciąż tlił się w nim ogień.

– Czu­jesz to, Winny?

Mills dopiero po dłuż­szej chwili zare­je­stro­wał głos Erniego dobie­ga­jący z werandy. Wyre­gu­lo­wał apa­rat słu­chowy i odwró­cił się od listo­no­sza. Spoj­rzał pro­sto na sto­dołę.

– Tak, Ernie. Czuję to.

– Jakieś wie­ści o tej zagi­nio­nej dziew­czynce?

– Nie – odpo­wie­dział.

Już dzie­sięć dni minęło od zagi­nię­cia ośmio­let­niej Blair Atchin­son i nawet naj­mniej­sza wzmianka o niej była solą w oku detek­tywa.

– Ale ją znajdę – powie­dział do sie­bie. Nie chciał zachę­cać Erniego do dal­szej dys­ku­sji.

Wraz z podmu­chem wia­tru nad­cią­gnęła kolejna fala smrodu. Mills ziew­nął, zasła­nia­jąc usta dło­nią zaci­śniętą w pięść, a następ­nie się­gnął do kie­szeni koszuli po tabletki – rita­lin i adde­rall. Połknął je razem. Bez popi­ja­nia. Nie miał poję­cia, która była lep­sza. Wie­dział tylko, że rita­lin działa szyb­ciej, a adde­rall dłu­żej – w jego mnie­ma­niu to dosko­nałe połą­cze­nie.

Na żwi­ro­wym pod­jeź­dzie przed domem Peter­so­nów zatrzy­mał się czarny jeep che­ro­kee.

Mills sark­nął pod nosem. Z samo­chodu wysia­dła detek­tyw Blue. Gdyby Mills nie zatrzy­mał się na poga­wędkę z Erniem, już dawno byłby w sto­dole. Bez żół­to­dzioba. A teraz, gdy Blue dotarła na miej­sce, droga na wzgó­rze będzie przy­po­mi­nać bajkę o żół­wiu i zającu. Prze­cież powie­dział jej, że sam sobie pora­dzi. Albo znów go zigno­ro­wała, albo to sprawka komen­danta Givensa, który przy­słał ją tutaj kiw­nię­ciem głowy oraz nie­wy­po­wie­dzianą suge­stią, by poszła za sta­rusz­kiem i zadbała o to, żeby nie przy­snął na sto­jąco.

Cóż, komen­dant Givens mógł go co naj­wy­żej poca­ło­wać w dupę.

_Kiedy ja zła­pa­łem Złego Glinę, ty robi­łeś w pie­lu­chy. Byłeś w pod­sta­wówce, gdy sta­wia­łem czoło Latar­ni­kowi. Gra­łeś w golfa, kiedy przy­skrzy­ni­łem Boogey­mana._

– Zacze­kaj, Mills.

Głos detek­tyw Blue brzmiał jak bzy­cze­nie psz­czoły. Mills ponow­nie wyre­gu­lo­wał apa­rat słu­chowy i przy­sta­nął na zbo­czu wzgó­rza. Cze­kał na Blue, która krzyk­nęła do sie­dzą­cego na weran­dzie listo­no­sza:

– Hej, Ernie!

– Hej, Baby! – odpo­wie­dział.

Mills chrząk­nął. Nie zamie­rzał uży­wać przy­domka¹, który przy­lgnął do niej, odkąd sie­dem lat temu poślu­biła Danny’ego Blue, naj­lep­szego adwo­kata w mie­ście. Baby Blue. Jakby Blue nie wystar­czyło.

Śli­zgali się, idąc po tra­wie w górę zbo­cza. Blue miała na sobie czarne spodnie, białą bluzkę i brą­zowy żakiet, pod któ­rym ukry­wała gnata. Skła­dała się z nóg po samą szyję, mło­do­ści i wigoru, pod­czas gdy Mills sta­no­wił prze­ci­wień­stwo tych cech. Do kwa­dratu.

Zmarsz­czył nos.

– Detek­tyw nie powi­nien uży­wać per­fum.

– Tak? Cóż, nie powi­nien też uży­wać pie­luch.

Mills wycią­gnął swo­jego Smi­tha & Wessona kali­ber 10,16 mm z kabury przy pasie i jako pierw­szy ruszył w kie­runku walą­cej się sto­doły. Z wyjąt­kiem świeżo poma­lo­wa­nych na biało drzwi reszta wybla­kłej czer­wo­nej kon­struk­cji wyglą­dała na znisz­czoną przez dzie­się­cio­le­cia trud­nych warun­ków pogo­do­wych. W detek­ty­wów ude­rzyła potężna fala smrodu. Pod­czas gdy Blue zakry­wała nos żakie­tem, Mills robił głę­bo­kie wde­chy. Zacią­gał się. To był jego spo­sób na akli­ma­ty­za­cję – skok na główkę.

Blue wyjęła spod żakietu pisto­let Sig Sauer.

_Nad­gor­li­wość gor­sza od faszy­zmu._

Nie wpu­ściła bluzki w spodnie, co ozna­czało, że w kabu­rze w sta­niku nosiła malutki kali­ber 9,6 mm. Z kolei wybrzu­sze­nie przy pra­wej kostce wska­zy­wało na to, że miała też przy sobie 9 mm. Kie­dyś nawet powie­dział jej: „Prze­sa­dzasz. Pro­sisz się o nie­szczę­ście, Blue”.

– Mills, spójrz – Blue wska­zała na drzwi sto­doły. Były popla­mione błot­ni­stymi odci­skami łap. W drew­nie wid­niały głę­bo­kie rysy wydra­pane pazu­rami. Tak mocno, że aż widać było drza­zgi i zaschnięte ślady krwi przy­po­mi­na­jące rdzę.

– Wygląda na to, że pies za wszelką cenę pró­bo­wał dostać się do środka.

Peter­so­no­wie mieli gol­den retrie­vera o imie­niu Gus, który wpraw­dzie uty­kał, ale wciąż był aktywny. Miał w zwy­czaju ganiać za samo­cho­dami i w kon­se­kwen­cji już nie raz został potrą­cony. Mills rozej­rzał się po polu kuku­ry­dzy, jed­nak ni­gdzie nie zauwa­żył psiaka. Pocią­gnął za drew­nianą klamkę drzwi sto­doły, znaj­du­jącą się nad śla­dami łap. Drzwi począt­kowo sta­wiały opór. Były przy­ssane, jak oblo­dzone drzwiczki samo­chodu. Trzeba było pocią­gnąć jesz­cze raz, by je otwo­rzyć. Uwię­zione powie­trze ucie­kło na zewnątrz.

Blue ponow­nie zakryła nos.

Ze sto­doły wyle­ciała ćma. Zawi­ro­wała gorącz­kowo w świe­tle słońca, po czym wró­ciła do ciem­no­ści. Mills wszedł do środka i ski­nął na Blue, by poszła za nim.

Unio­sła pisto­let w stronę ciem­nej postaci znaj­du­ją­cej się na środku sto­doły.

Mills spo­koj­nym ruchem poło­żył dłoń na jej ramie­niu, a następ­nie ją opu­ścił.

– To tylko strach na wró­ble.

Wypu­ściła ze świ­stem powie­trze.

– Kto sta­wia pie­przo­nego stra­cha na wró­ble na środku sto­doły?

_I po co te prze­kleń­stwa, Blue? Po co te prze­kleń­stwa?_

Strach na wró­ble był wzro­stu męż­czy­zny. Miał sło­miany kape­lusz i twarz wyszytą na jucie, z guzi­kami od płasz­cza w miej­scu oczu, nosa oraz ust. Ubrany był w koszulę w czarno-czer­woną kratę, wpusz­czoną do połowy w nie­bie­skie dżinsy, które trzy­mały się na jed­nym ze sta­rych pasków pana Peter­sona. Mills widział tego stra­cha wie­lo­krot­nie z ulicy. Pan Peter­son lubił co jakiś czas go prze­sta­wiać, by trzy­mać wrony w ryzach.

Świa­tło sło­neczne wpa­dało przez szcze­liny mię­dzy deskami, uwi­dacz­nia­jąc uno­szący się w powie­trzu kurz. Muchy plujki bzy­czały, jakby były pod napię­ciem.

– Jezu Chry­ste! – Blue wle­piła wzrok w drew­niane belki nad głową.

Przez mgłę utwo­rzoną z chmary much widać było pięć koko­nów przy­po­mi­na­ją­cych worki. Zwi­sały ze środ­ko­wej kro­kwi w rów­nym rzę­dzie. Scena jakby żyw­cem wyjęta z filmu _science fic­tion_.

_Jakby coś zaraz miało się wykluć._

Blue odwró­ciła się i puściła pawia.

_Kokony z łusek kuku­ry­dzy. Suszo­nych. Ręcz­nie szy­tych. Sta­ran­nie. War­stwami. Na tyle gru­bymi, by utrzy­mać ciało._

Drugi z kolei kokon, naj­więk­szy – a jeśli nie naj­więk­szy, to z pew­no­ścią naj­cięż­szy – był naj­gę­ściej pokryty muchami. Miał lekko nade­rwane dno, łuski kuku­ry­dzy roz­mo­kły od krwi. W tym miej­scu z kokonu wysta­wała męska ręka. Zwi­sała bez­wład­nie, cała zakrwa­wiona.

_Pan Peter­son, jak mnie­mam_.

Pani detek­tyw znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie sto­doły. Nie patrząc na nią, Mills zapy­tał:

– Wszystko w porządku, Blue?

– Tak, nic mi nie jest – odpo­wie­działa z ciem­nego kąta, a następ­nie splu­nęła i wytarła usta.

Wyraź­nie jej powie­dział, żeby nie przy­jeż­dżała. Miał prze­czu­cie, że będzie źle. Wyglą­dało na to, że cała rodzina Peter­so­nów została zaszyta w łuskach kuku­ry­dzy i zawie­szona na drew­nia­nych bel­kach. Nagle przez otwarte drzwi do sto­doły wpadł wiatr. Łuski obró­ciły się lekko, a liny napięły pod cię­ża­rem ciał.

_Już to gdzieś widzia­łem._

– Mills.

_Nastał czas żniw, Blue._

– Mills.

_Stra­chy na wró­ble mają stra­szyć. Taka ich rola._

Nagle coś na niego wysko­czyło. Palce. Blue pstryk­nęła mu nimi tuż przed nosem. I znowu. Tym razem jej głos był bar­dziej naglący, a oddech pach­niał mię­tówką, którą wło­żyła do ust, by zabić smród wymio­cin.

– Tato?

Spoj­rzał na nią. Od dawna go tak nie nazy­wała. Od czasu, gdy jako dziecko powie­działa mu, że chcia­łaby, żeby nim nie był. Z cięż­kim wes­tchnie­niem wró­cił do tu i teraz.

– Gdzie odpły­ną­łeś? – zapy­tała.

_Tam, gdzie zawsze, Blue._

– Co już gdzieś widzia­łeś?

– Nic.

– Powie­dzia­łeś…

– Nic mi nie jest – wysy­czał.

Zaci­snęła zęby i odwró­ciła głowę. Tra­fił w jej czuły punkt. Kolejna ćma prze­le­ciała nisko nad zie­mią. Blue wle­piła w nią wzrok.

Mills potarł twarz szorstką dło­nią, żału­jąc swo­jego wybu­chu. Powi­nien był trzy­mać gniew na wodzy. Ale wie­dzieć to jedno, a robić to już zupeł­nie co innego. Podą­żył wzro­kiem za pal­cem wska­zu­ją­cym Blue. W otwar­tych drzwiach sto­doły stał brudny i praw­do­po­dob­nie wygłod­niały gol­den retrie­ver Peter­so­nów.

Blue uklę­kła i przy­wo­łała go do sie­bie. Gus zbli­żył się, począt­kowo nie­pew­nie, ale już po chwili przy­kuś­ty­kał żwawo i zaczął lizać jej dłoń, jakby szu­kał resz­tek jedze­nia. Może jed­nej z mię­tó­wek? Pies zaskom­lał, spo­glą­da­jąc w górę. Podob­nie jak przed chwilą dwójka detek­ty­wów, patrzył nie­ru­chomo, jak spa­ra­li­żo­wany, na to, co zwi­sało z sufitu. Nagle zaszcze­kał tak gło­śno, że wydany przez niego dźwięk odbił się echem. Pies wyrwał się z uści­sku Blue, pod­biegł do koko­nów i sta­nął dokład­nie pod ostat­nim w rzę­dzie.

Mills podą­żył za nim, natych­miast dostrze­ga­jąc to, co pies musiał zoba­czyć kilka sekund wcze­śniej.

Blue zwer­ba­li­zo­wała jego myśli:

– Żad­nych much, Mills.

_W rze­czy samej. Żad­nych much._

Ten kokon obra­cał się bar­dziej niż inne. Wybrzu­sze­nia poru­szały się jak palce w skar­petce, a z wnę­trza dobie­gało poję­ki­wa­nie. Mills odpiął palm­top od paska.

– Chry­ste Panie, Blue! Ktoś wciąż żyje!!!ROZDZIAŁ 2

Ben upew­nił się, że toa­leta jest pusta, po czym zamknął drzwi od środka.

Naprawdę potrze­bo­wał chwili samot­no­ści, z dala od fanów, zanim kie­row­nik księ­garni zapo­wie go za pięć minut. Zamknię­cie się w łazience z trzema kabi­nami i czte­rema pisu­arami w zatło­czo­nej księ­garni było przed­się­wzię­ciem – jak by to ujął dzia­dek Robert – kar­ko­łom­nym.

Jed­nak on był zde­spe­ro­wany.

Ktoś zapu­kał do drzwi i Ben aż pod­sko­czył. Pot wystą­pił mu na czoło.

– Jedną minutkę!

Przez chwilę cho­dził w tę i z powro­tem, a potem zatrzy­mał się przy umy­walce. Gdy wsu­nął rękę pod kran, pole­ciała woda. Przy­glą­dał się, jak wpada do odpływu. Na swoje odbi­cie w lustrze nie spoj­rzał. Nie przy­po­mi­nał męż­czy­zny ze zdję­cia z tyłu okładki swo­jej książki. W ciągu ostat­nich dwu­na­stu mie­sięcy posta­rzał się ze stresu.

Minął tylko tydzień od pre­miery – ozna­cza­nej hash­ta­giem #uro­dzi­nyk­siążki – a _Strach na Wró­ble_ już był nume­rem jeden na liście best­sel­le­rów „New York Timesa”. Z kolei jego piąta powieść, _Puls_, otrzy­mała dru­gie życie i wsko­czyła na dzie­wiąte miej­sce. „Publi­sher’s Weekly” nazwał nową książkę jego naj­lep­szym jak dotąd dzie­łem: _Gość z Kosz­maru zafun­do­wał nam festi­wal grozy, jaki zda­rza się raz na dekadę!_

Ben spoj­rzał na rolexa. Kupił go po tym, jak _Pod rzą­dami lata_ zostało prze­tłu­ma­czone na trzy­dzie­sty język. Dzia­dek Robert też nosił rolexa. Ben miał ten sam model – Sub­ma­ri­ner z kolek­cji Oyster – z cha­rak­te­ry­styczną nie­bie­ską tar­czą. Zostały mu jesz­cze trzy minuty. Ochla­pał twarz wodą i wziął kilka głę­bo­kich odde­chów. Był czas, że nie mógł się docze­kać pod­pi­sy­wa­nia ksią­żek i spo­tkań autor­skich w prze­róż­nych miej­scach. Zresztą nie tylko on – Amanda i Bri też lubiły jeź­dzić z nim w trasy.

Jak na rodzinę przy­stało.

Trzy tygo­dnie temu Clay­ton Chil­dress, redak­tor wszyst­kich sze­ściu ksią­żek Bena, zadzwo­nił, by go uprze­dzić, że egzem­plarz autor­ski _Stra­cha na Wró­ble_ jest już w dro­dze. To Amanda ode­brała tele­fon. Ben w tym cza­sie przy­go­to­wy­wał laza­nię i zosta­wił komórkę na wyspie kuchen­nej. Amanda wzięła ją, zanim zdą­żył wytrzeć ręce i sam ode­brać. Rzu­cił jej wymowne spoj­rze­nie. _Nie odbie­raj_. Jed­nak żona je zigno­ro­wała i włą­czyła gło­śnik. Clay­ton wysłał książkę kurie­rem UPS, miała dotrzeć następ­nego dnia przed połu­dniem.

– To twoja naj­lep­sza książka, Ben. Gość z Kosz­maru znowu dał nam popa­lić. Tym razem naprawdę mie­li­śmy stra­cha. A jak tam sequel _Krzy­kacz_?

Ben odpo­wie­dział wtedy, że do przodu, ale prawda była taka, że sequel, na który Clay­ton i jego sze­fo­wie z McBride & Com­pany tak bar­dzo się napa­lili, utknął w mar­twym punk­cie. Ben nie miał nawet połowy. Był w takiej samej sytu­acji jak przed odda­niem _Stra­cha na Wró­ble_ rok temu.

_Dwa tygo­dnie, Ben._

Po tej roz­mo­wie Amanda bez słowa opu­ściła kuch­nię. Nie zapy­tała Bena o nową książkę. Wyszła zde­cy­do­wa­nym kro­kiem, dając mu w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że jest wku­rzona. Wku­rzona jego pro­kra­sty­na­cją. Wku­rzona fak­tem, że blo­kada pisar­ska Bena nie doty­czyła tylko poprzed­niej książki. Histo­ria, nad którą teraz pra­co­wał, zmie­rzała doni­kąd. Cóż za zasko­cze­nie. Kto by pomy­ślał. Jego rela­cja z Amandą wyglą­dała w ten spo­sób przez więk­szą część tego roku. Od week­endu, w któ­rym wró­cił z Blac­kwood, sta­rego rodzin­nego domu. Wymem­łany, zdez­o­rien­to­wany i z cuch­ną­cym, brud­nym sumie­niem.

W końcu Ben odwa­żył się spoj­rzeć w lustro. Miał worki pod oczami i skro­nie przy­pró­szone siwi­zną. Był za młody na siwie­nie. Prze­cze­sał dło­nią włosy i wypu­ścił z płuc dwa­na­ście mie­sięcy napię­cia. Już czas. Pora iść. Prze­ćwi­czył uśmiech przed lustrem. Od razu przy­szedł mu na myśl Joaquin Pho­enix jako Arthur Fleck w _Joke­rze_. Upił łyk bur­bona z pier­siówki i wsu­nął ją z powro­tem pod pod­szewkę płasz­cza. Wło­żył do ust dwie mię­tówki. Wyłą­czył kran. Nagle w ciszy zim­nej toa­lety powró­cił do niego spa­ni­ko­wany i drżący głos Amandy, który usły­szał po powro­cie z week­endu w Blac­kwood. _Ben, coś ty zro­bił?_ To, jak wtedy na niego spoj­rzała… Jasne, była wście­kła, ale przede wszyst­kim… prze­ra­żona. _Coś ty zro­bił, Ben?_

Minuta.

I wtedy usły­szał, że kie­row­nik księ­garni tro­chę się pospie­szył.

– Panie i pano­wie, nade­szła chwila, na którą…

Na chwilę zamknął oczy, odci­na­jąc się od głosu zapo­wia­da­ją­cego go męż­czy­zny.

_Skup się, Ben._

Popra­wił man­kiety koszuli i pod­szedł do drzwi. Otwo­rzył je, przy­wo­łu­jąc na twarz swój cha­rak­te­ry­styczny uśmiech, i natych­miast został przy­wi­tany przez tłum. Jakiś palant zaczął kla­skać, jakby Ben wła­śnie zro­bił w łazience coś, z czego powi­nien być dumny. Wciąż czuł w ustach smak bur­bona. Potrze­bo­wał jesz­cze jed­nej mię­tówki. Posta­no­wił, że wycią­gnie ją, kiedy już dotrze do sto­lika. Przedarł się przez tłum pra­wie na koniec księ­garni – do miej­sca, w któ­rym przy­go­to­wano dla niego sta­no­wi­sko. Po dro­dze sta­rał się igno­ro­wać pełne zachwytu szepty i spoj­rze­nia. W końcu udało mu się usiąść za pira­midą ksią­żek.

Na obwo­lu­cie wid­niał strach na wró­ble sto­jący na środku szkol­nego boiska. Za nim czer­wo­nawo-poma­rań­czowy zachód słońca oświe­tlał ciemne drzewa i zacie­nione pole kuku­ry­dzy. Na łody­gach zamiast kolb w łuskach przed­sta­wione zostały dło­nie pró­bu­jące prze­bić się przez krę­pu­jące je jedwa­bie. Podob­nie jak w przy­padku dwóch ostat­nich powie­ści, nazwi­sko Bena było więk­sze niż tytuł. Kie­dyś on i Amanda sobie z tego żar­to­wali. Z jed­nej strony ozna­czało to, że naprawdę mu się udało. Jed­nak teraz, kiedy litery jego nazwi­ska przy­ćmie­wały słowa znaj­du­jące się poni­żej, tęsk­nił za cza­sami, gdy to tytuł i histo­ria wio­dły prym, a nie czło­wiek, który je wymy­ślił.

Kolejka cią­gnęła się aż do sąsia­du­ją­cej z księ­gar­nią lodziarni Banana Split, która dawała dwa­dzie­ścia pro­cent zniżki na gałkę każ­demu, kto stał w ogonku po naj­now­szą książkę Bena Book­mana. Pre­zen­ter Fiut Ben­ning­ton, kolega Amandy z tele­wi­zji, który rela­cjo­no­wał to czy­tel­ni­cze wyda­rze­nie, wła­śnie prze­pro­wa­dzał wywiady z wybra­nymi oso­bami z kolejki. Był ufry­zo­wany i opa­lony. Rasowy Ken z gło­sem Wal­tera Cron­kite’a. Ben dosko­nale wie­dział, że w pew­nym momen­cie podej­dzie do niego z pyta­niem, na które będzie musiał odpo­wie­dzieć.

– Ten gość to kutas, Amando.

– A z cie­bie zazdro­śnik.

– O co niby miał­bym być zazdro­sny? Po pro­stu nie podoba mi się to, jak się do cie­bie uśmie­cha.

– Jak? Tak jak ty kie­dyś?

Ot, krótka dys­ku­sja w łóżku. Prze­pro­wa­dzona zeszłej nocy, po tym, jak uprze­dziła go, że Richard zaj­mie się rela­cjo­no­wa­niem spo­tka­nia autor­skiego. Dal­szą część roz­mowy toczyli już odwró­ceni do sie­bie ple­cami, z oczami wle­pio­nymi w ścianę.

– Dla­czego w ogóle musi­cie to rela­cjo­no­wać?

– Bo nie­wiele wię­cej dzieje się w Cro­oked Tree. Przy­naj­mniej z tych pozy­tyw­nych rze­czy.

– Dla­czego w takim razie ty się tym nie zaj­miesz?

– Ben, jesteś moim mężem, a nie tema­tem na tape­cie.

Może na tym polega pro­blem. Może oboje wyszliby na tym lepiej, gdyby Ben znów był tema­tem na tape­cie.

Zauwa­żył Amandę po dru­giej stro­nie księ­garni. Była ubrana w beżową spód­nicę do kolan i nie­bie­ską bluzkę, która pod­kre­ślała jej cią­żowy brzu­szek. Za dwa mie­siące po raz kolejny zosta­nie ojcem. Tym razem chłopca. Wciąż nie wybrali dla niego imie­nia. Ledwo poru­szyli ten temat. Amanda wyglą­dała jesz­cze lepiej niż w dniu, w któ­rym się poznali. Zacho­wy­wała się tak, jakby mię­dzy nimi wszystko było w porządku. Latała od fana do fana niczym psz­czółka, uśmie­cha­jąc się, roz­ma­wia­jąc i kie­ru­jąc w odpo­wied­nie miej­sce. Można by pomy­śleć, że to jej spo­tka­nie autor­skie. Kiedy oglą­dało się konta Amandy na Insta­gra­mie, Twit­te­rze i Face­bo­oku, nikomu nie przy­szłoby do głowy, że mają jakie­kol­wiek pro­blemy.

Ben rozej­rzał się po tłu­mie w poszu­ki­wa­niu córki, Bri, ale jej nie dostrzegł.

Młoda kobieta w dżin­sach i wor­ko­wa­tej blu­zie uśmiech­nęła się nie­śmiało, wrę­cza­jąc mu książkę.

– Już ją prze­czy­ta­łam. – Spu­ściła wzrok, jakby zawsty­dzona. – Dwa razy.

– Prze­czy­tała ją pani już dwa razy?

– Prze­pra­szam.

– Nie, nie. Pro­szę nie prze­pra­szać. To i tak dzie­sięć razy mniej ode mnie.

Roze­śmiała się.

– Cóż, była świetna. Nie­sa­mo­wita.

Dłoń Bena zawi­sła w powie­trzu, cier­pli­wie cze­kał na ciąg dal­szy.

– Dla Leslie – powie­działa i prze­li­te­ro­wała imię. – Pro­szę. Dzię­kuję.

– Dla Leslie. Pro­szę i dzię­kuję. Wszyst­kiego dobrego… – Zamknął książkę i oddał ją kobie­cie. – Powie­dział­bym „miłej lek­tury”, ale już ją pani czy­tała. Dwa razy. Mam nadzieję, że miała pani po niej kosz­mary.

To powie­dzonko było jego zna­kiem fir­mo­wym. Zwy­kle towa­rzy­szyło mu mru­gnię­cie okiem, jed­nak tym razem posta­no­wił je sobie daro­wać. To był moment, w któ­rym klienci zazwy­czaj odcho­dzili na bok, by dopu­ścić kolejną osobę, ale Leslie tego nie zro­biła.

– Czy plotki o następ­nej książce są praw­dziwe?

Wzru­szył figlar­nie ramio­nami, ponie­waż było tyle fał­szy­wych infor­ma­cji na jego temat, że nie miał czasu łamać sobie głowy tym, o co może cho­dzić Leslie.

– Czy w końcu będzie o Krzy­ka­czu? O tym, co się stało z zagi­nio­nymi dziećmi z River­dale?

Zmu­sił się do uśmie­chu.

– Będzie pani musiała pocze­kać i sama się prze­ko­nać.

Była uro­cza, ale cie­szył się, gdy sobie poszła. Następne trzy osoby z kolejki oka­zały się mniej roz­mowne. Po raz kolejny zauwa­żył Amandę po dru­giej stro­nie księ­garni. Robiła zdję­cia. Po pstryk­nię­ciu jed­nego z nich zauwa­żyła, że Ben obser­wuje ją z daleka. Poma­chała mu. Zro­biła to dla jego fanów. Na pokaz. Podob­nie jak on, wcale nie chciała tu być. Trzy tygo­dnie temu, mul­czu­jąc traw­nik, cze­kała na przy­jazd kuriera UPS, który miał przy­wieźć egzem­plarz autor­ski jego książki. Ben obser­wo­wał ją przez okno wyku­szowe. Jej krę­cone, kasz­ta­nowe włosy były spięte w luźny kok, a dżinsy podarte na kola­nach. Nie miała maki­jażu. Wyglą­dała zupeł­nie ina­czej niż kobieta, którą odgry­wała każ­dego dnia przed kame­rami. Ta nie­wy­mu­skana wer­sja podo­bała mu się bar­dziej. Zawsze tak było. Pro­blem pole­gał na tym, że jego żonie nie. Wbie­gła do domu z małą paczką, nio­sąc ją tak, jakby to była jego pierw­sza, a nie szó­sta powieść. Jakby sta­no­wiła sekret, solidny dowód rze­czowy. Kiedy Amanda wrę­czyła mu ją w przed­po­koju – z pla­mami cedru na pal­cach – przy­gry­zła dolną wargę. Robiła to, gdy była pode­ner­wo­wana lub nie w nastroju. I jesz­cze ten zło­śliwy uśmie­szek pod tytu­łem: „No i co teraz?”.

_Naj­wyż­szy czas na roz­mowę, Ben._

– Nie mogę uwie­rzyć, że widzę pana twa­rzą w twarz. – Następna w kolejce fanka wyrwała go z zadumy. – Przy­je­cha­łam aż z Ten­nes­see. Wszystko w porządku, panie Book­man?

_Nie jestem pokrę­cony._

Ben zamru­gał kilka razy i uśmiech­nął się do kobiety, która naj­wy­raź­niej była molem książ­ko­wym. Napi­sał jej dedy­ka­cję, powie­dział: „Mam nadzieję, że miała pani po niej kosz­mary” i podzię­ko­wał za przy­by­cie.

_Poje­cha­łam do Blac­kwood. Nie byłeś sam w tam­tym pokoju, Ben. Widzia­łam cie­nie, a nie cień!_

Zigno­ro­wał głos Amandy w gło­wie i pod­pi­sał książki następ­nym dzie­się­ciu oso­bom. Kątem oka na godzi­nie dzie­wią­tej dostrzegł Briannę. Sie­działa po turecku na środku alejki z książ­kami dla mło­dzieży. Jak na swój wiek była nie­zwy­kle doj­rzałą czy­tel­niczką. Uśmiech­nął się do niej. Była jego opoką. Ser­cem i duszą. Te kilka tygo­dni temu olał egzem­plarz autor­ski swo­jej książki. Nawet go nie otwo­rzył, tylko zosta­wił na wyspie kuchen­nej. Książka leżała tam wiele godzin, dopóki Bri nie zapu­kała do drzwi gabi­netu Bena, by wymu­sić na nim reak­cję.

Zapro­sił ją do środka razem z Amandą, która nie tylko stała za ple­cami córki, lecz także za pla­nem mają­cym na celu nakło­nie­nie go do otwar­cia paczki.

Bri odzie­dzi­czyła jego nie­bie­skie oczy i dołeczki, a po Aman­dzie krę­cone, brą­zowe włosy. Uśmiech­nęła się roz­bra­ja­jąco i wycią­gnęła przed sie­bie prze­syłkę.

– Tatu­siu, zobacz, co przy­szło pocztą. To chyba książka.

Ben udał pod­eks­cy­to­wa­nie, zer­ka­jąc przy tym na Amandę, która stała z rękami skrzy­żo­wa­nymi na piersi. Otwie­ra­jąc paczkę, naśla­do­wał dźwięk wer­bla, a potem poka­zał żonie i córce egzem­plarz _Stra­cha na Wró­ble_ w twar­dej opra­wie. Na okładce wid­niały słowa Ste­phena Kinga: _Ben Book­man jest nowym mistrzem hor­roru. Praw­dzi­wym Gościem z Kosz­maru._

Ben wrę­czył książkę Bri. Zro­biła wiel­kie oczy. Trudno było stwier­dzić, kto miał więk­sze zami­ło­wa­nie do lite­ra­tury, on czy jego córka.

Odwró­ciła książkę i przyj­rzała się dużemu zdję­ciu Bena na odwro­cie.

– O czym to jest?

– O stra­chu na wró­ble, który zabija ludzi.

– Ben – Amanda ostrze­gła go zarówno wzro­kiem, jak i tonem głosu.

Jed­nak Bri, niczego nie­świa­doma, sku­piła się na tyl­nej okładce. Na tacie opie­ra­ją­cym się ple­cami o kolumnę, ze skrzy­żo­wa­nymi na piersi rękoma. Męż­czyź­nie o moc­nej szczęce, prze­szy­wa­ją­cych nie­bie­skich oczach i falo­wa­nych brą­zo­wych wło­sach. Na zdję­ciu miał na sobie brą­zową mary­narkę i czarną koszulkę z czer­wo­nym, jakby ocie­ka­ją­cym krwią napi­sem: „Gość z Kosz­maru”.

Bri wska­zała na zdję­cie.

– Dla­czego się nie uśmie­chasz?

– Prze­cież się uśmie­cham.

– Ale na zdję­ciu…

– Nie pozwo­lili mi.

– Dla­czego?

– Ponie­waż powi­nie­nem zacho­wy­wać się jak poważny pisarz, który pisze poważne rze­czy.

– Straszne rze­czy.

– Dokład­nie – Ben pochy­lił się, opie­ra­jąc łok­cie na kola­nach. – Poważne, straszne rze­czy.

– Lubię straszne rze­czy – powie­działa Bri.

Tym razem to Ben zmie­rzył Amandę wzro­kiem i zmie­nił ton.

– Wiem, że lubisz.

Amanda odwró­ciła wzrok. To po czę­ści jej wina, że przy­lgnęło do niego prze­zwi­sko Gość z Kosz­maru.

Bri przy­ci­snęła książkę mocno do sie­bie.

– Mogę ją prze­czy­tać, tatu­siu?

Ben postu­kał się w pod­bró­dek, jakby w zamy­śle­niu.

– Hmmm… – Lubił dro­czyć się z Brianną. Oboje uwa­żali, że to zabawne. W końcu wska­zał na nią i powie­dział: – Nie.

Roze­śmiała się i nie drą­żyła tematu. Jed­nak wła­śnie w momen­cie, gdy Ben miał dodać: „Jesteś na to zde­cy­do­wa­nie za młoda”, Bri zasko­czyła rodzi­ców, mówiąc bez ogró­dek:

– Pach­niesz bur­bo­nem.

Był wto­rek. Kilka minut po połu­dniu. Ben upił łyk z butelki z wodą. Wła­śnie zajął się kolej­nymi dzie­się­cioma oso­bami z kolejki. Pod­pi­sy­wał i mówił na auto­pi­lo­cie. I wtedy jego uwagę przy­kuł męż­czy­zna sto­jący kil­ka­na­ście osób przed nim. Miał na gło­wie poma­rań­czową czapkę marki John Deere nacią­gniętą nisko na czoło. Był ubrany w białą koszulę z koł­nie­rzy­kiem na guziki. Wysta­wała z wor­ko­wa­tych, opa­da­ją­cych dżin­sów. W oczy rzu­cały się rów­nież wysłu­żone, cięż­kie buciory; prawy był roz­wią­zany. Ben wypił wię­cej wody, nie spusz­cza­jąc oczu z męż­czy­zny w czapce. Z jego opa­lo­nej, poora­nej bruz­dami twa­rzy, pokry­tej kil­ku­dnio­wym siwie­ją­cym zaro­stem. Z wiel­kich dłoni z gru­bymi pal­cami i brud­nymi paznok­ciami. W prze­ci­wień­stwie do całej reszty męż­czy­zna nie trzy­mał w ręce egzem­pla­rza _Stra­cha na Wró­ble_.

– Jak to, skoń­czy­łeś książkę? Ben? Czy to jakiś żart? – powie­działa jego agentka, kiedy w panice zadzwo­nił do niej z Blac­kwood przed powro­tem do domu z tam­tego week­endu.

– Po pro­stu ją prze­czy­taj, Kim – wysy­czał. – Jest gotowa.

– Ben? To ponad sto tysięcy słów. I to sporo ponad. Napi­sa­łeś to wszystko w jeden week­end?

– Skoń­czy­łem w jeden week­end. Nie przy­je­cha­łem tu z niczym.

Spe­cy­ficz­nego męż­czy­znę dzie­liło teraz od Bena już tylko pięć osób. Facet był wyraź­nie spięty. Bawił się czapką i obgry­zał paznok­cie. Im bar­dziej zbli­żał się do początku kolejki, tym bar­dziej był nie­spo­kojny.

Ben ponow­nie spoj­rzał w stronę działu dla mło­dzieży w poszu­ki­wa­niu córki, ale bez skutku. Nie namie­rzył Bri. Gdy skła­dał pod­pis, ręka mu zadrżała, przez co schrza­nił całą dedy­ka­cję. Prze­pro­sił i zaczął pisać od nowa w innym egzem­pla­rzu.

Męż­czy­zna w czapce był coraz bli­żej.

Amanda rów­nież zauwa­żyła tego faceta z dru­giego końca księ­garni i już namie­rzyła ochro­nia­rza. Nie byłby to pierw­szy sza­lony fan wypro­szony ze spo­tka­nia autor­skiego Bena Book­mana – jego twór­czość czę­sto przy­cią­gała dzi­wa­ków. Męż­czy­zna rozej­rzał się dookoła, jakby spo­dzie­wał się zasadzki. Jego ruchy sta­wały się coraz bar­dziej ner­wowe. Ochro­niarz ruszył na odsiecz od strony kawiarni, ale zanim zdą­żył podejść wystar­cza­jąco bli­sko, męż­czy­zna w czapce prze­pchnął się w kolejce i sta­nął przed sto­li­kiem Bena.

Book­man cze­kał w goto­wo­ści. Sta­rał się nad­mier­nie nie pani­ko­wać. Zamiast tego był gotów do ewen­tu­al­nej obrony. Męż­czy­zna pochy­lił się do przodu i roz­ło­żył grube ręce na drew­nia­nym bla­cie stołu niczym gigan­tyczne roz­gwiazdy.

– Jak to zro­bi­łeś?

Ben trzy­mał się twardo, ale rzu­cił zbli­ża­ją­cemu się ochro­nia­rzowi wymowne spoj­rze­nie.

– Jak „co” zro­bi­łem?

– Wiesz, co zro­bi­łeś. – Wska­zał na stos ksią­żek. Na okładkę _Stra­cha na Wró­ble_. – Od roku nie mogę zmru­żyć oka, ty sukin­synu.

– Ochrona! – zawo­łał Ben, głów­nie po to, by zasko­czyć męż­czy­znę, choć na chwilę go zatrzy­mać i dać sobie czas na zna­le­zie­nie poko­jo­wego wyj­ścia z tej sytu­acji. Jed­nak swoim krzy­kiem jedy­nie ostrzegł sza­leńca. Ten odwró­cił się z zaci­śniętą pię­ścią wiel­ko­ści małej dyni i ude­rzył zbli­ża­ją­cego się ochro­nia­rza w klatkę pier­siową. Cios powa­lił go na pod­łogę. Zno­kau­to­wany ochro­niarz z tru­dem łapał oddech.

Męż­czy­zna w czapce ponow­nie skie­ro­wał wzrok na Bena.

– Ukra­dłeś mój kosz­mar, Benie Book­ma­nie. – Jego gniewny, surowy wyraz twa­rzy nagle zła­god­niał, broda zaczęła drżeć. Wycią­gnął rewol­wer spo­mię­dzy fałd roz­cheł­sta­nej odzieży. Klienci zaczęli krzy­czeć. Jed­nak zamiast wyce­lo­wać broń w Bena, męż­czy­zna przy­ło­żył lufę do wła­snej twa­rzy.

– To twoja wina, chło­pie.

I pocią­gnął za spust.

Wcześniej

_Drzwi sypialni otwo­rzyły się ze skrzyp­nię­ciem._

_Na twar­dej, drew­nia­nej pod­ło­dze sły­chać było cięż­kie kroki. Ben zamknął oczy i uda­wał, że śpi. Cze­kał tylko, aż zgięty kny­kieć dziadka dotknie jego łopatki._

_– Obudź się, Ben­ja­mi­nie. Pokażę ci coś._

_Jego sio­stra Emily spała po dru­giej stro­nie pokoju, a brat Devon w sypialni na końcu kory­ta­rza. Pole­cono mu, by ich nie budził._

_Wysu­nął nogi spod koł­dry. Świa­tło księ­życa rzu­cało na pod­łogę cie­nie. Ben wyobra­żał sobie, że to palce, a nie gałę­zie rosną­cego na zewnątrz dębu._

_Dzia­dek Robert cze­kał na niego na dru­gim pół­pię­trze. Otu­lały go kłęby wani­lio­wego dymu z fajki. Blask świecy, którą dzia­dek trzy­mał w pra­wej dłoni, pod­kre­ślał bruzdy na jego policz­kach, biały zarost i nie­bie­skie oczy. Druga ręka spo­czy­wała na balu­stra­dzie zakrzy­wia­ją­cej się w dół – w stronę głęb­szej ciem­no­ści. Gdy dotarli na pierw­sze pół­pię­tro, pło­mień świecy zafa­lo­wał i zgasł. Ciem­ność wywo­łała u Bena dresz­czyk emo­cji, lecz nie trwała długo. Zręcz­nie, jak przy­stało na wytraw­nego magika, dzia­dek Robert zapa­lił świeczkę zapal­niczką Zippo. Ben sły­szał ją i czuł, ale nie widział. Wie­dział tylko, że dzia­dek trzy­mał zapal­niczkę w kie­szeni szla­froka._

_Sta­ru­szek uśmiech­nął się do Bena i ruszył dalej, zgar­biony, w kie­runku par­teru, trzy­ma­jąc mosiężny świecz­nik tak sta­bil­nie, jakby był o połowę młod­szym męż­czy­zną. Prze­szli na pal­cach obok zamknię­tych drzwi pokoju, w któ­rym spali rodzice Bena._

_Wiatr zaczął napie­rać na dom i Ben usły­szał szepty. Pod­łogi skrzy­piały. Wyobra­żał sobie, że ktoś po nich cho­dzi. Jego dłoń zje­chała po rzeź­bio­nej balu­stra­dzie. Główna klatka scho­dowa wiła się leni­wie po spi­rali w kie­runku holu i nisko wiszą­cego kan­de­la­bru oświe­tla­ją­cego mozaikę na pod­ło­dze. Ben podą­żył za dziad­kiem ciem­nym kory­ta­rzem. Ściany, jak pra­wie wszyst­kie w tym domu, były cał­ko­wi­cie zasło­nięte rega­łami z książ­kami, się­ga­ją­cymi od pod­łogi aż po sufit. Miały dra­binki, które prze­su­wały się po dobrze nasma­ro­wa­nych pro­wad­ni­cach, dając natych­mia­stowy dostęp do ogrom­nego, eklek­tycz­nego zbioru ksią­żek._

_Ben zoba­czył świa­tło księ­życa w pokoju na końcu kory­ta­rza._

_Sły­szał ptaki._

_Uda­wał, że jest cie­niem dziadka, gdy zbli­żali się do tego pokoju._

_Pokoju z drze­wem bez liści._

_Z książ­kami bez słów._ROZDZIAŁ 3

Detek­tyw Mills zasnął w fotelu w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Odchy­lił się do tyłu i chra­pał pośród stosu papie­rów i zdjęć ze sprawy Peter­so­nów roz­rzu­co­nych na stole tak, jakby przez pokój prze­szło tor­nado.

Obu­dził się, gdy komen­dant Givens kop­nął w próg drzwi.

– Mills! Idź do domu i prze­śpij się tro­chę.

Dokład­nie to samo powie­działa mu Blue, zanim opu­ściła komi­sa­riat dwa­dzie­ścia minut temu.

Komen­dant Givens ponow­nie zaj­rzał do pokoju i dodał:

– To jest roz­kaz.

Słowa Blue były z kolei roz­ka­zem córki skie­ro­wa­nym do ojca, by spryt­nie odwró­cić uwagę od pyta­nia, jakie zadał jej tuż przed tym, jak wyszła z sali kon­fe­ren­cyj­nej.

– Będę mógł jakoś nie­długo zoba­czyć wnuki?

Po tych sło­wach naj­pierw zapa­dła cisza, potem Blue gło­śno wypu­ściła powie­trze, a następ­nie odwró­ciła wzrok. Nie powie­działa ani „tak”, ani „nie”, ani nawet „może”. Po pro­stu:

– Idź do domu i prze­śpij się tro­chę.

Zanim Mills zna­lazł się w samo­cho­dzie, zdą­żył ziew­nąć dwa razy. Ośmio­ki­lo­me­trową drogę do domu poko­ny­wał ostroż­nie, czę­sto ener­gicz­nie mru­ga­jąc i otwie­ra­jąc sze­roko oczy. To był jego rytuał. Zapo­cząt­ko­wał go wiele lat temu, aby nie zasnąć za kie­row­nicą. W radiu leciało _Sym­pa­thy for the Devil_ Rol­ling Sto­ne­sów – to byłby odpo­wiedni tytuł dla zdjęć, które zosta­wił w sali kon­fe­ren­cyj­nej. Minęły już dwa tygo­dnie, odkąd zna­leźli w sto­dole rodzinę Peter­so­nów. Porą­baną na kawałki i umiesz­czoną w koko­nach. Dwa tygo­dnie i wciąż żad­nych tro­pów. Peter­so­no­wie zostali zamor­do­wani w swoim domu. Krwawe odci­ski butów roz­miar pięt­na­ście znaj­do­wały się zarówno w kuchni, na kory­ta­rzu oraz scho­dach, jak i we wszyst­kich sypial­niach na pię­trze. Jed­nak naj­bar­dziej widoczne były w jadalni, w któ­rej kokony musiały zostać wcią­gnięte na stół i zaszyte. Następ­nie prze­nie­siono je do sto­doły. Jeden po dru­gim. Funk­cjo­na­riu­sze zna­leźli cztery mar­twe ćmy na stole i pół tuzina żywych, trze­po­czą­cych skrzy­dłami, w zamknię­tej sypialni Peter­so­nów.

Mills w życiu nasłu­chał się już wielu porze­ka­deł o ćmach. O tym, co repre­zen­tują, co ozna­cza ich obec­ność i tak dalej, ale nie­wiele z tych powie­dzo­nek miało pozy­tywny wydźwięk. Trzy­mał więc gębę na kłódkę, gdy komen­dant Givens zapy­tał, co myśli o zna­le­zio­nych ćmach, zarówno tych mar­twych, jak i żywych. Mills burk­nął, że nic nie myśli, zajął się swo­imi spra­wami i sta­rał men­tal­nie zdy­stan­so­wać. Jed­no­cze­śnie szu­kał głęb­szego zna­cze­nia i mimo­wol­nie drą­żył ten temat w gło­wie. Jak zawsze.

Opu­ścił szybę, wpusz­cza­jąc do auta rześ­kie, jesienne powie­trze. Napeł­niw­szy nim płuca, wyczuł zapach palo­nych liści i gril­lo­wa­nego mięsa. Mills usły­szał kie­dyś, jak pewien tury­sta porów­nał Cro­oked Tree do sen­nego, fik­cyj­nego mia­steczka May­berry. Tyle że jeśli cho­dzi o prze­stęp­czość, Cro­oked Tree było bliż­sze Gotham, a Mills uwa­żał się bar­dziej za Bat­mana niż Andy’ego Grif­fi­tha. Do tego nie widział w oto­cze­niu god­nego odpo­wied­nika Bar­neya Fife’a.

Drogi były puste. Więk­szość miesz­kań­ców mia­steczka poszła do księ­garni na spo­tka­nie autor­skie Bena Book­mana. To dla­tego Sam – pozwo­liła mu, by poza godzi­nami pracy nie nazy­wał jej detek­tyw Blue – opu­ściła komi­sa­riat poli­cji w takim pośpie­chu. Z jakie­goś nie­zro­zu­mia­łego dla niego powodu była fanką Bena Book­mana. Oczy­wi­ście przed wyj­ściem nie omiesz­kała zapy­tać go o eme­ry­turę. Ostat­nimi czasy robiła to codzien­nie. Nie prze­pa­dała za tym, że Mills wiecz­nie odpływa gdzieś myślami i snuje się dookoła, kule­jąc.

_Po pro­stu nie wyglą­dasz za zdrowo, Mills._

Eme­ry­tura nie wcho­dziła w grę. Wolałby już zgi­nąć na służ­bie. Nikt inny na komi­sa­ria­cie nie miał tak dobrych sta­ty­styk jak on: osiem­dzie­siąt dzie­więć pro­cent roz­wią­za­nych spraw. Cro­oked Tree potrze­bo­wało go teraz tak samo jak kie­dyś. Jak zawsze. Wskaź­nik prze­stęp­czo­ści tego zale­d­wie sze­ścio­ty­sięcz­nego mia­steczka czę­sto prze­wyż­szał sta­ty­styki doty­czące dużych miast, a ten rok był jed­nym z naj­gor­szych. Wła­ma­nia. Prze­moc domowa. Napady agre­sji. Pięć mie­sięcy temu – po tym, jak pra­wie przez pół roku docho­dziło do wła­mań, wyska­ki­wa­nia z szaf i spod łóżek w celu stra­sze­nia dzieci – Mills w końcu zła­pał odpo­wie­dzial­nego za te czyny sza­leńca, któ­rego jedna z gazet ochrzciła Boogey­ma­nem. Naprawdę nazy­wał się Bruce Bagwell i z zawodu był hydrau­li­kiem. Poza stra­sze­niem na śmierć – z twa­rzą poma­lo­waną w brą­zowo-czarne pio­nowe pasy i czer­woną farbą wokół oczu oraz ust – ni­gdy nikogo nie skrzyw­dził. Był cał­kiem nie­szko­dliwy. Jed­nak kiedy sędzia zapy­tał, co pla­nuje robić, gdy go wypusz­czą, odpo­wie­dział, że stra­szyć wię­cej dzieci. I tego samego popo­łu­dnia został wysłany do szpi­tala psy­chia­trycz­nego Azyl Oswalda w celu prze­pro­wa­dze­nia szcze­gó­ło­wej oceny stanu jego zdro­wia psy­chicz­nego. W opi­nii leka­rzy tej pla­cówki Bruce był – jak to ujęła Blue – „pie­przo­nym świ­rem”.

Jed­nak sprawa, która ostat­nio naj­bar­dziej leżała Mil­l­sowi na sercu, doty­czyła zagi­nię­cia dziew­czynki. Blair Atchin­son znik­nęła ze swo­jego podwórka nieco ponad trzy tygo­dnie temu. W ciągu ostat­niej dekady (a może tro­chę ponad?) w Cro­oked Tree zagi­nęło kil­koro dzieci. Mię­dzy upro­wa­dze­niem Blair a poprzed­nim takim przy­pad­kiem, sied­mio­let­niego Matta Jacob­sona, minęły pra­wie cztery lata. Po chłopcu słuch zagi­nął. Podob­nie zresztą jak po innych dzie­ciach, które znik­nęły przed nim. Do nie­dawna Mills miał nadzieję – a wręcz zakła­dał – że porwa­nia się skoń­czyły.

Mylił się.

A teraz jesz­cze to.

Hor­ror, który zastał w domu i sto­dole Peter­so­nów, sta­no­wił naj­bar­dziej dzi­waczne miej­sce zbrodni, jakie kie­dy­kol­wiek widział.

_Te ręcz­nie szyte kokony._

Mills pod­niósł szybę w samo­cho­dzie. Miał już ser­decz­nie dość powie­trza Cro­oked Tree. Gdy zbli­żał się do domu, mie­szanka rita­linu i adde­rallu, którą połknął przed opusz­cze­niem komi­sa­riatu, obu­dziła w nim czuj­ność.

Żwi­rowy pod­jazd wił się mię­dzy wyso­kimi dębami i sosnami. Mills zatrzy­mał się przed domem w stylu ran­czer­skim, który dzie­lił z Lindą przez trzy­dzie­ści dzie­więć lat mał­żeń­stwa. Nie­długo byłoby czter­dzie­ści, gdyby osiem mie­sięcy temu nie padła twa­rzą na stół kuchenny. Mar­twa.

W trak­cie wybu­chu śmie­chu.

_W trak­cie naszej wie­czor­nej gry w Uno._

Mills zamknął samo­chód i wszedł do środka. Powie­sił kurtkę na wie­szaku obok drzwi, a następ­nie zamknął je na łań­cuch i zasuwę. Saman­tha miała rację – potrze­bo­wał odpo­czynku. Jego dzie­się­cio­let­nie zma­ga­nia z nar­ko­lep­sją spra­wiły, że był nie­zmier­nie zmę­czony w ciągu dnia. Zabu­rze­nie roz­wi­nęło się u niego późno. Według leka­rza było kon­se­kwen­cją dekad nie­wła­ści­wej higieny snu. Jed­nak bez­sen­ność nie pozwa­lała Mil­l­sowi zmru­żyć oka przez więk­szość nocy. A od śmierci Lindy było tylko gorzej.

W kuchni pano­wał bała­gan. Od zlewu po płytę kuchenną. Linda nazy­wała go nie­chlu­jem i musiał przy­znać, że w pełni zasłu­gi­wał na to miano. Ćma prze­le­ciała wzdłuż sufitu i usia­dła na uchwy­cie bate­rii kuchen­nej. Mills ścią­gnął packę na muchy z haczyka i zabił noc­nego motyla jed­nym ude­rze­niem. Te cho­ler­stwa potra­fiły teraz wycho­dzić za dnia, dla­tego ćmy zna­le­zione w domu Peter­so­nów nie były zbyt nie­po­ko­ją­cym zja­wi­skiem. Mar­twy owad upadł na pod­łogę zale­d­wie kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów od tego, któ­rego Mills zabił i zamie­rzał zmieść zeszłej nocy. Zna­lazł szu­felkę i wyrzu­cił obie mar­twe ćmy do śmieci. Inwa­zja? Zasadzka? Zwał jak zwał, ale choćby wezwał nie­zli­czoną ilość firm zaj­mu­ją­cych się dezyn­sek­cją, ćmy zawsze wra­cały. I to wła­śnie z myślą o nich trzy­mał packę w każ­dym pomiesz­cze­niu domu.

Przy­go­to­wał sobie pizzę pep­pe­roni z mro­żonki. Zjadł ją w salo­nie, z nogami na sto­liku do kawy i puszką coli w ręku. Powi­nien tu odku­rzyć. Na dywa­nie przed tele­wi­zo­rem leżała kolejna mar­twa ćma. Powi­nien też zetrzeć kurze, ale od roz­po­czę­cia śledz­twa w spra­wie Peter­so­nów potrze­bo­wał śmie­chu, a nie sprzą­ta­nia. Dla­tego też – z solami amfe­ta­miny krą­żą­cymi w orga­ni­zmie – zaczął oglą­dać po nocach powtórki _Kro­nik Sein­felda_.

Wpraw­dzie usnął w pią­tej minu­cie seansu, ale ta drzemka nie trwała długo. Z objęć Mor­fe­usza wyrwała go cola, którą wylał sobie na spodnie. Odpły­nął rap­tem na kilka minut. Tak to już z nim było. Gdy tylko uda­wało mu się zasnąć, nie potrze­bo­wał dużo czasu, by osią­gnąć fazę REM. Dla­tego kiedy czuł, że robi się senny, zawsze sta­rał się nie kłaść. Chyba że był w pełni przy­go­to­wany na to, co może nastą­pić. Na leżąco kosz­mary poja­wiały się czę­ściej i oka­zy­wały się bar­dziej dotkliwe. Jed­nak od wielu dni wła­śnie na to miał ochotę – poło­żyć się.

_Zapaść w głę­boki sen._

Odło­żył naczy­nia na stertę obok zlewu i obie­cał sobie, że jutro je pozmywa. Stół kuchenny nazbyt go kusił. Mills nalał sobie dwie por­cje Old Fore­stera z lodem. Usiadł przy kwa­dra­to­wym, drew­nia­nym stole, na któ­rym leżały karty Uno. Nie wło­żył ich do pudełka od tam­tego wie­czoru. Obok kart stała bute­leczka. Zdjął z niej nakrętkę i wytrzą­snął na dłoń cztery tabletki nasenne.

Odło­żył jedną z powro­tem i zakrę­cił bute­leczkę. Trzy wystar­czą.

Roz­luź­nił się po dwóch i pół – dawce, którą brał okre­sowo od mie­sięcy. Roz­gryzł tabletki, żeby szyb­ciej prze­do­stały się do krwio­biegu. Skrzy­wił się, bo były gorz­kie, i popił je wodą z kranu.

Na stole wciąż cze­kał na niego bur­bon. Pozo­sta­nie nie­tknięty, dopóki nie wyleje go rano. Pota­so­wał i roz­dał karty dla sie­bie i Lindy. Roze­grał par­tię na dwa fronty. Prze­grał. Pota­so­wał i roz­dał ponow­nie. Po dwu­dzie­stu minu­tach i trzech par­tyj­kach Uno powieki zaczęły mu cią­żyć i na pierw­szy plan znów wysu­nęła się praca.

Nie­roz­wią­zana sprawa zabój­stwa Peter­so­nów.

Prze­ra­ża­jące szcze­góły zbrodni, które, o dziwo, udało mu się zacho­wać w tajem­nicy przed mediami. Nawet pomimo licz­nych prób dotar­cia do prawdy poczy­nio­nych przez tę ładną pre­zen­terkę wia­do­mo­ści Amandę Book­man. Nawet pomimo jej zaawan­so­wa­nej ciąży. Oba kanały infor­ma­cyjne Cro­oked Tree rela­cjo­no­wały masa­krę rodziny Peter­so­nów przez wiele dni. Podob­nie zresztą jak wszyst­kie kra­jowe gada­jące głowy. Jed­nak w końcu zain­te­re­so­wa­nie mediów znacz­nie osła­bło. Zwłasz­cza gdy dzien­ni­ka­rze zdali sobie sprawę, że poli­cja nie zamie­rza podać żad­nych szcze­gó­łów odno­śnie do tego, co tak naprawdę zastała w sto­dole.

Za zamknię­tymi drzwiami – ze względu na zna­le­zi­sko pod cia­łami w koko­nach – nazy­wano tę sprawę „Stra­chem na Wró­ble”. Do publicz­nej wia­do­mo­ści podano jedy­nie, że Peter­so­no­wie zostali zamor­do­wani, zna­le­zieni w sto­dole i z całej rodziny prze­żyła tylko jedna osoba – córka. Dzie­się­cio­let­nia Amy. Nie miała nawet naj­mniej­szego dra­śnię­cia. Na­dal prze­by­wała w szpi­talu, docho­dząc do sie­bie po prze­by­tym szoku. I wciąż nie powie­działa ani słowa. Od momentu, kiedy została wycią­gnięta z ręcz­nie pozszy­wa­nych łusek kuku­ry­dzy niczym spra­gniony świe­żego powie­trza prze­ra­żony nowo­ro­dek, detek­tyw Blue odwie­dzała ją każ­dego ranka. Jak oce­nili bie­gli – i na pod­sta­wie stanu, w jakim znaj­do­wały się cztery poćwiar­to­wane ciała – Amy wisiała tam przez kilka dni: mini­mum dwa, mak­si­mum cztery. Została zaszyta z jabł­kiem, dwoma bana­nami i butelką wody, którą sobie racjo­no­wała. Gdy roz­cięto kokon, zostały jej góra dwa łyki. W prze­ci­wień­stwie do reszty rodziny zwią­zano ją kocem, by nie mogła się uwol­nić.

Mor­derca chciał, by dziew­czynka została zna­le­ziona żywa i opo­wie­działa, co się stało.

By siać strach.

Tabletki nasenne zmie­szały się już z reszt­kami soli amfe­ta­miny.

Tele­fon zaczął bzy­czeć, ale Mills był zbyt zmę­czony, by ode­brać. Miał strasz­nie ciężką głowę. Czuł się tak, jakby przez mózg prze­szedł mu hura­gan. Pod­niósł karty _Uno_ i roze­grał kolejną par­tię. Linda znów wygrała.

– Ale nie powie­dzia­łaś „uno” – zauwa­żył na głos, chi­cho­cząc. Wiro­wało mu w gło­wie. Nagle prze­stał się śmiać, zda­jąc sobie sprawę ze stanu, w jakim się znaj­duje. Czuł się godny poli­to­wa­nia. Żało­sny. Posta­wił w notat­niku pta­szek w kolum­nie Lindy. Miała już prze­wagę dwu­na­stu wygra­nych. Nagle Mills poczuł, że na usta cisną mu się słowa:

– Jep­son Heap.

Tyle że nie znał żad­nego Jep­sona Heapa.

_Stra­chy na wró­ble mają stra­szyć. Taka ich rola, Blue._

Wstał od stołu.

– Dobra­noc, Lindo.

Wycho­dząc z kuchni, nie­chcący prze­wró­cił krze­sło. By dojść do sypialni, musiał opie­rać się o ściany kory­ta­rza. Z tru­dem pora­dził sobie z klamką drzwi, które następ­nie zamknął kop­nia­kiem, i zwa­lił się na łóżko. Część tego, co zwi­sało z sufitu, otarła się o jego głowę, gdy pró­bo­wał wgra­mo­lić się pod koł­drę. Łóżko było nie­po­ście­lone. Istny bar­łóg. Prze­wró­cił się na plecy, po czym wbił wzrok w sufit. Powieki miał coraz cięż­sze.

Według jego ostat­nich obli­czeń miał już dzie­więć­dzie­siąt cztery łapa­cze snów. Więk­szość z nich wisiała pod sufi­tem, przy­twier­dzona gwoź­dziami lub pinez­kami. Spły­wały z niego jak kro­ple wody, koły­sząc się niczym wyci­szone dzwonki wietrzne. Nie­które łapa­cze były skó­rzane, inne pla­sti­kowe lub drew­niane. Wszyst­kie z sie­cią potrzebną do zła­pa­nia tego, co miało nadejść. Mills przy­bi­jał łapa­cze snów do ścian i okien. Parę wisiało na ram­kach opra­wio­nych obra­zów, klo­szach lamp, a nawet na komo­dzie – po jed­nym na każ­dej z pię­ciu szu­flad.

Trzy łapa­cze snów na zagłówku i tyle samo u jego stóp.

Mills ener­gicz­nie zamru­gał kilka razy.

Po dru­giej stro­nie pokoju, na para­pe­cie, wylą­do­wała ćma.

Jeden łapacz snów pod łóż­kiem.

Kolejne dzie­sięć w łazience.

– Mamo…

– Tak, Winny?

– Dla­czego to się nazywa łapacz snów, skoro ma łapać kosz­mary?

– Nie wiem, skar­bie. To tylko nazwa.

– A co, jeśli nie zadziała?

– Zadziała, Winny. A teraz zamknij oczy i śpij.

Potem Mills prze­niósł się myślami do innego miej­sca i czasu. Młody psy­chia­tra o pło­wych wło­sach sie­dział koło niego na drew­nia­nym krze­śle z twar­dym opar­ciem i pokle­py­wał go po gło­wie.

– Zamknij oczy i zre­lak­suj się – powie­dział do niego.

Tak też Mills zro­bił.

– Miłych snów, Win­che­ste­rze. Miłych snów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: